Tajemnicza choroba/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajemnicza choroba
Pochodzenie
Tygodnik Przygód Sensacyjnych
Nr 86
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.6.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 86.                         Dnia 29 czerwca 1939 roku.                      Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
TAJEMNICZA CHOROBA
Plik:PL Lord Lister -86- Tajemnicza choroba.jpg


REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.

SPIS TREŚCI


Tajemnicza choroba
Krzyk w nocy

— Czy wszystko jest przygotowane? — zapytał Raffles — kładąc swą jedwabną czarną maskę do kieszenie fraka.
— Zdaje mi się, że wszystko — mruknął pod nosem Brand.
Charley Brand był w zdecydowanie złym humorze. Obaj przyjaciele wrócili do Londynu zaledwie przed paru tygodniami z Paryża. Brand miał nadzieję, że teraz przynajmniej wypoczną, tymbardziej, że lato poczęło się dotkliwie dawać we znaki mieszkańcom Londynu.
Brand marzył o spokojnych dniach w cichej nadmorskiej miejscowości, lub w górach Szkocji. Tymczasem Raffles wynajdował wciąż jakieś nowe powody, aby odwlec chwilę wyjazdu z miasta. Teraz znów zamierzał dokonać wypadu, który przejmował, niezbyt zresztą tchórzliwego Branda, prawdziwym przerażeniem.
Chodziło mianowicie o włamanie do willi lorda Seymoura Higgsa, któremu Raffles postanowił sprawić porządną nauczkę.
Lord Seymour Higgs był w czasie wielkiej wojny pułkownikiem. Jakkolwiek został już przeniesiony na emeryturę, należał do ludzi, którzy dobrze jeszcze władają bronią.
Razem z nim mieszkał jego siostrzeniec, Cecil Darington. Nie cieszył się on zbytnią sympatią swego wuja, jak szeptano złośliwie w klubach, których ten milczący i zamknięty w sobie młodzieniec był członkiem. Ale i on chyba nie zawahałby się chwycić za broń we własnej lub cudzej obronie...
Podczas, gdy Brand pogrążony był w tego rodzaju refleksjach, Raffles spokojnie przygotowywał się do wyjścia.
— Gdybyśmy zdecydowali się wcześniej, mielibyśmy o jednego przeciwnika mniej — wybuchnął wreszcie Brand — Cecil Darington dopiero przed sześciu miesiącami wprowadził się do domu swego wuja...
— Tak, ale wówczas jeszcze nie wiedziałem, że lordowi Seymour Higgs należy się nauczka. — Skądże mogłem przypuszczać, że ten mrukliwy staruszek gnębi swych farmerów i wyciska z nich ostatnie grosze?.. Twarda z niego sztuka! Czy wiesz, że jeden z jego synów ożenił się z aktorką i został za to przez ojca wypędzony z domu?
— Słyszałem coś o tym... Podobno pojechał do Ameryki i tam dorobił się fortuny, pędząc szczęśliwy żywot przy boku swej żony, która obdarzył go dwojgiem dzieci...
— To prawda, Brand... Tak przedstawia się sprawa starszego syna, który powinien był odziedziczyć tytuł i majątek. Młodszy syn poległ w czasie wojny, tak że wnuk jest jedynym dziedzicem starego...
— Jeśli go, oczywiście, przeżyje — odparł Brand, otwierając walizę, aby wrzucić do niej maskę i gumowe rękawiczki. — Chłopak jest słabowity i wszystko przemawia za tym, że wcześniej zejdzie do grobu, niż dziadek...
— I to możliwe. Stary — to prawdziwy Harpagon, który ani grosza nie daje na żadne publiczne cele.
— Trudno go do tego[1]
— Właśnie w tym celu pragnę mu złożyć w nocy wizytę.
— Zapominasz, że teraz o czwartej godzinie jest już zupełny dzień.
— Będziemy więc musieli opuścić jego dniu przed godziną czwartą...
— A dzwonki alarmowe?
— To już jest twój resort.
— A siedmioro, czy ośmioro służby?
— Wszyscy śpią na ostatnim piętrze pałacu... Czy masz jeszcze jakieś wątpliwości?
— Nie, Edwardzie...
— Czy Henderson jest gotów?
— Czeka na dole w aucie.
— Możemy więc wyjść..
Raffles ujął niewielka, lecz ciężką walizę. — Zamiast ubrań i przyborów toaletowych mieściła ona narzędzia, niezbędne do niebezpiecznego przedsięwzięcia, którego zamierzali dokonać.
Brand chwycił drugą walizę i obydwaj przyjaciele opuścili wytworna willę, która od kilku miesięcy zajmował Raffles pod nazwiskiem lorda Wiliama Aberdeena.
Gdyby ktoś spotkał ich na plaży wziąłby ich za podróżnych, którzy przed chwilą przyjechali do Londynu.
W pobliżu stało eleganckie auto. Za sterem siedział wierny szofer lorda Listera — James Henderson.
Otworzył drzwiczki auta, ukłonił się z szacunkiem obu panom i umieścił starannie obie walizy na przednim siedzeniu.
Pałac lorda Seymoura Higgsa położony był w samym sercu zachodniej dzielnicy Londynu. Był to czworokątny budynek z szarej cegły, pochodzący jeszcze z czasów Wilhelma Holenderskiego. Nad frontonem widniał herb rodziny Seymourów. Park zajmował przestrzeń tak wielką że wartość jego stanowiła prawdziwy majątek.. O bogactwie Seymourów świadczyć mógł sam fakt, że tak wielkie połacie gruntu w samym centrum Londynu pozostawili niezabudowane. Można byłoby wystawić na nich pięć potężnych bloków mieszkalnych.
Raffles zapoznał się dokładnie z rozkładem mieszkania oraz z planem parku. Jako lord Wiliam Aberdeen, wice - przewodniczący „Windsor-Klubu“ bywał kilkakrotnie w domu lorda Seymoura i znał nietylko salony i pokoje jadalne, ale również położenie sypialń, kuchen i pokojów służbowych.
Pod tym względem mógł polegać całkowicie na swym przyjacielu.
Auto zatrzymało się na szerokiej, lecz źle oświetlonej ulicy. Brand i Raffles wysiedli, Henderson zaś odjechał i zatrzymał się wraz z autem na najbliższej bocznej uliczce.
Raffles i Brand poczęli przemykać się ostrożnie w cieniu wysokiego muru, oddzielającego park od ulicy. Po chwili zatrzymali się przed furtką. — Była ona zamknięta. Raffles od dwóch dni posiadał już dorobiony klucz do zamka i otworzył go teraz bez trudu.
Znaleźli się w parku. Panowała tu zupełna cisza i tylko od czasu do czasu, słyszeli słabe odgłosy przejeżdżającego auta, lub kroków zapóźnionego przechodnia.
Ta część parku stanowiła prawdziwie dziką gęstwinę. Raffles i Brand z niemałym trudem posuwali się naprzód, torując sobie drogę, pomiędzy gąszczem krzewów. Stanęli wreszcie na ścieżce prowadzącej do bocznego skrzydła, zamieszkałego przez służbę.
Nie zdążyli ujść dwudziestu kroków, gdy Raffles zatrzymał się nagle kładąc rękę na ramieniu Branda. Jego wyczulony słuch podchwycił lekki szmer, którego znaczenia nie mógł sobie wytłumaczyć. Mógł to być równie dobrze trzask otwieranego okna, albo szelest zamykanych drzwi. Brand usłyszał go również.
— Czyżby nie wszyscy w domu udali się na spoczynek? — zapytał szeptem.
— Tak mi się wydaje — odparł Raffles. — Musimy poczekać. Wszędzie jest ciemno...
Około dziesięciu minut stali nieruchomo w odległości dwudziestu kroków od pałacowego skrzydła. Panowały tu zupełne ciemności.
Promienie księżyca na nowiu nie mogły przedrzeć się przez gęstwinę liści i oświetlały tylko korony drzew.
Nagle obaj przyjaciele instynktownie przywarli mocno do siebie, opanowani wspólnym uczuciem zdumienia i strachu.
W drzwiach, prowadzących do pałacowego skrzydła ukazała się bowiem para oczu, przejmujących grozą... Nie widać było ani postaci, ani sylwetki, tylko oczy...
Były to niewątpliwie oczy ludzkie, ale płonęły tak dziwnym, niesamowitym blaskiem, że nawet Raffles, przywykły do niebezpiecznych przygód zadrżał mimowoli z przerażenia...
Oczy te były szeroko rozwarte, a spojrzenie miały niesamowite. Brand czuł, że ciało jego oblewa się zimnym potem: oczy skierowane były w jego kierunku. Nigdy w życiu nie widział, aby ludzkie oczy tak przedziwnie świeciły w ciemnościach. Brand zacisnął wargi, aby nie krzyknąć z przerażenia.
Pierwszy opanował się Raffles. Wysunął się naprzód, chcąc za wszelką cenę sprawdzić, na czym polegało to zadziwiające zjawisko... Ale oczy zniknęły tak nagle, jak się ukazały.
Przez kilka minut obaj przyjaciele nie zamienili z sobą ani słowa.
— Na Boga, Edwardzie! — wykrztusił wreszcie Brand — co to było?
— Nie mam pojęcia — odparł Raffles ledwie dosłyszalnym głosem. — Polowałem w Indiach na tygrysy bengalskie przy świetle płonącej głowni... Czasami oczy tych zwierząt miewały podobny wyraz... Ale nigdy nie widziałem oczu zwierzęcia, któreby posiadało tak wyraźnie zarysowane białka.
Od strony pałacu rozległ się teraz szelest, jak gdyby ktoś umyślnie starał się zwrócić na siebie uwagę... W tej samej chwili z poza zamkniętych okien rozległ się krzyk tak przeraźliwy, tak nabrzmiały trwogą, że Brand zatrząsł się z przerażenia. Tak krzyczeć można tylko pod wpływem śmiertelnego strachu... Po chwili rozległ się łoskot padającego na podłogę ciała. Wkrótce w całym pałacu rozpoczęła się bieganina...
— Zabierz walizkę! — rozkazał krótko Raffles. — Ruszaj się! Dlaczego stoisz jak skamieniały? Ta noc jest dla nas stracona. Cały dom zerwał się na nogi...
Raffles sam musiał chwycić walizę, która wypadłaby z bezwładnych rąk Branda. Chwycił go za ramię i pociągnął w stronę furtki. Po chwili znajdował się już na ulicy. W uszach ich wciąż jeszcze dźwięczał przeraźliwy krzyk...


Arnold Seymour Higgs

Przez dłuższą chwilę obaj przyjaciele milczeli, nie mogąc znaleźć słów. Okazało się, że i Henderson słyszał ów krzyk, mrożący krew w żyłach. Wsiedli do auta.
— To było okropne! Czy popełniono morderstwo w tym domu? — zapytał Brand.
— Możliwe... Chociaż sądzę, że stało się tam coś innego. Tak krzyczy tylko ktoś, kto nagle staje wobec niezrozumiałego a przerażającego zjawiska.
— A może powodem były owe niesamowite oczy?
— Możliwe i to... Przypomnij sobie jakie zrobiły one na nas wrażenie. A przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi..
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że to krzyczało dziecko?
— Tak przypuszczam... Czy pamiętasz, że krzyk ten poprzedził jakiś szmer?
— Tak...
— Otóż szmer ten pochodził z tej części pałacu, w której znajduje się sypialnia wnuka lorda Seymoura, małego Arnolda. Chłopak nie ma jeszcze szesnastu lat. Opowiadano mi o nim, jako o słabym wyrostku, łatwo ulegającym wszelkim wpływom... Zdziwiłem się nieco, gdyż Seymourowie to silna i dzielna rasa.
— Ale w jaki sposób mógł spostrzec oczy, znajdujące się w ogrodzie, skoro sam nie opuścił sypialni? — rzucił Brand niedowierzająco.
— „Oczy“ mogły same znaleźć drogę do niego... Przypuszczam, że osobnik o niezwykłych oczach tym, który spowodował ów dziwny szmer.
Sądzę, że potem zajrzał do sypialni przez okno. Nic dziwnego, że chłopiec, nagle przebudzony ze snu, przeraził się na widok tego zjawiska i wydał ów głośny okrzyk... Jutro rano dowiemy się bliższych szczegółów o zajściu. Domyślasz się chyba, że nie pozostawię tych wypadków ich własnemu biegowi. Muszę dowiedzieć się, co to wszystko miało znaczyć...
Jakkolwiek więcej nie poruszano już tego tematu, Brand po powrocie do domu długo przed zaśnięciem rozmyślał nad tajemniczą sprawą.
W nocy trapiły go niespokojne sny. Wciąż widział przed sobą płonące niesamowite oczy...
Następny dzień nie przyniósł rozwiązania zagadki. Służba nie zachowała milczenia i wiadomość o nocnej przygodzie przedostała się do pism. Stary lord wezwał w nocy telefonicznie doktora Cumminsa, swego lekarza domowego i powierzył swego wnuka jego pieczy.
Gazety londyńskie interesują się najdrobniejszymi wypadkami z życia ludzi, figurujących w Almanachu gotajskim a nazwisko Seymourów pochodzi jeszcze z czasów Ryszarda Lwie Serce. Nic też dziwnego, że w rubryce towarzyskiej pomieszczono opisy nocnej przygody.
Arnold Seymour Higgs, wnuk starego lorda, od pół roku cierpiał na zagadkową, a nieznaną chorobę, która z kwitnącego chłopca uczyniła słabowite stworzenie — pisały gazety. — Sypialnia jego, znajdująca się na drugim piętrze lewego skrzydła pałacu, przylega do pokoju, w którym śpi służący Harry Huntman. Służący ten miał obowiązek czuwania nad chłopcem. Nagle z głębokiego snu wyrwał go okrzyk Arnolda... Wpadł on do sąsiedniego pokoju i ujrzał chłopca stojącego na środku pokoju z szeroko rozwartymi z przerażenia oczami. Po chwili chłopiec zachwiał się i upadł na ziemię. Służący zaniósł go do łóżka. Harry Huntman zbliżył się do okna, chcąc zbadać co spowodowało nagły atak chłopca... Dokoła panowała jednak cisza, po chwili zaś cały dom zaalarmowany krzykiem, począł się budzić.
Przeszukano park, ale bezskutecznie... Pierwotne przypuszczenie, że chłopiec przeraził się na widok włamywaczy, którzy uciekli spłoszeni jego okrzykiem — odpadło.
Chłopiec ocknął się na krótko:
— Oczy... Okropne oczy — wyszeptał i znów popadł w omdlenie.
Ze wszystkich stron poczęli nadbiegać domownicy. Wśród nich znalazł się również Cecil Darington, który sypiał w przeciwległym skrzydle pałacu i który również usłyszał ów przeraźliwy krzyk. Ostatni zjawił się stary lord i śmiertelnie przerażony chorobą swego jedynego dziedzica, wezwał doktora Cumminsa... Lekarz zbagatelizował sprawę i orzekł, że dziecko padło prawdopodobnie ofiarą sennych urojeń.
Następnego dnia zwołano konsylium, w czasie którego Arnold opowiedział zdziwionym lekarzom historię o jakichś potwornych oczach, które ukazały się nagle w oknie.
Nikt oczywiście nie przywiązywał do jego słów głębszej wagi.
I na tym cala historia byłaby się skończyła, gdyby Raffles nie znalazł był się owej pamiętnej nocy w ogrodzie.
Hipoteza obu lekarzy nie mogła wystarczyć Tajemniczemu Nieznajomemu, który również wyraźnie, jak owo przerażone dziecko, widział parę niesamowitych, płonących oczu.
Wieczorem, siedząc przy kominku w zacisznej bibliotece Raffles i Brand znów powrócili do interesującego ich tematu,
Brand odczytywał na głos artykuły, które ukazały się w wieczorowych wydaniach pism.
— Sprawa jest tajemnicza i podejrzana — rzekł Raffles. — Nie jestem łatwowierny i nie wierzę w istnienie duchów. Zjawisko, któreśmy widzieli musi znaleźć jakieś normalne wytłumaczenie. Oczy te nie mogły należeć do zwierzęcia, gdyż znajdowały się zbyt wysoko ponad poziomem ziemi. Przypomnij sobie widzieliśmy je prawie na tej samej wysokości, co nasze głowy!...
— To prawda...
— Ustaliliśmy więc, że oczy te musiały należeć do człowieka... Nasuwa się pytanie, kto to był?
— Może to nasz przypadkowy „kolega“ — zapytał Brand niepewnie.
— Wykluczone — odparł Raffles. — Włamywacz stara się czynić jaknajmniej hałasu i nigdy nie ima się środków, mogących zwrócić nań uwagę. Byłoby to szaleństwo.
— Musiał więc to być ktoś z domowników...
— I ja tak przypuszczam, Brand.
— Nie rozumiem jego celu postępowania?
— Tak... Trudno się tego domyśleć — odparł Raffles, pocierając dłonią czoło. — Niewątpliwie miał w tym jakiś wyraźny cel. Nie wierzysz chyba, że mogą naprawdę istnieć ludzie z takimi oczami.
— W każdym razie trudno mi to sobie wyobrazić, Edwardzie.
— Wrażenie było dość silne... obydwaj przestraszyliśmy się poważnie... Może celem tego człowieka było właśnie wzbudzenie strachu?
W jakim celu nagle znalazły się te oczy na wysokości drugiego piętra, gdzie się mieści sypialnia chłopca? — zapytał Brand po namyśle.
— Należałoby zastanowić się nad tym...Trudno uwierzyć aby człowiek z błyszczącymi oczami zdążył w tak krótkim czasie wejść na drugie piętro, a śladów drabiny nigdzie nie znaleziono.
— A jednak usłyszeliśmy jakiś hałas na ścieżce i odgłos pukania do okna?
— Sprawca mógł osiągnąć ten rezultat, umieszczając błyszczące ślepia na bardzo długim kiju.
— Dlaczego w takim razie służba nie pochwyciła go? Wszyscy zbiegli się przecież w mgnieniu oka.
— I na to pytanie nie trudno odpowiedzieć. Skoro sprawcą był ktoś z domowników, łatwo mu było wejść do pałacu i ukryć się w jego wnętrzu. Mógł również pozostać w ogrodzie i przeczekać, aż się wszystko uspokoi.
— Któż to mógł być? Czy ktoś ze służby?
— Zgodziłbym się na to przypuszczenie, gdybyś mógł mi podać motyw, dla którego by to zrobił. Wszyscy służący pracują u lorda od szeregu lat, i o ile wiem, słaby chłopiec cieszy się ich szczerą sympatią.
— Oprócz lorda Seymoura Higgsa w pałacu mieszka jeszcze jego siostrzeniec Cecil Darington — zawołał z triumfem Brand. — Ale cóżby mu zależało na odegraniu tej nędznej sztuczki, która mogłaby kosztować życie biednego chłopca?
— Powodów mógł mieć mnóstwo, mój przyjacielu — odparł Rafiles żywo. — Gdyby mały umarł, Cecil Darington odziedziczyłby majątek lorda.
Brand przechylił się w tył na fotelu i z przerażeniem spojrzał na swego przyjaciela.
— To okropne — zawołał. — Czy można go podejrzewać o to?
— Wszystko jest możliwe — odparł Raffles — Sprawa przedstawia się tajemniczo i wygląda jakby fragment z powieści Conan Doyle’a. Tym niemniej, mogłaby się przytrafić w rzeczywistości. Arnold Seymour w ciągu ostatnich kilku miesięcy cierpiał na jakąś bliżej nieznaną chorobę, która wyczerpała go fizycznie i nerwowo. Nic też dziwnego, że dziecko tak słabe, inaczej reaguje na wszelkie zjawiska niż normalny, zdrów człowiek. Wypadki ostatniej nocy omal nie zwaliły go z nóg. Cudem jakimś uniknął śmierci. Niedoszły morderca przypuszczał, że reakcja będzie jeszcze silniejsza i osiągnie zamierzony skutek. Niektórzy przestępcy czują obawę przed przelewem krwi i wolą działać wolniej, ale niemniej pewnie.
Brand milczał.
— Jeśli sprawy tak się przedstawiają, jak przy puszczasz, obowiązkiem naszym jest powiadomić o wszystkim policję — rzekł po chwili.
— Ale w jaki sposób zdobędziemy dowody? — zapytał Raffles sarkastycznie.
— Musimy je zdobyć... Tymczasem możemy złożyć zeznanie na piśmie o tym, co widzieliśmy w ogrodzie owej pamiętnej nocy...
— I przypuszczasz, że nam uwierzą? Jak uzasadnimy naszą tam obecność? Czy sądzisz, że policja na podstawie oświadczenia dwóch włamywaczy, bo za takich nas będą uważać, zaaresztuje człowieka poważanego i szanowanego, jakim jest Cecil Darington? Zresztą chłopiec powtórzył to samo lekarzom, a ci potraktowali tę opowieść, jako bredzenie chorego. Taki sam los spotkałby nasze zeznanie.
Więc co robić? Przecież naprawdę widzieliśmy te straszne oczy.
— Trudno. Obejdziemy się chwilowo bez pomocy policji. Sam ustalę kto to zrobił... Przeciwko Cecilowi Darlingtonowi nie mamy jeszcze żadnych dowodów. Czy mógłbyś przysiąc, że to on zrobił?
— Oczywiście, że nie...
— Nikt go nie widział... Przyszedł w pyjamie do sypialni chorego w momencie, gdy zbiegli się wszyscy domownicy... Mógł zdążyć przebrać się i przybiec na miejsce... Pamiętasz, że przybył tam ostatni? Nie zdziwiłbym się, gdyby miał na sobie pyjamę z czarnego jedwabiu... Nie odcinałaby się wówczas do ciemnego tła nocy i mogłaby stworzyć złudzenie oczu zawieszonych w przestrzeni...
— Ale twarz?.. Dlaczego nie widzieliśmy jego twarzy?
— Mógł mieć nasunięty na głowę czarny kaptur.
— A oczy?
— Zrobione były z porcelany lub też z innego jakiegoś przezroczystego materiału. Cecil zwiedził spory kawał świata i mógł w czasie jednej ze swych podróży zetknąć się z taką zabawką... Za oczami umieszczone były dwie elektryczne lampki, połączone w niewidoczny sposób z małą baterią.
— Ale jak dosięgnął drugiego piętra?
— Przywiązał je do wysokiego kija... Bateria mogła znajdować się na dole i łączyć się z lampkami przy pomocy sznura odpowiedniej długości.
— Wszystko to wygląda dość prawdopodobnie... A jednak — to są tylko przypuszczenia.
— Przypuszczenia, posiadające cechy prawdopodobieństwa — zauważył Raffles. Zgadzasz się chyba ze mną, że moje rozumowanie jest logiczne.
— Oczywiście... Przemawiają za tym fakty: Arnold Seymour jest niewątpliwie solą w oku Daringtonowi. Od kilku miesięcy cierpi na dziwną chorobę i ostatniej nocy omal nie umarł z przerażenia na widok dziwnego zjawiska.
— Ale to wszystko nie wystarcza, aby policja mogła wkroczyć. Nie możemy udać się do Scotland Yardu i powiedzieć: „mili panowie, jesteśmy zdania, że Darington chciał zamordować swego krewniaka“. Darlington zaprzeczyłby wszystkiemu a my okrylibyśmy się śmiesznością.
— A może rewizja w jego pokoju dałaby jakieś rezultaty?
— Trudno mi w to uwierzyć... Ludzie tego pokroju szybko zacierają za sobą wszelkie ślady. Jest on zbyt sprytny, aby przechowywać u siebie materiały, które mogłyby go obciążyć. Przypuszczam, że pierwsza nieudana próba nie zniechęci go... Będzie on usiłował powtórzyć zamach po raz wtóry i tym razem postara się osiągnąć zamierzony cel... Musimy temu zapobiec.

Zatrute wino

Młody chłopiec powoli wracał do siebie po wstrząsie przeżytym owej pamiętnej nocy. Upłynęły od tego czasu przeszło dwa tygodnie. Arnold wstawał już co prawda z łóżka, lecz poruszał się z trudem i musiał szukać oparcia na ramieniu Huntmana, lub kogoś innego ze służby.
Z prawdziwym żalem przyjął wiadomość, że lord Seymour zwolnił starą gosposię — Mary, która serdecznie opiekowała się chłopcem. Ale staruszka liczyła już przeszło siedemdziesiąt lat i nie mogła dłużej pełnić obowiązków w domu lorda. Skromna dożywotnia renta zapewniała jej starość i pozwoliła na rezygnację ze służby.
Nie tak łatwo było staremu lordowi znaleźć kogoś, kto mógłby godnie zastąpić staruszkę, która przez lat pięćdziesiąt troszczyła się o jego dom. — Lord Seymour znany był ze swego skąpstwa i ze swych wymagań. Na szczęście zjawiła się z polecenia jego serdecznego przyjaciela niejaka pani Anna Craig, osoba stateczna i dobrotliwa; która od razu zjednała sobie serca służby i domowników.
Lato było w pełni i park dokoła pałacu rozrastał się wspaniale. Młody Arnold spacerował po zarośniętych ścieżkach... Ogrodnik, sprawujący piecze nad niewielką przestrzenią ogrodu, przylegającą bezpośrednio do pałacu, załamywał ręce... — Pięciu ludzi nie starczyłoby, aby wykarczować ścieżki i przetrzebić dziką zieleń w tej gęstwinie przypominającej dżungle. Ale stary lord ani myślał o wydawaniu pieniędzy i dziki park rozrastał się coraz śmielej w samym sercu Londynu.
Z biegiem lat skąpstwo jego potęgowało się i stary lord zupełnie na serio myślał o tym, aby zwolnić część służby pałacowej. Dopiero cierpliwe argumenty miss Anny Craig odwiodły go od tego zamiaru... Nowa gospodyni zjednała sobie tym odrazu serca całej służby.
Pewnego czerwcowego dnia ktoś zapukał do jej drzwi... Do pokoju wszedł Arnold Seymour. — Stara gospodyni siedziała przy oknie, pochylona nad ręczną robótką... Chłopiec zatrzymał się w progu, zwracając ku niej z wyrazem wahania swą śliczną, pociągłą twarzyczkę. Wystarczyło nań spojrzeć, aby spostrzec jakie postępy zrobiła choroba....
Był to chłopiec wysoki i wątły, o delikatnej, prawie przezroczystej twarzy i wielkich jasno-szarych oczach. Pod wpływem choroby stał się dziwnie lękliwy i nerwowy. I tym razem widok starszego pana z bródką, w okularach na potężnym nosie siedzącego spokojnie obok miss Craig, wzbudził w nim ochotę do ucieczki.
— Wejdź do pokoju, chłopcze, — rzekła miss Craig, odkładając robótkę. — Nie powinieneś obawiać się tego pana. To mój brat, doktór Craig.
Chłopiec spojrzał na doktora z podełba. Pomimo siwej brody i dość ociężałej postaci, doktór robił wrażenie młodego człowieka. Arnold zamknął drzwi.
— Chciałem... Chciałem tylko porozmawiać z panią — wykrztusił wreszcie. Z Cecilem nawet mówić nie można! Nigdy prawie nie ma go w domu. Dziadzio z każdym dniem staje się coraz bardziej mrukliwy i niezadowolony...
U pani tyle jest ślicznych książek z obrazkami... Czy mógłbym je raz jeszcze obejrzeć?
— Oczywiście, mój chłopcze. Czy nie przywitasz się z moim bratem?
Chłopiec niepewnym krokiem zbliżył się do która Craiga i podał mu swa białą, prawie przezroczystą rękę.
Doktór przytrzymał ją trochę dłużej i spojrzał chłopcu głęboko w oczy, jak gdyby chciał wyczytać, co się w głębi duszy jego dzieje.
— Mam nadzieję, że będziemy przyjaciółmi — rzekł dźwięcznym głosem. — Wyglądasz mi dość mizernie, chłopcze. Czy źle się czujesz?
— Bardzo źle, doktorze — odparł Arnold Seymoru z głębokim westchnieniem. — Sam nie wiem, jak do tego doszło. Jeszcze pół roku temu bawiłem się wesoło z kolegami szkolnymi w Eton... Niestety, musieli mnie stamtąd zabrać...
— Czy zabrano cię dlatego, że chorowałeś? — zapytał żywo doktór. — O, nie... Stało się to nagle w czasie wakacji. Od tego dnia stawałem się coraz słabszy... Nie mogłem grać już więcej w football a o rugby nie było mowy. Pozostawał mi tylko golf, chociaż na golf jeszcze jestem za młody. Wreszcie i ten sport stał się dla mnie zbyt uciążliwy.
Zdawało mu się, że z oczu doktora spływa nań jakaś dziwna siła. Doktór Craig trzymał go wciąż za rękę i spoglądał na niego swymi dobrotliwymi oczyma. Od dawna Arnold nie rozmawiał tak długo z obcym zupełnie człowiekiem.
— Usiądź obok mnie na krzesełku, chłopcze — rzekł doktór. — Załóż nogę na nogę... Ot tak, doskonale.
Doktór nachylił się i zupełnie niespodzianie uderzył chłopca dłonią pod kolano. Noga chłopca odskoczyła gwałtownie w górę. Doktór pokiwał głowa i podwinąwszy powiekę zajrzał chłopcu wgłąb oka. Śluzówka blada była, jak gdyby bez kropli krwi. Doktór rzucił jeszcze chłopcu klika pytań, na które Arnold odpowiedział słabym głosem.
— Nie sądź, że pytam ze zwykłej ciekawości, Arnoldzie — rzekł doktór Craig. — Chciałbym wyleczyć cię, o ile byłoby to w mojej mocy. Moja siostra opowiadała mi o tobie wiele dobrego.
— Niestety, nasz stary, dobry doktór Cummins też nie potrafił nic poradzić — zawołał z żalem chłopiec. — A zna mnie przecież od urodzenia...
— Doktór Cummins jest zacnym człowiekiem i lekarzem dużej wiedzy... — odparł Craig. — Ale widzisz, dziecko, istnieją pewne rzeczy, których starzy lekarze nie znają... Nie są już w stanie podążyć za postępem najnowszej medycyny, a sposoby leczenia zmieniły się znacznie od czasu, kiedy doktór Cummins był młody... Jakże z twym apetytem, chłopcze?
— Jadam bardzo niewiele, doktorze! Zupełnie nie mam łaknienia...
— Co pijesz?
— Doktór Cummins zapisał mi tran, ale czuję do niego wstręt.. Pozwolił mi również pić od czasu do czasu szklaneczkę dobrego starego wina. — Dziadek umyślnie przeznaczył dla mnie specjalny gatunek ze swej piwnicy.
— A jak z nauką?
— Dziadek udziela mi od czasu do czasu lekcyj, ale lekcje te męczą mnie... Dziadek jest niecierpliwy i wymagający... Chciałby, abym nie pozostawał w tyle za innymi i sam wykłada mi matematykę i przyrodę. Miss Craig udziela mi lekcji francuskiego... Czy to nie miłe z jej strony?
Stara dama wstała i zdjęła z półki kilka pięknie oprawnych tomów. — Chłopiec chwycił je chciwie i po chwili zapomniał już o całym świecie, pochłonięty oglądaniem wspaniałych ilustracyi.
Brat z siostrą wszczęli z sobą cichą rozmowę, aby nie przeszkadzać małemu. Po upływie dziesięciu minut doktór wstał, zbliżył się do chłopca i położył rękę na jego ramieniu.
— Mam nadzieję, że się jeszcze z sobą zobaczymy — rzekł przyjaźnie.
— Przebywaj jak najwięcej na świeżym powietrzu i nie poddawaj się chorobie.
Siostra odprowadziła go do drzwi.
— Postaraj się o kilka kropel krwi tego chłopca — szepnął jej do ucha na pożegnanie. — Trzy lub cztery krople wystarczą.. Jedno ukłucie igłą...
Miss Craig skinęła głową i spojrzała lękliwie na bladego chłopca, siedzącego spokojnie pod oknem. Był tak pochłonięty swymi książkami, że nie zwracał uwagi na toczące się w pobliżu rozmowy.
Minęło pół godziny. Miss Craig haftowała w milczeniu. Chłopiec przerzucał książki, zadowolony z możności przebywania w pobliżu osoby, która w krótkim czasie potrafiła zdobyć jego sympatię i zaufanie. Kilkakrotnie obowiązki gospodyni zmuszały miss Craig do opuszczenia pokoju. Szybko wracała z powrotem, nie chcąc zostawić chłopca samego na długo.
Gdy wróciła po raz ostatni, zbliżyła się do niego i nie wypuszczając swej robótki z rąk, nachyliła się nad nim, aby zobaczyć co czyta.
Przez nieuwagę ukłuła go cienką igłą w rękę... Na bladej skórze ukazała się kropelka krwi. Miss Craig krzyknęła z przerażenia.
— Na Boga, jakże mi przykro... Jestem taka niezręczna! Chodź, chłopcze!... Zaraz ci przewiążę rękę...
— Ale cóż znowu, miss Craig? — zaśmiał się chłopiec. — Nawet nie czuje, że mnie pani ukłuła. — Czy to nie dziwne? Ostatnim razem, gdy się zaciąłem scyzorykiem, też prawie nic nie czułem... — Ukazała się zaledwie odrobinka krwi... Czy widzi pani, jaka moja krew jest dziwnie przezroczysta?
— Ostrożnie.. Zawalasz książki! — zawołała z przerażeniem gosposia.
Szybko przyszła z małym porcelanowym naczyniem i wycisnęła nad nim kilka kropel krwi.
— Teraz będzie dobrze — rzekła. — Zajodynuję ci rękę... Sądzę, że nic złego ci się nie stało.
Scena ta miała miejsce około godziny dwunastej w południe. O godzinie pierwszej miał być obiad, na który proszeni byli goście. Chłopiec jadł w swoim pokoju. Obecność obcych ludzi wprawiała go w nastrój zdenerwowania. Chłopiec, który dawniej doskonale czuł się w towarzystwie ludzi, począł ich teraz unikać. Z wesołego, beztroskiego dziecka, stał się odludkiem.
— Zbliża się godzina obiadu, mój chłopcze — rzekła miss Craig przyjaźnie. — Idź do swego pokoju... Ja muszę zająć się przygotowaniem wszystkiego dla gości.
Arnold z żalem zamknął książkę i zarzucił swe wątłe ramiona dokoła jej szyi.
— Czy nie mogę zjeść obiadu u pani? — zapytał. Tak mi smutno jeść samemu... Albo może pani przyjdzie do mnie.
— Nie wiem, czy będę mogła, drogi chłopcze... Postaram się w każdym razie, — odparła miss Craig, gładząc jego jasne włosy. Masz przecież Huntmana.
— Huntman jest bardzo miły, ale wolę panią, miss Craig, — odparł. — W pani obecności czuję się tak, jak gdyby moja matka była przy mnie... Sądzą że mogłaby pani śmiało zostać moją matką.
Przytulił się do niej, ale miss Craig odsunęła go lekko od siebie.
— Musisz wracać do swego pokoju, Arnoldzie... Huntman czeka już na mnie. Wiesz, że mam przy sobie wszystkie klucze, a on musi wziąć z piwnicy wino... Muszę nakryć do stołu... Na obiedzie będzie sześciu panów, oprócz twojego kuzyna...
Chłopiec wziął dwa grube tomy... Miss Craig zauważyła z prawdziwym współczuciem, że uginał się pod ich ciężarem. I to miał być ostatni potomek rodu Seymourów, słynących z siły fizycznej i męstwa?!
Przez kilka chwil stara dama spoglądała za jego szczupłą postacią poczym udała się w stronę kuchni dla wydania dyspozycji. Gdy zakończyła swe gospodarskie czynności, pośpieszyła do pokoju Arnolda. Pokój ten przylegał do sypialni, w której spał chłopiec owej pamiętnej nocy. Od tego czasu, co noc zasuwano z rozkazu doktora grube rolety, Arnold siedział samotny przy nakrytym stole i zdawał się być pogrążony w myślach... Stary służący krzątał się przy nim, starając się podsuwać mu jak najsmaczniejsze kąski.
— Możecie odejść, Jim — rzekła gospodyni. — Ja sama zajmę się młodym panem.
— Dobrze, miss Craig — odparł stary służący.
Arnold spojrzał na stojącą przed nim flaszkę starego wina i skrzywił się:
— Ciągle to samo wino! Ciągle Porto! — Nie znoszę go od czasu, jak doktór kazał mi je pić... — Czy mogę je zostawić miss Craig...
— Pijesz przecież z przepisu lekarza — odparła staruszka przyjaźnie.
— To niech się pani napije ze mną... Zaraz pani naleję...
Chłopiec nalał dwa pełne kieliszki. Miss Craig podniosła swój kieliszek do ust, ale zatrzymała się i poczęła bacznie obserwować płyn.
— Jest to pewnie bardzo stare wino? — zapytał.
— O, tak... Podobno liczy przeszło trzydzieści lat.
— Może dlatego wydaje mi się trochę mętnej?
Łyknęła trochę i odstawiła resztę.
— Trochę za kwaśne, jak dla mnie — rzekła. Nie pij, mój chłopcze. Mam wrażenie, że to porto jest niezupełnie dobre... Może zbyt długo stało w piwnicy, albo też ktoś..
Nie dokończyła rozpoczętego zdania. Arnold spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wydawało mu się, że twarz jej dziwnie pobladła. Nigdy nie widział jej jeszcze w stanie podobnego wzburzenia.
Miss Craig wstała, wylała zawartość obu kieliszków do stojącej na kredensie karafki i spokojnie zajęła swe miejsce przy stole. Arnoldowi pozwoliła pić tylko wodę mineralną.

Nieoczekiwane intermezzo

Tego samego dnia doktór Craig znów odwiedził swą siostrę.
Twarz starego lekarza miała wyraz poważny, gdy z troską rozglądał się po pokoju.
— Czy nam nikt tu nie przeszkodzi, Brand?
— Nie...
— Tym lepiej — odparł Craig.
Spojrzał uważnie na swą rzekomą siostrę.
— Całe przedpołudnie upłynęło mi na badaniu krwi, której mi dostarczyłeś — szepnął cicho. — Poza tym, przeprowadziłem analizę wina. Próbkę wina otrzymałem równocześnie. Obydwa badania dowiodły, że nasze podejrzenia były, niestety, słuszne... Nieszczęsny byłby zmarł z całą pewnością, gdybyśmy nie wmieszali się w tę sprawę. — Organizm jego jest systematycznie zatruwany. — Gdyby trwało to nadal, śmierć musiałaby nastąpić po upływie miesiąca. Trucizna, którą posługuje się zbrodniarz działa pewnie, lecz niesłychanie trudno wykryć jej obecność w organizmie ofiary.
Brand pobladł wyraźnie pod grubą warstwą szminki.
— Musimy natychmiast ujawnić całą tę sprawę, — Edwardzie — zawołał.
— Zbyteczne — odparł Raffles zdecydowanym głosem. — Sądzę, że potrafię Cecila ukarać surowiej, niżby to uczynił jakikolwiek sąd. Pomyśl tylko, że brak nam jeszcze wyraźnych przeciw niemu dowodów.
— Ale przecież dokonałeś analizy krwi? Musiałeś w niej znaleźć ślady trucizny.
— To prawda... Ale trucizna ta znana jest tylko ludziom, którzy przez długi czas mieszkali na Borneo, w bezludnych, dzikich puszczach tej wyspy. Żyje tam pewne plemię, które posługuje się strzałami zatrutymi tą właśnie trucizną. Zwierzę, rażone taką strzałą pada natychmiast.
— Sądzę, że w krwi lub w żołądku muszą pozostać jakieś ślady trucizny?
— Niestety, jest inaczej.
— Czy powrót do zdrowia jest możliwy?
— Tak, lecz wymaga to dość długiego czasu. Przedewszystkim zaś należy natychmiast położyć kres niecnym praktykom tego łotra.
Brand podniósł się gwałtownie i wyjrzał na korytarz.
— Czy się coś stało? — zapytał Raffles szeptem.
— Nie wiem... Wydawało mi się, że słyszę jakiś szmer... Musiałem się chyba przesłyszeć.
Raffles nie zadowolił się tą odpowiedzią. Jednym susem znalazł się przy drzwiach i gwałtownym ruchem otworzył je na oścież. Na korytarzu nie było nikogo. — Uspokojony zamknął drzwi i usiadł przy stole.
— Czy nikt nie domyśla się kim jesteś?
— Sądzę, że nie. Stary dusigrosz, lord Seymour, zadowolony jest ze mnie bardzo, a Arnold nie może się beze mnie obejść... Chłopiec wyczuwa instynktownie, że jestem jego przyjacielem. Czy trudne było badanie krwi?
— Dosyć trudne... Nie dziwię się, że chłopiec jest taki słaby i jak gdyby ogłuszony... Kilka miesięcy pobytu w górach lub nad morzem przywróci mu siły.
— Rozumiem teraz sens historii z płonącymi oczami — rzekł Brand. — W stanie tak silnego wyczerpania, chłopiec dziwnym cudem został przy życiu po tym gwałtownym wstrząsie.
— Niewiele brakowało, aby się przespacerował na tamten świat — odparł poważnie Raffles. — A teraz powiedz mi coś nie coś o Daringtonie?
— Cóż ci mogę o nim powiedzieć? Bardzo rzadko bywa w domu... Obiady jada na mieście, rzadko kiedy przychodzi na kolację. Wieczorami stale wychodzi do klubu, albo do teatru...
— Czy ma dużo pieniędzy?
— Czy jest bogaty, nie wiem... A w każdym razie prowadzi tryb życia człowieka bogatego.
— Musisz baczyć uważnie na wszystko, Brand. Postaraj się dociec w jaki sposób Darington dosypuje trucizny do wina...
— Jest to łatwiejsze, niż można przypuszczać. Musisz wiedzieć, że porto, przeznaczone dla Arnolda, stoi w piwnicy na specjalnej półce. Nikomu nie wolno pić tego wina. Mam wprawdzie klucze od piwnicy, ale Darington mógł dorobić sobie drugi klucz. Wystarczy odkorkować butelkę, wsypać do niej tajemniczą truciznę, i zalakować ją z powrotem.
Nagle zamilkł i począł znów nadsłuchiwać. — Od strony korytarza doszedł go stłumiony kaszel.
Zbliżył się do drzwi i uchylił je ostrożnie. — W tej samej chwili zatrzasnął je gwałtownie, przekręcił klucz w zamku i zasunął zasuwy.
— Policja! — rzekł lakonicznie. — Musiałeś widocznie mówić zbyt głośno. Darington jest sprytniejszy, niż sądzimy... Na szczęście, jeden z agentów przeziębił się i nie mógł powstrzymać się od kaszlu. Gdyby nie to, bylibyśmy już teraz w ich mocy.
— Do licha!... Widocznie to on był, gdyśmy po raz pierwszy słyszeli szmery na korytarzu — mruknął Brand przez zaciśnięte zęby.
— Prawdopodobnie... Otwórz szybko okno... Za chwilę tu będą.
Istotnie, w tej samej chwili rozległo się gwałtowne dobijanie do drzwi.
— Otworzyć natychmiast! — zawołał jakiś głos. — Jeśli nie usłuchacie, wyważymy drzwi!...
— Róbcie, co wam się podoba! — odparł Brand. — Nie oczekujemy niczyjej wizyty.
Brand, pochwycił kilka najpotrzebniejszych przedmiotów i zawiązał pod brodą swój śmieszny staroświecki czepeczek..
Pokój położony był na drugim piętrze w lewym skrzydle pałacu.
Z małej skrytki pod oknem wyjął zwój grubej liny, zakończonej z jednej strony mocnym hakiem. Hak ten zaczepił o parapet okna, linę zaś przerzucił nazewnątrz.
Była godzina dziewiąta wieczór. Mimo zmroku, można była jeszcze doskonale odróżnić kontury przedmiotów i ludzi, znajdujących się w niewielkiej odległości. Raffles ujrzał dwóch agentów stojących na warcie w ogrodzie, tuż pod ich oknem, które było jedyną drogą do ucieczki. Na korytarzu bowiem stało z sześciu policjantów. Akcją ich kierował Darington, który zdecydował się widocznie postawić wszystko na jedną kartę.
Nie było czasu do namysłu. Pierwszy począł opuszczać się po linie Brand. Wyglądał przy tym tak komicznie, że Raffles nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Czepek przekrzywił mu się na bok, suknie i halki fruwały w powietrzu. Raffles nie czekał, aż Brand będzie na dole, lecz począł zesuwać się po linie tuż za nim...

Smutna prawda


— Wybacz mi, Edwardzie... Gdybym tak głośno nie mówił, nie sprowadziłbym nam na głowę policji — rzekł Brand.
Znajdowali się już po za obrębem niebezpieczeństwa.
— Widzisz, jak należy mieć się na baczności — odparł Raffles — wydaje mi się jednak, że Darington podejrzewał cię już od dawna. Ludzie w jego sytuacji zwracają uwagę na szczegóły, które mogłyby ujść uwagi innych osób.
— Podziwiam bezczelność tego człowieka... Jakże człowiek w jego sytuacji ośmiela się sprowadzać do domu policję?.. Przecież on wie, że przeniknęliśmy jego zamiary?
— Nic w tym dziwnego, Brand — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Czy mamy w ręku dostateczne dowody? Nie.. Żaden szanujący się człowiek nie da wiary słowom Rafflesa, ani też jego wspólnika, który w kobiecych szatach wkradł się do domu lorda Seymoura w całkiem niewyraźnych zamiarach.
— A tymczasem nasz plan wziął w łeb... Musimy opracować inny.
Raffles milczał przez chwilę i spojrzał na zegarek.
— Jedynym wyjściem z sytuacji jest natychmiastowe wtajemniczenie we wszystko starego Seymoura Higgsa — rzekł. Przyznam mu się że początkowo zgoła inne żywiłem wobec niego zamiary, ale teraz skoro przypadkowo trafiłem na ślad ohydnej zbrodni, pierwotny cel stał się narazie nieaktualny. Darington nie będzie zasypiał gruszek w popiele: Rozumie, że w ten lub w inny sposób będziemy starali się sparaliżować jego plany. — Słuchaj mnie uważnie, Brand, i zastosuj się ściśle do moich instrukcji.
Obaj przyjaciele zagłębili się w omawianiu nowego planu. Wreszcie auto zatrzymało się przed willą na ulicy Wiktorii..

W godzinę po wyżej opisanych wypadkach, stary Huntman wszedł do pokoju lorda Seymoura Higgsa.
Na twarzy służącego malowało się niezdecydowanie. Lord siedział w głębokim fotelu obok kominka. Huntman wiedział, że stary pan nie znosił, kiedy mu przerywano odpoczynek.
Zatrzymał się przeto w progu i dopiero po chwili zbliżył się do lorda, podając mu na srebrnej tacy kartę wizytową.
— Jakiś pan pragnie niezwłocznie widzieć się z mylordem — rzekł wreszcie.
Lord Seymour odłożył gazetę i mrucząc niechętnie, wziął do rąk kartę.
— Nie znam go... Czego chce ode mnie ten człowiek?
— To prawdziwy pan, mylordzie — poprawił go subtelnie sługa.
Stary lord puścił tę uwagę mimo uszu.
— Czy nie mógł ci powiedzieć, co go tu sprowadza? Nie jestem teraz usposobiony do przyjmowania gości... Takie wydarzenie!.. I pomyśleć, że w moim domu gościłem Johna Rafflesa i jego wspólnika w kobiecych szatach.... Odpraw go pod pierwszym lepszym pozorem... Nie przyjmę go teraz... Jeśli chce, może wrócić jutro.
— Bardzo mi przykro, mylordzie, — ozwał się jakiś dźwięczny głos. — Jutro może być za późno!
Na progu stał wysoki szczupły mężczyzna o oliwkowej cerze i krótkich ciemnych wąsach.
Lord Seymour poniósł się z fotelu, trzęsąc się z tłumionej złości. Zamierzał właśnie wskazać drzwi intruzowi, gdy nieznajomy wyciągnął ku niemu z uśmiechem rękę.
— Proszę mi poświęcić pięć minut czasu, mylordzie... Po pięciu minutach osądzi pan, czy mam pokój ten opuścić, czy też pozostać. Daję panu słowo honoru, że zastosuję się do jego życzenia.
Lord spojrzał na dziwnego gościa z pod nastroszonych, krzaczastych brwi. Uderzył go wyraz po wagi, malujący się na jego twarzy, i dziwny blask stalowo-szarych oczu.
— Daję panu pięć minut czasu — rzekł ostro. Nadmieniam, że nie jestem usposobiony do przyjmowania gości. Wydarzyły się tu bowiem dość dziwne wypadki i policja zaledwie przed kilku minutami opuściła mój dom....
— Wiem o tym, mylordzie, i właśnie w tej sprawie przychodzę, — odparł żywo nieznajomy.
Lord Seymour skinął na Huntmana, dając mu znak, aby opuścił pokój. Usiadł z powrotem w fotelu.
— Jest pan zapewne prywatnym detektywem, który dowiedział się o tej przykrej sprawie? — rzekł z odcieniem lekceważenia w głosie.
— Jestem czymś więcej od prywatnego detektywa, mylordzie.
— A więc może detektywem ze Scotland Yardu?
— I jeszcze więcej... Nazywam się John Raffles...
Lord Seymour chwycił się mocno za poręcz fotelu, aby się przekonać, że nie śni. Twarz jego zalała się krwią, poczym zbladła jak płótno. Raffles obawiał się przez chwilę, że ta nagła wiadomość podziała zbyt silnie na lorda.
— I pan odważa się mówić mi to prosto w twarz? — odezwał się wreszcie lord. — Pan, który zaledwie przed godziną uciekł z tego domu przez okno, poturbowawszy po drodze dwóch agentów policji?
— Odwagi mi nigdy nie brakło — odparł Raffles z uśmiechem. — Musiałem to uczynić, gdyż nie miałem innego wyjścia. Mam nadzieję, że obrażenia jakie odnieśli obydwaj agenci, nie są zbyt ciężkie i pozwolą im wkrótce wrócić do swych zwykłych zajęć...
— Ale skąd ta pewność, mister Raffles, że zadzwonię na służbę i nie każę pana.
— Przeszkodzi panu w tym miłość do wnuka, mylordzie — odparł Raffles poważnie. — Wierzę, że nie pozwoli pan, aby popełniono w pańskim domu bezkarnie ciężką zbrodnię! Przyszedłem tu w nadziei, że znajdę u pana zrozumienie i poparcie... — Przybywam nie w żadnych złych zamiarach, ale po to, aby zapobiec morderstwu! Czy panu to wystarcza, mylordzie?
W głosie Rafflesa brzmiała tak wielka siła przekonania, że stary lord opadł bezwładnie na poduszki fotelu i szepnął:
— Co to wszystko ma znaczyć?
— Zaraz panu wytłumaczę... Moje zjawienie się w pańskim pałacu pod postacią doktora Craiga miało bardzo poważne uzasadnienie...
— Ale kim, u licha, była owa gospodyni, którą piekło powinno pochłonąć, zanim się tu zjawiła? — zawołał lord Seymour.
— Był to mój najlepszy przyjaciel, mylordzie... Nazwiska jego, niestety, ujawnić nie mogę. Proszę mi jednak wierzyć, że żywił on równie przyjazne zamiary, jak ja.
— Dalej, dalej — naglił niecierpliwie lord Seymour. — Jakież to były powody?
Zamiast odpowiedzi, Raffles zbliżył się drzwi i wyjrzał na korytarz. Przekonawszy się, że niema nikogo, powrócił do starego pana.
— Czy pański siostrzeniec Cecil Darington jest w domu?
— Nie... Wyszedł przed dziesięciu minutami. — Dlaczego pan o to pyta?
— Ponieważ nie powinien słyszeć tego, o czyni tu będziemy mówili. Przygodę, która spotkali mnie i mojego przyjaciela, zawdzięczamy tylko temu, że Cecil podsłuchiwał pod drzwiami...
— Spełnił tylko swą powinność, mój panie, — zawołał stary arystokrata. Powinien był przecież zawiadomić policję.
— Myli się pan, mylordzie — odparł Raffles. — Zrobił to tylko dla własnego bezpieczeństwa... — Wiedział dobrze, że pragniemy pokrzyżować jego zbrodnicze plany.
— Zbrodnicze plany? — powtórzył lord Seymour powoli.
— Postanowił on bowiem zgładzić ze świata pańskiego wnuka, Arnolda Seymoura — odparł Raffles poważnie.
Przez chwilę miało się wrażenie, że stary pan padnie ofiarą ataku apoplektycznego. Usta jego stały się sine, ręce drżały nerwowo.
— Co to ma znaczyć? — wyszeptał wreszcie. — Czy pan oszalał?
— Jestem w pełni władz umysłowych — odparł Raffles — to, co mówię jest, niestety, prawdą. Pański siostrzeniec, mieszkający z panem pod jednym dachem, postanowił zgładzić chłopca, działając powoli, ostrożnie i zacierając za sobą wszelkie ślady. Czy muszę jeszcze wymieniać powody, które mnie do tego skłaniają? Wystarczy, że wspomnę o majątku, który dziedziczy na wypadek wcześniejszego zgonu chłopca.
— To prawda... Odziedziczyłby wszystko. — Syn mój pierworodny, któremu winien przypaść tytuł i majątek nie dostanie nic...
Nagle zadrżał i jak gdyby myśl pewna przyszła mu do głowy, począł wołać nerwowo.
— Dowody!... Jakie ma pan dowody, któreby potwierdzały prawdę pańskich słów?
— Za chwilę je panu przedstawię. Uważam zadanie pańskie za aż nadto uzasadnione. Przypomina pan sobie prawdopodobnie ową noc, podczas której Arnold doznał wstrząsu na widok płonących oczu?
— Jakże mógłbym o tym zapomnieć? — odparł stary. — Dziecko miało jakiś koszmarny sen, to jasne....
— To nie był koszmar, mylordzie. Arnold widział te oczy naprawdę!
— Skąd pan o tym wie?
— Wiem, ponieważ wraz z mym przyjacielem widziałem również te same oczy.
— Jakże to możliwe?
— Byliśmy wówczas w ogrodzie pańskim, mylordzie. Otworzywszy dorobionym kluczem furtkę w murze, przedostaliśmy się do parku. Mieliśmy zamiar dokonać włamania do pańskiej kasy — odparł Raffles, patrząc spokojnie w twarz swego rozmówcy.
Lord Seymour wzdrygnął się... Zbyt wiele wrażeń spadło nagle na jego starą głowę. Najpierw obecność policji w jego domu i pościg za włamywaczami, następnie świadomość, że żyje pod jednym dachem z mordercą! Przesunął ręką po pomarszczonym czole...
— To straszne, co mi pan opowiada... Do kogo należały te oczy?
— Jest to sprawka pańskiego siostrzeńca. Postanowił usunąć ze swej drogi słabego chłopca, wywołując w nim nagły wstrząs nerwowy. Przypomina pan sobie, że biedny chłopiec przez dwa tygodnie zawieszony był między życiem a śmiercią?
— Dlaczego nie zatrzymaliście wówczas odrazu tego nędznika?
— Bylibyśmy z pewnością to zrobili, gdyby wszystko nie odbyło się tak nagle. Dokoła panowały ciemności i nie widzieliśmy go prawie. Spostrzegliśmy tylko parę błyszczących niesamowicie oczu. W chwilę, po tym, było już za późno, gdyż cały dom postawiony został na nogi przeraźliwym krzykiem pańskiego wnuka. Nie pozostawało nam nic innego, jak ratować się ucieczką
— Dlaczego nie napisaliście mi o tym?
— Musieliśmy najpierw zdobyć dowody. — W tym właśnie celu wprowadziłem pod pański dach mego najlepszego przyjaciela, przebranego za czcigodną starą damę. Miał on za zadanie roztoczyć obserwację nad mordercą i dostarczyć mi dowodów.
— Dlaczego interesuje się pan sprawami, dotyczącymi nas, ludzi dla pana obcych?
— Taką już mam naturę, mylordzie. Nie mogę spać spokojnie, gdy wiem, że komuś dzieje się krzywda. Myśl o tym, że jakiś skrytobójca czyha na śmierć niewinnego dziecka, nie dałaby mi spokoju. Musiałem temu zapobiec, bez względu na to, jakie mogłoby to narazić mnie niebezpieczeństwo. Eksperyment byłby się udał, gdyby nie nieostrożność mego przyjaciela.
— Wszystko to razem brzmi jak jakaś bajka — jęknął lord Seymour. — Trudno mi uwierzyć, że mój siostrzeniec zdolny jest do podobnej podłości... — Mówił pan o powolnie działającej truciźnie? Na czym opiera pan swoje podejrzenie?
— Na następujących faktach, mylordzie: objawy choroby pańskiego wnuka wzbudziły we mnie podejrzenia. Musi pan wiedzieć, że jestem nietylko włamywaczem, ale z wykształcenia doktorem medycyny... Wziąłem próbę krwi Arnolda i poddałem ją analizie. Skład tej krwi był przerażający: prawne zupełny zanik czerwonych ciałek mógł być jedynie skutkiem zatrucia roślinną trucizną. Roślina ta nie jest znana w Europie, a używają jej tylko niektóre szczepy w Holenderskich Indiach Wschodnich. truciznę te zmieszał Darington z winem, które dawano wyłącznie małemu Arnoldowi. Jeszcze miesiąc, najwyżej dwa miesiące, — a chłopak byłby umarł na skutek zatrucia.
Żaden z europejskich lekarzy nie byłby się zorientował że, popełniono zbrodnię. Postanowionoby diagnozę: śmierć naskutek złośliwej anemii... — Widocznie siostrzeńcowi pańskiemu sprzykrzyło się czekać i dlatego wymyślił sztuczkę ze święcącymi oczyma...
Przez chwilę panowało milczenie. Raffles spoglądał ze współczuciem na pochyloną postać siedzącego przy nim starca. Morderca w rodzie Seymourów! — tego była dla starego pana już za dużo...
Lord Seymour podniósł wreszcie głowę i spojrzał na Rafflesa.
— Winienem panu wdzięczność, — rzekł po chwili. — Jakkolwiek początkowo zamiary pańskie skierowane były wyraźnie przeciwko mojej osobie..
— Mogę pana tylko zapewnić, że nie dla siebie pragnąłem pańskich pieniędzy — rzekł Raffles. — Zamierzałem podzielić je między tych, którym były więcej potrzebne, niż panu.
— Czy ma mi pan jeszcze coś do zakomunikowania?
— Pragną pana ostrzec, mylordzie. Darington należy do ludzi, którzy nie zniechęcają się pierwszym niepowodzeniem. Ponowi on swój atak i to bardzo szybko. Nie przypuszcza, że odważyłem się tu wrócić, ale bierze pod uwagę ewentualność listownego ostrzeżenia pana... Groziłoby mu to usunięciem chłopca z pod jego wpływów i udaremniło szanse ponownego ataku. Dlatego też za wszelką cenę będzie się starał działać jaknajszybciej.
— Czy sądzi pan, że śmiałby jeszcze dziś wieczorem?... — zaczął stary pan, drżąc z przerażenia.
— Dlatego też zjawiłem się tutaj — odparł Raffles poważnie.
Zapanowała cisza.
— Muszę coś panu powiedzieć — odezwał się wreszcie lord Seymour. — Wzbudził pan we mnie dziwne zaufanie i dlatego powiem panu to, czego nigdy nie mówiłem nikomu... Czuję, że nie wiele pozo stało mi już z życia... Wypadki ostatnich dni poważnie nadszarpnęły moje i tak już nadwątlone zdrowie. Przykro mi, że mój najstarszy syn, z którym poróżniłem się przed laty, uparcie tkwi w swoim błędzie... Odziedziczył po mnie dumną, nieugiętą naturę. Do ostatniej chwili żywiłem nadzieję, że się ukorzy, uzna swój błąd i będzie mnie prosił o przebaczenie. Porzucił mnie dla kobiety, która nie była go warta...
— Chwileczkę, mylordzie — przerwał mu Raffles. — Czy wolno zapytać, czem naraziła się panu pańska synowa?
— Była aktorką... To mówi samo za siebie, odparł stary lord.
— Rozumiem — rzekł Raffles. — Znam jednak aktorki, które są najlepszymi żonami i matkami. — Widocznie syn pański natrafił na inną...
— Nie, tego nie mogę powiedzieć.
— Czy go porzuciła? Czy nie dochowuje mu wiary?
— Sądzę, że tak nie jest.
— A więc może, prowadzi zbyt wystawny tryb życia, rujnuje go? Wyrzuca pieniądze za okno?
— Nie.. Jest oszczędna i gospodarna. Zresztą, synowi memu powodzi się znakomicie. Mają śliczne dzieci: trzech chłopców i dwie dziewczynki.
— Nie rozumiem... I nie chciał pan przycisnąć wnuków do swej piersi?
Stary lord pochylił nisko głowę.
— Nie chciałem przyznać się do mego błędu... Kocham bardzo mego wnuka Arnolda, ale moje serce zawsze będzie przy mym najstarszym synu, Filipie... Dlatego też muszę panu wyznać tajemnicę: Arnold otrzyma ode mnie duży legat, ale cały majątek przejdzie na mego syna.
— Czy pisał do pana?
— Bardzo wiele razy... Wszystkie listy odsyłałem mu nierozpieczętowane, aż wreszcie zrezygnował i od wielu lat nie otrzymuje od niego żadnej wiadomości.
Raffles wstał i położył rękę na ramieniu starca.
— Zgrzeszył pan przez swą dumę, mylordzie — rzekł. — Pozbawił pan siebie tego, co jest najpiękniejszym w życiu starych ludzi: słonecznego uśmiechu wnucząt... Ale jeszcze czas, aby to naprawić... Musi pan pogodzić się z synem...
— Ma pan rację... Obawiam się tylko, że już nie zdążę... Przede wszystkim musimy załatwić rzecz bardziej pilną: jak mam postąpić w sprawie Daringtona?
— Czy nie chce pan zawiadamiać policji?
— Za żadne skarby... Nie chciałbym, aby moje nazwisko znalazło się na szpaltach gazet... Dość już miałem skandalu, gdy syn mój uciekł z aktorką..
— Niezabliźnione rany... — zaśmiał się Raffles. A więc sam zajmę się tą sprawą. Musi pan mnie i mojemu przyjacielowi dać możność spędzenia dzisiejszej nocy w pobliżu pańskiego wnuka...
— Czyżby Darington chciał wykonać swój plan jeszcze dziś?... Miałby go zamordować nocą, jak zwykły zbir?
— Z pewnością nie uczyni tego za pomocą rewolweru, ani noża — odparł Raffles. Może powtórzy sztuczkę ze święcącymi oczyma.
— Ale wówczas odbyło się to w ogrodzie?...
— Tym razem będzie to niemożliwe: z polecenia doktora Cumminsa na noc zasuwa się w pokoju chłopca grube rolety. Czy drzwi od pokoju chłopca zamyka się w nocy na klucz? Mam na myśli drzwi, wychodzące na korytarz?...
— O ile wiem, nigdy tego nie robiono. Huntman śpi w sąsiednim pokoju. Arnold znajduje się więc pod należytą opieką.
— Doskonale się składa... Gdyby Darington miał zamiar przedsięwziąć coś dzisiejszej nocy, musiałby najpierw usunąć Huntmana?
— Oczywiście — odparł lord — czy mam go tu wezwać. — Jest to człowiek, zasługujący na pełne zaufanie...
— To byłoby najlepiej... Czy jest pan bezwzględnie pewien jego wierności?
— Tak... Zna chłopca od chwili, gdy się urodził i kocha go jak własne dziecko. Uczył go jeździć konno, łowić ryby, strzelać do celu...
— Pięknie... Jestem jednak zdania, że nie należy go wtajemniczać w szczegóły naszego planu. Darington — to niesłychanie sprytna sztuka. — Huntman mógłby się zdradzić, jakimś odruchem, jakimś grymasem i Darington zrozumiałby natychmiast, że coś się przeciw niemu gotuje. Jak wyglądają ich wzajemne stosunki?
— Trudno mi o tym sądzić — odparł lord Seymour z uśmiechem. — Huntman potrafi utrzymać dystans i nigdy nie zdradza się ze swymi sympatiami lub antypatiami... Nieraz jednak dawał mi do zrozumienia, że mój siostrzeniec powinien sobie szukać gdzieindziej mieszkania...
— Rozumiem... Postąpimy więc w ten sposób... Huntman zawiadomi nas o każdym poleceniu, które otrzyma od Daringtona... Musimy się mieć na baczności, aby nie wzbudzić w nim najlżejszych podejrzeń.
— Będę się o to starał — odparł lord.
— Przypuszczam, że Darington zechce wysłać starego Huntmana z jakimś poleceniem na miasto... Uczyni to po to, aby jakiś inny służący zastąpił go przy chłopcu. Ja z moim przyjacielem ukryjemy się w ogrodzie w pobliżu zielonej furtki... Będzie to nasza główna kwatera, do której skieruje pan Huntmana z wiadomościami.
Raffles podniósł się. Stary pan poszedł za jego przykładem i wyciągnął ku niemu dłoń. Raffles ze współczuciem spojrzał na jego pochyloną postać, na poorane zmarszczkami oblicze. Nie wiele życia już było w tym ciele i Raffles doznał wrażenia, że stary pan nie zdąży pojednać się przed śmiercią ze swym najstarszvm synem.
— Wszystko stanie się, jak pan tego żąda — rzekł lord Seymour. Dziękuję panu za pomoc. — Chciałbym, aby przyjął pan wzamian za to od starego człowieka jedną radę: porzuć swe niebezpieczne rzemiosło, które prędzej czy później doprowadzić cię musi do zguby!
— Niestety — odparł Raffles — nie dla siebie to czynię... W miarę sił i możności pomagam ludziom, którzy na pomoc zasługują. Do tego jednak potrzeba mi pieniędzy. O której godzinie udaje się pański wnuk na spoczynek?
— Zawsze przed godziną wpół do dziewiątą.
— Czy wie on o przygodzie, która wydarzyła się mnie i mojemu przyjacielowi?
— Nie... Darington radził, aby mu o tym nie wspominać.
— Rozumiem... Obawiał się, że mały nie będzie mógł zasnąć... A teraz idę na mój posterunek i czekam na wiadomości, które przyniesie mi pański służący.
— Czy nie będzie potrzebna panu pomoc?
— Aby rozprawić się z Daringtonem?.. Nie... Ja z moim przyjacielem dam sobie z nim z łatwością radę.
— Cóż zrobimy z tym nędznikiem?
— To już moja sprawa... Niech się pan nie obawia, mylordzie: nie pragnę jego śmierci. Skoro jednak nie chcemy go wydać w ręce sprawiedliwości, musimy mu sami wymierzyć przykładną karę.
Raffles opuścił pokój, zostawiając starca pogrążonego w ponurych myślach. Zadzwonił na Huntmana. Stary sługa zjawił się natychmiast. Lord Seymour powtórzył mu polecenie Rafflesa. O każdym zleceniu wydanym przez Daringtona miał natychmiast zawiadomić lorda.
O godzinie jedenastej Darington wrócił do domu. Zamknął się w swym pokoju, zadzwonił na Huntmana i wydał mu jakieś zlecenie. Sam zaś udał się do swego gabinetu, celem napisania paru listów.
W pięć minut po tym, Huntman zjawił się w bibliotece lorda Seymoura.
— Pan Darington kazał mi wrzucić list do skrzynki rzekł szeptem. — List do przyjaciela, który odwiedzał go już kilkakrotnie...
Stary lord spojrzał nań ze zdziwieniem: czyżby Raffles się mylił? Skrzynka pocztowa znajdowała się najwyżej w odległości pięciu minut drogi od domu.
Wykluczone było, aby mógł czegoś dokonać w ciągu dziesięciu minut. W każdym razie wiadomość tę należało przesłać Rafflesowi.
— Powtórzysz to, coś mnie powiedział przed chwila, dwum panom, stojącym przy zielonej furtce w parku. Nie patrz na mnie z takim zdziwieniem! Spiesz się!.. Ani słowa o tym panu Daringtonowi...
Stary Huntman zrozumiał w lot o co chodzi. — Po kwadransie wrócił do biblioteki.
— Czy zrobiłeś tak, jak ci poleciłem?
— Oczywiście, mylordzie... Spotkałem przy furtce owych dwuch panów. Nie uwierzy mylord jakie mi jeden z nich zadał pytanie!
— Cóż takiego?
— Zapytałem mnie, czy piję, przed udaniem się na spoczynek...
— I co odpowiedziałeś?
— Prawdę, mylordzie. Od szeregu lat wypijam szklaneczkę piwa... Wówczas ten pan zapytał, czy wszyscy domownicy znają to moje przyzwyczajenie? Odpowiedziałem, że i tak nieraz pokpiwali ze mnie z tego powodu...
— I co dalej?
— Dalej oświadczył mi, abym nie kładł się spać, dopóki nie otrzymam od niego dalszych rozkazów.
— W porządku, Huntman — odparł lord, pogrążony w swych myślach. — Dziwisz się pewno temu co się tu dzieje... Wkrótce zrozumiesz wszystko. Co robi mój siostrzeniec w tej chwili?
— O ile wiem, siedzi w swym pokoju.
Nagle do uszu ich doszedł lekki szmer. Huntman odwrócił się i ujrzał za sobą tego samego nieznajomego pana, z którym rozmawiał przy ogrodowej furcie.
Raffles zbliżył się do lorda Seymoura.
— Nadeszła chwila działania, mylordzie rzekł. Nie mamy już żadnych wątpliwości. — Wysłanie Huntmana, aby wysłał list, miało swój wyraźny cel związany ze szklanką piwa.
— Posłuchaj mnie, przyjacielu — zwrócił się do starego sługi. — Udasz się o zwykłej porze na spoczynek, lecz uważaj abyś nie wypił swego piwa. Wlejesz je do flaszeczki, którą umyślnie w tym celu przygotowałem, uczynisz to ostrożnie, aby nikt tego nie spostrzegł. Następnie rozbierzesz się i położysz do łóżka, udając śpiącego... a ja z mym przyjacielem ukryjemy się tymczasem w tym samym pokoju. Czy zamykasz drzwi na klucz?
— Nigdy, proszę pana — odparł Huntman.
Głos jego drżał lekko.
— Tym lepiej. Słuchaj więc uważnie. Od twojego zachowania i przytomności umysłu bardzo wiele zależy. Cokolwiek się stanie, udawaj śpiącego, i tylko w tym wypadku przyjdź mi z pomocą, gdybym cię wyraźnie wezwał...
Huntman spojrzał pytającą na swego pana.
— Zrobisz to, co ci ten pan rozkazuje — rzekł lord Semyour. — A teraz idź i pilnuj się... Liczę na Ciebie, stary przyjacielu.
Hutman wyprostował się i wyszedł z pokoju...
Za nim wysunęli się ostrożnie Raffles i Brand.
Gdy znalazł się w swym pokoju Huntman poszukał spojrzeniem szklanki z piwem. Stała, jak zwykle, na stoliku przy łóżku. Hutman mimowoli zadrżał.
Raffles ostrożnie przelał zawartość szklanki do niewielkiej flaszki, którą zakorkował i schował do kieszeni.
— Jeszcze jeden dowód — rzekł cicho do Branda. — Czy chłopiec już zasnął?
Brand uchylił drzwi do sąsiedniego pokoju.
— Tak. Słyszę, że równo oddycha.
— Pozwólmy mu spać spokojnie. Sen to dla niego najlepsze lekarstwo. Musimy znaleźć sobie jakąś kryjówkę, gdyż spodziewam się zaraz wizyty Daringtona.
W pokoju, służącym chwilowo Huntmanowi za sypialnię, stała duża szafa, która mogła znakomicie ukryć w swym wnętrzu obu mężczyzn. W niespełna dwie minuty, Raffles i Brand zniknęli we wnętrzu szafy.
W międzyczasie Huntman zdążył się rozebrać i położyć do łóżka. Na rozkaz Rafflesa zgasił światło.
— Odwrócić się twarzą do ściany — padł rozkaz z ust Tajemniczego Nieznajomego. — Zachowuj się tak jak gdybyś nie słyszał tego, co się tu dziać będzie. Chodzi o życie dziecka, które kochasz...
— Rozumiem — odparł Huntman szeptem.
Zapanowała cisza. Nagle do uszu Rafflesa doszedł od strony korytarza odgłos kroków. Drzwi otwarły się ostrożnie i na progu ukazała się jakaś ciemna postać. Przez chwilę stała nieruchomo... — Zabłysło światło elektrycznej latarki. Światło przesunęło się po pokoju, jak gdyby szukając czegoś, wreszcie zatrzymało się na siwej głowie śpiącego Huntmana. Raffles ujrzał wyciągniętą ludzką rękę. Ręka ta ostrożnie dotknęła ramienia śpiącego. Huntman nie reagował. Ręka poczęła szarpać jego ramie, najpierw lekko, potym coraz mocniej...
Stary trzymał się znakomicie. Zgodnie z otrzymanymi od Rafflesa instrukcjami, chrapał coraz mocniej i nieczuły był na wszystko, jak kamień.
Ośmielony tym, tajemniczy gość zapalił małą, stojącą na stole, lampkę i w jej świetle Raffles oraz Brand ujrzeli twarz Cecila Daringtona.
Odwrócił się on plecami do szafy i zgięty w pół począł rozwijać coś, co leżało na ziemi. W pokoju rozległ się przykry śmiech...
Darington wyjął z ciemnej płachty jakiś przedmiot i zgasił światło. Obaj przyjaciele uczuli na sobie spojrzenie niesamowitych, błyszczących oczu. W płachcie zawinięte było coś, co miało kształt głowy ludzkiej, zatkniętej na kiju, odpowiadającym długością wzrostowi człowieka. W głowie tej świeciły błyszczące ślepia...
Raffles trącił Branda na znak, aby się miał w pogotowiu.
Darington zarzucił na swoje „widmo” ciemną płachtę i skierował się w stronę drzwi, wiodących do pokoju chłopca.
— Naprzód! — szepnął cicho Raffles.
W tej samej chwili drzwi szafy otwarły się. Brand i Raffles rzucili się na Daringtona. Zbrodniarz okazał się niebezpiecznym przeciwnikiem. Uwolnił swe prawe ramie i w tej samej chwili w ręce jego błysnął ostry nóż. Na szczęście Raffles spostrzegł to w porę i silnym uderzeniem pięści obezwładnił łotra.
Darington zwalił się na ziemię bez przytomności.
Wszystko to stało się tak szybko, że gdy Arnold, zbudzony hałasem, słabym głosem zapytał Huntmana, co to wszystko miało znaczyć, obaj przyjaciele zdążyli już zbiec wraz z Daringtonem i jego „widmem“ nie tylko z pałacu, ale i ogrodu pałacowego.


Kara i pojednanie

Około północy potężne auto, prowadzone wprawną ręką Hendersona, mknęło przez uśpione ulice Londynu.
Wewnątrz auta siedział Tajemniczy Nieznajomy wraz ze swym przyjacielem Brandem. Między nimi, skrępowany sznurami, siedział Darington. Na podłodze leżał jakiś dziwny przedmiot, przypominający kukłę z błyszczącymi oczami. Głowa tej kukły tkwiła na wysokim kiju.
Raffles zaśmiał się ironicznie.
— Pomyśl, jakie niespodzianki gotuje nam czasem życie — rzekł do swego przyjaciela. — Któż by pomyślał, że przy pomocy lalki z czarnego kartonu oraz zwykłego kija można popełnić zbrodnię? Czy przeszukałeś jego kieszenie?
— Tak... Oprócz noża miał przy sobie rewolwer i gumową pałkę...
Auto zatrzymało się przed willą na Victoria Street.
Raffles wysiadł i rozejrzał się dokoła. Na ulicy nie było żywej duszy. Henderson zarzucił sobie bezwładne ciało na ramię, jak piórko, a Brand otworzył drzwi, wiodące do ogrodu. Po chwili cała trójka wraz ze związanym mężczyzną znalazła się wewnątrz wspaniale urządzonej willi Rafflesa. Szerokimi kamiennymi schodami zeszli do piwnic.
Położono Daringtona na łóżku, uwolniono z więzów i wyjęto z ust chustkę.
— Co to wszystko ma znaczyć? — wyszeptał ze złością. — Jakim prawem sprowadziliście mnie tutaj? Kim jesteście?
— Rozpoczniemy od odpowiedzi na ostatnie pytanie. — Jestem John Raffles, a ci panowie są mymi najbliższymi współpracownikami i przyjaciółmi. Jakim prawem zabraliśmy cię tutaj? Moglibyśmy powiedzieć — prawem silniejszego... Ale sprawa przedstawia się inaczej: przyprowadziliśmy cię tutaj, Cecilu Darington, prawem, które posiada każdy człowiek, pragnący uwolnić społeczeństwo od szkodliwej jednostki. Jesteś mordercą, działającym bez skrupułów...
— Nie rozumiem, co to wszystko znaczy? — przerwał Darington.
— Dość komedii — zawołał Raffles, wzruszając niecierpliwie ramionami. — Byliśmy obecni, gdy dwa tygodnie temu usiłowałeś po raz pierwszy zagrać swą sztuczkę z błyszczącymi oczami... Ustaliliśmy następnie, że dosypałeś do wina, przeznaczonego dla małego Arnolda, truciznę... Dziś pragnąłeś uśpić czujność wiernego Huntmana, dosypując do piwa, które zwykł pić przed spaniem, sporą ilość silnego narkotyku. Czy przyznajesz się do tego, że od szeregu miesięcy usiłowałeś przy pomocy trucizny zgładzić ze świata młodego Arnolda Seymoura?
Darington zbladł.
— Na to wszystko należałoby przedstawić dowody — rzekł.
— Dowodów mamy aż zbyt wiele. Czy sądzisz, że nie znajdziemy w pokoju twoim resztek trucizny, gdziekolwiek byś ją ukrył? Czy historia z piwem nie wystarczy? Czy nie widzieliśmy na własne oczy dwukrotnie powtórzonej sztuczki z niesamowitym widmem?
Darington zacisnął pięści.
— Wydajcie mnie w ręce policji — rzekł. — Zobaczycie, jak się to skończy! Ten stary dureń, Seymour, nie przeżyje hańby. Wtrącicie go do grobu... Znajdę sobie adwokata, który potrafi mnie obronić...
Raffles spojrzał łotrowi prosto w oczy.
— Nie, Darington... Nie staniesz przed obliczem zwykłego sędziego.... Oszczędzę tego wstydu staremu Seymurowi. Zbrodnia twoja nie ujdzie ci jednak na sucho. Postanowiłem ugodzić cię w twe najczulsze miejsce. Pozbawię cię wszystkiego, co lubisz: wesołego życia, wygód, towarzystwa ludzi, wyścigów, rozrywek i klubów. Zostaniesz skazany na samotność. Dopiero po roku zobaczę, jaki ten okres wywarł na tobie wpływ. Jeśli się poprawisz, wrócisz do życia, jeśli nie, pozostaniesz na odludziu...
Zanim Darington zdążył zdać sobie sprawę z sensu owych słów, ciężkie drzwi zamknęły się za Rafflesem i jego przyjaciółmi.
Darington z rozpaczliwym łkaniem rzucił się na więzienne łoże.

Następnego, dnia około godziny czwartej po południu, jakaś potężna maszyna szybowała w powietrzu nad Oceanem Spokojnym w odległości pięćdziesięciu mil na północ od wschodnich wybrzeży Wysp Markizy.
Był to „Szatan Przestworzy“, wspaniały samolot Rafflesa, osiągający większą szybkość niż najszybsze maszyny wojskowe. Załoga jego składała się z czterech ludzi: Henderson siedział przy sterze, a w obszernej kajucie znajdował się Raffles, Charley i Cecil Darington.
Na twarzy łotra widniały głębokie bruzdy. Zrozumiał wreszcie, że od wyroku Tajemniczego Nieznajomego nie było apelacji... Zrozumiał, co znaczyły jego groźne słowa...
Samolot leciał na wysokości dwuch tysięcy metrów. Wreszcie znaleźli się nad niezamieszkałym archipelagiem. Henderson znał wyspy te dobrze. Nad jedną z nich zniżył lot i począł szukać wygodnego miejsca do lądowania. Znalazł je wreszcie.
Brand i Henderson wyskoczyli z maszyny, radzi, że mogą wyprostować zmęczone podróżą członki. Raffles zbliżył się do Daringtona.
— Rozpoczyna się twoja kara, Darington — rzekł. — Zapamiętaj sobie, że nie będziesz tu miał ani szampana, ani kart, ani nic z tego, co dotychczas stanowiło treść twego próżniaczego życia. Zawsze to lepsze, niż cztery ściany więzienia. Przywieźliśmy ci wszystko co może ci się przydać. Znajdujesz się w sytuacji, której by mogło ci pozazdrościć wielu rozbitków. Zostawiamy ci dwa doskonałe karabiny, topór, dwa noże, kamień do ich ostrzenia i całą skrzynkę amunicji.
Nie zbraknie ci również książek, przyborów do pisania i środków żywności na tydzień. O pożywienie będziesz musiał się sam postarać. Ptaków i ryb masz pod dostatkiem. W ciągu roku odwiedzimy cię dwukrotnie, aby sprawdzić, co się z tobą dzieje. Postaraj się możliwie jak najlepiej wykorzystać swą samotność, to jedyna moja rada.
Tymczasem Henderson i Brand zdążyli wyładować wszystkie przywiezione przedmioty.
— Na wyspie będziesz mieszkał przez dziesięć lat, o ile nie zasłużysz sobie na wcześniejsze uwolnienie. Państwowy sędzia skazałby cię prawdopodobnie na karę dożywotniego więzienia. My jesteśmy łagodniejsi. A teraz żegnaj!
Darington milczał. Siedział nieruchomo na jednej ze skrzyń, utkwiwszy wzrok w dali... Obojętnie patrzał na przygotowania trzech mężczyzn do drogi. Po chwili „Szatan Przestworzy“ uniósł się w górę.
Raffles kazał Hendersonowi wziąć kurs na północno-zachód. Późnym wieczorem wylądowali w Los Angeles, w zatoce kalifornijskiej. Raffles postarał się uprzednio o amerykańskie dowody osobiste[2] dla siebie i dla swej załogi. Uniknął w ten sposób trudności, związanych z odprawą celną.
Noc spędzili w Los Angeles. O godzinie ósmej rano wystartowali w dalszą drogę i o drugiej po południu wylądowali w Denver, stolicy stanu Colorado.
Małym Fordem ruszyli wszyscy trzej w stronę miasta. Zatrzymali się przed pierwszym posterunkiem policji. Raffles wysiadł, aby dowiedzieć się a adres Filipa Seymoura.
Znaleźli się wkrótce przed willą, położoną na skraju miasta. Na spotkanie ich wyszedł wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna. Rafflesa uderzyło niezwykłe podobieństwo pomiędzy ojcem a synem.
— Drogi panie Seymour — rzekł Raffles przyjaźnie. — Mam panu do zakomunikowania bardzo poważną wiadomość. Przychodzę w imieniu pańskiego ojca, który chciałby przed śmiercią ujrzeć swego najstarszego syna i powiedzieć, jak bardzo żałuje swego uporu i zaślepienia. Przebacza panu i przywraca wszelkie jego prawa. Oto list, który napisał wczoraj i którego doręczenie mi polecił.
Filip Seymour słuchał tych słów ze zdumieniem.

W kilka godzin później, Filip Seymour przeżywał te same emocje lotu, które parę dni temu przeżył Darington.

„Szatan Przestworza” szybował znów nad Oceanem, tym razem w kierunku Europy.
Późną nocą Filip Seymour znalazł się u łoża swego ojca. Pobladłe wargi starca szeptały słowa przebaczenia...
Pojednanie ojca z synem było wzruszające. — Niestety, następnego dnia po powrocie syna, stary lord zamknął na zawsze oczy.
Filip Seymour odziedziczył tytuł i olbrzymi majątek, poczym sprowadził do Londynu swą rodzinę, spieniężywszy uprzednio majątek w Ameryce.
Mały Arnold, który całkowicie odzyskał zdrowie, powrócił do Eten, aby uzupełnić swe wykształcenie.
Na zawsze zachował we wdzięcznej pamięci to, że życie swe zawdzięczał Rafflesowi.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
Dotychczas ukazały się w sprzedały następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
  47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
  48. PRZYGODA W MAROKKO
  49. KRADZIEŻ W HOTELU.
  50. UPIORNE OKO.
  51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
  52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
  53. NIEZWYKŁY KONCERT.
  54. ZŁOTY KLUCZ.
  55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
  56. BRACIA SZATANA
  57. SPRZEDANA ŻONA.
  58. CUDOWNY AUTOMAT.
  59. PAPIEROŚNICA NERONA.
  60. CHIŃSKA WAZA.
  61. SEKRET PIĘKNOŚCI
  62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
  63. TAJNY AGENT
  64. AFERA SZPIEGOWSKA.
  65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
  66. WALKA O DZIEDZICTWO
  67. TANIEC DUCHÓW
  68. SYN SŁOŃCA
  69. PONURY DOM
  70. DRAMAT ZA KULISAMI
  71. TRZY ZAKŁADY
  72. ZĄB ZA ZĄB...
  73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  74. SKANDAL W PAŁACU
  75. HERBACIANE RÓŻE.
  76. MOLOCH
  77. SYRENA
  78. PORTRET BAJADERY.
  79. KSIĄŻĘCY JACHT
  80. ZATRUTY BANKNOT.
  81. PORWANY PASZA.
  82. ELEKTRYCZNY PIEC
  83. SPOTKANIE NA MOŚCIE.
  84. BŁĘKITNE OCZY.
  85. SKRADZIONE SKRZYPCE.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak dalszego tekstu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł To chyba jest tzw. „licentia poetica“ autora — w USA nie ma dowodów osobistych...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.