Sprawa Clemenceau/Tom I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Otóż nie, nie przebaczyłem żadnemu. Dusza moja nigdy się całkowicie otrząsnąć nie mogła z tego pierwszego piętna, którem mię społeczność obdarzyła a nie chcę uchodzić za lepszego niźli jestem; nie przebaczyłem ja tym pierwszym wrogom moim. Nienawiść moja nie budzi się nagle pod wpływem ciężkich wspomnień w więziennej samotni; nie była ona nigdy zupełnie uśpioną, w najświętszych nawet chwilach mego życia. Później przypadek zetknął mnie niejednokrotnie z dawniejszymi kolegami. Nie pamiętali o niczem, jak przystoi tym, po stronie których była wina i chętnie pragnęli odnowić znajomość, by uczcić, jak mówili, talent mój i imię! Jeżeli nie mogłem uniknąć tego zetknięcia, przynajmniej żadnemu nigdy nie podałem ręki, choć wyciągali mi swoje. Czy przypomnieli sobie wtedy? Wątpię. Wzięli pewnie za pychę powodzenia to, co było tylko pamięcią przeszłości.
Wszelako, lubo serce przebaczyć nie może, rozum ich tłómaczy. — Społeczeństwo jest stowarzyszeniem na wzór wszystkich innych, w gruncie posiada wszystkie cechy prostego handlu. Wymaga ono ze strony wspólników i interesantów równych wkładów i odpowiednich gwarancyi. Gdy jeden daje bogactwo lub zdolności, drugi przyniesie urodzenie i stosunki; ten korzyść, tamten uciechę; sama nawet podłość i obłuda wejść mają w rachunek w tym handlu olbrzymim, i w zręcznych rękach zastąpić brak istotnego kapitały.
Gdybym, zamiast niewinnie wypowiedzieć prawdę kolegom że nie miałem ojca, skłamał im był raczej że mój ojciec umarł, albo gdybym ich przeprosił za tę mimowolną winę byłbym przywrócił kłamstwem lub upokorzeniem, równowagę między nami, i wtedy, mając odpowiadać już tylko za własne przywary, prawdopodobnie żyłbym w najlepszym z nimi stosunku i po niejakim czasie byłbym nimi zawładnął z kolei. Przeciwnie, wyznając bez zapłonienia istotnie położenie moje, stawiłem ich w prawie nieuważania mię już za równego, gdyż nie przynosiłem ogółowi żądań go rodowodu, ani nie chciałem go zastąpić wnioskiem korzystnym dla jego interesu lub próżności. Stawałam się więc dla nich istotną chromą, członkiem innej rasy i odtrącony od ich łona, igraszką ich zostać musiałem.
Byliż winnymi, w wieku szczególniej gdzie zło i dobro instynktu są dziełem i gdzie żądza panowania stać musi w parze z posłuszeństwem przymusowem? I w rzeczy samej byłżem im równym tym dzieciom urodzonym, a przynajmniej uważającym się za urodzonych na właściwym stopniu? Nie, przyznać trzeba że nie. Kwestya dzieci nieprawych długo jeszcze będzie poruszaną, i na zaszczyt ludzkości, przesądy dotąd ciążące na nich, w najbliższej przyszłości tak sprawa jak i opinji publicznej wygnane zostaną; ale te same przesądy aczkolwiek byście je wszędzie obalili, odnajdziecie jeszcze u samegoż nieprawego dziecka, u tego, komu najbardziej zależeć powinno na ich obaleniu. Błędu tego, któremu żadną miarą nie jest winne, choćby mu go cały świat przebaczył, nie przebaczy ono samo sobie. Bo też znajdą się zawsze inne dzieci prawe, do których się porówna przy każdej sposobności. Czyż się zdobędzie na taką wielkość duszy, by nie wyrzucać nic temu; co dawszy mu życie fizyczne o moralnem nie pomyślał wcale, od którego nic nie dostał: ani imienia, ani pieszczoty, ani kierownictwa? A matka? będzieli ją kochało jak dziecko prawe kocha swoją matkę? Może; rozsądek każe mu ją kochać wyżej jeszcze, lecz czy i równie szanować? Nigdy, jakkolwiek by chciało.
Z chwilą, gdy jakiś zuchwalec zarzuci mu jego urodzenie i znieważy tę matkę, pierwszem uczuciem tego syna będzie rzucić się na niego i poszarpać w sztuki; ale gdy mu przyjdzie w najprostszym wypadku, stanąć przed najniższym bodaj urzędnikiem i zamianować się dzieckiem nieprawem, synem panny i niewiadomego ojca, czyż to uczyni głosem równie spokojnym i z tą pewnością siebie, jakąby miał niewątpliwie, gdyby mógł przedstawić rodowód bez zarzutu czy nie uczuje się zakłopotany, że nie powiem zawstydzony, choćby na chwilę, tem wyjawnieniem niewstydliwości matczynej? A taż sama matka jakkolwiek rozsądną, żałującą, uczciwą znówby została, czy potrafi w organizowanem społeczeństwie zająć miejsca przyzwoite, usunąć się bez poniżenia albo wejść w nie bez czelności? Czyż wdzięczność którą ona sama uczuje za przyjęcie doznane, nie objaśni tego dziecka że przyjęcie było czysto dowolne, i że na dnie tej sympatyi tkwi upokarzający pierwiastek — litości?
Nakoniec skoro syn nieprawy dojdzie do wieku poznania i doświadczenia życiowego, i wtedy jeszcze nie wynajdzie żadnej podnioślejszej przyczyny, usprawiedliwienie urodzenia swego, nad miłość, Będzieli dostateczną? będzieli dlań pocieszającą ta przyczyna, szczególniej gdy już własnem doświadczeniem pozna porywy, ustępstwa, formy, w których się miłość objawia? Czy obraz matki powinien się mieszać do tych ukrywanych zmysłowych upojeń, do owych wstrętnych niekiedy tajemnic cielesnej rozkoszy? Wmiesza się jednak, bo wszakże jednej z takich tajemnic on własne zawdzięcza istnienie.
Jakże inaczej jest z prawem dziecięcem, jak środek tworzenia przyjęty w przyrodzie, okrywa się majestatem małżeństwa, jak syn taki matkę swoją ponad wszystkie wyróżnia kobiety? Odzywając się o kobietach nie odzywa się o matce swojej. On w niej nic z niemi wspólnego nie widzi. Chwila urodzenia wywołuje w sercu i umyśle jego jedynie obraz podniosłej boleści, powinności świętej, radości bez skazy. Budzi jedynie uczucia wdzięczności i poszanowania. O! takie dzieci własnego szczęścia nie rozumieją! Nie, dopóki małżeństwo będzie jedną z podstaw społecznych dopóty, mimo wszelkie usiłowania moralistów, chrześcijaństwa sprawiedliwości nieprawe urodzenie pozostanie niezmazaną plamę, nieszczęściem niepowetowanem powiedzmy wprost: fatalnością.
Mimo to jednak, sam nieraz spotykałem osobistości, które będąc nieprawego pochodzenia, szczyciły się, słysząc jak je nazywano owocem błędu, pyszniły tem, że jakieś oświecone cudzołóstwo zabarwiło ich żyły krwią niepoślednią, książęcą, królewską. Tłumy patrzały na nich ciekąwie, z zawiścię często, z uszanowaniem niekiedy. I przez jakież to sofizmaty czyn przestaje być czynem, ze zmianą otoczenia zmienia nazwę i skutki, i godny pogardy u dołu, wyżej jest szanowanym? Tu hańba matki ukrywana na kształt trądu, tam taż sama hańba poszukiwana jak dostojeństwo, jak godło, wywieszone na pokaz! Dziwne zaiste wspólnictwo wstydu i dumy. A jednak, lepiej jest mojem zdaniem, cierpieć niż szczycić się z takiego pochodzenia, i jeśli koniecznie usprawiedliwienia dlań szukamy, widzieć je raczej w nieświadomości i nędzy, niźli w próżności lub wyrachowaniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.