Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Pomiędzy Krakowem a Tęczynem stał naówczas, do panów z Tęczyna należący dwór, którego dziś śladu i pamięci niema. Zameczek to był chędogi na skale wzniesiony, który zwano Panieńskim.
Po ojcu Tomku na Tęczynie, który był zmarł lat dziesiątek temu, ulubiona córka jego Dorota, za życia ojca wydana za Różyca, który ją wprędce odumarł, miała sobie przekazaną ową piękną murowankę przez miéjskich murarzy niemieckich pięknie z ciosu wystawioną i ślicznym otoczoną lasem. Raj tam był prawdziwy, nieopodal od gwaru miasta i dworu książęcego, osłonięty ciszą, spokojny a rozkoszny wielce.
Miejsce to pono obrane było niegdyś na klasztór, aż gdy Tomek stary mury już wznosić począł, tak mu się tu samemu upodobało iż pobożną myśl zmieniwszy, co dla sług Bożych było przeznaczone, dla samego siebie zatrzymał.
Nie wyszło mu to na dobre, bo gdy owe domostwo z ciosu stanęło dlań gotowe, a stary się doń przeniósł, nie długo zażywając w niém rozkoszy, zachorzał i umarł. Pan to był natury dziwnéj, gwałtownéj we wszystkiém co kochał i co nie nawidził, miary nieznający w niczém. Dwu synów po sobie zostawił i córkę jedną, tę, którą był wydał za Różyca.
Nie wiedzieć dlaczego obu synów, gdy dorastać zaczęli rychło znienawidził, że ich na oczy niedopuszczał, córkę zaś tak ukochał iż jéj wszystko było wolno. Z dziecka urosła na samowoli, a była bardzo piękna, ale nikogo nawet wstydu niewieściego słuchać nie chciała. Owszem im ją więcéj pohamować się starano, szalała na złość gorzéj jeszcze. Ojciec pobłażał ukochanéj i ślepy dla niéj był. Synowie, którzy siostry widząc życie sromali się wielce i do ojca ją skarżyli, w tém większą u niego popadli niełaskę. Dorota zaledwie z dzieciństwa wyszedłszy prostego jakiegoś Sokolnika ukochała, jawnie z nim wdając się w miłostki — a że inaczéj złemu zaradzić nie było można, stary ją wydał za owego Różyca, którego ona ani chciała znać. Małżeństwo nie pomogło nic, mąż musiał mieszkać sam, Sokolnik był przy pani nieodstępny.
Bracia, którzy tego cierpieć nie chcieli, ulubieńca siostry, zasadziwszy się nań w lesie, porwali i na dębie obwiesili.
Nie pomogło to nic, nie upamiętała się płocha niewiasta, mężem pogardzając poczęła sobie innych gachów szukać, na przekór braciom tajemnicy nie czyniąc z tego i na jaw występując z niemi. Kraków jéj bywał pełen, gdy w kamienicy pod rynkiem, takie się działy uczty a swawole, że Biskup musiał ją precz z miasta przegonić. Szalała więc na Panieńskiéj Skale, a ojciec ni widzieć ani wiedzieć o tém nie chciał, oczy zamykając i umierając owo domostwo z ziemią około niego puścił jéj dożywociem.
Bolało to bardzo braci. Po śmierci męża wdowa żywot wiodła jaki za życia jego poczęła — niemyśląc się uspokoić. Majętności z ojca i matki miała dosyć, młodość kwitnącą, śmiałość męzką, więc do niéj ludzie jak na lep ciągnęli i jak oczarowani lgnęli do niéj. Za mąż, jak głośno się odzywała, nie chciała iść, aby pana nie mieć, na gachach jéj za to nie zbywało.
Kogo zapragnęła sobie ująć, wzięła pewnie, a dokazywała srogie rzeczy iż poczciwym ludziom słuchając o nich włosy na głowie powstawały. Bracia po śmierci ojca, odgrażali się na nią coraz gwałtowniéj. Chciała mieć kogoś coby stawał w jéj obronie, więc naprzód jednego z książąt umyśliła sobie przyzwać, a gdy się to jéj nie powiodło starego Wojewodę krakowskiego Szczepana Pobożanina, który żonę miał i dzieci, a człek był poważny i dotąd stateczny, uwzięła się obałamucić i przyciągnąć.
Zdało się to rzeczą niepodobną, bo mąż był Boga się bojący i w latach podeszły, ale co pięknéj a zalotnéj niewieście niemożliwe! Święci pańscy nieraz gorzkiemi łzami upadek swój opłakiwali. Dorota jechała potajemnie do Krakowa, wiedząc że Wojewoda tam podczas był, z tą myślą upartą iż go mieć musi. Słała do niego prosząc o rozmowę jako biedna wdowa opieki i rady potrzebująca; Wojewoda Szczepan udał się do niéj aby skarg na braci wysłuchać.
Piękna niewiasta dnia tego, choć się żałobno odziała, a łzy z powiek wymusiła, tak się wystroiła i mówić umiała a przymilać, jednać, patrzeć, wzdychać, uśmiechać, mrugać, że stary Wojewoda, któremu, jak powiadano, napoju jeszcze jakiegoś poddała, ledwie pod noc wyrwać się od niéj mógł, nie tyle pijany co upojony.
I stał się cud że ów oto dziad milczący, zimny, który nigdy na żadną niewiastę nie spojrzał, jak zielony młokos przystał do wdowy.
Drugiego dnia sam już przyjechał do jéj domu, a trzeciego wybrał się na Skały do niéj, i już ludzie dziwowali się a gwarzyli że go miała, że rzucała nim jak sama chciała.
Stał się z tego rozgłos wielki, tak że Gedko biskup krakowski, widząc zgorszenie jawne, bo stary się ze swoją miłością kryć nawet nie umiał, zwołał do siebie krewniaka, a strofował go mocno.
Gdy i to nie pomogło, zagroził mu że będzieli trwać w grzechu, ile razy do Krakowa wjeżdżać zechce, każe nań w dzwony bić, jak na jawnego złoczyńcę; aż będzie musiał precz.
Uląkł się trochę Wojewoda i opamiętał, ale to krótko jakoś trwało. Dorota z obawy aby jéj nie porzucił, z małym dworem, przebrana sama pojechała do niego, — wygnać jéj nie śmiał i popadł znowu w dawne zdrożności.
Niewiasta bo była jakby stworzona na pokuszenie ludzkie.
Przy najdorodniéjszych mężczyznach gdy stanęła, żaden jéj i o pół palca nie przerastał głową, a była tak zbudowaną iż się przez to wielką nie wydawała. Urodę miała nietylko twarzy ale całego ciała tak przedziwną, iż gdy zwyczajem onego czasu włożyła suknię bardzo obcisłą a szła, ludzie stawali patrzeć jak na cudo. Przytém i lice było pańskie a królewskie, oko czarne ogromne, nosek orli, usta maleńkie, czoło jak ze słoniowéj kości utoczone, włos ciemny gdy go puściła do kolan sięgał. A wszystko to niczém było przy kunszcie niewieścim, uczynienia z siebie co się jéj zamarzyło. Mogła godziny jednéj być straszną i miłą, wesołą i smutną, jak chciała. Łzy rzęsiste miała zawsze w pogotowiu na zawołanie, a w mowie jéj nikt téż nie sprostał. Na męztwie nie zbywało równie, im trudniejszém co było tém się chciwiéj do tego brała. Z koniem w Wisłę skoczyć, przepłynąć ją, na górę się wdrapać, z urwiska się rzucić, na zwierza się porwać z oszczepem, niczém dla niéj było. A zachciało się jéj potém doma niewiastą być łagodną i miłą, potrafiła jak najlepiéj.
Żeby zaś kogo miłować miała na prawdę, oprócz może powieszonego owego przez braci Sokolnika, nie wierzył nikt. Z mężczyznami zabawiała się tylko, mieniając ich jako dziecię kukły; jeźli się nawet który więcéj podobał, po kilku dniach pewnie pogardliwą dostał odprawę. Ci którzy u niéj łaski wprzód mieli, a potém zostali odegnani, szaleli chcąc się pomścić — ona się z nich wyśmiewała.
Szydziła téż ze starego swego Wojewody, który zalecając się młodéj wdowie śmiesznym się stawał, bo córki od niéj miał starsze; ale że potrzebowała obrony i opieki, na uwięzi go trzymała. Bracia patrząc na to co Dorota dokazywała, zżymali się i wściekali, ale z Wojewodą Szczepanem zadzierać się nie chcieli, mając zawsze nadzieję, że na babę z czasem przyjdzie upamiętanie, albo wreście znajdzie się dla niéj mąż, który płochości jéj płaszczem swym pokryje.
Tymczasem po staremu wszystko szło, gdy Wojewody nie było, młodzież się w murowance na Skałach zbierała, sprawiano uczty, przybywali grajkowie, rozlegały się pieśni, wino lało w bród i po nocach otwarte okna gorzały tak, że ludzie pobożni zdala na nie patrząc żegnali się.
Miała to do siebie owa Dorota z Tęczyna, że sama zuchwałą będąc nad miarę, najwięcéj się rozlubowywała w ludziach mdłych a spokojnych, w nierozgarniętych wyrostkach i w takich co swéj woli mieć nie śmieli. Zresztą byle kto wesół był, nie hydko wyglądał, pieśni zawodzić umiał, do pląsów się zdał, głowę miał tęgą, gębę wyprawną, przyjmowała u siebie chętnie. Na te zaś czasy, gdy sama w domu ze dworem być musiała, że samotności znieść nie mogła, trzymała czeladzi i dworzan płci obojéj czeredę wielką. Dziewcząt zawsze przy niéj bywało dwanaście co najpiękniejszych a zręcznych, a że z nich często która ubywała, albo za mąż idąc, lub pochwycona bez wieści przepadając, zaraz na ich miejsce drugie dobierała sobie. Nie obawiała się Dorota, aby przy niéj która piękniejszą się wydała, bo miała taki urok, że wszystkie gasiła.
Z różnych jéj miłostek przemijających, z których tajemnicy nie czyniła, najnieszczęśliwszą była jedna, z któréj się wyśmiewano pocichu. Podtenczas gdy jeszcze książe Kaźmierz w Krakowie przebywał, i dosyć płocho czas trawił, choć naprzemiany i mądremi się zajmował rzeczami, zobaczyła go Dorota naprzód w ulicy idącego, a że młodzian był bardzo piękny, nad którego chyba we wszystkich tych ziemiach urodziwszego nie było, wpadł jéj w oko bardzo. Wiedziała téż, że od niewiast nie stronił za co go duchowni strofowali i w końcu ożenili, aby odwieść od nich.
Rozmiłowała się w nim zdala Dorota, mówiąc sama, że dla tego pana o Sokolnikuby nawet zapomniała. Szukała go, zabiegała, w końcu i znalazła, ale Kaźmierz, którego o to pomawiano, że dla niewiast słabym był, dla téj się okazał surowym i obojętnym. Czyniła, co tylko mogła, aby się zbliżyć doń i zjednać go sobie i ten raz się jéj nie powiodło. Żal miała wielki, zapomnieć nie umiejąc téj porażki, tak że często powtarzała.
— Nie ma nieszczęśliwszéj niewiasty nademnie, albo mi to co kocham śmierć weźmie, lub wstręt odemnie odpycha.
Frasowała się tem wielce Dorota, że Kaźmierza w swe sieci ułowić nie potrafiła, biadała na to ciągle, a nie wychodziło jéj to z myśli i teraz. Ci co ją znali, zapowiadali, że prędzéj, późniéj na swojem postawić musi, bo wiedziano powszechnie, iż księcia mimo jego woli z Rusinką ożeniono i serca do niéj wielkiego nie miał.
Tymczasem wdowa, choć jéj ten Kaźmierz w pamięci był, zabawiała się jako przedtém, a co było w Krakowie i okolicy młodzieży ziemian i rycerzy, ciągnęło do niéj na pląsy, uczty i spiewy. Czas tam zchodził jaknajmiléj, choć nie raz zazdrośnie się pookrwawiali, a nie jeden te rozkosze życiem przypłacił.
Starzy ojcowie synom tam na Skałach bywać zakazywali, matki dzieci straszyły Dorotą jak wiedźmą, ale utrzymać było trudno, sama ciekawość ciągnęła, wyrostki i mężowie dojrzali jak w dym biegli do wdowy.
Tylko gdy się wojewody spodziewano, który widzianym być nie chciał, gości odprawiała Dorota, inaczéj zawsze im była rada. Stoły dzień i noc były pozastawiane, izby pooświecane, grajki brzdąkali, dziewki śpiewy zawodziły, a wśród tego gwaru i wesela czasem chodziła jak skamieniała, posępna, a gdy kto do niéj przemówił nie wiedziała co odpowiedzieć.
Dnia tego gdy Stach szczęśliwie się wyrwał z pod sądu, a Bogorja z towarzyszami ujęli go w podwórcu zamkowym, poszli naprzód wszyscy w miasto zażywać dobréj myśli, potem zachciało się im psów, sokołów i koni probować i puścili się ku Tęczynowi.
Tu zapędziwszy się dość daleko, Bogorja który wdowę Dorotę dobrze znał, bo nawet przez dni kilka u niéj był w łaskach takich, że się ze Skał nie ruszał i jak w domu się u niéj rozgościł, począł drugich pobudzać, aby jechali do wdowy. Wielu się wzdragało, Stach też, który o niéj słyszał, brzydził się płochą niewiastą, ale Jaśko nalegać zaczął, upewniając, że długo tam popasać nie będą, kilku się więc jechać zgodziło, a Stacha tém pobudzili, że mu o zabiegach Doroty około księcia Kaźmierza z przypadku opowiadano, skłonił się więc jechać aby poznać niewiastę, którą za niebezpieczną uważał.
Ciągle myśląc o tém, jakby księciu służyć miał, wziął zaraz do serca, aby bałamuctwu temu, szkodliwemu dlań przeszkadzać.
Droga boczna do dworu wiodła pod górę, wijąc się nad urwiskiem, u którego stał on drzewami staremi otoczony.
Dnia tego pusto jakoś było dokoła, w domu nad pospolity zwyczaj cicho. Że droga stroma była bardzo pozsiadali wszyscy z koni i szli śmiejąc się pieszo. Już byli pode dworem, gdy na łące dębami wkoło obstawionéj, które się właśnie świeżym liściem okryły, postrzegli Dorotę o pień drzewa opartą, siedzącą na ziemi, samą jedną. Głowę miała w tył odrzuconą i patrzała kędyś w błękit niebios, gdzie skowronki zwijając się śpiewały. Smutną się wydawała i znużoną. Zdala dziewczęta jéj uwijające się około domu, czekały aby je zawołała.
Gdy na drodze ukazał się Bogorja i śmiechy słyszeć dały, wdowa popatrzała na przybywających, poznała ich pewnie i chustką, którą miała w ręku, na powitanie powiała.
Stanęli tedy goście przed nią kłaniając się, a Jaśko, który był wygadany i już tu obyty, wystąpił z przemową. Stacha nie znała, więc go stawiono przed nią jako Zabora z Przegaju, świeżo ze szpon Kietliczowych szczęśliwie uwolnionego.
Milcząca w początku wdowa, wstała twarz rozchmurzając, bo miała to w naturze, że ją nowi ludzie najwięcéj zabawiali. Jak dziecko zabawkę nową chwytała ich, póki złamawszy rękę lub nogę, precz nie odrzuciła.
Popatrzała na Stacha, który choć do zbytku młodym nie był, przystojną miał twarz i postawę rycerską, wnet poczęła go pytać o to i owo i tak wiodła do dworu. Stacha uderzyło to, że choć słuszniejsza wzrostem, śmielsza jeszcze w obejściu, podobną była do Sciborzanki. Lecz gdy tamta na nim czyniła wrażenie miłe, ta mu się wydała wstrętliwą.
Obyczajem było na Panieńskiem, że w dolnéj izbie wielkiéj przyjęcie i stół zawsze były dla gości gotowe. Skinęła tylko na służbę, wnet niesiono misy i dzbany.
Gospodarzem był stary i siwy Przegala, który ochmistrzował u stołu, wesół zawsze, przepijał, zachęcał i panią zastępował. Człek był mimo siwego włosu śmieszny jakiś, nikt go nie szanował, naśmiewać się z niego było we zwyczaju. Dorota łajała, goście stroili zeń żarty, on to wszystko znosił jakby skórę miał łosią i nic przez nią nie czuł. Poszturgano go czasem nawet, na ręce pochwycono, sińce mu się dostały, nie poskarżył się nigdy.
Głodna gromada zaraz się do stołu przysiadła. Izba też owa murowana z głęboko w ścianach siedzącemi okienkami, z pułapem, który miał misterne belkowanie, chłodna, dość jasna, opatrzona w ławy kryte, posypana zielenią do wesołego wytchnienia dobrze się nadawała.
Chociaż Stach radby był zdala się trzymać od wdowy i przypatrywać się jéj tylko, Dorota nie puściła go rozpytując o przeszłe życie, o rodzinę, o niego samego tak, że gość był jak na mękach, bo kłamać nie lubił, a tu się ni tém, ni owém zasłaniać musiał, aby się nie wydać kim był. Dowiadywała się kędy bywał, co robił, kogo znał, a zbywając się ciekawéj Stach przebąknął, że i na dworze księcia Kaźmierza był czas jakiś, gdy w zastawie u Rudobrodego siedział.
Zaledwie księcia Kaźmierza wspomniał, gdy niewiastę jakby co poruszyło, uczepiła go się mocniéj jeszcze, nie odpuszczając od siebie.
— A miłujecie wy księcia Kaźmierza — spytała — boć to pan, którego nie wiem jak mężczyźni, ale niewiasty wszystkie za nim przepadać muszą!
— Mężczyźni go téż kochają — rzekł Stach — bo nie można z nim być, znać go, aby się w nim nie rozmiłować. Niewieściéj miłości on nie żądny — dodał — bo miał jéj i ma podostatkiem.
Dorota jakby nie słyszała — mówiła daléj.
— O! piękny pan jest jako żaden, królewską krew w nim czuć!
— I serce też królewskie — dorzucił Stach mimowoli.
— O ja o nim też wiem wiele — mówiła Dorota — bo on u mnie w głowie i sercu oddawna! albo to nie piękna historya tego Stacha z Konar niegodziwca, co śmiał go uderzyć, a któremu on tak wspaniale przebaczył!
Stach głowę spuścił, aby skryć nagle na twarz uderzającą krew. Dorota nieprzestawała.
— Wyście powiedzieli, że on miłości niewiast nie żądny, a ja wiem, że tak nie jest. Piękne liczko mu miłe! Żonę mu narzucili, mówią nie hożą i nie spełna rozumu, miłośnice musi mieć. A czemuby ich niemiał?
— Jako żywo ich nie ma — przerwał Stach — na dworze żadnéj nie słychać. Więcéj tam księży, niż niewiast, a co z księżną Heleną najechało z Rusi, na to się nikt nie połakomi, bo umyślnie dobierali pono, aby zgorszenia nie było. Dorota się rozśmiała.
— Wy widać, nie o wszystkiem dobrze wiecie — odrzuciła śmiało — ja napewno wiem, że choć jedną miłośnicę miał i pewno ją jeszcze ma! Mnie on głowę zawracał ten piękny książe — poczęła z dziwną otwartością — nie sromam się wyznać, że wolałabym go nad was wszystkich wiele jest!
Uśmiechnęła się lekceważąco, dumnie, Stach na nią spojrzał, ciągnęła daléj.
— Był taki czas, żem ja go koniecznie ująć chciała, ale ani patrzeć nie myślał. Zarazem wyrozumiała, że inną krasawicę musi mieć, boby nie oparł się mnie.
Rozśmiała się sucho, przykro, aż po Stachu ciarki poszły.
— Ja jak mi co na sercu legnie, nie zaspię, nie spocznę, aż na swojem postawię — mówiła Dorota.
Stach, którego to paplanie gniewało już, przerwał umyślnie.
— Pewnie Miłość wasza tyleście się dowiedzieli, co i cały świat wie. Nietajna to nikomu, że książę jakąś niewiastę zdawna sobie upodobaną ma, że się do niéj wykradał, a choć duchowni karcili, nie porzucił jéj pono, ale kto ona i gdzie jest i jaka, o tém nie wie nikt, i wy miłościwa pani, wiedzieć nie możecie.
Dorota głową potrzęsła.
— Ja pono wiem trochę więcéj — dodała dumnie — przyznam się, żem nie doszła, kto ona niewiasta jest, alem widzieć ją widziała!
Stach ciekawie a niedowierzająco popatrzał na nią.
— E! e! — syknął na pół szydersko.
— Nabiedowałam dobrze, namarzłam i przymarłam głodem — ciągnęła daléj wdowa — a było tak, żem ludzi przekupiła, aby wiedzieć, kiedy na te łowy książe wyjedzie, z których w lasy gdzieś zbiega i znika, i po kilka dni go nie widać.
Puściłam się śladami w pogoń za nim, a com twarzy i rąk nadarła o krzaki, tom nie czuła wcale, bo w takiéj pogoni gdyby i głowę urwało, nie zarazbym się opamiętała.
Wszyscy słuchali ciekawie, nie zmięszana mówiła ciągle Dorota.
— Otóżem ich złapała we dwoje, w chacie na lasach, stałam na czatach, aż póki się nie rozjechali. Gdy ruszyła, ja w pogoń za nią. W głuchej puszczy gdy konia już pędzić nie mogła, spotkałyśmy się oko w oko. Hoża dziewka a śmiała! spojrzała na mnie grożąc oszczepem... Myślę, że ubiłaby mnie, gdybym popatrzywszy nie dała jéj ujść, bo pocóż gnać ją było? Chciałam tylko wiedzieć, która z nas piękniejsza.
Stach oczyma zdawał się zadawać pytanie, ale wdowa nie odpowiedziała na nie.
— Myślałam jeszcze zajść ich w chacie, ale jeździć do niéj przestali, albo ją Kaźmierz porzucił może!
— Ludzie o tém plotą baje — odezwał się Stach — prawdy pono nie wie nikt. Bywałoć co może, ale przebyło pewnie. Pobożny i mądrość miłujący pan, choć młodość miał burzliwą, ożeniwszy się, starego obyczaju zaniechać musiał.
O książętach radzi ludzie mówią i więcéj zawsze, niż prawdy jest.
Dorota rozśmiała się, czarne jéj oczy błysnęły straszno i groźno.
— E! ty pobożny człeczku! — zawołała. — Myślicież wy, że kto za młodu skosztował napoju, na starość trzeźwym być może? O! nie!
Albo ust weń nie maczać, albo się upijać potrzeba.
Nie będzie ta, będzie druga! — dokończyła; — i nagle zmieniając rozmowę, poczęła cale inną, zwracając się do Bogoryi i towarzyszów.
— Cóż u was słychać w Krakowie? Kochacie bardzo Mieszka? hę? dobry pan? nieprawdaż? Widziałam go raz, dobrze go starym nazwali, pewnie młodym nigdy nie był! wygląda jak niedźwiedź gdy go z barłogu ruszą, broda mu się rozczochrana do góry zadziera, a usta ma jakby ćwiekiem zabite! Hę! dobry pan!
Cóż? myślicie z nim żyć? plotła prędko i żywo. Nie babska to rzecz kto tam rozkazuje i rządzi, ale pomyśleć wstyd nawet niewieście, że on wam na łbach kołki ciesze, a wy stoicie jak trusie. E! e! z mężów się teraz baby stały, zobaczycie wkrótce, z nas się mężowie porobią! Za Szczodrego się ziemiaństwo nie dało, za Włodka też nie pozwolili sobie oczów łupić bezkarnie, a no teraz Kietlicze z wami robią co chcą!
Stach usta zaciął, prawiła mu do smaku, ale że baby nie lubił od pierwszego wejrzenia, potakiwać jéj nie chciał.
Ona ciągle mówić jeszcze nie przestawała.
— E! e! żebym ja na waszém miejscu była, wiedziałabym co robić. Mieszka by posłać w pogoń na Niemcy za Władysławem, niechby razem cesarzowi służyli, a Kaźmierza na pana wziąć! Zarazby nam było raźniéj, bo dobry pan, a co mnie, serce by aż poskoczyło, bo do Krakowa niedaleko, takiby choć spojrzał!
Rozśmiała się pokazując ząbki białe, wstydu najmniéj nie okazała, tak jéj to szło z ust, jakby nie czuła nawet, że zasromać się była powinna.
Jaśko Bogorja stojący blisko, wysłuchawszy co mówiła, skinął ku niéj.
— Nie od rzeczy mówicie — odezwał się — ale kto co poczynać chce, zawczasu nie trąbi z wieży!
Jak do was pan wojewoda Szczepan przyjedzie, z którym wy czynicie co chcecie, jemu o tém szepnijcie... Oni we dwu z księdzem biskupem więcéj mogą, niż nas stu.
Na wspomnienie o wojewodzie, Dorota uśmiechnęła się inaczéj, brwi się jéj namarszczyły, cisnęła na Bogorję liśćmi, które trzymała w ręku.
— Co ty mnie wojewodą oczy będziesz wypiekał? — odezwała się — myślisz, że ja się tego starego dziada wstydzę? że się wypieram, iż go na powrozie trzymam, a choć biskup go za mnie wyklina, ja odczyniam śmiechem klątwy biskupie!
Ej! ej! toć to moja pociecha! Coza dziw, że młodzi szaleją za mną? Suche takie pruchno przegniłe rozgorzeć, to dopiero nie każda potrafi.
Wojewody? — dodała — o wilku prawisz, tylko co nie widać, dlategoście mnie zastali samą i zasępioną. Dziad mnie nudzi, a do śmiechu zazdrosny jest, samby rad być i wszystkich odemnie poprzepędzać!
Obejrzała się dokoła.
— Byle go oznajmili — rzekła — i wy się sobie wynoście, niechcę, aby mi się sierdził, a bez niego panom braci się nie oprę.
— Pójdziemy my i sami — przerwał Bogorja. — Zagadajcież o królewiczu Kaźmierzu wojewodzie, a no baczcie, bo jak poczuje, że wam on miły, to go do Krakowa nie wprowadzi.
— A wy mnie nie uczcie! — odparła Dorota — będę ja wiedziała jak mówić z nim.
Zamyśliła się piękna gospodyni, i na chwilę umilkła.
Poważniejsza nieco rozmowa niedługo potrwawszy, wprędce się na żarty i zaloty śmiałe do zbytku zmieniła, ale Dorota tego dnia serca nie miała do niego, myślą była gdzieindziéj, spoglądała oknami na drogę ku Krakowu, niepokoiła się widocznie, a goście co się trochę rozruszali, wzrokiem jéj i mową onieśmieleni stygli i milkli.
Stach byłby się dawno wyrwał z téj niemiłéj gościny, która mu wcale nie smakowała, ale nowy człek jeszcze miał od innych więcéj łaski, niepuszczano go a z nim i drugich, i dotrwać musiał aż nadbiegł stary Przegala oznajmując iż Wojewodę na gościńcu ujrzano.
Znakiem to było dla młodzieży aby się chyłkiem wynosiła. Bogorja pożartowawszy z wdowy wesoło, wziął odprawę i obiecał swoich poprowadzić boczną drogą tak, aby się z Pobożaninem nie spotkali. Wdowa słuchając téj obietnicy ramionami ruszyła, jakby jej to było obojętném.
Jeszcze Jaśko z towarzyszami ledwie był na bocznéj drożynie za wrotami, gdy spostrzegli mały i skromny orszak gościńcem po cichu i jakby ostrożnie podążający ku dziedzińcowi. Stawał on i rozpatrywał się a przysłuchiwał, wysłano człeka na zwiady. Wojewoda który zawsze co najmniéj po kilkadziesiąt koni z sobą prowadzał, miał ich teraz tylko kilka, cale skromny swój zwykły ubiór powszedni na bardzo pyszny i okazały strój zamienił. Wjeżdżając już we wrota, jeszcze jakby się obawiał być spostrzeżonym, oczyma naprzód powiódł po dziedzińcu ku dworowi, a nie znalazłszy ani koni, ani ludzi, ani zwykłéj tu wrzawy, raźniéj pode drzwi podjechał. Widać było samą panią, która na spotkanie jego wychodziła.
Stary aż nadto żwawo na swój wiek, udając młodego, spuścił się z konia i podbiegł ku wdowie. Z nią razem znikli wchodząc do sieni.
Widoczném było z niespokojnych ruchów i twarzy Pobożanina że się sromał tego co czynił, a namiętność go wiodła silniejsza nad srom i postanowienie, nad groźby i przestrogi biskupie.
Razem z wdową weszli do wielkiéj izby, ale tu pozostały świeże ślady po gościach, które wdowa ukryć chciała i poszeptawszy coś posunęła się z nim razem do bocznéj komory.. Tu znać było dobrze zalotną zbytnicę, żadna królowa pewnie kosztowniéj ustrojonéj sypialni nie miała.
Wszystko na co się ów wiek mógł zdobyć, składało się na jéj upiększenie. Od rana podłoga posypana była wonném zielem i kwiatami których zapach odurzał. Po rogach stały całe rozkwitłe i jak śniegiem osypane gałęzie czeremchy przyniesione z lasu. Na ścianach wisiały opony od jedwabiów i złota, część podłogi zasłana była suknem, a sprzęt w większéj części poobijany złotemi blaszkami, świecił i połyskiwał. Na stole w pośrodku stały dla oka więcéj niż dla użytku zręcznie dobrane naczynia złociste, ze szkła kolorowego, nasadzane kamieniami, w kształcie zwierząt i ptaków, emaliami okryte.
Na ścianach téż, na oponach pozawieszane były błyszczące naramienniki, sznury pereł, koralów i bursztynu. Srébrne konwie i misy stały u łoża, około którego fioletowa zasłona drogo ceniona wówczas dla barwy swojéj spadała w fałdach bogatych, obramowana złotem.
W téj izbie tak strojnéj, pełnéj woni i barw w pół mroku zlewających się w mozaikę różnokolorową, piękna wdowa rzuciła się na pozłociste krzesło poduszkami wysłane miękkiemi, siadła w postawie wyzywającéj i zalotnéj a Wojewodzie wskazała wygodną ławę, którą on zajął uśmiechnięty, usiłując się jak najbardziéj do niéj przybliżyć.
— A! królowko ty moja! — zawołał głosem drżącym — tęskniłem że ja tęsknił za tobą! A tu się ani wyrwać! Biskup bez miłosierdzia klątwą straszy. Musiałem, panie przebacz, zwodząc go, udać się w drugą stronę i cichaczem manowcami, nocą ku tobie podążyć, ludzi moich porzuciwszy w obozie.
— I chwalicie się z tém, — przerwała Dorota — jakbym to ja tego nie była warta? Poczęła się śmiać przymuszonym śmiechem. E! ty stary! ty stary!
— Choćbym życiem nałożył, nie pożałuję go dla ciebie! — dodał Wojewoda bijąc się w piersi.
Popatrzała nań Dorota, ale w jéj wzroku czułości nie było, trochę tylko litości a dużo pogardy.
— Biskupa się, widzę, więcéj niżeli mnie boicie — odezwała się. — Niech on lepiéj swoich księży pilnuje, aby po dwie i trzy żony nie trzymali i brody golili.
Rozśmiała się znowu.
— A! ten wasz Gedko! — dodała.
— Gedko mi powinowatym jest a miłosierdzia niema nademną — począł Wojewoda. — Przecie i drudzy nie lepsi odemnie, choć starzy i żonaci, duchowni i świeccy, któryż z nich kochania jakiego niema?? a mnie Biskup karci i smaga dla tego że na widoku stoję. Od klątwy ledwie się wypraszam!
Wdowa nie zdawała się bardzo zabawiać tą rozmową, patrzała na Wojewodę i uśmiechała się niepoczciwie szydersko.
— Przecież, — dodała — Biskup was potrzebować musi i nie obejdzie się jeźli z księciem chce rozpocząć sprawę.
Wojewoda zamilkł nagle jakby przestraszony.
— Jaką sprawę? — zawołał — zkąd wy o tém wiecie?
— E! wróble już o tém na dachach ziemiańskich gródków świergocą — rzekła Dorota — a wy jeszcze chcecie z tego przedemną czynić tajemnicę.
I ręką zamachnęła około twarzy starego, jakby go uderzyć chciała. A Wojewoda pochwyciwszy ją namiętnie ściskać i całować począł, pewnie na raz o księciu i Biskupie zapomniawszy.
— Ja, — szepnęła Dorota — chcę wiedzieć o wszystkiém.
— O czémże?
— Co z Mieszkiem myślicie uczynić?
— A cóż my z nim czynić mamy! — wyjąknął zafrasowany stary.
Dorota pogroziła mu.
— Cóż? dobrze wam z nim?
— Dobrze czy nie, przecież to tak z panem zwierzchnim nie łatwo.
Wdowa usteczka wykrzywiła.
— Nie chcecie przedemną prawdy powiedzieć bom niewiasta długowłosa i długojęzyczna. — Mniejsza o to! Wiem przecie dobrze iż ziemianie z Mieszka nie radzi, a więcéj jeszcze z Kietlicza.
— To nie tajemnica dla nikogo, — odparł Wojewoda — przecie probować potrzeba nietykając księcia, Kietlicza wygnać. Tak ci bywało z Sieciechem i z Dobkiem, gdyby w czas go odegnali nie poszedłby Władysław precz.
— Wyście tchórze i miękkich serc ludzie — przerwała Dorota — jeźli wam Mieszek dobry, niech na karkach siedzi — Kietlicza nie stanie znajdzie się drugi. Wyrwiecie babie pomiotło, to weźmię kociubę — baby się zbyć trzeba aby koniec był!
Pobożanin zatopiony w frasobliwéj zadumie, nierychło mówić począł.
— Biskup, — rzekł — musi użyć naprzód wszelkich środków do upamiętania księcia, nim wyrzecze słowo ostatnie, które zaważy. Biskup...
Dorota mu nie dała dokończyć.
— E! słowo! słowo! co tu po słowach — rozśmiała się lekceważąco — weźcie za miecze i tarcze, one tu potrzebniejsze od gróźb i napomnień biskupich. A co pomogło gdy Gnieźnieński Włodzisława wyklinał?
Macie księcia Kaźmierza pod bokiem, z którym by wam było jak najlepiéj, a wolicie Starego tego cierpieć!
Na wspomnienie Kaźmierza Wojewoda niespokojnie z siedzenia się ruszył.
— Najmilejsza Królowko moja — zawołał czule, jam do was przybył zapomnieć o wszystkim, upoić się wami, a wy mnie książętami karmicie, których ja mam do syta, i nędzą moją powszednią! Dajcież bo mi lepiéj w oczy wasze popatrzéć i — Wojewodzie splątał się język.
Rozmiłowany starzec drżący, tak był śmiesznym, gdy powagę swą na młodzieńczą swawolę chciał mieniać, iż Dorota mu się w oczy rozśmiała.
— E! stary ty grzybie — przerwała mu nagle — młodości ci się zachciewa! Biedaku ty! nie wraca ona, nie wraca!
Purpurą okryła się twarz Wojewody, który blizkim był gniewu, ale dość było wdowie spojrzenia nań, aby, niechcąc go przywodzić do rozpaczy, zmieniła ton natychmiast. Białą rączką pogłaskała po zmarszczonéj twarzy i tém trochę ułagodziwszy, klasnęła w ręce.
Dwoje dziewcząt z długiemi kosami, w białych obcisłych sukienkach, w wiankach różanych na głowach, wbiegły na próg.
— Hej! żywo, grzanego wina dla pana!
Byłto środek którego zwykle używała Dorota, aby się trochę jego pieszczot i umizgów pozbyła. Wniesiono zaraz dzban pozłocisty i kubki, sama nalała mu po brzegi. Wzdragał się zrazu bo znał napój zdradliwy.
— Dla miłości i dla rozkazania mojego musicie pić! — zawołała i sama mu do ust śmiejąc się kubek przyłożyła.
Patrząc jéj w oczy, rad nie rad, Wojewoda pić musiał. Wnet Dorota unikając czulszych rozmów zagadnęła o sprawy poważne.
— Nie myślcie, — rzekła — że ja darmo się tak troszczę co się z Mieszkiem stanie. Rozumiecie to że bracia którzy czyhają na mnie, nienawidzą, radzi by mnie pochwycić i zamknąć, u Mieszka służą, jemu dworują i z Kietliczem na mnie zmowy czynią. Jeżeli Mieszko rządzić będzie mnie chyba w świat przyjdzie uciekać!
Wojewoda się porwał gwałtownie.
— Do tego nie dopuszczę! — zawołał. — Gdyby uchowaj Boże targnąć się i porwać was śmieli, z wojskiem bym na Tęczyn poszedł i zdobył go aby was uwolnić!
— I nimbyście go zdobyli, bracia by mnie udusić dali! — odparła Dorota. — Niema co czekać, panie Wojewodo, chce się wam ze mną spokojnie siedzieć i zalecać się, myślcie zawczasu o Mieszku i o Kietliczu. — Muszą oni precz iść!
To mówiąc staremu drugi kubek nalała, a że się opierał znowu, podała mu go do ust ręką własną, gładząc drugą po twarzy.
— A no — pijcie! — rzekła swawolnie nóżką tu[iąc. — Niewiecie chyba że wino was odmładza, rumieni się zaraz twarz, oczy pobłyskują, zarazeście inni. — Pij, miły Wojewodo — pij!
Oczarowany starzec, chciał ją wpół ująć ręką, ale mu się zręcznie wyśliznęła. Musiał naprzód spełnić kubek, po którym, gdy go wino grzane a korzenne rozmarzać zaczęło, pochylił się na poręcz ławy i westchnął. Czuł że mu ono nie dodawało sił a odejmowało.
Dorota siadła opodal trochę, dała znak, z drugiéj izby ode drzwi ozwała się pieśń dziewcząt która miała do reszty starego rozmarzyć gacha. Była już teraz uspokojoną że zbyt natarczywym nie będzie.
Trzeci kubek rozpaczliwie sam już wychylił za zdrowie gospodyni i tak w nią patrząc nieruchomy, przykuty do ławy, pozostał z oczyma osłupiałemi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.