Skutki cywilizacyi
(Gawęda).
Pan Joachim, mój sąsiad i myśliwy stary,
A tem samem gawęda i gderacz bez miary,
Gdyśmy raz z polowania wrócili wieczorem
Z torbą dobrze nabitą i dobrym humorem,
Który mile przyświecał w jasnem starca oku,
Taką do mnie miał mowę, przy szklaneczce groku:
«Mój Boże! smutno myśleć, że przyjdą te czasy,
Kiedy te nasze puszcze, bagna, błota, lasy,
Tak dzikie, ale razem tak swojskie i nasze,
Czarne wioski, złe groble, po puszczach szałasze,
Te mosty na wpół zgniłe, nieozdobne dwory,
A w nich te wielkie gumna, niezgrabne obory,
Skutkiem cywilizacyi dobroczynnych darów,
Odmienią się zupełnie; że z owych obszarów,
Po których dziś bujamy lekko z strzelbą w dłoni,
Gdzie nam nikt ziemi, nieba, powietrza nie broni,
Porobią się maleńkie dziedzictwa, własności,
Czyste, schludne, porządne, pełne przyjemności
Na pozór, ale w których zawiść, chciwość, zdrada
Gnieździć się wiecznie będą, gdzie sąsiad w sąsiada
Okna i serce ciągle wglądając ciekawie,
Skąpić mu będzie ziemi, i powietrza prawie;
Gdy z napływem Francuzów, Holendrów i Niemców,
Chciwych naszego chleba zawsze cudzoziemców,
Mułem cudzoziemszczyzny zapłynie gościnność
Święta nasza litewska, litość, dobroczynność,
I ta, choć z wielu względów ze złej uważana
Strony, zależność chłopa od swojego pana,
Który pan choć nierzadko szturchnie i połaje,
Ależ zato w potrzebie zapomogę daje,
I wskazując na obszar łąk, lasów i roli
Mówi do włościanina: «bierz bracie do woli,
Byleby dla mnie było». Inaczej to będzie,
Gdy się cywilizacya porozlewa wszędzie
I wciśnie w każden kątek dzikiego dziś kraju,
Wtedy suum cuique w chwalebnym zwyczaju
Będzie, i każdy swoje dzierżąc w ciasnej dłoni
Za pieniądze kup sobie, darmo, niech Bóg broni.
Wtedy biedny Poleszuk, dziś przyzwyczajony
Dla spieczenia kawała słoniny wędzonej
Zrąbać sosnę masztową, oj będzie niemało
Musiał potem się zalać, by ogrzać swe ciało,
Bo mu jednej gałązki niemiecka czereda,
Choćby umierał z chłodu, bez opłaty nie da!
Oj te puszcze, te lasy, te wielkie obszary
Obfite w ptactwo, zwierza, wprawdzie i w komary,
Które nie są zabawne, — jakże mnie was szkoda,
Kiedy wasza dziś dzika, lecz piękna przyroda
Ręką cywilizacyi tak się przeistoczy,
Że ani nasze serce, ani nasze oczy
Nie znajdą ani śladu tych rzadkich piękności,
Które były rozkoszą dni naszej młodości!
Patrz, w tem miejscu gdzie bywał sławny tok głuszcowy,
Jakie ogrody, pola, i dwór jaki nowy,
Malowany i piękny, ogrodzony szczelnie,
A w nim Niemców rodzina tyje najbezczelniej;
Z tego mchu, gdzie to kiedyś z pod wyżlicy suki
Biłem po sto sztuk naraz młode ciecieruki,
Holender zrobił łąkę, zieloną aż miło,
A biednych ciecieruków jak nigdy nie było;
W tym ostępie, gdzie dziki trzymały się wiecznie,
Czterdziestu kolonistów Niemców, najbezpieczniej
Pociąwszy piękny ostęp w drobne kawałeczki,
Żyją sobie jak wieprze wygodnie, bez sprzeczki,
I jedząc wasserzupę na główną potrawę,
Z żołędzi co dzik zbierał, piją teraz kawę!
Tę puszczę, w której nieraz niedźwiedź łohwę robił,
Patrz jak przemysł odmienił, ozdobił, przerobił,
I w miejscu, gdzie marucha rzucał się pod psami,
Aż legł ugodzon kilku trafnemi strzałami,
Gdzie trąby nasze grały, pito pogrzebowe,
Dziś Francuz pozakładał fabryki cukrowe,
I na błocie, gdzie kiedyś były wiuny, raki,
Stoi komin parowy — i rodzą buraki!
Niedźwiedzia ani słychu, ależ za to panie
Samolubstwo Francuza za niedźwiedzia stanie,
Bo prędzej by cię niedźwiedź w łohwie przyjął wdzięcznie
Niźli spekulant Francuz, lecz za to ci zręcznie
Naplecie i nagada dziwów, gdy oceni
Zwłaszcza, że ci coś wyrwać może z twej kieszeni.
A na tejże grobelce, gdzieśmy bili słomki,
Patrz, dziś jakieś szwajcarskie, nieszwajcarskie domki,
I tam gdzie człowiek z biedą po brodach i pniakach
Przez mostek rozwalony i po okrąglakach
Godzinę wiorstę jechał, i złamał oś nową,
Widzisz lecącą z świstem machinę parową,
A za nią szereg długi wagonów z Niemcami,
Towarem rozmaitym, oraz Francuzkami,
Które jadą, bo wiedzą, że w tym kraju płacą
Nietylko za sam rozum, lecz Bóg wie nie zaco.
Szkoda mi cię grobelko! nieraz ja w wiośniany
Piękny wieczór majowy stojąc zadumany
Na tobie, zanim pierwsza słomka zachrapała
Lubiłem słuchać głosu, którym nasza cała
Piękna, dzika przyroda, tem piękniejsza może,
Wielbiąc Twą wielką dobroć, chwaliła Cię Boże
Tą modlitwą najszczerszą, czystą, nieudaną
Bo z szczęścia pochodzącą — nawet niemyślaną;
Te słowiki gdzieś w gąszczu, te na mchu żórawie,
Ten kszyk gdzieś ponad lasem, chruściel w gęstej trawie,
Te chrząszcze i te żuki, wszystko to Ci w śpiewie
Boże mój, wdzięczność głosi, choć o tem i nie wie!
Jeden człowiek tę dobroć ocenić Twą może
A jakże Ci dziękuje rzadko Wielki Boże!
Bo zajęty sam sobą nawet zapomina
Obowiązków wdzięczności, ciążących na syna
Tejże wielkiej przyrody — i w głupiej swej dumie
W głupiem zarozumieniu, przy nędznym rozumie
Wyrobiwszy teoryą ciasną i dziecinną
Dowodzi, że to tak jest — bo tak być powinno;
I pochlebiając własnej dumie oraz złości,
Nawet dla Boga nie chce mieć uczuć wdzięczności!
A czegóż to jest skutkiem? także tej oświaty,
Której kraj nasz choć biedny — lecz sercem bogaty
Nie miał jeszcze do tyla, by dla swej wygody
Zaparł się Boga, bliźnich i wielkiej przyrody,
Przyrody! którą codzień w wszystkich kątkach świata
Zabija i zaciera postęp i oświata!
Używajmyż jej darów, wdzięków i hojności,
Póki je jeszcze mamy, pókiśmy w możności
Patrzeć na nią jak dzisiaj — i módlmy się rzewnie,
Jak się modli natura cała nasza śpiewnie
Dziękując Najwyższemu za tak wielkie dary.
Bo jak zniknie nam kiedyś ten świat z oczu stary,
Jak rozmnoży się ludność i napcha się wszędzie,
Będzie massa ludności, ale serc mniej będzie!
I w tym napływie ludzi, wyobrażeń nowych,
My sami zapomnimy o starych a zdrowych,
Zasadach — a wyszedłszy z dobrego nałogu,
Gotowiśmy zapomnieć o wdzięczności Bogu!
Lecz jeszcze to daleko, i jeszcze w tym stanie
Póki my, Bóg pozwoli, że wszystko zostanie
I daj to panie Boże! bo wolę głos krzyka
Beczącego nad błotem, jak goddam Anglika,
Wolę wrzaski żurawia co jagody zbiera,
Jak paplot francuskiego komiwojażera,
Wolę bełkot cietrzewia, jak szwargot niemiecki,
Milszy mi talent głuszca, jak tenor wenecki.
A pewnie o parcyalność nikt mnie nie obwini,
Gdy powiem, że przekładam rochot dzikiej świni
Nad głos pełen «piszności» podróżującego
Mit groisse fanaberie żyda warszawskiego,
Gdy z niechcenia oświadcza, że «z wizytem» jedzie
Do księcia, co u niego «biwa» na obiedzie,
A jednak to tak będzie kiedyś, i to tylko
Dobrze, że ani teraz, ani za lat kilka
Ledwie za kilkanaście, a nim to nastanie,
Już nas wtedy nie będzie — nieprawdaż Mosanie?»
Deniskowicze 15 kwietnia 1856 r.