Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W rozwartém oknie Biskupiego dworu w Krakowie, w jednéj z izb jego przedniejszych, któréj ściany ciemném obiciem były pokryte i zawieszone godłami pobożnemi, stał mąż lat średnich, z twarzą posępną, zadumany.
Chociażby nie miał na sobie stroju duchownego, krzyża złocistego na piersiach i ogromnego pierścienia na palcu, choćby miejsce w którém się znajdował nie kazało się domyślać jednego z najwyższych dostojników; — z postawy i twarzy wszędzie w nim łatwo było poznać człowieka wielkiego rodu, ciężkie brzemię dźwigającego na ramionach.
Twarz to była już długiemi laty jak wyrzeźbiona do infuły, usta nawykłe do błogosławieństwa i nauczania, rzekłbyś jedna z tych głów Cezarów rzymskich, w twardym kamieniu wyrzezana, co się wiekom oparła, świadcząc jakiego majestatu panowie ziemią dawniéj władali. Czoło wysokie jak kopuła świątyni, siwiejącemi włosy gdyby wieńcem opasane, mimo zmarszczek które myśli na niém poorały, wypogodzone było siłą woli. Z pod niego patrzało oczu dwoje wielkich jasnych, niezamglonych, choć barwy lazurowéj i razem łagodnych. Usta około których pofałdowała się twarz pełna, wyraz miały zgodny z wejrzeniem, namaszczone były dobrocią razem i ukrzepione siłą. Całość przedstawiała piękne harmonijne oblicze, choć ze śladów na niem pozostałych widać było że się ono ogniem i potęgą wielką zmienić mogło w groźne i niezbłagane.
Cała postać odpowiadała wspaniałéj głowie, a była krzepką, silną, pełną, choć nie rozrosłą zbytecznie. Pół kapłana, pół rycerza, coś królewskiego w nim było, a więcéj nad wszystko spokoju i majestatu, jakie daje poczucie własnéj potęgi.
Był to Gedko Gryf Biskup Krakowski, po Gnieźnieńskim metropolicie, pierwszy w Kościele dostojnik, a ze stanowiska swojego przy głównéj państwa stolicy, u boku najwyższego księcia, często większego wpływu i znaczenia na losy kraju od samego Arcybiskupa.
Kraków liczył się za gród główny, w Krakowie wiązały się i rozwiązywały sprawy państwa, ziemiaństwo téż i duchowieństwo krakowskie nad inne miały powagę większą i przewagę. Duchowieństwu zarówno i ziemianom przodował Biskup. Władzy książęcéj można się było naówczas opierać i ziemianie butni porywali się na nią łacno, na powagę ojca i pasterza nikt nastawać nie śmiał.
Biskup był tu panem istotnym.
Szczęśliwą téż była ta stolica, że na niéj jeden po drugim zasiadali mężowie dorośli do wysokiego swego stanowiska; po Rupercie, Cholewa po Cholewie Gedko. Takich właśnie potrzeba naówczas było państwu i kościołowi. Łagodny Rupert zajmował się budową katedry, Cholewa uczony światło szerzył i uczonych garnął ku sobie, dowcipem swym rozbudzając umysły, Gedko pod te czasy, grożące niespokojem, gdy ziemianie z panów swych nie radzi, burzyli się stawiąc im ostro, musiał najwyższą władzę w silném trzymać ręku, aby jéj między siebie nie rozerwało niespokojne rycerstwo. Gdyby jéj nie ujął w dłoń żelazną, zamieszkom i bezrządom nie byłoby końca.
Od Szczodrego już rosła moc ziemian, którzy z duchowieństwem razem, wyparli zabójcę biskupa na wygnanie. Od téj pory ziemianie coraz głośniéj sobie przyznawali prawo stanowienia panów i zrzucania ich, gdyby nie po myśli im rządzili. Miał książę prawo nie pytając nikogo łeb dać uciąć ziemianinowi, ale gdy się zań butne rody ujęły, precz téż iść musiał.
Gedko nie od dziś w rozmyślaniu pędził godziny swe i rozterce z sobą. Widział on co się działo, na Kietlicza wykrzykiwano, odgrażano się na księcia, zjazdy po zjazdach się mnożyły, w Krakowie, po gródkach tu i owdzie już coraz głośniéj przebąkiwano że Kaźmierz lepszym by był, że potrwali Mieczysław, swoboda i prawo ziemian za niego przepadną. Duchowieństwu téż zagrażała samowola księcia, bo nie tajném było iż Mieszko się i na Biskupów odgrażał że ich do posłuszeństwa przywiedzie. Trzeba było ratować kraj od zamieszania i samowoli.
Biskup dnia tego wysłał był właśnie po Wojewodę Szczepana, który mu powinowatym był i we wszystkiem szedł za nim. Gedko znał jego nieszczęśliwe miłostki i oburzał się na nie, ale bez Szczepana obejść się nie mógł. Postanowił więc razem zagrozić mu i przywieść do upamiętania a naradzić się co czynić przystało, aby się uciskowi oprzeć i praw swych bronić.
Wysłany w ślad za Wojewodą dworzanin Biskupi, Samko, pojechał był języka dostawszy do dworu Wojewody w mil kilka od Krakowa, ku górom położonego. Zastał tam orszak jego, dwór i kilkuset ludzi leżących obozem, powiedziano mu zrazu że Pobożanin chory był, że widzieć go pod czas nie mógł, ale sprawny Samko rychło się dorozumiał iż Wojewody na dworze nie było, a kędy go szukać miał, o tém mu powiadać nie potrzebowano.
Miłostki Wojewodzińskie, o których już raz dzwony krakowskie z rozkazu biskupiego głosiły, nikomu nie były tajne, namyślał się więc krótko Samko co miał czynić, i, że sprawa ważną była, ruszył zaraz nazad wprost na Panieńskie skały. Tu przybywszy i ludzi wojewody znalazłszy, mocno ich zmięszał tém że Biskupi poseł na gorącym ich złapał uczynku. Koniuszy Pobożanina, wierny jego sługa nieodstępny, który mu wszędzie towarzyszył, natychmiast do dworu pobiegł oznajmić panu.
Wojewoda właśnie upojony słuchał pieśni, oczyma chodząc za wdową, która mu się szydersko uśmiechała i starała uspokoić aby sobie marząc wypoczywał, gdy Koniuszy i Ochmistrz Przegala nadbiegli dając staremu znaki. Zrazu upojony nie zrozumiał ich, wyszła sama Dorota do nich, a dowiedziawszy się o posłańcu, gniewna wypchnęła zaraz Wojewodę aby biedę łatał jak chciał.
— Biskup nie ma wiedzieć żeś tu był, — rzekła rozkazująco i gniewnie — dosyć już na mnie nawieszali sromu. Czyń co chcesz!
Wybiegł stary do podsienia, na nogach się chwiejąc, bo mu wino w głowie szumiało, strapiony i zburzony.
Tu koniuszy nań czekał i rzekł krótko.
— Samko, posłaniec Biskupi, przytarł aż tu, widział nas, domaga się gwałtem do Miłości waszéj.
— A niech idzie na wskroś ziemi! — krzyknął w uniesieniu Wojewoda — niech przepada! Ubij go, rób z nim co chcesz, a mnie tu nie było i niema. Słyszysz! zapakuj mu gębę złotem aby milczał. Nie ma mnie tu — nie było, niech idzie precz do kulawego szatana, szpieg ten niegodziwy!
Kto mu o mnie powiedział? kto zdradził, bodaj go pioruny paliły.
Ja jutro do Biskupa przybędę!
Koniuszy chciał coś odpowiedzieć, gdy Wojewoda dodał pospiesznie.
— Daj mu co sam chcesz! łańcuch z szyi, kiesę moją całą aby mi przed Biskupem milczał. Mnie tu niema! niema! niema, nie było nigdy! niech mi się ztąd wynosi!
Tak odprawiony Koniuszy pobiegł posłuszny pańską sprawę naprawiać, lecz źle stała. Samko, dworzanin Biskupa przyjąć nic nie chciał, milczeć obiecywał, ale się domagał aby Wojewoda zaraz z nim jechał do Krakowa.
Gdy Koniuszy z tém do starego pana powrócił, wyszła doń razem z Wojewodą Dorota, rozsierdziwszy się mocno, jakto jéj było łatwo. Wnet Wojewodzie płaszcz podawać kazała, miecz przypasać, konia podprowadzać, aby nie mieszkając jechał.
Stary gniewał się, opierał, modlił prosząc do jutrzejszego ranka, nie pomogło nic. Dorota rozkazywała, słuchać musiał. Co się tam przekleństw posypało po cichu, zliczyć nie można.
Kazano na kilkoro stai przodem jechać posłańcowi biskupiemu, a otrzeźwiony już Wojewoda, rad nie rad, konia dosiadł i kazawszy go przez las i wąwozy w ręku wieźć przy łuczywach, niepożegnany prawie, ruszył nocą już ku Krakowu.
Po kilku dniach ciepłych, jak na biedę od Tatrów ciągnęła burza, chmury ciemne waliły, błyskało zdala strasznie i nimby Wojewoda do miasta się dostał, ulewa się obiecywała. Jechać przeto musiał, gniew mu siły dodawał i gorącości młodzieńczéj. Ochłonął rychło z miłosnych zapałów i sam już je teraz sobie wyrzucał, sromając się po czasie.
Nadciągnęła nawałnica, pioruny zaczynały trzaskać w okoliczne drzewa, gdy po utrapionéj téj wędrówce nocnéj Wojewoda stanął na dworcu Biskupim. Było późno, ale się jeszcze u Gedki świeciło, bo czekał na Wojewodę, modlił się i sen go niebrał. Właśnie kończył pacierze gdy Szczepana mu oznajmiono.
Wyszedł kapłan z surową twarzą przeciwko niemu, ale że obcy ludzie byli przytomni w pierwszéj izbie, rękę dał do pocałowania i nic nie mówiąc powiódł przybyłego za sobą.
Wojewoda szedł czując winę swoją, gotując się na wyrzuty, upokorzony, milczący, zawstydzony, gdyż wiedział że Gedko się domyśli zkąd go ściągnięto. Choćby mu o tém nikt nie powiadał, gdzie znaleziono starego, ze zdradzieckiéj twarzy starca byłby odgadł winę.
Zamknęły się drzwi za niemi, Gedko odwrócił się do krewniaka stojącego w pokornéj postawie, popatrzył nań i poruszył głową.
— Szczepanie mój — ozwał się ręce załamując — będziesz że ty wiecznie zakamieniałym grzesznikiem?
Wojewoda podniósł głowę milczący.
— Widzę z twarzy twéj na któréj się poczciwsze od ciebie odbiło sumienie, że znowu popadłeś w sidła wszetecznicy! Miłościwy Boże! policz że się z latami, rachuj z sumieniem, rozum powołaj, patrz na dostojeństwo które ci w ręce dano — a godziż się to? a godzi?
Szczepan bełkotał.
— Ojcze mój! ale cóż, — cóż się stało?
— Ja o niczém niewiem — rzekł Gedko — ale ty sam się obwiniasz! Nie masz wejrzenia i twarzy człowieka co staje z czystém sumieniem...
Ręce załamywał Biskup. Wojewoda po spotniałem czole powiódł dłonią drżącą, jakby z niego zetrzeć chciał ślady myśli i westchnął głęboko, bijąc się w piersi.
— Bracie kochany, — mówił Gedko — ty i ja stojemy na straży poczciwości ziemi téj — cóż będzie gdy ta straż sama jawno grzeszną się stanie? gdy sól ziemi téj zwietrzeje?
Małym jest grzech jeden, ale jak plugawy robak mnoży się on w tysiące. Nie swój tylko grzech ale zrodzone z niego mieć będziesz na swém sumieniu, a ja wasze wszystkie, jeżeli im pobłażę...
Powietrze to którém na biskupstwie oddychał, zdało się odczyniać na niego, Wojewoda upokorzony, ciągle się bił w piersi i stękał...
— Ojcze mój — wyjęknął — winienem, ale poprawę obiecuję.
— Nie dosyć jéj chcieć — zawołał Biskup — trzeba na nią pracować. Znasz słabość swą, uciekaj od tego co ją sprowadza. Nie idź tam gdzie upadasz! Bracie mój! bracie! — dodał coraz silniéj — ty mi zakrwawiasz serce, ja cię kocham a muszę ci być sędzią i katem, bobym z tobą winę dzielił.
Gdy nie pomoże nic, świecę wezmę i rzucę i wyklnę cię, do kościoła nie puszczę, z miasta znowu wydzwonię.
Wojewoda po rękach go całował.
— Ojczulku — rzekł — nie będę. Niech licho porwie tego szatana niewiastę, urok rzuciła na mnie, przysięgam ci, sromam się, płaczę, a siła jéj nieczysta wlecze mnie.
Biskup krzyż zrobił nad pochyloną jego głową.
Vade retro Satanas! — szepnął.
Zadumany parę razy przeszedł się po izbie, dając odetchnąć Wojewodzie, który wzdychał i ciągle pot z czoła ocierał, choć go już na niém nie było.
— Zbierzże myśli, — mówił Biskup po chwili, bo nie o tobie i nie o płochych sprawach twych mówić mamy, ale o tém co nad wszystko waży.
Zwrócił się ku niemu.
— Tak, radzić potrzeba, a nie płocho. Pora po temu. Ziemianie na skargi do mnie płyną, zżymają się, srożą, burzą. Na zamku téż, same pogróżki słychać. Na nas teraz leży wszystko.
Książe Mieszko słucha Kietlicza, obcego człowieka, lekceważy sobie ziemian i rycerzy swych, ufa w siły cudze. Mało tego, wczora na zamku gdy mu zausznik doniósł że Biskupi i duchowni na zajazdy majętności swoich się uskarżają, rzekł co kapelan słyszał —
— Biskupów tak potrafię obuzdać jako innych — poddani moi są. — Słyszysz? — dodał Gedko — świętokradzkie słowo! Porwą się na nas, a kto swobód ziemian i praw wszelkich ludzkich i bożych strzedz będzie? Kto? Pójdzie samowola rozpasana po gardłach waszych. Dał już przykład Bolesta, że na Biskupa porwać się można gdy Wernera nieszczęśliwego zamordował, dali przykład Kościesze gdy u mszy świętéj przy ołtarzu Magnusa Wrocławskiego zabili. Wprawdzieśmy po pierwszéj zbrodni z Piotrem Arcybiskupem i Bernardem chwycili winowajcę, osadzili go i dali zżedz na stosie, ale przykład zły nasienie po sobie zostawia. Nie uszło bezkarnie morderstwo Kasztelanowi Boleście, Mieszkowi może iść płazem, silniejszy jest.
— A, nie może to być! — zawołał Wojewoda.
— Ani ja chcę wierzyć temu, — mówił Biskup daléj — aby ze krwi świątobliwego Krzywousta miał taki powstać wyrodek, któryby zbrodnią na pomazańcu Bożym spełnioną się pokalał, a jednak, wcześnie radzić potrzeba! Od ziemian się gwałty poczynają, na nas skończą.
Przeszedł się Gedko po izbie, Wojewoda stał z rękami założonemi.
— Czyżbyśmy już byli zmuszeni o innym panu myśleć? — szepnął nieśmiało.
— Chyba gdy już żadnego innego nie będzie ratunku — odrzekł Biskup. — Póki nadzieja w Bogu, na wojnę domową hasła dawać się lekko nie godzi. Mieszko jeszcze upamiętać się może.
— Podżegacza oddalić trzeba — rzekł Wojewoda.
— Ziemianie, — ciągnął daléj Gedko — już za gorąco biorąc krzywdy swoje, o Kaźmierzu przebąkują, wzięli się żywo do popierania go na stolicę. Znam ci i ja tego dobrego, pobożnego, czcigodnego księcia, który najwyższéj władzy jest godzien, ale anim pewny czy ją przyjmie, bo dwakroć odmawiał, ani wiem czy godzi się okładać go tém brzemieniem.
— Cóż więc myślicie? — zapytał Wojewoda.
— Chcę wyczerpać środki wszelkie, — rzekł Biskup. — Nie oddalajcie się ani na chwilę ztąd, bo i dzień jeden wiele dziś stanowić może. Wstrzymujcie ziemian waszych, aby nierozważnych kroków nie czynili, stójcie przy mnie, potrzebuję was. Zrozpaczymli o Mieszku? niech się dzieje wola Boża! Pismo święte powiada, godzi się aby jeden człowiek ginął, gdy przezeń lud ma być wybawiony. A tu i nie o los ludu idzie, ale o władzę Rzymu najwyższą i o prawa téj ziemi naszéj. Jeźli to wszystko dla jednego ma przepadać człowieka... ocalić musiemy prawa, choćby przyszło go skazać!!
Słuchał nieodzywając się Wojewoda przybity widocznie.
— Na zamku dawno nie bywałem, — rzekł Gedko — wiem że tam na mnie kosym okiem patrzą, ale jutro na Sądy pojadę, a jako pasterz téj owczarni obowiązek mój spełnię.
Tu Biskup zawahał się nieco.
— Wy bądźcie w pogotowiu stawać w mojéj obronie, jeźlibym jéj potrzebował. Z tego co od zamku zawiewa wnosząc, groźno tam dla mnie być może. Nie ulęknę się przecież, ale chcę byście wy pogotowiu stali i gwałtu jakiego nie dopuścili.
— Na jakiż gwałt ważyć się mogą? — zapytał Pobożanin przejęty i nastraszony zbliżając się do Biskupa.
— Na wszelaki, — odparł Gedko spokojnie. Alboż Szczodry nie zarąbał u ołtarza poprzednika mojego, a ten mi nie jest przykładem co w zaślepieniu stać się może?
Wojewoda wzdrygnął się zaprzeczając.
— A! nie, to być nie może!
Wysłuchał go Biskup nie strwożony.
— Chcesz posłyszeć co na zamku śpiewają? — zapytał. — Będziesz miał sprawę.
Uderzył w dłonie i wszedł kleryk który w drugiéj izbie czekał.
— Ojca Siegfrieda proście do mnie, boć do snu pewnie się nie udał jeszcze.
Kleryk wyszedł pospiesznie, a po krótkiéj chwili, z pokornym pokłonem, w długiéj sukni czarnéj zjawił się mężczyzna młody, blady, przyklęknął przed Biskupem i w rękę go pocałował.
— Ojcze Siegfriedzie — odezwał się Gedko — powiedzcie coście na zamku słyszeli. Nie tajono się z tém przed wami, nie podsłuchiwaliście, chciano aby o tém wiadomość doszła do mnie. — Mów.
Kapłan chwilę pomyślawszy, rzekł głosem stłumionym.
— Kietlicz począł naprzód oskarżać ziemian o spiski, potém duchownych, że z niemi są we spółce. Otwarcie wymienił imie Pasterza naszego, dowodząc że nietylko u ziemian ale i na Biskupstwie już mowa jest i zmowa aby powołać księcia Kaźmierza. Książę się począł śmiać z tego i szydził. A gdy Kietlicz ponownie dowodzić usiłował iż duchowni wszyscy rękę do tego przyłożą pewnie bo się na gwałty i zajeżdżane majętności żalą — rzekł książę — Biskupów tak posadzam do ciemnic, albo precz z kraju wyżenę, jak i prostych ludzi.
Niech ołtarza pilnują i Boga chwalą, a w moje sprawy się im mięszać — wara. Pierwszy ksiądz Gedko pójdzie na wygnanie, niech się w Rzymie skarży, znajdę ja na to sposoby, aby posłuchanym nie był. Na jego miejsce powołam takiego co mnie słuchać będzie.
Nieposłuszny, choćby najwyżéj siedział ściągnę go z wyżyny i zgniotę, a na dostojeństwo zważać nie będę.
Gedko spojrzał na Wojewodę, który znów ręce załamał.
— Idź, ojcze Siegfriedzie, na spoczynek — dodał Biskup — chciałem abyś mi był świadkiem. Niech ludzie wiedzą co nam zgotowano.
Gdy ksiądz wyszedł, Szczepan się długo na słowo zebrać nie mógł.
— A wy, ojcze, — rzekł wreście — jeszcze się czego po Mieszku spodziewacie?
— Tak, dziecko moje, bo znam jak wielka przestrzeń dzieli słowo od czynu. Rzecze się słowo płoche łatwo, gdy gniew oczy zaciągnie, ale porwać się ręką — nie łacno. Zadrży ręka i serce. A i o tém wiedzieć powinniście, że gdzie słowo łatwe i bujne, tam po niém rzadko czyn idzie. Spali się ogień cały na mowę, nie stanie siły na nic więcéj.
Słuchaj więc, — kończył Biskup. — Bądź ty przygotowanym i ludzi miéj pogotowiu, zobaczemy co czynić mamy. Nieupamięta się Mieszko, Bóg miłosierny przebaczy, musiemy nastąpić nań — i niech padnie! (dodał głosem uroczystym) niech tak padnie jako padł Szczodry i brat Mieszków Władysław — niech padnie!
Temi wielką groźbą brzemiennemi słowy pożegnał Wojewodę, a gdy ten go w rękę całował, błogosławiąc go szepnął jeszcze.
— Bracie, bracie! uczyń jakoś obiecał, kajaj się, popraw niechceszli mieć nieprzyjaciela we mnie!
Miasto całe już spało, gdy Szczepan z biskupiego dworca na swój Wojewodziński powracał dla spoczynku. Potrzebował go starzec utrapiony wielce i złamany przygodami dnia tego. Droga najbliższa wiodła pod dworek Leszczyca, około którego tuż przejeżdżać było potrzeba. Dnia tego choć świeżo burza sroga przeszła była nad Krakowem, zabawiano się w gościnnym domku jak niedawno, ale zgromadzenie mniéj było liczne i spokojniéjsze daleko. A że deszcz niewiele powietrze ochłodził, okiennice wszystkie pootwierano, część nawet gości przed dworem stała w dziedzińcu, aby świeższém odetchnąć.
Wojewoda chciał się przesunąć mimo niepostrzeżony, gdy stary Leszczyc, który po nocy miał dobre oczy, poznawszy go do konia pobiegł z pokłonem. Ziemianie wszyscy lubili Wojewodę, choć milczący był i nie zalecał się im bardzo. Przebaczano mu słabości jego wiedząc że sprawę ziemiańską na sercu miał i gorliwym zawsze był jéj obrońcą.
Za Leszczycem pobiegli i inni ku niemu, tak że Wojewoda mimowoli zatrzymać się musiał, aby na powitanie odpowiedzieć.
— W nocy nawet spoczynku nie macie, — zawołał Leszczyc sciskając go za kolano, — znać że tam coś gorąco być musi.
Wojewoda głową poruszył i uśmiechnął się tylko, niechciało mu się mówić, a tu go obstąpiono dokoła.
— Wojewoda nasz, — ozwał się stary Cholewa — a to nam z nieba spadłeś, głowy traciemy. Część nocy już ci i tak przepadła, zleź że miłościwie ku nam z téj szkapy, a uspokój..
— Wstąpcie! prosiemy! — wołał Leszczyc natarczywie.
Chciał się stary opierać i wskazał na rozpogodzone gwiaździste niebo. Wóz na północy odsłonięty przez chmury stał znacząc już późną godzinę.
— Zaspicie na dzień, ojcze! — wołał Cholewa.
— Cóż wam tam tak do mnie pilno! — odparł Wojewoda.
W tém go już prawie gwałtem z konia ściągać poczęto, opierać się nie było sposobu. Ziemianie byli poważni ludzie, starszyzna sama.
Zsiadł więc i wszyscy za nim wtoczyli się do izby, otaczając go kołem.
— Niewiecie o niczém, — odezwał się Leszczyc, dzisiejszego dnia dwu naszych ziemian pochwycił Kietlicz, pod błahym pozorem zasadził do ciemnicy, tylko aby nam grozy napędzić. Jednemu z nich co się śmieléj odzywał gardłem grożą, drugiemu wygnaniem.
— Cóż za wina? — zapytał Wojewoda.
— Jeden się pono zdala na gościńcu na Kietlicza pięścią pogroził, a drugi mu w pomoc przyszedł ze słowem. Sługa ten Mieszkowy nie ojczyc tuteczny a przybłęda, i on tu nad nami panem, sędzią i sprawcą ma być!
— Jacyż to ziemianie?
— Janek Lubicz, Matek Zadora.
Wojewoda ruszył ramiomy i głową zakłopotany.
— Chodził kto za niemi? — spytał.
— Niema po co? daremne upokorzenie i pokłony — przerwał Leszczyc — dosyć nam już tego, trzeba myśleć o sobie. Bez pana być nie możemy, a z tym nie wytrwać. Trzeba o tém myśleć.
Wszyscy spojrzeli po sobie odwagi dodając oczyma. Wojewoda rękę podniósł i położył ją na ustach.
— Nie spieszcie no się — nie spieszcie — rzekł cicho — powracam od Gedki, cierpliwość nakazuje. On sam jutro na zamku będzie i nie na próżno jedzie. Słowo powie które zaważy.
— To już nie pomoże! — odparł Cholewa.
— Z rysia barana nie zrobi — dodał drugi.
— Darmo, — rzekł inny z gości — u nas już postanowiono, z Mieszkiem nie ma co i mówić, poślemy do Kaźmierza aby go wybadać.
— A tak — dodał Leszczyc — wypadałoby posłać znacznego człowieka, ale zaraz podpatrzą i przewąchają. Musiemy tym czasem potajemnie i ostrożnie poczynać. Mamy takiego małego człeczka z dużą głową, co się do Sandomierza ofiaruje jechać. Sam on nie dostąpi do księcia, a przez drugich przygotuje go, aby się nam nie opierał.
W tém jeden ze starszych odwrócił się, odszedł kroków parę i z drugiéj izby Stacha przyprowadził. Wojewoda, który bliżéj go nie znał, choć po świecie spotykał, ciekawie nań począł patrzéć.
— Nie spieszcie zbytnio, czekajcie, — przebąknął — przed niewodem ryb łowić nie trzeba.
— Ale! ale — zawołał Cholewa — i ja zrazu tak radziłem, do tego jednak doszło że już nóż mamy na gardle. Dosyć tego pana i jego sługi! precz z niemi!
Szczepan Wojewoda jak był małomówny, szczególniéj gdzie ludzi dużo widział, na to gwałtowne wyrzeczenie ramiona tylko ściągnął i ku Stachowi się obrócił.
— Księcia Kazimierza znasz? — spytał.
— On mnie nie bardzo, ja jego doskonale — odezwał się Stach śmiało. — Ze wszystkich synów nieboszczyka króla, Henryk i on to były dwie perły najpiękniejsze i najdroższe. On nam jeden został, równego jemu niema i po długie wieki nie będzie. Szkołę wielką sieroctwa i nieszczęścia przechodził, bezdomny był, w niewoli się męczył a świętym z niéj powrócił. Ten nam panować powinien a nie inny.
Mówił Stach z takim zapałem iż we wszystkich przelał uniesienie swoje.
Widząc to, bił daléj gorące żelazo.
— Dosyć nam spojrzéć, — kończył — aby w nim majestat do którego był przeznaczony poznać i uszanować. Krzywousty to żywy, aliści piękniejszy od ojca, powaga z dobrocią, majestat z łaskawością w nim, cześć sprawiedliwości wielka. Nie sięgnie on po swobodę niczyją, nie będzie nam innym tylko ojcem rodzonym. On nam powinien panować! On! Sam pan Bóg tego chce gdy Mieszka powiódł na manowce, aby tamtemu drogę otworzył!
Wojewoda uląkł się i zmięszał, uszy sobie zasłonił.
— Na Boga ciszéj, — odezwał się — nie budźcie spiącego licha. — A do Leszczyca się obracając dodał: — Mali jechać ten człek, niech się strzyma póki ks. Biskup nie powie.
— Biskup — przerwał Cholewa — jako ojciec duchowny, z pewnością nie chce zguby grzesznego a upamiętania. Może probować mądrych środków, my, prości ludzie, wiemy że się już tu niema czego spodziewać, ani czekać na co...
Niechaj jedzie lepiéj dziś niżeli jutro.
— Natychmiast! — powtórzyli inni — aby książe miał czas się przygotować..
Stach się odezwał z gotowością, choćby téj godziny.
Wybór dlań był już skończony, koń stał od południa osiodłany, ludzi dwóch miał do posługi i wiernego Żegcia, sam Stach już był wdział ubiór do podróży, zawinął się więc z pokłonami tym co go wysyłali raźno a wesoło, bo mu aż serce biło że księciu mógł czemś usłużyć. On to pierwszy przez Bogorję nastręczył się do tego poselstwa. Wprawdzie sam na oczy księciu nasuwać się nie mógł i niechciał, ale na dworze, jako Zabor z Przegaju miał znajomych siła, szczególniéj rachując na prawą rękę Kaźmierza, Goworka, którego dobrze znał i był przezeń lubiony. Do niego więc chciał nieść poselstwo tajemne. Jeszcze Wojewoda usiłował go wstrzymywać i hamować ziemian zapalonych, gdy Stach, obawiając się aby mu do pożądanéj nieprzeszkodzono podróży, wyrwał się z izby, wybiegł w podwórze i koni dopadłszy, korzystając z ciemności, natychmiast wyruszył, z małą swoją gromadką.
Po burzy niebo się było prawie całkiem wyjaśniło, przebiegały po niem tylko chmurki lekkie a z za nich dziwnie silném, jakby obmytem świeżo światłem płonęły gwiazdy iskrzące. Miasto jeszcze spało, a na przedmieściach, gdzie panował wiejski obyczaj, już ku dniowi po chatach budzili się ludzie ubodzy i światełka u nich płonęły.
Stach, Żegieć i czeladź znali doskonale miejskie uliczki i drogi do gościńca wiodące, ku któremu się dostać chcieli. Przesuwali się więc bezpiecznie pomiędzy płotami, nikogo nie spotykając i już ostatnie chaty w ogrodach pominęli, gdy Żegieć pod niebo już się rozjaśniające spojrzawszy, zamruczał.
— A no, paneczku — patrzcie tam jacyś konni stoją na drodze!
Było to w miejscu gdzie zarośla się i pojedyńcze drzewa nad gościńcem tak uszykowały, że je łacno z dala bodaj za ludzi wziąć było można.
Stach się rozśmiał.
— U stracha wielkie oczy? Co ci w głowie? — rzekł — krzaki stoją nade drogą.
— A no się ruszają — odparł Żegieć.
— Bo wiatr gałęźmi miota.
— Wiatru ani czuć.
— Bośmy tu zakryci — rzekł Stach.
— A no, ludzie! — powtórzył Żegieć.
— Drzewa! — uparł się Stach.
Podjeżdżali tak ku temu strachowi puściwszy konie kłusem, gdy niespodzianie wcale nagle coś z krzaków ruszyło się i, nim się Stach miał czas wziąć do miecza, ujrzał się ściśniętym przez zbrojnych, z których jeden przypadłszy doń za piersi go pochwycił.
Drugi ręce mu porwał i w tył wykręcił. — Z blizka poznać mógł jednookiego Berezę.
Żegieć probował się bronić, drudzy téż oszczepami wywijali, ale na ich trzech ludzi było kilkudziesięciu, którzy tak nagle nacisnęli że i mieczów z pochew dostać nie było podobna. Bereza jeszcze pałką okutą płatnął Stacha po łbie, i byłby go ranił ciężko, gdyby na żelazne nie trafiła obręcze.
Obrona była niepodobieństwem, Bereza i jego ludzie pochwyconych, poobalanych już rozbrajali, łykami ich pętając. Stach wrzaskiem wielkim zrazu bronił się jeszcze napaści zbójeckiéj, ale nikt tu słyszeć go nie mógł, a wśród nocy nie ważyłby się biedz na pomoc. Ogłuszony Stach, ranny Żegieć, powiązana czeladź nie opamiętali się jeszcze co się z niemi działo, gdy już nazad do miasta, bocznemi drożynami wlec ich poczęto.
Jawném było iż Stacha wyprawę ktoś zdradził, i że nań tam czekała zasadzka. Kto ją postawił domyślać się było łatwo. Kietlicz zręczny, miał swoich wszędzie, szczególniéj między służbą bo czeladź nie wszystka bardzo rycerstwu i ziemianom sprzyjała.
Postrzegł zaraz pochwycony że go ku zamkowi prowadzono. We wrotach dał Bereza znak aby go puszczono, wjechali w podwórze po cichu, skręcono w bok ku szopom i tu ściągnięto z konia Stacha, osobno do więzienia wepchnięto, czeladź jego gdzieindziéj uprowadziwszy.
Izba do któréj go wtrącono, miała wysoko w ścianie małe okienko zaparte okiennicą i kratą drewnianą, trochę słomy wyleżanéj w kącie, dzbanek na pół rozbity i drzwi okute, które zaraz za nim drągiem ogromnym zawalono.
Na pytania i odgróżki, Bereza śmiechem tylko odpowiadał ręce zacierając.
Nie szło Stachowi o siebie, nigdy on odwagi nie stracił, biedził się tém że poselstwo przepadło, a ci co go wysłali, wiedzieć nawet nie będą co się z nim stało.
Jęknął zbiedzony i głowę potłuczoną na ręku sparłszy, gotował się na wszelki los, jaki mógł mu być zgotowany.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.