Sonata Kreutzerowska/Rozdział siedemnasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sonata Kreutzerowska |
Wydawca | Wydawnictwo „Kurjer Polski“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Крейцерова соната |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Takeśmy więc żyli. Stosunki stawały się wciąż bardziej i bardziej wrogie. I wreszcie doszło do tego, że już nie różnica zdań wywoływała wrogi nastrój, ale wrogi nasz nastrój wywoływał różnicę zdań. Cokolwiek bądź powiedziała, już zgóry się na to nie zgadzałem, zupełnie tak samo i ona.
W czwartym roku pożycia zadecydowaliśmy jakoś oboje, że zrozumieć, zgodzić się wzajemnie nie możemy. Zaniechaliśmy już prób dogadania się ze sobą. Co do najprostszych zagadnień, a szczególnie co do dzieci pozostawaliśmy każde przy swojem zdaniu. Kiedy sobie to teraz przypominam, widzę, że poglądy, których broniłem, wcale nie były mi tak drogie, żebym nie mógł ustąpić, ale ona była przeciwnego zdania — i ustąpić znaczyło jej ustąpić. A tego zrobić nie mogłem. Ona tak samo. Uważała zapewne, że ma zupełną słuszność, ja, naturalnie, we własnych oczach byłem wprost święty. Skazani byliśmy na milczenie albo na takie rozmowy, które, pewny jestem, mogłyby prowadzić między sobą zwierzęta, np.: „Która godzina? Czas już spać. Co dziś mamy na obiad? Dokądby pojechać? Co jest w gazecie? Posłać po doktora, Manię boli gardło“. Wystarczało na włosek wykroczyć poza obręb tego zwężonego wprost do niemożliwości kółka rozmów, aby wybuchło rozdrażnienie. Docinki i wyrazy nienawiści powstawały z powodu kawy, obrusa, powozu, posunięcia w wincie — rzeczy, które ani dla jednej, ani dla drugiej strony nie mogły mieć żadnego znaczenia. We mnie przynajmniej wrzała ku niej straszna wprost nienawiść. Obserwowałem czasem, jak nalewała herbatę, machała nogą albo podnosiła łyżkę do ust, mlaskała, wciągała w siebie płyn — i nienawidziłem jej za to jak za najgorszy występek.
Nie wiedziałem wtedy, że okresy złości powstawały zupełnie prawidłowo i równomiernie, odpowiednio do okresów tego, co nazywamy miłością. Okres miłości — okres złości, okres energicznej miłości — długi okres złości; słabszy okres miłości — krótszy złości. Nie rozumieliśmy wtedy, że miłość i złość są jednem i tem samem zwierzęcem uczuciem, tylko różnie pojętem. Gdybyśmy rozumieli swoje położenie, życie takie byłoby okropne, ale nie rozumieliśmy i nie widzieliśmy go.
W tem kryje się ratunek i śmierć człowieka, że kiedy żyje nienormalnie, oszukuje się, żeby nie widzieć swego nieszczęsnego położenia. Tak właśnie postępowaliśmy. Ona starała się szukać zapomnienia w gospodarstwie, umeblowaniu, strojach swoich i dzieci, ich nauce i zdrowiu. Ja zaś miałem swoje pijaństwo, polowanie, urząd i karty. Byliśmy ciągle zajęci, czując, że im bardziej jesteśmy zajęci, tem gorsi stajemy się dla siebie. „Łatwo ci grymasić — myślałem sobie — wymęczyłaś mię scenami przez całą noc, a ja mam zebranie.“ — „Tobie dobrze — nietylko myślała, ale nawet mówiła — a ja całą noc nie spałam przez dziecko.“
Te wszystkie nowe teorje hipnotyzmu, chorób umysłowych — są nie zwyczajnem, lecz szkodliwem i wstrętnem głupstwem. Charcot na pewnoby powiedział żonie mojej, że jest histeryczka, a mnie, — żem nienormalny, i być może zacząłby nawet leczyć. A leczyć nie było czego.
Żyliśmy tak w ciągłej mgle, nie widząc położenia, w jakiem się znajdowaliśmy. I gdyby nie stało się to, co się stało, żyłbym tak do późnego wieku i myślałbym, umierając, że przeżyłem dobrze życie, nieszczególnie dobrze, ale i nie szczególnie źle, tak, jak i wszyscy. I nie rozumiałbym tej otchłani nieszczęścia i plugawego kłamstwa, w której się miotałem.
Byliśmy dwaj nienawidzący się więźniowie, skuci jednym łańcuchem, zatruwający sobie nawzajem życie, a usiłujący tego nie widzieć. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent małżeństw żyje w takiem samem piekle, w jakiem ja żyłem, i że inaczej być nie może. Wtedy nie wiedziałem tego ani o innych, ani o sobie.
Zdumiewające, jaki zachodzi zbieg okoliczności w normalnem i nawet w nienormalnem życiu?
Wtedy właśnie, kiedy dla rodziców wspólne życie jest już nie do zniesienia, miejski tryb życia staje się dla wychowania dzieci niezbędny. I oto zachodzi konieczność wyjazdu do miasta.
Milczał chwilę i dwukrotnie wydał swój dziwny dźwięk, który teraz był już zupełnie podobny do powstrzymywanego łkania. Dojeżdżaliśmy do stacji.
— Która godzina? — zapytał.
Spojrzałem, była druga.
— Pan nie zmęczony?
— Nie, ale pan się chyba zmęczył.
— Dławi mnie coś, pozwoli pan, że przejdę się trochę, napiję wody.
Zataczając się, przeszedł przez wagon. Siedziałem sam jeden, zastanawiając się nad wszystkiem, co mi powiedział, i tak się zamyśliłem, że nie zauważyłem nawet, jak powrócił drugiemi drzwiami.