Sonata Kreutzerowska/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Sonata Kreutzerowska
Wydawca Wydawnictwo „Kurjer Polski“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Крейцерова соната
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUNASTY

W naszym zaś świecie bywa wprost odwrotnie. Jeżeli nawet człowiek, będąc kawalerem, myślał o powściągliwości, to po ożenieniu się każdy uważa powściągliwość za rzecz zbędną. Przecież te odjazdy po weselu, te odosobnienia, dokąd za zgodą rodziców udają się młodzi — przecież to jest pozwolenie na rozpustę. Ale prawo moralności mści się samo, kiedy się je łamie. Jakkolwiek gorąco pragnąłem stworzyć sobie miodowy miesiąc, nie udawało mi się. Przez cały czas odczuwałem wstyd, wstręt i nudę. Ale wkrótce potem było mi ciężej jeszcze. Zaczęło się to bardzo prędko. Zdaje się, że już na trzeci czy na czwarty dzień zastałem ją znudzoną i spytałem: dlaczego? Zacząłem ją obejmować, gdyż tego jedynie według mnie mogła pragnąć, ale ona usunęła moją rękę i rozpłakała się. Dlaczego? Nie umiała powiedzieć — ale było jej smutno i ciężko. Prawdopodobnie zmęczone nerwy podsunęły jej prawdę o obrzydliwości naszych stosunków, ale nie umiała tego wypowiedzieć. Zacząłem się dopytywać, odpowiedziała, że jej smutno bez matki. Zdawało mi się, że to nieprawda. Zacząłem ją uspokajać, nie mówiąc nic o matce. Nie rozumiałem, że poprostu było jej ciężko, a matka była jedynie wymówką. Ale ona obraziła się zaraz, że nie wspomniałem o matce, jakgdybym jej niedowierzał. Powiedziała mi, iż widzi, że jej nie kocham. Zarzuciłem jej, że kaprysi, i nagle twarz jej zmieniła się zupełnie, zamiast smutku odbiło się na niej rozdrażnienie — i w najbardziej jadowitych słowach zaczęła mi robić wyrzuty co do mojego egoizmu i okrucieństwa. Spojrzałem na nią. Cała jej twarz wykazywała najzupełniejszy chłód, niechęć i prawie nienawiść. Pamiętam, jak się przeraziłem, zobaczywszy to. Jakto? Cóż to takiego? Miłość, związek dusz, a zamiast tego... To być nie może! Przecież to nie ona! Próbowałem ją ułagodzić, ale natknąłem się na taki niezdobyty mur chłodnej, jadowitej zaciętości, że nie zdążyłem się obejrzeć, gdy rozdrażnienie ogarnęło i mnie i nagadaliśmy sobie wiele niemiłych słów. Wrażenie tej pierwszej kłótni było okropne. Nazwałem to kłótnią, nie była to jednak kłótnia, tylko uwidocznienie tej otchłani, która w rzeczywistości między nami istniała. Miłość wyczerpała się wraz z zaspokojeniem zmysłowości, i stanęliśmy naprzeciw siebie w naszym rzeczywistym wzajemnym stosunku, jak dwaj najzupełniej obcy sobie egoiści, pragnący jedynie zdobyć jeden za pośrednictwem drugiego jak najwięcej przyjemności. Nazwałem kłótnią to, co zaszło między nami, ale nie była to kłótnia, tylko skutek zaniku zmysłowości, który uwidocznił nasz rzeczywisty stosunek do siebie. Nie rozumiałem, że ten chłodny i wrogi stosunek był naszym normalnym stosunkiem, nie rozumiałem zaś dlatego, że nasz początkowo wrogi stosunek bardzo prędko przysłonił się znowu owocem zmysłowości t. j. kochaniem się.
Myślałem, żeśmy się pokłócili i pogodzili i że się to więcej nie powtórzy, ale w tym samym miodowym miesiącu bardzo prędko nastąpił okres przesytu, znów przestaliśmy być sobie potrzebni i znów powstała kłótnia. Druga kłótnia dotknęła mnie jeszcze boleśniej niż pierwsza. Znaczyła bowiem, że pierwsza nie była przypadkiem, ale że zajść musiała i prawdopodobnie zajdzie nieraz — myślałem. Druga kłótnia tem bardziej mnie zabolała, że wynikła z pozornie zupełnie urojonego powodu. Coś tam z powodu pieniędzy, których nigdy nie żałowałem i w żaden sposób nie mogłem żałować żonie. Pamiętam tylko, iż tak zakręciła, że jakaś moja uwaga okazała się odzwierciedleniem chęci supremacji nad nią przez pieniądze, dzięki którym osiągnąłem swoją wyłączną nad nią władzę. Coś niemożliwego, głupiego, nienaturalnego dla niej i dla mnie. Rozdrażniłem się, zacząłem jej robić wyrzuty, że jest niedelikatna, ona mnie również, i wszystko rozpoczęło się znowu. W słowach jej, w wyrazie twarzy i oczu zobaczyłem tę samą okrutną, chłodną zawziętość, która już przedtem mnie tak uderzyła. Z bratem, z nieprzyjaciółmi, z ojcem, pamiętam, kłóciłem się nieraz, ale między nami nigdy nie było jak tutaj tej szczególnej jadowitej złości. Znów jednak minął jakiś czas: nienawiść wzajemna ukryła się pod płaszczem miłości, t. j. zmysłowości, i pocieszałem się jeszcze myślą, że te dwie kłótnie były tylko omyłką, którą można poprawić. Ale oto powstała trzecia, czwarta kłótnia, i zrozumiałem, że to nie jest przypadek, że tak być musi, tak będzie, i przeraziłem się na myśl o tem, co mnie czeka. Prócz tego męczyła mnie jeszcze ta okropna myśl, że to ja tylko tak brzydko żyję z żoną, nie tak, jak się spodziewałem, ponieważ w innych małżeństwach tak nie bywa. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to los powszechny, że wszyscy tak, jak i ja, uważają to za wyjątkowe nieszczęście, kryją to wyjątkowe i hańbiące nieszczęście nietylko przed innymi, ale i przed samymi sobą — i sami przed sobą się do tego nie przyznają.
Zaczęło się to od pierwszych dni i trwało przez cały czas, wciąż się wzmagając i zaostrzając.
W głębi duszy odrazu od pierwszego tygodnia poczułem, że się zgubiłem, że wynikło nie to, czego oczekiwałem, że małżeństwo nietylko nie jest szczęściem, lecz jest czemś bardzo ciężkiem, ale jak wszyscy nie chciałem się do tego przyznać (i dziś nie przyznałbym się, gdyby nie zakończenie) i kryłem to nietylko przed innymi, ale i przed samym sobą. Teraz zdumiewam się, jak mogłem nie widzieć swego prawdziwego położenia. Widzieć je można było i dlatego, że kłótnie wynikały zawsze z takich powodów, iż po ich skończeniu niesposób było sobie przypomnieć ich początku.
Rozsądek nie dążył zmyślać dostatecznych powodów ze względu na wciąż istniejącą zawziętość. Ale jeszcze bardziej uderzająca była wątłość pretekstów do pogodzenia się. Czasami bywały słowa i wyjaśnienia, łzy nawet, a czasami — och, wstręt ogarnia na samo wspomnienie — po najbardziej okrutnych słowach — nagle w milczeniu spojrzenia, uśmiechy, pocałunki, uściski... Tfu! Ohyda! Jak mogłem nie widzieć całej tej obrzydliwości!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.