Soból i panna/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Soból i panna |
Podtytuł | Cykl myśliwski |
Rozdział | V. Trembeliszki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima tego roku wcześniej zapadła i trzymała bez odelgi tak, że w połowie grudnia mało co czarnego było już na świecie, wszystko pod śniegiem. Dachy siedzib nosiły kołpaki olśniewająco białe, zaledwie o zachodzie rumiane; pagórkowate pola i nawet jeziora zastygły jednym, miękko falistym rozłogiem, po którym jeździć mogłeś bezpiecznie sankami, gdzie cię ochota niosła, śmigać od miejsca do miejsca, skróconą drogą, gdy kraj znałeś. Czerniały tylko lasy, ale i te skrócone od ziemi przez zaspy, konarami zaś, również ośnieżonymi, zlewające się z białem niebem.
Wobec takiego porównania w białości ziemi, nieba i wszystkiego, co między niemi wznosi się i barwi w innej porze roku, nie można było docenić należycie wspaniałości chaty Trembelowej, wśród dużego sadu, wśród pięknych atynencyi gospodarskich, w sąsiedztwie posiadłości samych krewniaków, Trembelów, skąd cała osada zowie się Trembeliszkami.
Z chaty wyszła dziewczyna rosła, bardzo jasnowłosa, i głowa jej odkryta zaświeciła wśród bezbarwnego obrazu, jak róża w płowy len ubrana. Powiodła po okólniku oczyma jakby zadziwionemi tym powszednim widokiem, znajomym przecie tak dobrze od kamieni w podmurówkach aż do skrzyżowanych, rzeźbionych deszczułek na szczycie świrna. Coś jej się podobało dzisiaj osobliwie w oglądanych przedmiotach, bo oczy miała pełne tęsknego uśmiechu. Po chwili poszła przez sad ku płotowi, skąd widać było drogę. Poszła posuwiście, ale z gracyą, jakby pamiętała o efekcie swej powierzchowności. Dziewczyna litewska nie rzuca się, nie rozmachuje; pomyka jak dziki ptak po ziemi, przemyślnie, wdzięcznymi ruchami.
Na powierzchni pól, krysztalącej się w słońcu, zrywały się małe wicherki, śnieg dymił. Wiatr północno-zachodni ciął ostro po twarzy. Janielka Trembelówna patrzyła długo z za płotu, pod wiatr, aż jej się oczy zaszkliły wesołemi łzami.
— Skoro zapowiedział, przyjedzie — myślała uparcie, i gorącem pragnieniem nagliła śnieżny bezmiar, aby wyłonił z siebie ruchomą plamkę sanek w pożądanym kierunku.
Tymczasem na drodze do Gaczan spostrzegła dwie plamki zbliżające się, nie większe od zabłąkanych na śniegu kuropatw — — Ludzie pieszo — — Kobiety — — Kogo innego przywoływała myślami Janielka, lecz choć dla rozrywki można przypatrzyć się, kto taki i po co dąży do Trembeliszek. — Poznała wreszcie ruchy i rysy tych kobiet; były to: Warszulka i Marusia, dziewki folwarczne z Potyłty, od Pucewiczów.
Tymczasem dziewki, okutane w chusty, ośnieżone na butach i spódnicach, stanęły na podwórzu i wesoło, choć z odcieniem deferencyi uścisnęły dłoń Trembelówny, bogatej gospodarskiej córki.
— Naszego panicza niema jeszcze u was? — zapytała Warszulka.
— Dlaczego miałby być? — odrzekła Janielka, strzygąc wyniośle jasnemi rzęsami.
— Będzie on. Poluje w saneczkach, a co upoluje, to wam przywiezie. Nas przysłał, żeby wam pomódz w przędzeniu.
— Dziękuję, siostry.
Trzeba było je przyjąć uprzejmie i godnie. Janielka wprowadziła je do wnętrza chaty, na prawo od sieni, do świetlicy, gdzie Dominikowa Trembelowa przędła, mrucząc przeciągłą piosenkę.
— Matulu! mamy pomoc dworską do przędzenia — zawołała Janielka.
Kobieta podniosła na przybywające dziewki oczy poważne, ale gdy wkrótce w uśmiechu pokazała białe, długie zęby, młódki przysunęły się do niej, aby ucałować jej rękę. W kapturku jakimś średniowiecznym twarz czterdziestoletnia wdowy Trembelowej była jeszcze świeża prawie i ładna, a dobre jej usta namawiały do zaufania.
— Zdroweście i żywe, dziewczęta? — odezwała się uprzejmie. — Przynieś, Janielko, dwa kołowrotki z komory i daj samowar; ciasto możesz dać także.
Ale gospodarska córka, pomimo gościnności, ociągała się z usługiwaniem dziewkom dworskim. Poczuła to cienkoskórna, choć młodziutka Marusia.
— Pokaż tylko, gdzie, Janielko. Już ja przyniosę i herbatę przyrządzę. Ja z tem zwyczajna.
Więc Janielka z Marusią wyszły z pokoju, Trembelowa pozostała z Warszulką.
— Cóż ty, Warszulko, masz takie podbite oczy?
— Z urodzenia już takie, matko, a i wiatr w polu wielki — łzy wyciska.
Starsza kobieta spojrzała na młódkę badawczo:
— A ty, Warszulko, nie bawisz się z chłopcami, co?
— Ani ja patrzę na żadnego — odrzekła dziewczyna chmurnie i dobitnie.
— A swojemu paniczowi nic nie pozwalasz? — zapytała Trembelowa, jeszcze przenikliwiej świdrując oczyma.
Warszulka wzruszyła ramionami.
— On mnie tyle, co obraz na ścianie.
— Cóż, nie piękny dla ciebie?
— Może i piękny...
— Nie dobry?
— Dobry on — — matka wiecie, że on nie dla mnie...
— Wiadomo — odrzekła stara i spuściła oczy na kołowrotek.
Przestały mówić. Sine, wieczorne już światło wchodziło do izby przez dwa spore okna zamrożone w kwiaty, walcząc z rubinowymi błyskami od komina, na którym ogień trzaskał, ale się jeszcze nie rozbuchał i nie zapanował w izbie. Z drugiej połowy chaty dochodziły głosy gospodarujących: Janielki z Marusią. Warszulka siadła na zydlu pod ścianą i smutnemi oczyma ścigała płomyki, oplatające coraz ściślej olszowe szczapy w kominie. Ale żeby uniknąć nowych badań Trembelowej o przyczynę dramatu tych młodych oczu, zaczęła rozglądać się po ścianach.
Na ścianach wisiały mocne w kolorze ryciny oprawne, lub bez ram przyszpilone do zrębu. Były tam piękne karty z »Albumu Wileńskiego«, podpisane po polsku, obok jaskrawych obrazków pobożnych z napisami litewskimi. Dziwną koleją między te obrazki swojskie dostał się i drzeworyt, przedstawiający bitwę pod Gravelotte, z ilustracyi niemieckiej. Nad łóżkiem, wysoko usłanem, wisiał duży portret biskupa i poety kowieńskiego, księdza Wołonczewskiego. Lekka woń ziół i drzewnego dymu sprawiała, że w cichej izbie było coś z atmosfery wiejskiego kościoła, kołyszącej do marzeń podniosłych i tęsknych — Warszulka wspominała ubiegłe lato.
Ale weszły do pokoju Janielka i Marusia, wnosząc najprzód kołowrotki, następnie żółty samowar, pogwizdujący sennie o rozkoszach gorącej herbaty, i zaczęło się krzątanie wesołe a porządne, przerywane niewielu słowami porozumienia. Aż, gdy wszystkie kobiety zasiadły przy kołowrotkach, a herbata naciągała w czajniku, zaszła potrzeba wspólnej gawędy lub pieśni.
Przyjechała Kolada na siwym koniku.
Postawiła konika siwego w odrynce,
Sama siadła w kąciku na miękkiej pierzynce,
Postawiła dudeczki na słupku przy piecu,
Głośno grajcie, dudeczki, — dziewczęta, hoc hecu[1].
Ale zwróciła uwagę Trembelowa, że piosnka, choć zimowa, trochę przedwczesna, bo Kolada jeszcze nie nadeszła. I wogóle dziewczęta były nie przy głosie i nie w humorze. Jedyna Marusia żyła jeszcze półdziecinnem życiem bez troski i bez tęsknoty; obie jej towarzyszki brały się już za bary z losem, nosicielem doli i niedoli, który dojrzewającej dziewczynie przedstawia się zawsze w postaci mężczyzny. Janielka miała przynajmniej ujrzeć natychmiast swego chłopca, ale myśli Warszulki wybiegały za swoim tak daleko, w tak niepewne krainy, że gubiły się i, goniąc bez nadziei, płakały. Widziała parę razy w życiu kolej żelazną i raz większe miasto, Dynaburg. We snach pomieszały jej się teraz te wielkie olśnienia oczu z tęsknotą za Misiem Rajeckim. Goniła go wagonami grzmiącymi przez kowieńskie pagórki, i dalej przez kraj nieznany już i groźny. Starała się wyobrazić go sobie w miastach, których nazwiska zaledwie niedawno z powodu Misia zapamiętała, w jakiemś Wilnie, Warszawie, ogromniejszych jeszcze, niż Dynaburg. Muszą tam krążyć, jak w Dynaburgu, panny w kapeluszach, z wielkiemi, czarnemi oczyma, a każda z nich ma mnóstwo ponęt, zdolnych przyciągnąć młodego panicza — — Gdyby Warszulka mogła, napisałaby do niego — lecz nie umiała pisać! — — Żrącą swą tęsknotę zmuszona była chować w zanadrzu, żywić ją samemi wspomnieniami ubiegłego lata i nadzieją na przyszłe. Wymyśliła sobie jednak, w swem szarem życiu służebnicy, zajęcie ukochane, zmierzające prosto do upragnionego celu; uczyć się po polsku. Nie było to łatwe w towarzystwie, w którem się obracała, jednak możliwe: w Potyłcie gospodyni umiała po polsku; Trembelowe, matka i córka, mówiły czasem tym pańskim językiem. Dlatego Warszulka lubiła odwiedzać chatę wdowy. — Później — kto wie? możeby proboszcz z Jużynt nauczył ją pisać? — —
— Dobrze to Janielce! — myślała zazdrośnie, widząc, jak Trembelówna przędła nieuważnie, zerkając ku oknu i nasłuchując.
Ale Janielce było tymczasem coraz gorzej.
Dzień kończył się szary i wietrzny. Czy to z ziemi podniesione, czy z nieba spadające, przesypywały się w powietrzu tumany drobnego śniegu. Słychać było aż w chacie, jak gaj olszowy, oddalony o kilka staj, rozegrał się żałośnie na swych pniach napiętych, jak czarne struny. Wiatr wpadał czasem hucznie w komin i dym z paleniska pędził na izbę: trzeba było mocnego i krętego wiatru, aby takim basem zagrać potrafił na krótkim, szerokim kominie — — —
Porzuciła nareszcie Janielka kołowrotek i wybiegła z izby. Obudzona z zadumy cała gromadka zwróciła teraz uwagę na to, że noc się zbliża, a Pucewicza jeszcze niema.
— Widziałyście, kiedy wasz panicz wyjechał i w jaką stronę? — zapytała Trembelowa dziewcząt z Potyłty.
— Wyjechał to on zaraz po śniadaniu — odpowiedziała Marusia — siadł w »rozwaliny«[2] bez furmana, wziął fuzyę — ale dokąd, tego my nie wiemy.
— Napewno pod Dusiacką puszczę — dodała Warszulka — tam zając gęsto pomyka w tę porę, i szarak i bielak.
— A ty skąd wiesz?
— Z ochotników my, matulu.
Stara pokiwała głową, uznając zasadniczo kompetencyę Warszulki.
— Mówił wam panicz, że do nas przyjedzie?
— Mówił on.
— Może jemu kompania wypadła?
Na to pytanie dziewki nie umiały odpowiedzieć. Stara dalsze snuła przypuszczenia, usprawiedliwiając opóźnienie gościa.
— On i grubego zwierza mógł spotkać...
— W pole wyjechał, to chyba wilki — odezwała się znowu fachowo Warszulka — ale jeszcze tego roku nie słyszano o wilkach w naszej okolicy.
— I dzięki Bogu! — odparła Trembelowa.
Jednak same słowa wymienione i zmrok zapadający i jęk wiatru budziły stopniowo w wyobraźni obecnych niepokój.
— Gdzież to Janielka? — zapytała matka.
— Wieczerzę, musi, przystawiła w piekarni.
— Nie słyszę jej — — schodź, Marusia, zobaczyć.
Nie było Janielki w piekarni. Przeszukawszy chatę, Marusia wyszła na podwórze. Po chwili obie dziewczyny wpadły napowrót do izby.
— Wieje, matulu, mocno wieje! — zawołała Janielka tragicznie.
— I z nieba już śnieg sypie na dobre — dodała Marusia z dziecięcym spokojem.
— A to jemu źle może być, jeżeli w polu — rzekła Trembelowa marszcząc twarz troskliwie.
Nie było innej rady, jak czekać. Ale Janielka musiała odmiennego być zdania, gdyż prawie pędem wybiegła znowu z izby.
Ściemniało się; zapadała noc bez księżyca, nie czarna jednak, tylko mętna od złowrogich wirów śnieżycy, która chlastała teraz w szyby chaty sypkim, siekącym gradem. Ogień prawie zagasł na kominie, więc Trembelowa sięgnęła na półkę po lampe, lecz, że mało było nafty w szklanym zbiorniku, poszła do komory po blaszaną bańkę z naftą. Jakoś tej banki nie można było się doszukać. I Janielka, pomimo nawoływań, nie wracała. Ale matka zbyt wielkie miała zaufanie w statku i rozsądku córki, aby ją posądzić o jakąś nieroztropność. Więc tylko dla oświetlenia izby zapalono, modą starożytną, smolne łuczywo i zatknięto je między dwa bale ściany.
Nie furkały jednak kołowrotki, tembardziej nikomu nie przychodziła na usta piosenka. Wymieniwszy już uprzednio wszystkie uwagi stosowne do okoliczności, trzy kobiety siedziały, milcząc, z chłopskim uporem oczekując losu. Jednemu sen spokojny w nagrzanej chacie — drugiemu może i śmierć w mroźnych odmętach — — wszystko to już bywało na świecie, nawet w Trembeliszkach.
Dominik Trembel, chłop czterdziestoletni, jak sosna, zgrzał się mocno przy rąbaniu drzewa w boru i, powróciwszy do domu, nie jadł, majaczył w nocy — po kilku dniach już nie żył — będzie cztery lata temu — Wieczne jemu odpocznienie — — A tamtego roku jak to ogarnęła śnieżyca pod Dusiatami Matieszunową Teresę z dwojgiem dzieci! Żeby nie pies, nie odnalezionoby przed wiosną wszystkich trojga, tak i skamieniałych pod śniegiem, jak święta figura przy drodze — Zimą śmierć luta jest i głodna i podchodzi bliżej pod wioski — — —
Dumała stara Trembelowa i pozierała przez okno, aż krzyknęła, krzyżem szybko się żegnając.
— Matko Ostrobramska! pożar!
Błysnęło w oknie sino, jak od błyskawicy — nie można było przez zaśnieżone szyby rozeznać, gdzie i co się paliło — i wkrótce zgasło.
— Może Bóg dał, że śnieg ogień zdusił?
Ale rozbłysło znowu dziwne światło nieopodal.
Wszystkie kobiety wybiegły na podwórze.
Na wysokiej żerdzi dopalał się płomień niezrozumiały, buchający, jak pochodnia. — Snadź go zobaczono i z chat innych, bo paru młodych Trembelów, sąsiadów, stało przy węgłach domów z wiadrami, w pogotowiu do oblania strzech, gdyby się zajęły. Spokojnie jakoś stali, widać, że niebezpieczeństwo nie groziło bezpośrednio; pomimo wiatru dolatywały pokrzyki, niby krótkie rozkazy. — Za płotem sadu wybuchła znowu zorza na wysokiej żerdzi, oświetlając kilka twarzy, raczej rozbawionych, niż dramatycznych.
Aż dziw ogarnął Trembelową! Poznając synowca, Antoniego, zawołała:
— Antanas! zwaryowali wy?! co wy tu robicie?!
Młody Trembel, pilnujący z wiadrem w ręku chaty od iskier, które i tak zamierały w wilgotnem powietrzu i na powszędy rozmiotanym śniegu, odpowiedział spokojnie:
— Wasza Janielka tam świeci Pucewiczowi i nas sześciu zbuntowała, żeby pomagać. Z pakułów, z chróstu, porobiła wiązki, naftą oblewa i zapala. A nam kazała chat pilnować. Pomoże, nie pomoże, ale o chaty nie bójcie się —
Pobiegła matka do dzielnej dziewczyny, która, przygotowawszy sobie parę żerdzi i zapas wiązek, oblewała je naftą z bańki i podnosiła kolejno zapalone żagwie. Pomagało jej w robocie dwóch młodych krewnych.
Spostrzegłszy matkę, Janielka szybko pocałowała ją w rękę.
— Nie brońcie, matulu!
Nie broniła Trembelowa. I inni przestali dziwić się pomysłowi, wiadomo było bowiem już powszechnie, że Stanisław Pucewicz ma się do Trembelówny. Do tak bogatej i pilnie strzeżonej jedynaczki zalecać się było można tylko w uczciwych zamiarach, więc Stanisław uważany był przez cały ród Trembelów za konkurenta Janielki. Mieli go zaś już dawno za swojego, kumali się z nim i cenili go jako znawcę roli i kniei, jako przyjaciela ludu.
Zapalano żagwie jedną po drugiej, gdyż kilkanaście już osób zasmakowało w tym pomyśle miłosiernym. Długo jednak żaden widok, ani głos od pola nie rozerwał zamieci i poświstu śnieżycy. Zdawało się czasami, że coś chrapie, coś jęczy po ludzku — — nie przybywał nikt oprócz cieni znikomych, które gęściej skłębiony śnieg tworzył na podobieństwo stad jakichś, pędzących wilczym pędem, to znów postaci wysokich i wiotkich, konwulsyjnie roztańczonych w wichrze — —
Nareszcie w ponurą symfonię zimy przeniknął maleńki głosik błagalny — — pierwsza usłyszała go Marusia:
— Chyba dzwonek? — —
Słuchano pilnie — nowa żagiew buchnęła płomieniem.
— Dzwonek! napewno dzwonek od duhy!
Jęczał i zbliżał się szybko, potrząsany miarowo — — Czuć było już w powietrzu przez jakieś prądy, przez jakieś porozumienia elektryczne, że prosto na ogień zdąża istota ożywiona, wyrywająca się śmierci, podwójna dusza — człowieka i konia — — Ale osnowa mroku, zadziergana przędzą śnieżycy, nie puszczała jeszcze przez siebie widoku.
Nareszcie otchłań rozwarła się i wyłoniła cień ruchomy, gęsty, niby lecącą wprost na widzów piramidę — Chwila! — a czarny koń, chrapiąc i rzucając z nozdrzy kłęby pary, osadził się pod nogami oczekujących, zadzierając wysoko dumną głowę pod obręczą duhy. Oczekiwano go przecie! Jednak wyskoczył z mroku tak wielki i widmowo nagły, że oniemił wszystkich na mgnienie.
Odezwał się głos męski z za konia:
— Czy zdrowi i żywi, Trembele?!
— Czy zdrów i żyw?! — odpowiedziała radosnym chórem gromada, poznając głos Pucewicza.
Zaczem paru młodzieńców ujęło przy pysku konia, parskającego i zlanego potem, a z nizkich rozwalin, gdzie napół leżał, napół klęczał, wydobył się Stanisław z pewnym trudem, widocznie zgrabiały od zimna. Trzymał jednak fuzyę w lewej dłoni, a prawą podawał kolejno przyjaznej gromadzie.
— Dziękuję, bracia! I sambym trafił, ale zawsze ogień pomógł.
— A czegoż to panicz zajeżdżasz od płotu, nie od drogi? — zapytał wesoło Antoni Trembel.
— Żeby prędzej... A! i Janielka tutaj?! I matka?! — — Dziękuję. — Dobądźcie z sań zające — trzy tam są, jeśli ich dyabli nie ściągnęli w tę pogodę — —
Nadrabiał miną i szedł do chaty. Ale skoro się znalazł w cieple, pod chwiejnym blaskiem łuczywa, wyglądem przestraszył kobiety. Blady był bardzo, obrośnięty szronem na twarzy i na ubraniu i osłabiony, gdyż niezwykle ciężko usiadł na ławie.
— Pożycz, Janielka, butów i nowego kożucha od Antana! — zawołała matka.
W mig znalazły się buty i suche ubranie. Chociaż trochę się bronił, dał się Stanisław rozebrać do bielizny, czując, że zdrętwiałemi rękoma nie byłby chyba w stanie sam sobie poradzić. Warszulka i Marusia zaczęły chichotać, niezdecydowane, ale dumna Janielka poważnie uklękła przed Stachem i troskliwie, a zgrabnie ściągnęła mu buty. Więc i wszystkie, razem z Trembelową, jęły z niego zwlekać lodowate ubranie.
— Usiądź, panicz, przy ogniu — — napij się gorącej herbaty —
— Nie macie czasem wódki?
Znalazła się i wódka. Grzany z zewnątrz i z wewnątrz odzyskiwał Stanisław humor i wymowę.
Janielka zaś mogła go słuchać tylko dorywczo, gdyż gotowała w piekarni zabielaną boćwinę na wędzonce i baraninę z kartoflami. Wchodziła wprawdzie często do świetlicy, przysiadała w kącie, niema i wpatrzona w Stacha. Ale wkrótce znowu biegła do swego zachodu, gdyż wieczerza winna była być smaczna i suta.
Stanisław zaś, rozpieszczony troskliwością, podniecony zajęciem, które budził w swem kobiecem audytoryum, opowiadał:
— Wiecie, matko, że mi jednak te ognie, coście palili, dobrze pomogły.
— To Janielka tobie, paniczu, tak świeciła. Ot starej do głowy nie przyszło; nigdy my tego nie robili — i do głowy nie przyszło.
Janielka właśnie zajrzała do świetlicy — rozpromieniła twarz, potem spuściła oczy i uciekła do swych zajęć gospodarskich. Stanisław przeprowadził ciepłem spojrzeniem znikającą postać dziewczyny i mówił dalej:
— Kiedy dojeżdżałem do Dwireż, zaczęło wiać na potęgę — i mrok zapadł dzisiaj pół godziny wcześniej, niż wczoraj. Ale myślę sobie: do Trembeliszek wiorst dwie letnią drogą, a teraz prosto i tyle niema; znam ja tu przecie każdy krzaczek. Jadę ja naprzód drogą zwyczajną — sto kroków za wsią już ani śladu. Zmiarkowałem, że zamiast przez mostek — wiecie? ten pod świętym Janem? przejeżdżam przez zamarznięty ruczaj na lewo. Dawaj więc ja kierować się na prawo, ale już szczerem polem, bez śladu. Toć przecie od Dwireż widna wasza wysoka olszyna, i zdaje mi się, że ją widzę przed sobą. Jadę i jadę — ani olszyny, ani wioski. — Myślę ja: puszczę konia, niech idzie, gdzie chce... I pierwszy raz się zdarzyło, że mój kary zdurniał! Wyrywa prosto przed siebie, a trochę ciągle na prawo. Musisz ty wiedzieć, myślę, jadę i jadę. Aż tu mi koń wpada w zaspę, ledwie, że się nie schował! I dotąd nie wiem, w jaki my tam wąwóz zaleźli. Znowu ja tedy za lejce, cofam konia z tej zaspy, znowu twardo, sanie idą wierzchem — jedziemy tęgą rysią z godzinę. Nareszcie uważam: jakieś kupy, ni to stogi, ni to torf kopany — bo, zdaje się, jedziemy pagórkiem... No i poznaję chaty. Czy dacie, matko, wiarę? zajechałem napowrót do Dwireż!
— Chryste Panie! Dlaczegoż panicz tam nie zanocowałeś?
— A cóż to mnie widzieć nie chciałyście dzisiaj?
— Wiadomo, chciały... — tłómaczyła się Trembelowa, poczciwie zafrasowana.
— Więc ja już drugi raz na inny manier. Lejce w garść i prosto przez łąki na zarośla olszowe. Trafiłbym chyba z zawiązanemi oczyma! A tu ani zarośli, ani drogi między niemi, choć rysią jechałem pół godziny. Tylko czuję naraz, że zjeżdżam z pagórka i jadę po gładkiem, szparko, a pod koniem dudni. Jezioro? — myślę — ale niema jeziora po drodze do was. I znowu pagórek, aż koń przed nim stanął. Co u Pana Boga?... Miałem wiatr z lewej strony, teraz z prawej — i znowu z lewej — Czy wiatr tak kręci, czy ja kręcę? Myślę ja tedy: kiedy spotkam pagórek, wlezę na wierzch i spojrzę, czy gdzie czego nie widać. A kiedy stanąłem na pagórku, patrzę: zdaleka ogień — mnie zdawało się, że w Dwireżach. Wszystko już jedno — jadę prosto na światło. Zgasło — zatrzymałem się — znowu ogień. I ja i mój kary zrozumieliśmy, że ludzka to robota, i dalejże na te ognie. Tak i dojechałem do was. — Teraz gdy miarkuję, musiałem ja zjechać ze stromego brzegu na Gaczańskie jezioro, het z drogi, i tam mogłem między brzegami jeździć aż do rana. — A już lejców nie czułem w garści.
Zapachnęło w izbie smakowitą parą od garnków, które Janielka przyniosła i postawiła przy ogniu, zabierając się do nakrycia stołu obrusem. Odezwał się Stanisław:
— Oj, dajcie jeść prędzej, a stołu nie nakrywajcie dla mnie — wszak czysty — i ja już u was nie obcy.
— Jak chcesz, paniczu.
Więc brzęknęły tylko talerze i sztućce dobyte z szafy i położone na stole, przy którym już siedzieli Pucewicz i Trembelowa. Dziewki zaproszone zostały łaskawym giestem gospodyni. Boćwina na wędzonce łaskotała nozdrza; zaległo pochlipujące milczenie.
A gdy wszyscy podjedli zupy i mięsa, jeszcze cisza zamykała usta. Marzyło się bezpiecznie w zasobnej chacie, jak w fortecy, urągającej zasadzkom zimy i nocy.
Zmorzone wysiłkiem fizycznym i serdecznemi wzruszeniami głowy ogarniał sen taki, jakiego króle zazdroszczą chłopom — słodka, nieuchronna bezwiedza. Kobiety wyniosły się wszystkie do piekarni, świetlicę ze świeżo zasłanem łożem oddano Stanisławowi. Zaledwie wyciągnął się na niem, usnął. I kobiety posnęły, gdzie która legła, na wązkiem łóżku, czy na sienniku, położonym na ziemi.
Tylko Warszulce krążyły długo po główce uparte pytania, czy w wielkich miastach bywają takie zawieje? — — Czy, wyjechawszy za rogatki, naprzykład na polowanie, można zabłądzić i nie powrócić na noc do miasta? — — Chyba nie — bo w mieście są wysokie wieże, a na wieżach pewno zapalają latarnie. — — On, ten młody panicz Jużyncki, polował zapewne i dzisiaj? — On za zwierzyną poszedłby daleko, dalej, niż za nią, za Warszulką — — jemu strzelba najdroższa! — Z trzeźwych rozmyślań powstały majaczenia, z majaczeń obrazy senne, i biedna dziewczyna podróżowała wyobraźnią przez całą noc za ukochanym chłopcem, tęsknie i wiernie, dogonić go nie mogąc, włócząc się za nim, całując pragnieniem — podczas gdy jędrne serce odmierzało równem biciem jej los realny na sienniku pod piecem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A gdy kury wszystkie przepiały i świt się wytarł z ciężkich, jęczących mroków, kraj około Trembeliszek zajaśniał jeszcze bielszy, zupełnie cichy i tak niewinny, jakby nigdy nie był polem niepokoju i zatracenia.