Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Dla Mierzwy było to cale niespodziane zjawisko, Kietliczowi téż może nie bardzo pożądane i miłe, bo na ławie się skręcił postrzegłszy wchodzących i wargę zagryzł.
Sędzia wnet postawę przybrał poważniejszą, poprawił suknię na sobie, na klechę popatrzył aby mu téż wrazić powagę, na chłopca skinął, księgę posunął.
Stach przybrany rycersko, z mieczykiem u pasa, dość strojny, hardy a butny szedł przodem ku stołowi. Tuż za nim stąpał jeszcze wykwintniéj przyodziany Jaśko Bogorja, a dziesięciu poręczycieli, chłop w chłopa, wszyscy szli ziemianie możni, dzieci żupanów i władyków, pod czas na dworach Biskupim, Wojewody i książęcym nawet bawiący.
Naówczas już młodzież naukę życia w ten sposób kończyła, a często ją i poczynała od chłopiąt służąc przy możniejszych krewnych. Dobrze jeszcze jeźli który wprzód klechę miał co go choć czytać nauczył, albo trochę pobiegał do szkółki przy kościele i łaciny liznął; ubożsi czasu do tego niemając ni ochoty, poczynali wychowanie od końskiego grzbietu, włóczni i łuków, a kończyli je na rycerskich dworach, pasa się dosługując.
Dziesięciu tych poręczycieli Jaśko Bogorja dobrał naumyślnie, co najpokaźniejszych, co najśmielszych aby nie ulękli się i plecy mieli za sobą.
Kietliczowi i sędziemu występ ten nie był do smaku i Mierzwa spoglądał niespokojnie ku górnéj ławie, jakby tam z oczów pana chciał wyczytać co ma poczynać, srogim być czy łagodnym, oczyszczać czy plątać.
Dwaj wspólnicy znali się dobrze, zamieniwszy wejrzenia Mierzwa oczy wnet spuścił na księgę i przybrał postawę człowieka na którym cięży brzemię wielkie. Ręką swą bladą, kościstą smarował się zwolna po brodzie i twarzy, usta wydymał, głowę pochylał na strony.
Kietlicz ujrzawszy wchodzących, dał im stanąć przed stołem gromadą całą, ruszył się nieco i w boki ująwszy przybrał postać surową.
— Ja tu jestem oskarżycielem, — zawołał — ja! przeciw temu! — wskazał na Stacha. — Oto ten jest, który mi, wysłańcowi, urzędnikowi książęcemu, prawéj ręce pana, śmiał stawić opór! Tak samo to jest jakby się książęciu swemu opierał! Sądźcie jak wielka wina.
Mierzwa siedział zrazu jakby struchlały, twarz surową, z usty zaciśniętemi, około których fałdy wystąpiły głębokie, zwrócił ku Stachowi.
Ten słuchał wcale nie zmięszany. Towarzysze jego spoglądali téż na Kietlicza, na siebie, na Mierzwę, a trwogi po nich żadnéj widać nie było.
Sędzia z Kietliczem znowu ukradkiem poradzili się oczyma.
Sędzia odegrywał rolę swą dobrze ale skutku ona nie miała, młodzież nie zdawała się go ważyć wielce. Trzeba było przyoblec się powagą wielką i dać płochym młokosom naukę, wrazić poszanowanie. Mierzwa więc otworzył wielką księgę, kilka kart w niéj przewrócił, namarszczywszy czoło, zaczytał się, ręką o pargamin uderzył i podniósł głowę.
— Jestli to prawdą, co prawdą być już musi, bo płynie z ust takich co się nigdy fałszem nie zmazały — począł powoli — jestli to prawdą, możeli to być, aby ziemianin śmiał się opierać temu, któremu winien służbę i posłuszeństwo? Nie dość na tém, winien mu choćby życie dać każdéj chwili? O grozo! o czasy! o obyczaje! zawołam z mędrcem rzymskim. Mamli wierzyć uszom moim? oczom zaufać? W jakich że to ciężkich żyjemy latach! Jestli to kraj chrześciański czy barbarzyński i bezpański?
Stach słuchał, kilku młodzieży śmiało się po cichu.
— Mówcie, proszę, błagam, zaklinam, macie co może na swą obronę? — dodał Mierzwa.
— Innego niemam nic — odparł Stach — krom żem chorego starca bronił od napaści. A działo się to nie na krakowskiéj dzielnicy księcia naszego ale w Sandomirskiéj, kędy panem jest książę Kaźmierz.
Tu Mierzwa z podziwieniem szyderskim się wzdrygnął.
— Co słyszę? — zawołał — jest więc na téj oto ziemi dzielnica, na któréj by zwierzchnia władza najstarszego pana naszego nie była uznawaną? Cóż to się stało? Rozerwały się więc węzły które łączą te ziemie wszystkie? Jawnie więc wypowiedziane posłuszeństwo?
— Miłościwy panie, — odezwał się Stach wcale nie zmięszany — nie wywodźcie tak przemądrze ze słów moich czego w nich niema. Nikt nie śmie przeczyć panu Mieczysławowi władzy zwierzchniéj, ale ona w cudzéj dzielnicy inaczéj się sprawia niż we własnéj. Jeżeli ten, którego sądziliście przed chwilą, nie miał prawa zabić niedźwiedzia nie spytawszy wprzód o pozwolenie, toć urzędnik książęcy Kietlicz Sandomirskiego ziemianina na którego gród naszedł, winien był skarżyć wprzód do jego pana, domagać się nań kary, a nie sam ją domierzać. Mnie ziemianina wiązać i wlec do grodu prawa nie miał.
Kietlicz zerwał się z ławy.
— O zuchwalstwo! — krzyknął — otóż prawnik! oto wywody! Ucz że się Sędzio praw od ziemian, oni je lepiéj od nas znają.
Mierzwa oczy sobie zakrył ręką.
— Niestety, — zawołał — do tegośmy przyszli, do tego iż ziemianie prawa książąt będą rozbierali i sami o nich wyrokowali. Sodoma i Gomora! Książęta a bracia nie mogą się między sobą ułożyć ku wspólnemu zaszczytowi władzy swojéj, bez zezwolenia ziemian!
Tu na chwilę zamilkł i powiódł oczyma.
— Miłościwy panie, ziemianinie, — odezwał się do Stacha. — Serce mi się ściska i boli iż tak złych zaprawdę, wykrętnych a nieprawych środków zażywacie na waszą obronę. Mogliście krewkość młodzieńczą, namiętność nierozważną, uniesienie się przemijające stawić na ułagodzenie winy, a wy do praw i kodeksów ściągacie! Wy którzyście ich ani dotknęli, ani powąchali!
Samiście się tém potępili, niestety, ręce mi wiążecie!
Młodość waszą widząc a litując się zaślepieniu, bylibyśmy skłonni łagodnie brać, co surowo być wziętém powinno — a — nie możemy! nie możemy!
Tu jakby mu słów zabrakło, milczący Mierzwa oczy spuścił na rozwartą księgę, westchnienie głębokie z ust mu się wyrwało.
Szelest niedosłyszany prawie w téj chwili za drewnianą kratą przysłoniętą przybycie księcia zwiastował. Kietlicz spojrzał w tę stronę, Mierzwa przeczuł czy odgadł iż świadka miał i nadzorcę nad sobą.
Młodzież wcale się nie domyślała tego, tylko Jaśko Bogorja zwany Żywcem, bo był niecierpliwy i drudzy téż z nim poczynali się tym powolnym sądem niepokoić, iż się do zbytku przeciągał. Spoglądali po sobie ramionami zżymając jakby mówić chcieli — a pókiż to tego będzie!
Sądzili pewnie że lik ich i postawa, znane imiona Kietliczowi dadzą do myślenia, tak jak on sądził iż grozą sądu ich upokorzy. Obie strony stały teraz naprzeciw siebie, ważyło się między niemi która weźmie górę..
Nie szło o wyrok, bo ten miał paść zawsze na stronę Kietlicza, ale na zwycięztwo niewidzialne śmiałości i buty. Niewiadomo, któraby strona wzięła przewagę, gdyby Kietliczowi niespodzianie w pomoc nie przybył, ten który go nigdy nie opuszczał. Czuć było Mieszka za kratą.
Stach nabierał odwagi, a może Jaśko potrąciwszy go i coś mu poszeptawszy do ucha, nią go natchnął. Odezwał się śmiało.
— Miłościwy Sędzio, czym ja co winien, we własnéj sprawie trudno mi wyrokować, ale że urzędnik książęcy Kietlicz nie bez grzechu jest, to pewna! Albo to tak ziemiańskie dwory na cudzych dzielnicach najeżdżać wolno? bramy tłuc, włamywaniem się grozić, przewód brać gdy go nie należy, chorego starca straszyć, nieposzanowawszy siwych włosów rycerza co Krzywoustemu stał u boku? Cóż biedny starzec zawinił iż go znieważono, toż nie gwałt? nie przestępstwo?
W oknie zadrgała zasłona, Kietlicz podniósłszy się z siedzenia, pięści wyciągnął ku mówiącemu.
— Słuchaj Sędzio! słuchaj! — zawołał gniewnie — patrz do czego zuchwalstwo dochodzi! W co ufa ono? Ufacie żeście ziemianie i ojczyce? Więc wam ma być wszystko wolno, panu przewodu odmawiać, pogoni, strawy i obroku! A co daléj będzie gdy się tego nie ukarze?
Mierzwa głowę zatopił w ramionach. Milczenie panowało w izbie, gdy w ścianie podle kraty, drzwi niewidoczne się uchyliły, zaskrzypiały, ci co siedzieli powstawali, popłoch się zrobił wielki. W otwartych drzwiach ukazał się Mieszek. Stał nie wchodząc jeszcze, izbę mierzył oczyma, najpilniéj ową gromadkę młodzieży, a najsurowiéj Stacha. Stał tak długo jakby wzrokiem sobie drogę uściełał, chcąc postrach siać. Potém powoli ruszył się ku siedzeniu na stopniach wywyższonemu i słowa nie rzekłszy głową nie skinąwszy tym co mu bili pokłony, zasiadł a raczéj padł na siedzenie.
Postać to była w istocie strwożyć mogąca majestatyczna, z twarzą nachmurzoną, bladą, z usty które się niechętnie otwierały, ale i milcząc groźne były. Wejrzenie oczów przeszywało. W drganiu muskułów twarzy czytać było można iż gniew tłumiony przynosił z sobą.
Na ramionach płaszcz miał szeroki, spodem suknię szkarłatną, pas złocisty i miecz u boku. Na złotym łańcuchu u piersi klejnot wisiał błyszczący.
Mierzwa posłyszawszy przybywającego pana z miejsca swego zszedł na bok i pod ścianą pochylony krocząc, z rękami na piersiach założonemi, pospieszył wraz z Kietliczem stanąć za pańskim siedzeniem.
Przytomność księcia czyniła go Sędzią, przy nim ten co zastępował, zamilczeć musiał. Klecha i chłopak od stołu w bok zbiegli, Stach, Bogoria i poręczyciele znaleźli się niespodzianie przed obliczem książęcém, z którym sprawa stokroć gorszą była jeszcze niż z wykrętnym Mierzwą.
Mieczysław zwrócił się do Kietlicza naprzód i oczyma mu dał znać, aby obwinienie powtórzył.
Urzędnik, któremu książe nigdy winy żadnéj nie przyznawał, ani się go zaparł, śmiało powtórzył o co Stacha winił.
Nic nie mówiąc, długo nań patrzał książe.
Stach sądząc że i jemu należy powtórzyć obronę, już ją rozpoczynać miał, gdy Mieszko po kolanie się uderzywszy dał mu znak aby milczał.
Podparł się na łokciu i milczał groźny.
— Coś za jeden? — zapytał.
— Zabor z Przegaju z pod Spicymierza, rycerskom służył — rzekł Stach krótko.
Książe pogardliwie głowę odwrócił ku Kietliczowi.
— Jakiéj nań chcesz kary? — zapytał.
Zagadnięty mocno się zawahał, nadto srogim być na ten raz nie chciał, aby na siebie nie oburzać więcéj, zbyt łagodnym być nie mógł, wolał się zdać na księcia.
— Wasza miłość niech sądzi, ja nie chcę nic — rzekł z pokłonem.
— Bez kary nie ujdzie! — rzekł książe.
W tém Jaśko Bogoria zapragnął przemówić, książe mu ręką pogroził.
— A ty, milcz! — rzekł krótko.
— Skarb potrzebuje grosza — mówił po namyśle — niech siedemdziesiątą zapłaci!
To rzekłszy ani już spójrzał na gromadę, wstał, tyłem się do niéj obróciwszy i wnet nazad szedł, Kietlicza prowadząc z sobą.
Kara nie była tak sroga jak upokarzająca, Bogorja ramionami dźwignął, chcieli już ruszyć, i iść precz, gdy Mierzwa rękami począł wskazywać na drzwi Juchima, skazanemu drogę wyznaczając.
— Tam się płaci, — dodał — tam idźcie! a kto grosza niema, idzie gdzieindziéj! Wskazał z uśmiechem drzwi drugie, przy których czatował Bereza z pachołkami.
Nie szło o siedemdziesiąt grzywien, które poręczyciele złożyć mogli między sobą i zapłacić za Stacha byli gotowi, Stachowi wstyd było pożyczać.
Szepnął Bogoryi. — Postójcie mało a czekajcie na mnie, ja się sam ze Skarbnym rozprawię.
— Masz że czém? — spytał Bogorja.
— Dam jakoś rady! — odparł Stach obojętnie.
To rzekłszy śmiało wszedł do izdebki.
Przed chwilą właśnie kmiecia z niéj umęczonego jakiemiś gwałty, okrwawionego wyprowadzono do więzienia. Stach się z nim minął po drodze. Juchim siedział licząc i ważąc pieniądze drobne porozsypywane po stole. Zobaczywszy ziemianina przy mieczu, począł od tego iż mu pilnie się przypatrywał zmrużonemi oczkami, jakby rachował co z niego wycisnąć może.
— Siedemdziesiąta! — zawołał głos od progu.
Juchim ciągle się wpatrywał w przybyłego, mierzyli się wzajem oczyma. Stach, który dotąd odwagi nie stracił, niewiedziéć z jakiéj przyczyny, pokonany wejrzeniem bystrém Juchima, mięszać się począł.
Żyd ręką wskazywał na stół, zapraszając do liczenia pieniędzy, na które czekał.
— Miłościwy panie — szepnął głosem stłumionym — my się bodaj nie pierwszy raz widziemy? Jam już gdzieś was spotykał?
— Niewiem — odpowiedział Stach odzyskując odwagę — gdybyście wy mnie widzieli, pewnie bym i ja was zobaczył i nie zapomniał — a — niepamiętam!
— Niech no, miłość wasza, dobrze sobie tylko przypomni? — szydersko trochę dodał Skarbny.
— Niemam na to czasu — odparł Stach — musiemy się rozpłacić.
— Nie pilno mi — rzekł żyd — miłość wasza krótką ma pamięć!
— Jaką mi Bóg dał — odpowiedział zagadnięty. — Do sprawy!
— Dziwna rzecz, — prawił Juchim — ja stary, a przysiągłbym że was znam i żeśmy nie jeden się raz widywali.
Stach spuścił oczy, naleganie to niepokoiło go.
W istocie przypominał on sobie Juchima, były to stare młodości dzieje. Skarbny nie miał naówczas jeszcze miejsca przy dworze, dostawano u niego pieniędzy na zastawy, młodzież co grała w kości, często się u niego zapożyczała. Naówczas dzisiejszy Zabor z Przegaju zwał się jeszcze Stachem z Konar i brał u Juchima pieniądze, gdy z księciem Kaźmierzem grywali. Długi te wprawdzie pospłacane były, ale pamięć ich została żydowi. Stach który potrzebował aby o nim zapomniano, nie rad był że Juchim go poznał i mógł nawet może sobie nazwisko jego prawdziwe przypomnieć. Dziś ono było w ohydzie i wstydzić się go musiał.
Juchim ciągle mu się pilno przypatrywał, uśmiechając się po troszę.
— Panie Skarbny, — rzekł Stach usiłując co prędzéj z nim skończyć, — kazano mi siedemdziesiątą zapłacić, pieniędzy z sobą nie mam, a choć poręczyciele za mną stoją, Jaśko Bogorja i inni, nie radbym u nich prosił o pomoc. Wy mi nie zawierzycie i ja téż o wiarę nie proszę.
To mówiąc dobył z pod kaftana łańcuch złoty, ciężki i piękny i na stole położył.
— Wart on pewnie więcéj we dwójnasób niż te grzywny — chcecie go przyjąć w zastaw?
Niestety, zapomniał był i o tém Stach że ten sam łańcuch przed laty już bywał u Juchima w zastawie, gdy na te nieszczęsne kości grosza było potrzeba.
Juchim pochwycił go w chude palce kościste, popatrzył, poszukał jakiegoś znaku i znalazłszy go śmiać się począł.
— Aj! aj! — zawołał — toż to sami dziś znajomi do mnie przychodzą! Ja ten łańcuch znam bardzo dobrze, on w moich rękach już bywał!
Stach się zarumienił.
— Ach! — zawołał nadrabiając zuchwałością — wszystko to może być. Ten łotr, nicpoń, kostera, zbój Stach z Konar, mój cioteczny, do którego nawet mówią że mam być trochę podobny, był właścicielem łańcucha. Jedyny to spadek jaki po tym łotrze otrzymałem. On ci to go u was zastawiać musiał.
Zdawało mu się że tem kłamstwem się wykręci, Juchim nic nie dając poznać po sobie, głową potrząsał łańcuch w rękach ważąc.
— A! a! to był wasz cioteczny — zawołał — cóż się tam z nim stało?
Mnie jego było zawsze żal.
— Niemasz go co żałować! — rzekł Stach żywo — przepadło licho, nie wiedzieć gdzie się podział. Powiadają że zginął z ks. Henrykiem poszedłszy na jakąś wyprawę. Łańcuch mi przyszedł przez dziesiąte ręce. Ale co my tam o tym łotrze mówić będziemy, mówmy o łańcuchu. Weźcie go na zakład póki nie wykupię.
Juchim kręcił dziwnie głową, ciągle się bawiąc łańcuchem, zdawał się jakby umyślnie rozmowę przeciągać i męczyć nią Stacha.
— To się mnie nie godzi — rzekł powoli — ja jestem Skarbny, ja muszę dziś pieniądze złożyć księciu, a zkąd ja je wezmę tak prędko? On łańcucha nie potrzebuje!
Bawił się nim żyd ciągle a może i Stachem, na którego z pod brwi poglądał.
— Wy to nie wiecie — dodał — kto pieniędzy nie ma idzie do ciemnicy, dopóki ich nie da. Tak!
Stach oniemiały stał, Juchim nie mówił nic stanowczego, a łańcucha z rąk nie puszczał i przypatrywał mu się ze stron różnych.
— W ciemnicy siedzieć, a jeszcze ziemianinowi i rycerzowi co do wolności nawykł, to jest zła i paskudna rzecz — dodał żyd.
— No, w ostateczności to przyjaciele moi którzy czekają na mnie, zapłacą — rzekł Stach po łańcuch swój sięgając.
— A gdzie oni czekają? — spytał żyd.
— W podwórzu..
— A co po nich! Wam nie dawszy pieniędzy kroku ztąd zrobić nie wolno — mówił żyd. — Oni tam sobie mogą czekać do jutra, a was tędy (wskazał na drzwi boczne) powiodą prosto do ciemnicy.
Stach pobladł i wstrząsł się, więzienia się teraz więcéj niż kiedy obawiał. Juchim łańcuchem ciągle potrząsał.
— To jest bieda, — mówił obojętnie, że ja nie mam pieniędzy. Gdybym miał, założyłbym za was te grzywny — chociaż łańcuch, kto go wie ja nie powiem żeby on był wart i tyle! Aj! aj! ciężki się on zdaje, ale czy to my nie wiemy jak złotnicy we środek ołowiu nalewają. On może i siedemdziesiąt nie wart!
Dla Stacha z Konar waszego ciotecznego pamięci, który ze mną był w przyjaźni, jabym chciał co zrobić dla was..
Zdawał się wahać, kto wie, kusił może Stacha aby mu się wydał z sobą, ale ostrożny człek nie odzywał się. Wolał cierpieć niż się przyznać do Stacha.
— Szkoda w istocie że ja tu wam nieboszczyka sprowadzić nie mogę, — odezwał się namyśliwszy — ale na to rady niema. Dziękuję wam żeście na tego biedaka byli łaskawi, dajcież łańcuch, pójdę do ciemnicy, póki mnie przyjaciele nie wykupią.
Wyciągnął rękę, Juchim nie puszczał łańcucha, uśmiechał się.
Widać po nim było jakąś walkę wewnętrzną.
— No — chcecie dać łańcuch za grzywny? głowa na głowę? — spytał.
— Nie mogę — rzekł Stach — pozbyć się pamiątki téj mi nie godzi. Raz że tego łotra Stacha lubiłem, a to po nim jedyna spuścizna, powtóre iż łańcuch ten od Szczodrego wyszedł, który go dziadowi dał. Sprzedać mi nie wolno.
I ręką wziął za leżące na stole ogniwa.
— Wiecie cododał. — Za te siedemdziesiąt dam wam sto, ale za pół roku. Jaśko Bogorja da porękę za mnie.
Juchim puściwszy łańcuch zamyślił się i patrzył mu w oczy.
— A gdzie on jest ten poręczyciel? — zapytał.
— Znajdziemy go w podwórzu.
Juchim myślał, głową potrząsał.
— Niemogę, łańcuch wolę, — rzekł cicho..
— Weź go z tém abyś mi odprzedał? — rzekł Stach zniecierpliwiony.
— Mogłoby to być — zamruczał Juchim — ale co on ma tak leżeć u mnie! Ja go zaraz dam do złotnika aby go piękniejszym i ważniejszym zrobił jeszcze. Trzeba będzie dołożyć złota, kto wie ile? Może on wówczas i dwieście kosztować!
Stach wzięty na te tortury zżymnął się, chciał łajać, wstrzymał miarkując iż by to nie pomogło.
— Obedrzéć mnie chcecie! — zawołał.
Żyd zmilczał — a potém z westchnieniem jakiemś począł cedząc słowa.
— Aj! aj! za każdą posługę płacić potrzeba! Lepiéj że wam będzie w ciemnicy siedzieć i Bożego światła nie widzieć? Co znaczą te grzywny przeciw wolności — a jeszcze młodemu? Dla nas starych już tylko w nich pociecha..
Jeszcze się wahał Stach, gdy stary tym czasem zadumany to na niego to na łańcuch spoglądał i ciągle z sobą walczyć się zdawał. Niezrozumiałe wyrazy jakieś z ust mu się wyrywały.
Czas upływał, a Stach się niecierpliwił.
Wytrzymał go Juchim długo, naostatek z siedzenia wstał i skrzynię otwartą, która przy nim była, począł pilnie na kłódki zamykać — Stach z łańcuchem w ręku czekał.
Nagle dziwny obrót wzięła sprawa, żyd z uśmiechem jakimś smutnym odwrócił się ku niemu.
— Jakże was zowią? — zapytał.
— Zabor z Przegaju.
— Panku Zaborze, — odezwał się żyd zwolna — coby to było z wami żebyście wy tego Stacha nie mieli ciotecznym? Musielibyście albo łańcuch stracić, albo dać grzywien dwieście, albo w ciemnicy siedzieć — A no! idźcie sobie z Bogiem i z łańcuchem! Dla pamięci waszego ciotecznego, ja za was grzywny zapłacę. Oddacie mi je bez lichwy gdy będziecie mogli. Stach mnie raz w ulicy od motłochu wybawił i życie obronił. Godzi się abym za niego wam zapłacił.
Stach zarumienił się mocno, przygodę tą, dawniejszą jeszcze ledwie sobie teraz przypomniał, skłonił głowę.
— Bóg zapłać? — rzekł.
— Nie był to zły człowiek ten wasz cioteczny choć wy go łotrem zwiecie.
To mówiąc Juchim się uśmiechał chytrze.
— Szkoda tego człowieka że umarł, — dodał. — Z niego by kiedyś urósł mąż słuszny, młodość by przeszumiała a co dobrego byłoby zostało.
— I za to dobre słowo, Bóg zapłać! — odezwał się Stach mimowolnie wzruszony mocno.
Skarbny zawołał zaraz na pachołków stojących za drzwiami aby więźnia wypuścili, i tak Stach niespodzianie obronną ręką wyszedł z gorącéj łaźni. Nie miło mu wszakże było iż Juchim mógł się w nim prawdziwego Stacha domyślać.
Gdy powrócił do swoich poręczycieli, którzy opodal od dworca w podwórcu nań czekali, na twarzy jego widać było pomięszanie tak wielkie, iż Jaśko Bogorja z daleka już począł pytać go, co mu się tam stało.
— A no, jeszcze nic — odparł Stach, który spowiadać się nie chciał. Stało się lepiéj niżem się mógł spodziewać. Skarbny mi przez osobliwe miłosierdzie jakieś na grzywny czekać bez poręki przyobiecał.
Gdy się to działo w podwórcu, do izby Skarbnego, który jeszcze swą skrzynię zamkami ubezpieczał, wsunął się Kietlicz. Wszyscy oni tam na dworze Mierzwa, Kietlicz, Skarbny za ręce się trzymali. Były to narzędzia w ręku księcia posłuszne, uległe, pokorne, ale zarazem o sobie téż niezapominające.
Kietlicz z góry biorąc rozkazy wszystkiém kierował. Gdy wszedł Juchim podniósł się od skrzyni, i stanął z wielkiém uszanowaniem pokłon mu oddając. Tuż za nim uśmiechnięty, wśliznął się Mierzwa po cichu. Nigdy go idącego słychać nie było, chód miał miękki i ostrożny.
— Spodziewam się — odezwał do Kietlicza, iż z dzisiéjszych sądów miłość wasza będzie rada!
Spojrzał ku niemu, Kietlicz miał twarz posępną, skinął tylko obojętnie głową. — Juchim milczał ściągając swe rupiecie do wyjścia. Nikt się już odzywać nie śmiał, czekając aż nachmurzony pan przemówić raczy.
— Tak, wszystko to dobre — rzekł w końcu, ale to początek dopiéro, ani księży ani ziemian jeszcześmy nie nastraszyli i nie złamali. Nie trwożą się a burzą. Źle mi to jakoś wygląda!
Książe w nic wierzyć nie chce, a ja czuję że oni się już na nas zmawiają.
Mierzwa kościste swe, chude ręce podniósł do góry.
— O! o! czyżby śmieli! — zawołał — a któżby się na to ważył. Jestli na kogo podejrzenie? dajcie go tylko w ręce moje, znajdziemy winę i posadziemy tam gdzie ciało z niego kawałkami opadać będzie.
Kietlicz popatrzał nań z politowaniem.
— Myślicie że to łatwo dać wam w ręce tych których ja podejrzewam? — począł szydersko — hę? dać wam Wojewodę Szczepana, Biskupa Gedkę i wszystkich tych niecnotów co się kręcą około księcia Kaźmierza, jemu dworują, jego pod niebiosa wynoszą, aby naszego pana zohydzili?
Mierzwa się zadumał, usta zacisnąwszy.
— Miłościwy panie, rzekł zwolna wychodząc z zadumy. Księcia Kaźmierza się obawiać śmiesznémby było. Ja go znam. Pan to dobry ale miękki, woli on z klechami rozprawiać o Bogu, o duszy, o prawach wszelkich i zwyczajach, woli słuchać retorów i czytania z ksiąg starych, niż dobijać się władzy. Dawali mu ją za Kędzierzawego, a wziąć nie chciał. Strach to próżny — Kaźmierz na klechę stworzony, jemu Cystersi i ich klasztory smaczniéjsze niż krakowski zamek.
— Jeżeli on nie straszny — odparł Kietlicz — to ci co o nim myślą, a że są tacy co już powiadają że lepiéjby im z Kaźmierzem było, to ja wiem.
Mierzwa usta wykrzywiał.
— Co tam zważać na trutniów brzęczenie, — rzekł — ludzie co gadają wiele robią mało. A książe Kaźmierz, woli mieć z jednéj strony księdza, z drugiéj piękne liczko niewieście, niż moc, z którąby nie wiedział co robić.
Popatrzyli sobie w oczy. Mierzwa pokornie spuścił głowę, zerknął ku Juchimowi, jakby mu chciał dać znak jakiś do porozumienia, pokłonił się Kietliczowi i powoli z izby wyszedł przybierając postawę jaką zwykł był dla ludzkiego oka przywdziewać. Kietlicz sam pozostał ze Skarbnym, przeszedł się parę razy po izdebce.
— A wy, Juchim, co o tém myślicie? — zapytał stając przed nim.
— Ja? — rzekł Skarbny, — a co ja mam powiedzieć oprócz tego że wasza miłość gdy co mówicie zawsze macie słuszność. — Sędzia (wskazał na drzwi), ten póki sądzi rozumny człek jest, a gdy z ławy zejdzie ślepy.
Na księcia jeżeli się już nie zmawiają, no, to przynajmniéj mruczą, a jak ziemianie krakowscy mruczeć poczną, to do biedy niedaleko. To naród jest bardzo zapalczywy...
Kietlicz słuchał bacznie.
— A i to jest prawda, — kończył stary długie włosy wiszące mu z obu stron twarzy gładząc chudemi rękami, — że na tego księcia Kaźmierza oczy mają wszyscy, bo to jest miękki człek, któryby słuchał wszystkich i Biskupów i władyków — a takiego im potrzeba, bo oni chcą panować nie słuchać, a księcia mieć tylko na okaz.
Kietlicz głową potakiwał staremu. Ten z za drewnianych balasów, za któremi stał dotychczas wyszedłszy zbliżył się do Palatyna, aby się ciszéj mógł z nim rozmówić.
— Co miłość wasza myśli? jeżeli się co knuje — dodał — piérwsza rzecz mieć na Sandomierz oko i ucho. Tam najlepiéj poznać można czy się co gotuje, kto jeździ i posyła...
— No — dodał zniżając głos, — na to potrzeba człowieka coby dobrze usłużył, a mnie się zdaje że ja takiego będę miał.
— Ty? — zapytał Kietlicz zdziwiony.
— Nu! Kto to wie! Ja!! — rzekł stary. — Nie jestem pewny — ale mi się coś zdaje...
Tu zatrzymał się trochę. — Widziała miłość wasza, tego ziemianina co na ostatku kazano mu zapłacić grzywny?
— Tego co mi się opierał? — mruknął Kietlicz.
— On się opierał? — zapytał Juchim — a no, gorąca krew, to nic nie znaczy. — Wie miłość wasza kto to może być? Jak on się zwie?
— Zabor z Przegaju!
— Ach! — rozśmiał się Juchim. — Ja powiadam że nie jestem pewny, ale mnie się zdaje że ja go znam. On się tego wypiera, a to jest ten Stach z Konar co księciu Kaźmierzowi dał w policzek, co go końmi szarpać miano.
Kietlicz cofnął się słuchając, zdumiony mocno.
— Co ci się śni! — zawołał — zkądżeby się wziął, mówiono że przepadł bez śladu.
— Ja nie jestem pewny — dodał żyd, — ale mam dobre oczy i pamięć dobrą — to on jest! A jeżeli on, nie może być, ażeby w sercu przeciw Kaźmierzowi jadu nie miał!
— Książe mu darował życie — przerwał Kietlicz.
— A! a! — rzekł Juchim gładząc włosy — człowiek zawsze ma największą urazę do tego co go dobrodziejstwem upokorzył. Tego żaden człowiek nie przebaczy. On go musi nienawidzieć — a przez to może nam być przydatny...
No — i ubogi jest... — dodał żyd ciszéj.
To mówiąc twarz dziwnie wykrzywił, zmrużył jedno oko, usta mu się przeciągnęły — Kietlicz zamyślił się.
— On mi jest nawet trochę pieniędzy dłużny, — dodał żyd — mogę z nim pogadać...
Kietlicz przerwał zadumę.
— Zuchwalec jest! — rzekł krótko.
— A! a! — zawołał Juchim, — z ostrym nożem niebezpieczno, to prawda jest ale on lepiéj kraje niż tępy.
Człowiek biedny bywa zuchwały z rozpaczy. — Jeżeli to Stach, a mnie się tak widzi, czemu koło niego nie próbować? czemu go nie wziąć na żołd.
Myśl poddana przez Skarbnego zdała się przyjmować powoli w Kietliczu — ale ani przyzwalał ni się z przyjęciem śpieszył.
— Nie jesteście pewni kto on — rzekł podumawszy — popróbujcie wprzódy się o tém przekonać. Na dwór do Sandomierza lada kogo posłać nie można! Niepewnego człowieka używać gorzéj niż żadnego.. To wasza sprawa.. no — próbujcie go..
Ruszył ramionami.
— Ja mam moich co mi donoszą, — począł ciszéj. — Nowych rzeczy się nie dowiem. Zmowy na nas czynią, zbierają się, jeżdżą, jedni drugich podszczuwają. Kaźmierza oni wszyscy na ustach mają.
Chytry Wojewoda po nocach jeździ do Biskupa, a Gedko wszystko prowadzi, do wszystkiego podburza. Na Biskupim dworze wszystkiego złego gniazdo! Książe się nie rad porwać na niego; z nim się pojednać, to mu się trzeba pokłonić, na to Mieszko nie przystanie..
Westchnął Kietlicz. Juchim czapeczkę niecierpliwie na głowie poprawił, zdjął ją, włożył i począł szepcząc z gorącością wielką.
— A! a! miłościwy panie! — jeżeliby się co złego miało stać najmiłościwszemu księciu naszemu, to kto będzie winien? Chyba on sam. Albo on siły nie ma w ręku? albo zięciów nie ma takich co mu dać mogą wojska choćby na zawojowanie téj ziemi? albo jemu kto się sprzeciwiać będzie śmiał gdy karać zechce? Czyto on i do Sandomierza i na dworzec biskupi nie może sięgnąć? Czyto już nie bywało??
— Książe Kaźmierz, albo to on nie człowiek? — zakończył Juchim znacząco.
— A kto siebie broni — dodał jeszcze, — temu wolno wiele! At!!
Na tém głośna się skończyła rozmowa, Kietlicz i Skarbny poszli do kąta i szeptać zaczęli. Przeciągnęło się to dość długo, nareszcie w zgodzie się być zdawali, Kietlicz raźniéj izdebkę opuścił niż wchodził do niéj; Juchim zdjął z kołka swój płaszcz, przyodział się i zaryglowawszy drzwi wolnym krokiem puścił się ku miastu, starając przejść niepostrzeżonym.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.