Srebrny lis/Część I/Jego pierwsze mieszkanie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Srebrny lis
Pochodzenie Opowiadania z życia zwierząt, serja druga
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. The Biography of a Silver Fox
Podtytuł oryginalny Domino Reynard of Goldur Town
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ I.

Jego pierwsze mieszkanie.

Wysoko na pagórku Goldur, zwróconym ku zachodowi znajduje się mały wyrąb sosnowy. Słońce umiłowało go sobie i rzuca nań miękko i słodko świetliste promienie.
Jaśnieje tam teraz w tym „Śpiewnym miesiącu” mnóstwem pięknych kwiatów, a w zaroślach rozbrzmiewa śpiew ptaków.
Najważniejszem jednak dla nas obecnie jest to, ze tam właśnie, znajduje się mieszkanie pewnej rodziny leśnej. Wejście do legowiska jest ukryte w gąszczu sosnowem, tak że trudnoby było domyśleć się jego istnienia, ale w tej chwili rodzina cała znajduje się na dworze, by trochę pobawić się i poskakać w najlepszych godzinach dnia.
Matka stanowi środek grupy — spogląda ona na swą gromadkę spokojnemi oczami, ale z nadzwyczaj naprężoną uwagą. Małe lisięta w wełnistych futerkach figlowały z całem oddaniem się, tak jak to tylko może młode, świeże życie, nie znające większej władzy nad matkę, i wierzące w tę jej siłę i miłość. W niej mieścił się cały ich świat, a więc świat cały był miłością. W jej obecności więc mogły nabawić się do woli — to też prześcigały się w figlach i pomysłach: to łapały muchy, motyle, przeskakiwały jedne przez drugie, pracując z zapałem nad złapaniem końca ogona matki, albo gryząc się wzajemnie, słowem wymyślając najrozmaitsze zabawy dla uciechy własnej, nie dla popisów.
Radość i życie panowały tutaj bez przerwy.
Najlepszą jednak zabawą była zabawa w piłkę, a piłkę tę stanowiło suche skrzydło kaczki. Rzucały je wokoło i wydzierały wzajemnie, tak że skrzydło już kilkanaście razy znajdowało się w zębach każdego; ale najzręczniejszy z nich był mały lisek, ciemno ubarwiony z czarną przepaską na oczach. Każdemu wyrwał on skrzydło i tak z nim uciekał, że nikt nie mógł mu nadążyć, a zaledwie je puścił, rzucał się w podskokach na ogon matki i schwyciwszy go, ciągnął póty, aż sam wreszcie przy wielkim podskoku pośliznął się i z pyszczka wypuścił.
W chwili najweselszej zabawy, migła przed oczami matki postać dużego lisa — i małe lisiątka przeszedł lekki dreszcz, po chwili jednak matka uspokoiła się — było to bowiem miłe oblicze ojca lisa. Niósł on pożywienie i wszystkie oczy i nosy zwróciły się pożądliwie ku niemu. Położył swą zdobycz opodal na ziemi — był to piżmoszczur, a matka pobiegła go zabrać.
Tradycja powiada, że lis nigdy nie przynosi pożywienia do legowiska, gdy małe są na dworze, a tradycja mówi często prawdę.
Gdy matka zaniosła dzieciom przyniesione zwierzę, rzuciły się nań łapczywie, szarpały je, ciągnęły, rwały na kawałki, wydzierały jedno drugiemu z groźnem warczeniem, i tak wykręcały swe główki, aby zdobyć sobie jaknajlepszy kąsek.
Matka patrzała na tę scenę z miłością i zachwytem, ale jednocześnie uwagę baczną zwracała na okolicę, na łąki i lasy, gdzie mógł czyhać jakiś wróg ukryty: ludzie z bronią, chłopcy lub psy, orły i sowy. Wszyscy przecież zmówili się przeciw dzieciom lisim. Ona nigdy nie zwalniała swej czujności, w czem dzielnie dopomagał towarzysz jej mąż, który, chociaż drugorzędną w rodzinie odgrywa rolę i nie bywa dopuszczany do nory, dopóki małe są ślepe i ssą, jednakże był nieustannym dostarczycielem pożywienia i niestrudzonym stróżem.
Właśnie i teraz wśród najweselszej uczty dał się słyszeć z dalekiego pagórka głos ojca: „Yur—yur—yur—yap” — co dowodziło, że w pobliżu jest niebezpieczeństwo.
Gdyby lisiątka były już nawpół dorosłe, wiedziałyby co to znaczy, ale będąc jeszcze tak małe, musiały być kierowane przez matkę, która im wytłomaczyła, że dalekie szczekanie w cicichych tonach oznacza groźne niebezpieczeństwo. Zapędziła je więc szybko do legowiska, gdzie w ciemności musiały dokończyć kawałka smacznego zwierzątka, jaki zdołały uchwycić.


∗             ∗

Wśród kolonji Nowej Anglji znajduje się przynajmniej około tysiąca par lisów. Każda para zakłada co rok rodzinę i jest bardzo prawdopodobne, że scena podobna do wyżej opisanej ma miejsce przy każdem legowisku, zwłaszcza w pięknym dniu wiosennym lub letnim.
Niemniej niż stotysięcy razy corocznie powtarzały się te sceny w tej lub innej formie, przyczem lisiątka tak wprawiały swe nosy, a ojciec i matka tak byli przezorni, sprytni i niestrudzeni w czujności, że żaden człowiek na te stotysięcy razy nie miał szczęścia ujrzenia rodziny lisiej, tej wesołej i figlarnej gromadki i poznania ich wdzięku a zarazem wzruszenia serca swego widokiem tych stworzeń, tak podobnych do nas ze swych uczuć i zabaw.
Jedynym szczęśliwym człowiekiem w okolicy Goldur, był Abner Juckes, i on w dodatku nie był całkowitym człowiekiem, lecz długonogim chłopakiem o piegowatej twarzy, który wdrapał się na drzewo i skrywszy się poza gniazdo wronie, mógł doskonale przyglądać się niepostrzeżony tej lisiej scenie.
Widok, jaki ujrzał wzbudził w nim dreszcz rozkoszy, świadczący o przyszłym naturaliście. Najbardziej podobało mu się ciemne lisiątko z przepaską czarną na twarzy i nazwał je Dominem. Przez długą chwilę bawił się figlarnemi zabawami lisiąt, zupełnie przyjaźnie względem nich usposobiony. Nie miał on zamiaru przeszkadzania im, jednakże niechcący stał się przyczyną ukończenia zabawy, a później nawet pewnego smutnego epizodu.
Podobnie jak większość chłopców w fermie, Abner lubił w zimie polować na lisy. Był on dumnym posiadaczem psa, który obiecywał być „perłą.” Chociaż bowiem był dopiero szczeniakiem, był już silnym w nogach, wązki w bokach, i szeroki w piersiach. Odznaczał się szczególnie donośnym i dźwięcznym głosem i dzikiem usposobieniem. Dnia tego zamknął go Abner przed wyjściem z domu, ale pies oswobodził się i popędził na poszukiwanie pana i w chwili, gdy zbliżył się do drzewa, na którym siedział Abner, spostrzegł go stojący na czatach ojciec lis i stąd to pochodziły jego ostrzegawcze znaki.
Matka lisica, zapędziwszy swe siedmioro szczeniątek do kryjówki, pozostawiła je, pewna bezpieczeństwa, a sama pobiegła odeprzeć domniemanego wroga. Przezornie ukryła swe ślady i po chwili zobaczyła psa, który pomimo całej odwagi wzbudził w niej przyspieszone bicie serca.
Ale nie o sobie myślała ona teraz, pozwoliła psu nawet gonić się, ale w odległości jakiejś wiorsty od legowiska zmyliła ślad podwójnym skokiem, tak że pies przystanął zdziwiony, a ona powróciła do dzieci. Zastała je wszystkie zdrowe i bezpieczne, tylko Domino nie siedział jak zwykle przy wnijściu, lecz skulony w kącie wpakował nos swój w piasek.
Wyjrzał on z kryjówki w chwili, gdy przelatywał okrutny pies i taki dreszcz przeszedł go przez grzbiet aż do końca ogona, że czem prędzej zawrócił do legowiska i skrył się w najciaśniejszy kącik, gdzie zamierzał przeczekać niebezpieczeństwo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.