<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział IV. Pożegnanie pól
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
POŻEGNANIE PÓL.

Jadąc bryczką z Jużynt do stacyi kolei, 1-go września, Michał Rajecki składał wiersze na pożegnanie letnich wakacyi. Wiązane wyrazy, nabrzmiałe wrażeniem bezpośredniem, sprawiały mu rzewne ukojenie. Żałował kraju i ludzi, których opuszczał, a jednak znajdował rozkosz i w samem ich żegnaniu, bo młody nie boi się żegnać dobrych dni, pewien, że powrócą takie same, lub lepsze jeszcze. Źródło rozkoszy jest w nas i zwie się młodością. Nie miał więc Michał wrażenia, że coś umiera w nim i około niego, lecz że coś tylko usypia na rychłe, odświeżone przebudzenie.
I cieszył się właśnie, że dzień jest jeden z najpiękniejszych tego początku jesieni. Mijał miejsca zabaw i wzruszeń, jakby odwracał karty oryginalnego pamiętnika, rozłożonego na rodzinnej ziemi.
Gdy zjechał z pagórka, na którym stał dwór, zasłonił mu widok dworu, parku i jeziora gaj olszowy, zwany Burbułą, świeży jeszcze, gdyż czarna olcha długo nie żółknie, rudzieje dopiero od mrozów. Obecnie pysznił się gaj całą jeszcze męską urodą. Lakierowane, ciemne liście leżały ciężką masą nad niewidzialnymi prawie pniami, nad wilgotnym mrokiem podcieni; linia wierzchołków zalewała falistym kirem srebrną siność nieba. Niebo wybladłe było, jak twarz kobieca zatęskniona, obiecująca rozkosz daleką.
W tych gąszczach Burbuły, przyległych do parku, strzelał Michał pierwsze drozdy i szpaki, z jakiejś pierwotnej guldynki, temu już dziesięć lat. Na tamtym krańcu błotnistym spotkał niegdyś, spudłował, lecz przecie widział na własne oczy wydrę, przemykającą mokrym rowem do jeziora. Spojrzała na niego, uroczyła go swym wzrokiem przemyślnym, swem oślizgłem ciałem ogromnej pijawki. Śniła mu się po nocach zawsze niedościgła, ani ręką, ani strzałem.

W tej Burbule włóczył się czasem po wiecznie rosistej, bujnie na rdzawym torfie zatrawionej ziemi, i nie myślał o polowaniu, lecz wynajdywał nienazwane pokrewieństwa między człowiekiem a resztą przyrody, powstawanie uczuć z zapachów, uczuć ze szmerów — — uczył się fonetyki porozumień ze zwierzem, z lasem, z wiatrem — — Może nie myślał, — jeżeli myślą jest już sąd sformułowany i prawo odkryte — ale wchłaniał te fale ostrych, bezpośrednich doświadczeń, które zgęszczają się później w wypowiedziane myśli. W rozmowie z pachnącym gąszczem olszowym stawał się poetą; gdy wychodził z niego na kraj uśmiechnięty słońcem, niósł jeszcze w oczach, w uszach i w nozdrzach pełno tajemnic lasu. Wietrzały potem, ale osadzało się z nich coś na dnie duszy.
Mokry gaj olszowy wspinał się dalej na grunt wyższy i mieszał się z leszczyną. Zaleciało znowu odmiennem, świeżem bardzo wspomnieniem — wionął niby zapach pierwszego pocałunku Warszulki.
— Dryada tych gajów — szepnął Michał, gdy bryczka, porzucając zarośla, skręciła między pagórki polne.
I myślał przez chwilę, jakby najpoetyczniej wpleść Warszulkę do pożegnalnego wiersza — — Zasunęła mu się trochę za mgłę innych wrażeń towarzyskich, zgiełkliwych. W ostatnich dniach dużo podróżował rzemiennym dyszlem, objechał sąsiedztwo na pożegnanie. Od Pucewiczów z Gaczan zajechał wprawdzie do Potyłty umyślnie, aby pożegnać Warszulkę, ale ją zastał przy robocie około mleka, w kwaśnych woniach garnków i skopków, z rączynami tak uwalanemi, że nie śmiała ująć panicza za rękę. I kręciło się ich tyle, parobków, dziewek, około tej samej roboty, że Michał zdołał zaledwie przemówić parę słów ukradkiem do Warszulki. Takie pożegnanie, może na cały rok, było doprawdy niedostateczne. Ale cóż robić? — — Śliczna dziewczyna, coś nawet w niej jest odmiennego od tych samiczek zwinnych przy grabieniu siana i obrządku gospodarskim, coś gra w jej głębokich oczach, niby młoda dusza wyrywająca się do szczęścia — — ale cóż robić? — warunki towarzyskie, przemożne różnice klasowe — — Do zabawy dobra taka Warszulka; do wspólnego życia zbyt nikła...
Kiedy bryczka potoczyła się przez pola, wjeżdżając stopniowo na stoki łańcucha pagórków, zmieniły się wrażenia i myśli Michała. Podmuch rzeźwy, prawie morski, rozcieńczał tutaj słabe ciepło jesiennego słońca, w przeczystem powietrzu jaskrawo barwiły się rozłogi. Na wytartej pozłocie ściernisk pajęczyny babiego lata rozciągały swe mgły jedwabiste. Bezkwietne murawy łąk i łęgów międzypolnych przekładały ciemną, strzyżoną zielenią role podorane czerwonawe i zboża tu i ówdzie pozostałe na pniu: rude pszenice-jarki, potargane i brudne wyki nasienne, przywiędłe kartofle. Zalatywała prądami specyficzna woń lnu, rozesłanego po łące, lub moczonego w kałużach i jeziorkach. A już na drzewach, wszędzie rozrzuconych, były wszystkie barwy tęczy z przewagą szczerego złota.
Szare z szarej roli podrywały się stada siewek, zdaleka podobne do wędrującej po ziemi kurzawy. Z drzew zaś przydrożnych głośne już o sto kroków i oblepiające gałęzie niby gronami czarnych owoców, furkały nagle ogromne chmury szpaków, szybkie, skłębione przy ostrych łukach powietrznych zawrotów. Jedno takie stado nadciągnęło nad bryczkę, a spostrzegłszy ją, zawróciło nagle nad końmi kupą tak gęstą, że aż przesłoniła słońce zwartym cieniem i zaszeleściła wichurą.
— Żeby tak strzelba w ręku! — pomyślał Michał — kilkadziesiąt by ich padło z dwóch strzałów — —
Bardzo zaś wysoko pod niebem ciągnęły kaczki już za morze. Gdy je zobaczył Michał, najmocniej ścisnęło mu się serce: był to znak najoczywistszy końca letniej pory myśliwskiej. Zaczynają się masowe polowania na zające; mało ich tutaj, ale gdzieindziej u nas pada ich po kilkaset dziennie! — Zaczynają się i wielkie łowy na grubego zwierza w tej ostatniej, kapitalnie myśliwskiej porze roku, którą on, Michał, przebyć musi na uniwersytecie. — Nie na męki tam jedzie — życie koleżeńskie ma swe ponęty, nawet upojenia — ale czar pól i lasów odbiega w dal na długo — — Za morze ciągną kaczki!
Obejrzał się tęsknie za siebie na topniejący w oddaleniu wysoki pagórek Jużynckiego dworu, ośrodek zdrowych, poetycznych wrażeń lata.
Bryczka zaś wspinała się trudno na stromą »Czerwoną górkę«, dochodząc do granicy Jużynt. Michał, patrząc za siebie, nie widział, że z górki schodziła wolno, świątecznie ubrana w czarny kaftanik i jedwabną na głowie chustkę, pięknie obuta — Warszulka. Na prawem ramieniu opierała wysoki drzewiec grabi. Odwrócił się Rajecki ku koniom, gdy już dziewczyna była o kilkanaście kroków. Zadziwił się radośnie. Że zaś bryczka wspinała się powoli, wyskoczył z niej łatwo na drogę.
— Warszulko! a ty dokąd? Cóż ty grabić będziesz o tej porze?
— A już tak... — zająknęła się dziewczyna, białymi zębami i głębokiemi oczyma odpowiadając wymownie, dlaczego znalazła się na drodze panicza.
— Antoni! — zawołał Rajecki na woźnicę — wjedź na górę i poczekaj tam: ja wejdę piechotą.
— I lżej koniom będzie — odrzekł Antoni z dowcipnym uśmiechem.
Michał stanął w pół góry, za bryczką, przyciągnął do siebie główkę dziewczyny, która chciała pocałować go w rękę — i pocałował ją dość nieśmiało w policzek.
— Wiedziałaś, kiedy wyjeżdżam?
— Sam panicz mówiłeś w Potyłcie.
— I puścili ciebie z domu od roboty?
— Gaczański panicz pozwolił.
— Na cóż te grabie?
— Tak... żeby ludzie na drodze nie pytali...
— To bardzo dobrze.
Bryczka tymczasem wdrapała się na szczyt wzgórza i znikła za szczytem. Para młodych stała bez świadków pośród ogromnej roztoczy polnej. Patrzyli na siebie, nie wiedząc, co począć. Michał dziwił się nawet sam sobie, że z tą prostą dziewczyną, będącą ostatecznie szczegółem w jego życiu, nie umiał się znaleźć tak, jak według bieżących pojęć należało — ani pierwej, ani teraz. Warszulce zaś, która czuła w sobie moc kochania i skarby rozkoszy do podzielenia z tym młodym mężczyzną, wydawał się on niedostępnym, odgrodzonym przez mury tradycyjnego i osobistego dostojeństwa. Usta mu da, ale chciałaby mu oddać duszę, tylko on o nią nie prosi — — Michał zaś przeczuwał właśnie tę duszę, wyrywającą się do niego, prostą, ale całą i świeżą, jak ją Bóg stworzył — i wobec tej świętości czuł się nieśmiałym.
Trzeba było jednak coś dalej powiedzieć:
— Więc zostajesz w Potyłcie, Warszulko?
— A już, kiedy trzeba...
— Pan Pucewicz dobry musi być dla was?
— Dobry.
— I gospodyni dobra?
— Dobra, paniczu.
Nieopanowana ciekawość poniosła Michała do zapytania:
— Czy pojechałabyś ze mną do miasta, Warszulko?
Jak każda natura pierwotna, Warszulka nie rozumiała warunkowości zdania, przypuszczalności lub pół-żartu propozycyi. Pojęła tylko, że panicz mówi o wzięciu jej na służbę do miasta, mówi zaś tak późno i lekko, że widocznie mało dba o to.
— Takiej, jak ja, paniczowi w mieście nie trzeba — odrzekła chmurnie.
— Owszem, byłabyś u mnie gospodynią.
— I nie wiem, czy matka puściłaby.
— Możnaby jej zapytać.
— Kiedy panicz wyjeżdżasz...
— To też ja tak tylko mówię, Warszulko. Może na przyszły rok?
— Na przyszły rok... — powtórzyła dziewczyna i westchnęła szybko, aż podniosła widocznie kaftanik wysoką falą piersi.
Michał żałował już swej niebacznej propozycyi, miarkując, że Warszulka łatwoby się na nią zgodziła. Wykonanie zaś takiego planu byłoby bardzo przyjemne, lecz pociągnęłoby za sobą skandal i tam, na uniwersytecie, i tu, w rodzinnym kraju Michała. Zmienił rozmowę.
— Pisać pewno nie umiesz, Warszulko?
— Nie umiem, paniczu.
— A czytać?
— Trochę po litewsku, na książce od nabożeństwa.
— To ja napiszę do pana Stanisława, a w liście będzie coś i do ciebie, Warszulko.
Podniosła na młodego oczy miłujące i olśnione. Nie przewidywał Michał, jaką ogromną tęczę marzenia rzucał na jej horyzont przez to czarowne słowo: list będzie i do niej!
— I ty będziesz o mnie myślała, Warszulko? I powiesz panu Stanisławowi, co mnie ma od ciebie napisać?
— Myślę to ja zawsze... a powiedzieć, cóż ja powiem? Żyj panicz zdrów i szczęśliwy...
Ujęło za serce Michała to wyznanie, pozbawione wszelkiego egoizmu. Równą sobie kobietę pocałowałby w rękę — ale i dla Warszulki poczuł rozrzewnione uszanowanie; ujął ją za dłoń mocno, a drugą ręką przygarnął rozpaloną główkę dziewczyny do swej twarzy także gorącej.
— Daj mnie co na pamiątkę... do zabrania z sobą... może kwiatek?
Ale nie miała przy sobie kwiatów, nawet w warkoczu — — i przy gliniastej, stromej drodze nie było nigdzie kwiatów w pobliżu —
— Daj mnie medalik z szyi, Warszulko... czy nosisz?
Trzymał ją w pół, wpatrzony w jej oczy, aż bolesne od miłowania, i łagodnie sięgnął do szyi. Ona położyła na piersi dłoń ochrończą:
— Nie można, paniczu — poświęcone!
— To i cóż? — sam będę nosił — — Daj!
Patrzyła ciągle w oczy swego pana — i w oczach jej cały kobiecy dramat walki wstydu z namiętnością, obowiązku z szałem, grał się błyskawicami, aż śniady cień pod jej oczyma ściemniał, pogłębił się — i uległa przemożnej pokusie. Sięgnęła w zanadrze, dobyła swe świętości: na czarnym sznureczku blaszany medalik i krzyżyk. Odcięła zębami medalik i podała go Michałowi. — Wnet wyrwała mu się z objęć, kryjąc twarz rękoma, jakby poczuła ciężar swego grzechu.
— Dziękuję, będę go nosił — rzekł Michał poważnie, zawijając tymczasem medalik w pierwszy lepszy urwany liść i chowając do pugilaresu. — Weź i ty coś ode mnie na pamiątkę, Warszulko.

Wzruszyła ramionami: co ona może wziąć? Oglądała postać Michała ciekawie, jakby ją całą pragnęła przy sobie zatrzymać. Nareszcie oczy jej zaświeciły nieśmiałym pomysłem:

— A panicz nosisz medaliki... złote?
— Nie noszę żadnych, Warszulko.
Spojrzała na niego zgorszona: był więc uosobieniem grzechu, bezbożnikiem?... Przeczuł to Michał i poprawił się:
— Miałem, ale zgubiłem.
— Niedobrze bez żadnego... panicz noś tymczasem mój, a w mieście dostań dwa... od biskupa... i daj mnie jeden.
— Dobrze, postaram się, Warszulko — uśmiechnął się Michał rzewnie. — A teraz do widzenia; nie trzeba się spóźnić na pociąg.
Pocałował ją w usta bez przymusu, ale i bez szału. Wiatr jesienny przez blade słońce chłodził tak tęskno i skromnie — ludzi nie było nigdzie na widoku, ale pola, nastrojone poważnie, patrzyły.
Jeszcze raz — — Michał wbiegł pod górkę, wsiadł do bryczki i odjechał.
Warszulka pozostała na miejscu, gdzie ją pożegnał Michał. Nie wbiegła nawet na górkę, aby gonić oczyma uciekającą bryczkę. Zresztą droga wpada zaraz w zaścianek Trembeliszki, potem skręca i ginie z oczu. Dziewczyna podniosła grabie, które była porzuciła przy rozmowie, i jęła niemi machinalnie powłóczyć po spylonej powierzchni drogi.
Płakać będzie dopiero później — teraz błogość ma w sercu, bo ją panicz kocha — tyle przynajmniej, ile panicz kochać može — — Zajechał do niej umyślnie na pożegnanie, dzisiaj zaś mówił z nią tak słodko i z uszanowaniem, niby z gospodynią — — O medalik prosił — — I dobrze, że ten jej medalik będzie przy nim na długie miesiące rozłączenia: spojrzy kiedy, przypomni — — A czas rozłączenia minie, jak minął i rok ubiegły: roboty dużo przy mleczywie, przy lnie, przy obrządku w oborze — noce będą coraz dłuższe, spać można dłużej — — A kiedy przyjdzie wiosna, to już i on z nią — może i na Wielkanoc?
Ale tymczasem jesień jeszcze ciepła, i żyć można pod niebem, i grzybów dużo po lesie, i odryny jeszcze pełne pachnącego siana — a on coraz dalej, dalej... Tu był, tu jeszcze ślady jego foremnych butów pańskich, a ona niebacznie zagrabia te ślady...
Chwyciła ją rzewność nieuchronna; usiadła przy drodze, głowę na kolanach oparła i płakała. —
A Miś jechał szybko, bo woźnica poganiał, aby powetować opóźnienie i zdążyć na pociąg. Coś ciepłego czuł pod powiekami, niby łzy — coś drżącego śpiewnie w sercu, niby jej głos, niby muzykę. I genialnem, lecz nietrwałem jasnowidzeniem obejmował koleje przyszłego swego życia.
Będzie miał wiele do czynienia z Kobietą w przeróżnych jej postaciach: z Królewną, z Bajaderą, z Przytulną i Złowrogą, lecz nie spotka nigdy takiej dziewczęcej, z dobrej woli poddanej istoty, z którejby i towarzyszka dnia, i ozdoba nocy, i matka zdrowym dzieciom wyrość mogła — nie spotka takiej, jak Warszulka — — —
Przebłyski rajskiego instynktu człowieka w gmatwaninie cennej przez wieki i wytartej przez wieki, wywyższającej i zabójczej, wytwornej i podłej cywilizacyi!
Wiatr wieje — podnosi kurz z ziemi, obrywa już liście — nie może ciągle trwać wiosna. I suszy oczy młodego, suszy mu serce nawiewem coraz nowych wrażeń. Wiatr życia gra na eolskiem narzędziu młodej duszy, znieczula się, dźwięcząc, arfa...

Woźnica zaciął konie i puścił je cwałem.
— A wo i maszyna już fajkę pali, paniczu! — zawołał, wskazując biczem na pochyłą trąbę dymu, wypływającą z dalekiego lasu.
— Trzeba dojechać, Antoni, inaczej czekać musiałbym do nocy.
— Pośpiejem, paniczu. Maszyna stoi tu dziesięć minut, a i naczelnik niczego sobie... człowiek spokojny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.