Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Kaźmierz w Krakowie zawsze się jeszcze za gościa uważał, mówił o tém przy każdéj zręczności codziennie, zagadywał kilkakroć o wyjeździe do Sandomirza. Lękając się tego biskup, jakeśmy mówili, przygotowywał mu niespodziankę, która go tu przykuć miała — przybycie księżnéj Heleny z synkiem.
Gdy Kaźmierz wspomniał o powrocie do Sandomirza, Krakowianie kłaniali mu się do kolan i pół poważnie, pół żartobliwie odpowiadali — Nie puściemy! Biskup Gedko wołał, iż na drodze stanie a zaprze mu ją sobą. O przyjeździe księżnéj już postanowionym, mowy jednak nie było, chciano bowiem, aby ona przybyła tu, jakby z własnéj woli, z tęsknicy i obowiązku.
Goworkowi książe z Krakowa odjechać pozwolił, polecając mu pieczę nad zamkiem i ziemią całą. Gdy wyjeżdżał a pytał, coby przysłać z Sandomirza, Kaźmierz nie zażądał nic, choć mu tu na wielu rzeczach, do których był przywykł, zbywało.
Jednego dnia, gdy się na łowy wybierał, z których teraz powracając prawie zawsze dawał się wieczorami zaciągnąć do wdowy, oznajmiono mu iż dwaj bracia jéj przybyli do niego.
Wichfried, który o nich wiadomość przynosił, nie taił ani radości z tego, że przybywali oddać panu swemu hołd należny, ani pewnéj obawy, aby na wdowę nie nastawali.
Bracia z Tęczyna, ludzie wielkich dostatków, ród Toporczyków, jeden z najstarszych w krakowskim i najważniejszych, wybrali się na dwór pański z okazałością, jaka im przystała.
Ociągali się z tem długo, spodziewając Mieszka powrotu, ale gdy czas uchodził, niebezpieczeństwo wzrastało, a w końcu Mierzwa przybył z zapewnieniem że śmiało jechać mogą, stawili się na zamek.
Kaźmierz jak był dla wszystkich łaskaw i dobrotliwy, ku nim też wyszedł z twarzą pogodną. Młodszego z nich znał niegdyś, bo ten z Henrykiem jeździł na wojnę i łowy. Stali dwaj rycerze we zbrojach pięknych, przy mieczach i pasach, odziani, jak do pana należało, ale z twarzami posępnemi. Po pierwszym pokłonie, starszy Dobrogost począł.
— Przybyliśmy miłości waszéj czołem uderzyć jako panu, którego ziemia nasza sobie wybrała, będziemy wam służyli wiernie, tak jako nie zaprzeczamy, żeśmy bratu waszemu służyli.
Kaźmierz się uśmiechnął.
— Jam tu — rzekł — jeszcze nie książęciem na stolicy, ale jako rozjemca. Mam nadzieję, że się z Mieszkiem przejednają, bo zgoda potrzebna.
Na to zmilczeli, a Sędziwój młodszy dodał po chwili.
— Myśmy też do miłości waszéj ze skargą i żałobą przyszli na rodzonę naszę, na siostrę Dorotę Różycowę, która nam srom czyni. Opieki braterskiéj znać nie chce, posłuszeństwo wszelkie głowie domu wypowiedziała, a wiedzie się i na wstyd niewieści i na wszelkie bozkie i ludzkie prawa nie patrząc.
Książe słuchał zarumieniony.
— Długoby o tém prawić — dodał Dobrogost — boć to się nie od dziś poczęło. Ojciec nieboszczyk od pieluch ją pieścił, nie chciała potém znać nikogo oprócz swéj własnéj woli. Za lada chłopa mizernego wydać się myślała naprzód, który zginął. Męża zamęczyła. Z wojewodą Szczepanem w miłostki się wdała jawne, za które go biskup wyklinać chciał. Siłaby opowiadać czego uszy pańskie słuchać nie mogą. Srom i hańba dla nas, a upamiętania nie zna.
Po namyśle książe się odezwał.
— Prawdali to wszystko, co o niéj mówicie? bo ludzie są źli, a niewiasta bezbronna.
— Cała ziemia patrzyła i widziała, co poczynała Dorota, świadków dosyć jest — rzekł Dobrogost.
— Z niewiastą — odparł Kaźmierz — wojna wam nie przystała, a na siostrze rodzonéj gwałt popełniony sromu tylko przysporzy. Dajcie jéj czas do upamiętania, wybierzcie dla niéj męża statecznego, poślubcie ją komu, odpowiedzialność z was spadnie.
Sędziwój rzekł z pogardliwym uśmiechem, że dla Doroty męża nie znajdzie nigdzie, bo choć urodziwą jest i nie bez wiana, osławioną też i płochą.
— Jedno tylko pozostaje miłościwy panie — rzekł śmiało Dobrogost, zamknąć ją za kratę i posadzić, aby pokutowała, inaczéj już szaleć nie przestanie.
— Na to ja, jeżeli mnie pytać będziecie, nie pozwolę — zawołał Kaźmierz. — Należy się słabéj niewieście czas, miłosierdzie, pobłażanie. Uczyńcie to, proszę was, abyście nie poczynali nic gwałtownie, tego po was żądam i wymagam, a ja starać się będę, aby przez poważnych ludzi i niewiasty skłonić ją do małżeństwa. Tak się wszystko zakończy i zapomni.
Bracia spoglądali milcząc po sobie.
— Na siedzącą tu pod bokiem waszym — rzekł Dobrogost — nie porwiemy się, kiedy taka wola pańska, lecz żeby z tego miało co być prócz nowego dla nas wstydu, zawczasu wiemy, że nie. Wy, miłościwy panie, nie możecie wiedzieć, ani byście wierzyć chcieli, jak złą i przewrotną ona jest, choć ze krwi siostra nasza. Poprawy po niéj się nie spodziewać, poślubi ją kto, zdradzi go, jak innych zdradzała.
Nie dał im dłużéj mówić książe.
— Rozżaleni przeciw niéj jesteście — odezwał się — słuchacie złych ludzi, gniew nie dobry doradzca, proszę więc, dajcie jéj czas, a nam też abyśmy los dla niéj lepszy obmyśleć mogli.
Bracia z Tęczyna zachmurzeni zmilczeli; chciał potem Dobrogost mówić coś jeszcze, książe mu powtórzył swoje, że gwałtu czynić nie da, a sam w opiekę ją bierze.
A że rozmowa ta przykrą mu się stawała i rad był ją coprędzéj zakończyć, przerwał zagajając o sprawach ziemi krakowskiéj, o zgodzie, pokoju i przejednaniu, którego się spodziewał.
Bracia oba słuchali w milczeniu, poczém z dumą, bez wielkiéj uniżoności go pożegnawszy oddalili się, nie ponawiając już zapewnienia wierności swojéj.
Kaźmierz jak z przykrością słuchał, tak wielce łaskawie się pożegnał, ale gdy na powrót do komnaty swéj wszedł, zadumał się mocno nad tém, co słyszał od nich.
Wichfried wnet pośpieszył za nim, nie dając z temi myślami samemu pozostać.
— Miłościwy książe — począł — braci tych znają tu wszyscy, zazdrośni są i mienia siostry chciwi, przeto ją szkalują. Prawdy w tém co mówią, mało lub nic. Prześladowali ją od dziecka, sami na nią czernidła wymyślali i puszczali, aby mieć pozór do zagarnięcia tego, co ojciec jéj zostawił. Niewiasta piękna, nie może być, aby się w niéj nie rozmiłowywali ludzie, rada pewnie temu jak każda inna, ale złego tam nie tyle, co na nią rzucają.
— Bodajbym ja był jéj nie znał! — przerwał mu książe z goryczą. — Sam to sobie za grzech mam, że i ja przystałem do niéj do zbytku. Kajam się z tego przed sobą, winienem, ale i ty nie bez grzéchu Wichfriedzie, boś mnie do niéj ciągnął.
Pogroził mu.
— E! grzech ci nasz obu niestraszny! — rozśmiał się niemiec.
— W pęta się dać zakuć łatwo — westchnął Kaźmierz — a uwolnić z nich, jak z kajdan, trudno bez zgruchotania kości.
Rzekł i zamilkł, a Wichfried rozmowy nie przedłużał.
Tegoż wieczora, gdy się najmniéj spodziewano, przybył Jaksa z miasta oznajmując księciu, iż ludzie z Mogiły jadący opowiadali o księżnie Helenie, która z synem i dworem do Krakowa ciągnęła.
Wiadomość ta mocno poruszyła Kaźmierza, nietylko zdziwienie okazał, ale frasunek i niecierpliwość z powodu, że rozkazów jego nie czekając, księżna sama tak pospiesznie się i nierozważnie z Sandomirza wybrała.
Nie było już sposobu zaradzić na to, a gdy inni na spotkanie księżnéj jechać się wybierali, musiał też i Kaźmierz na koń siąść, i posępny jechał przeciw żonie.
Goworek na kilkanaście staj wyprzedzający ją, opowiedział księciu, iż z tęsknoty i niepokoju o męża, dłużéj wytrwać nie mogła, a za to raczéj dziękować niż gniewać się przystało. Przywitał Kaźmierz żonę, jak zawsze ze czcią wielką, synaczka, którego kochał bardzo, na koń do siebie wziął i tak cały orszak zatoczył się na Wawel, gdzie go biskup Gedko też witał.
Z księżną razem wszystko co do jéj ruskiego i polskiego dworu należało, przyciągnęło, niewiasty na wozach, skrzynie malowane i złocone, sprzęty, konie, aż do zabawek dziecięcych, czeladź, stróże, tak że zamek Sandomirski prawie pustką musiał pozostać.
Na Wawelu téż zaraz życie się inne wzięło, książe postrzegł z przerażeniem, że gościem tu już dłużéj nie mógł być, a panem być musiał. Komnaty dotąd niezajęte, wnet wszystkie czyścić, umiatać, obijać, zaścielać i zastawiać poczęli ludzie, księżna Helena po matce Leszkowéj zajęła izby. Nie wiele wesela jednak z tą panią przybyło, która z usposobienia smętną była, troszczącą się do zbytku i lękliwą.
Kaźmierzowi najmilszym był chłopak jego, którego na kolana mógł wziąć, wyściskać i sercu dać pociechę.
Wieczorem dnia tego Wichfried pobiegł do wdowy aby jéj o posłuchaniu braci zdać sprawę, a siebie téż przypomnieć, bo, choć księcia do niéj prowadził, sam téż o łaski pilno się starał. Niewiasta była takiego czaru i mocy niepoczciwéj, że się do niéj nikt bezkarnie zbliżyć nie mógł i być obojętnym, gdy się nań naposiadła. — Z dwojga jedno, rozpadali się za nią jedni, nienawidzili drudzy.
Wichfried zastał ją samą, poruszoną gniewem wielkim, z włosami rozpuszczonemi, mało co przyodzianą. Szalejąca tak, że mu wchodzącemu słowa rzec nie dała, przypadła doń ręce łamiąc.
— Zmówili się wszyscy na mnie nieszczęśliwą — poczęła wyrzekając gwałtownie. — Wiem już wszystko, nieprzyjaciele moi księżnę tu sprowadzili, aby on za próg się nie mógł oddalić. Albo jéj to źle było w Sandomirzu? Po co ona tu? Nabechtano braci aby przybyli ze skargami i potwarzą. — Chcą mnie zgubić!
Wichfried dawszy się jéj wygniewać, począł dopiéro opowiadać jaką Kaźmierz braciom dał odprawę, że im zabronił aby się na nią porywać śmieli.
— Co do księżnej pani — dodał, — potrzeba jéj tu było, aby Kaźmierz nam do Sandomirza nie uciekł. Z nią tak samo jak bez niéj, bo władzy nad mężem niema, a jako jéj nie kochał, tak i kochać nie będzie.
Trochę się tedy uspokoiła, pytając Wichfrieda czy był przytomny gdy ją przed księciem bracia bezcześcili.
— Byłem przy panu, — odparł niemiec.
— Cóż potém? nie powziął do mnie wstrętu? — badała ciekawie.
Śmiał się Wichfried. — Wstrętu do was mieć trudno — rzekł, — a że strach ma, abyście go nie spętali, o tém dawniéj i teraz mówi.
— O! nie dam mu się wyśliznąć! nie — krzyknęła Dorota — uczynię wszystko abym go pozyskała na zawsze. — Życie dam gdy trzeba, bo bez niego mi chyba umierać!
Moim musi być! — dodała gwałtownie oczy sobie zasłaniając.
Wprędce jednak zmieniła usposobienie, widząc że niemiec posmutniał, wzięła się do niego, okazując przyjaźń wielką i zaręczając że najmilszym jéj jest po księciu. Łacno go znów ujęła i dała mu zapomnieć o wszystkiém.
Nie prędko postrzegłszy że wybiegła do niego nieodziana jak zwykle, zawstydziwszy się, wyszła przykazując by czekał na nią. Wysłała mu wino i jedzenie, a wkrótce wróciła już strojna, wesoła, zalotna, nie szczędząc ani słów, ni wejrzeń, ni przymilań; co przy pomocy wina, upoiło niemca tak dobrze iż jéj na wierną przyjaźń i posługę, palce złożywszy, poprzysięgał. Sam już nie wiedział co się z nim działo. Domagał się pocałunku, od którego gdy mocniéj jeszcze rozgorzał wdowa go ze śmiechem za drzwi wypchnęła. Niewolnikiem już był.
Gdy wdowa rozmyślała o środkach jakiemiby księcia mogła uwikłać, bodaj czarów i napojów używając do tego, o które się starać miała, Stach równie gorliwie pracował by się pozbyć niebezpiecznéj zwodnicy. Zaledwie bracia z Tęczyna ze dworu zjechali, pobiegł dostać języka o nich.
Sam jednak przystępu do nich nie mając, Jaśka Bogorję na to nasadził.
Rodzin wiele spokrewnionych z Toporczykami gościło w Krakowie, które się z niemi spotkały gdy na zamek jechali i powracali z posłuchania. Znano ich jako prawie tu jedynych sprzyjających Mieszkowi, obawiano się aby mu do jakich knowań nie pomagali, uradowało się więc ziemiaństwo widząc ich z pokorą na Wawel jadących, ale gdy z niego nazad wracali, a w mieście się zatrzymali, gdzie ich krewni i powinowaci obstąpili, postrzeżono iż chmurne twarze przynieśli.
Ten i ów rad był ich wyrozumieć co o Kaźmierzu trzymali, nie wydali się z tém, żaląc tylko gorzko iż siostry na ich wolę zdać nie chciał.
— Mieszko srogim był — dodał Dobrogost, — ale wiedział gdzie i jak srogości zażyć, nie przebaczyłby i niewieście, ład i postrach byłby wprowadził, a tego nam potrzeba.
Nie mówili więcéj, ale widać było iż urazę mieli do księcia i do niego się nie skłonili. Ziemianom nie dając się wciągnąć w ucztowanie żadne, na dwór biskupi nie zajechawszy, krótko zatrzymawszy się w mieście, poszeptali z temi których jako Mieszkowych znano i na konie posiadali z powrotem do Tęczyna. Stach dowiedziawszy się o tém, pomyślał że ich z oczów spuszczać nie było można, bo pewni nie byli. Na dworze też wybadać usiłował, jak książe przyjął to co mu o siostrze mówili bracia i wypytał że Wichfried nie dał pono wdowie krzywdy w sercu pańskiém uczynić, ujmując się za nią. — Szło mu o powagę pańską, któréj miłostki te ujmę czyniły, ale więcéj już na teraz radzić nie umiał.
Sam on w téj chwili, o książęcia serce się troszcząc, popadł pono w to od czego chciał go ochronić. Piękna Jagna już po Ściborzycach na myśli mu stała ciągle, teraz powtórne z nią widzenie i rozmowa, jeszcze go bardziéj do niéj pociągnęły.
Chodziła za nim jak widmo, niepokojąc oczyma, które widział ciągle przed sobą.
— Licho nadało — mówił do siebie — abym ja teraz, gdy młodość moja za mną już, gdy mi życia nie staje na wszystko co do roboty mam, jeszcze sobie serce psował dla jednéj dziewuchy która na mnie i patrzéć nie chce!
Plunąć na marę!
Chciał plunąć, ale zapomnieć mary téj nie mógł. Dziewcze dumne, śmiałe, piękne, stało mu na myśli. Wiedział że próżnoby się tam kusił, gdzie lepszym od niego odprawę dano; lecz sercu i namiętności rozkazać trudno, a nie łatwiejsza rzecz w dojrzalszym wieku pokonać je jak w młodym. Młodzieniaszkowi jedna niewiasta drugą z piersi wygania, w starszym tkwi co raz wpadło, a wyrwać bez bolu nie można.
Stach się tém pocieszał że Jagny nie ujrzy rychło, a jak to już nieraz bywało, czas i ważniejsze sprawy pamięć o niéj przysypią.
O Mierzwie, który zaraz z Krakowa precz pojechał, słychu jeszcze nie było.
Biskup, który z Gniezna i Poznania o zabiegach Mieszka miał wiadomości, troskał się niemało przyszłością, ziemian i rycerstwa nie rozpuszczał, na miasto i zamek obawiając się jakiéj napaści. Wiedziano iż się wygnany nie łatwo da zmódz, że Kietlicza z sobą prowadził, który się kręcił po dawnéj dzielnicy wielkopolskiéj, że na Pomorze słano i jeżdżono, tam sobie sprzymierzeńców jednając.
Tajono to wszystko przed Kaźmierzem, który zdawał się czekać tylko na jakikolwiek krok brata, aby z nim wejść w porozumienie i ustąpić ze stolicy.
Tak stały rzeczy, gdy późném już jakoś latem po długiéj ciszy i pozornym spokoju, przerywanym tylko doniesieniami o jakichś przygotowaniach do zagarnięcia Gniezna i Poznania (któremu Kaźmierz wcale się opierać nie myślał) — jednego rana Biskup Gedko z twarzą bardzo wesołą na zamek przybył.
Kaźmierz, którego zabawiano, a dotąd nieumiano do spokoju i wesołości usposobić, wyszedł doń stroskany i blady, jak zwykle.
Gedko naprzód wydać musiał rozkazy, gdyż zaledwie weszli do wielkiéj posłuchalnéj sali, gdy za niemi wtoczyło się do niéj urzędników i ziemian dużo, stary Mazur Żyra, pokrewny biskupa, Jaksa, Goworek, Lis i co było przedniejszych na zamku obecnych.
Biskup rozpromieniony, widać było iż niósł dobrą nowinę.
Po przywitaniu i błogosławieństwie zwrócił się zaraz do księcia.
— Czas wielki, miłościwy panie, abyś się ty tu panem poczuł i uznał..
Otworzył usta Kaźmierz, Gedko mówić mu nie dał.
— Szanują wszyscy, — mówił, — serca waszego dobrotliwego, braterskiego i synowskiego obawy, ale czas, czas nad krajem mieć zlitowanie a panować!
Żałujecie Mieszka? który najmniéjszéj nie wart jest litości, — nie upokarza się, nie prosi, ale knowa i zmowy czyni. Pomorzan, Czechów, Niemców na nas chce prowadzić, dowody na to mamy. Bóg łaskaw nie dopuści, a oto własny syn jego, tyranją ojca przywiedziony do ostatka, przeciwko niemu powstał. Najlepszy to dowód, że takim ojcem jest, jakim był nam panem.
Otto starszy syn Mieszków, opanował Poznań i Gniezno. Ziemianie tam tak nie chcą ojca, jak go tu nie chcieli, jak go nigdzie nie cierpią. — Otto chce sam przybyć tu i uznać cię za swego zwierzchniego pana!
Ziemianie wydali okrzyk radośny, Kaźmierz stał jakby zawstydzony, blady, pomięszany, patrząc w ziemię.
— Miłościwy książe, synu mój, — zawołał Gedko z gorącością i przejęciem, z namaszczeniem kapłańskiém — a bądźże nam panem! a weźmijże tę władzę którą ci sam Bóg w ręce daje! Sumienie twe rozgrzeszam!
Chwilę trwało milczenie, po którém zwolna Kaźmierz czoło wyjaśnione podniósł do góry, zwrócił się zarazem do Biskupa i do ziemian, powolnym głosem przemawiając.
— Stań się wola Twoja, Panie!
Chcieliście wy, ojcowie duchowni a pasterze, żądali ziemianie, Bóg wolę swą oświadcza przez wypadki, nie żądałem panowania, aliści go odtrącić nie mogę. — Tak jest, panować chcę i będę, lecz — tu zwrócił się do ziemian z błagającym wyrazem — dajcie mi wy, i Ty, Ojcze duchowny, i wszyscy, rządzić wedle serca mojego i sumienia, dajcie mi czynić dobro i zasiać ziarno sprawiedliwości. Nie chcę zdobywać krajów, ani ziem przywłaszczać, ale mnożyć chwałę Bożą i krzewić królestwo Jego na ziemi.
Lekki szmer mu przerwał, Kaźmierz jakby natchniony, silniéjszym się wolą własną niż kiedy okazując, z postawą majestatyczną ciągnął daléj podniesionym głosem, z mocą jakiéj w nim nie znano. Czuł się silnym jakby z niebios czerpał potęgę.
— Z tym tylko warunkiem panować mogę, abym Sprawiedliwym mógł być, — dla wszystkich. Kościołowi posłuszeństwo i cześć, ziemianom ich prawa i dostojeństwo, ale biednemu ludowi bezpieczeństwo żywota i mienia chcę mieć zapewnione.
Tak — gwałty, rozboje, grabieże, czynią u nas życie nieznośném, niema tego nigdzie indziéj po świecie co u nas. Kmieć nie jest pewien tego co ma, ani osoby swéj, książęcy i ziemian słudzy pędzą go z pola do przewodu, spasają mu zboże, rozwalają stogi, nękają bezbronnego.
Temu położę koniec.
Położę koniec samowoli, napadaniu na majątki duchownych, po śmierci tych co je trzymali, wszystkim zwyczajom złym tego państwa, które się w niém wkorzeniły.
Wy, ojcze duchowny, wy ziemianie moi, dopomóżcie! Ja jako książe zrzekę się za siebie i następców praw starych ucisku nad ludem, — niech się zrzekną i inni, niech zapanuje u nas chrześciańskie miłości prawo! braterstwo ewangelii.
Chcecie abym panował, dajcie mi to uczynić, albo, niech rozkazuje inny.
Biskup powstał podnosząc ręce do góry i wołając wielkim głosem.
— Witaj nam, gospodynie, panuj! niech się dzieje pobożna wola twoja. Amen! Amen!
Wnet i drudzy wołać poczęli za Biskupem — Amen, wywołując księcia i królem chcąc go głosić. Radość i uniesienie panowało nadzwyczajne.
Kaźmierz stał drżący jeszcze od tego co z piersi jego wyszło, jak cięciwa łuku gdy strzałę cisnęła — patrzał do koła, radował się i oczy łzami mu zachodziły.
Od téj chwili dopiéro istotnie panować poczynał — zmieniony był — czuli to wszyscy.
Nikt nie śmiał na razie szemrać przeciw stanowczo objawionéj woli pańskiéj, choć nie wszystkim ona zbyt była miłą.
Rozpierzchli się zaraz z zamku wszyscy niosąc na miasto wiadomość o tém co książe zapowiedział. Biskup na następny dzień zaraz przybycie Ottona oznajmił.
Tegoż wieczora Stach był dopuszczony do Gedki, szło wszystko po myśli, chciał mieć dalsze skazówki i rozkazy. Biskup, który wiedział, iż sprawę Ottonową jemu zawdzięczał, milcząc go w głowę pocałował.
— Bóg niech ci błogosławi, — rzekł, — uczyniłeś wiele nie szukając z tego sławy, ani nagrody. — Mówię ci, uczyniłeś wiele, ale, jeśli sądzisz żeś wszystko uczynił, mylisz się. — Kto Mieszka zna ten wie że go nie zmoże nawet cios z synowskiéj ręki, ni żaden inny. Zamilczy on, przypadnie, a póki żyw my go z oka spuścić, ni usypiać spokojnie nie możemy.
— Słusznaby była rzecz — odezwał się Stach, — aby przy nim mieć kogoś zawsze coby czuwał i ostrzegał. Ten sam Mierzwa który wielkopolan i Ottona poruszył i zagrzał, ulubiony dawniéj Kietliczowi do niegoby mógł wrócić i pozostać na czatach.
Biskup się zamyślił.
— Zdrajcami się posługiwać, — rzekł, — którzy w końcu i nas zdradzić mogą, twarda to i smutna konieczność — ale, gdy czystego człeka ku temu użyć nie można. — Co czynić?? Wprawdzie posłużył nam ów niegodziwiec, a no gdy korzyść większą indziéj mieć będzie na widoku, patrzaj że i nas sprzeda!
— Strzedz go będziemy — rzekł Stach. — Wiecie, ojcze mój, żem ja na to życie poświęcił abym winę moją zmazał a dług spłacił, gdzie więc nikt nie pojedzie, ja muszę.
Po téj rozmowie wieczornéj wrócił Stach na swą gospodę do Juchima, z tém aby Mierzwę nakłonić by się na dwór Mieszka udał, a z oka go nie spuszczał.
Mierzwa myślał się z tém drożyć, choć w istocie bardzo mu to było na rękę. Całe jego postępowanie było jedném fałszu pasmem. Wprawdzie wyprawiony przez Stacha siedział ukryty gdzieś w kącie, ale jako żywo, ani Ottona widział, ani z wielkopolany się kumał. Przebiegły człek wiedział zawczasu co się święciło, i to co się stać miało skradł na swój rachunek. Zapłacono mu dobrze za to czego robić ani mógł, ani myślał.
Gdy Stach zażądał od niego aby do Mieszka jechał na służbę, udał skłopotanego, choć większe szczęście spotkać go nie mogło.
— A! rzekł, — gdy mnie tam o zdradę posądzą, a schwycą poszlaki — wisieć będę!
— Na to rozum i przebiegłość macie — odparł Stach, — abyście się poszlakować nie dali.
Jeszcze się trochę podrożywszy, powzdychawszy, brody natarłszy wreście odezwał się Mierzwa.
— Pod te czasy człek biedny co robić ma? Musi się żywić gdzie mu ziarno posypią! byle z głodu nie zdychał! Tu i tak krzywo na mnie patrzą! muszę służyć gdy każecie!
Juchim, który za pośrednictwem Stacha pozyskał dzierżawę mennicy zdawał się także pozyskanym dla Kaźmierza, nie łudził się jednak ich oświadczeniami Stach, obiecując sobie pilne na nich mieć oko.
On sam, ażeby bliżéj był dworu i pana, którego straży się poświęcił, przez Biskupa polecony Goworkowi, otrzymał skromną na zamku posadę. Gedko ręczył za niezłomną wiarę i poczciwość mniemanego Zabora z Przegaju, zlecono mu więc pilność około skarbca pańskiego, przydawszy w pomoc staremu podskarbiemu Rajcowi, przybyłemu z Sandomirza. Człek już bardzo podżyły, osłabły, powolny, rad był z młodszego pomocnika, któremu, jako z ramienia Biskupa przydanemu, mógł zaufać zupełnie. — Stosunki bliższe, bezpośrednie z księciem uniknione zostały, gdyż te Rajec przyjmował na siebie; troska tylko, pilność, rachuba zeszły na ręce nowego urzędnika. Nie było zaś to zajęcie, oprócz dni wyjątkowych, tak nieustanne, aby go do miejsca przykuwało dzień cały. Miał czas Stach między ludźmi się kręcić, słuchać, patrzeć, czuwać, czasem na parę dni uwolnić od kluczów, a to co mu na sercu leżało spełnić.
Kiedy niekiedy zetknąć się musiał z księciem, ale Kaźmierz ani go poznawać, ani się nań uważać nie zdawał. — Stach téż umiał z oczów zchodzić i stać niepokaźnym.
Na dworze różnych dawnych znajomości Zabora znalazło się po troszę, pozawiązywały nowe a potrzebne.
Na tém już stanowisku zastało Stacha przybycie do Krakowa Ottona syna Mieszkowego. Przyjęto go tu wdzięcznie, bo przynosił uznanie zwierzchnictwa Kaźmierzowego i przyrzeczenie wierności a posłuszeństwa; chociaż syn ten co przeciwko ojcu własnemu, choć srogiemu powstawał, nikomu do serca nie przypadł.
Otto téż, najstarszy syn Mieszka, był człekiem ponurym, milczącym, patrzał dziko, głowę trzymał jak wrosłą w ramiona, a pomimo pokory i uniżoności, dla wszystkich stał się odrażającym.
Sam on czuł pewnie jak nań ludzie patrzéć i co o nim myśléć musieli, bo zdawał się sromać, nikomu śmiało w oczy zajrzéć nie umiejąc. Mowę miał zająkliwą i niewyraźną, obejście dumne razem, bojaźliwe i wahające.
Każdy szept i ciche słowo go straszyło, jakby się lękał tego co o nim mówiono. — Razem wzięta jednak postać ta miała pewien wyraz siły dzikiéj, ledwie ogładą pewną w szrankach wstrzymywanéj.
Biskup sam przywiódł go na zamek, gdzie przed Kaźmierzem pokląkłszy hołd mu złożył, a ten dobrotliwie go podniósł i ucałował. Nie spodział się pewnie Otto tego co tu miał usłyszeć, bo książe przyjąwszy go razem z ziemią w opiekę, i wyłączywszy z niéj tylko Gniezno, (za radą Biskupa) — rzekł mu przy pierwszém spotkaniu.
— Sprawże to, miły Ottonie jak najrychléj abyś, otrzymawszy czegoś chciał, i co prawem starszeństwa na was by spadło, — pojednał się z ojcem i uczynił z nim zgodę.
Otto chciał wybuchnąć z tłumaczeniem, iż zawsze był przez rodzica krzywdzony, uciskany, a młodsze dzieci przed nim miały piérwszeństwo, lecz z podziwienia i niecierpliwości zająknąwszy się, splątał i ledwie coś niezrozumiałego zamruczał.
— Bądź co bądź — rzekł Kaźmierz — synowi walczyć przeciw ojcu się nie godzi, przebłagać go i jednać się z nim musicie.
Otto spodziewający się nieprzyjaciela ojca znaleźć w Kaźmierzu, zmięszał się widząc w nim uczucie braterskie i serce miłości pełne.
— Wolą wszystkich ziemian i duchownych, — mówił mu Kaźmierz, — wyniesiony jestem na tę stolicę, której nie pragnąłem, przeto jednak ojcu twemu bratem być nie przestałem, życzę jemu i wam dobrze i da Bóg, dowiodę tego.
Biskup Gedko słuchając zmarszczył się trochę i nie rad był obietnicy, lecz nie rzekł nic, gdyż Kaźmierz, mimo posłuszeństwa duchownéj władzy, gdy szło o to co mu sumienie dyktowało, złamać się ani przekonać nie dawał.
Wszechmocny nawet a nader zręczny Biskup Gedko, ustępować mu w tém musiał.
Przez cały czas pobytu swojego w Krakowie Otto chodził znękany i jak wyklęty, kilka razy próbował mówić przeciw ojcu i zniechęcać do niego, ale Kaźmierz nie dopuścił.
Po uroczystém poprzysiężeniu wierności, pod pozorem iż pilno grodów swych wielkopolskich strzedz musiał, natychmiast wybrał się Otto z powrotem, zostawując dla kościoła krakowskiego dary, któremi Kaźmierza i biskupa ująć pragnął.
Wkrótce po hołdzie Ottonowym, książe zmianę praw starych, jaką zapowiedział, zapragnął przywieść do skutku, a że się bez narady z biskupami nic wówczas stać nie mogło, zażądał zjazdu ich dla ogłoszenia nowego postanowienia.
Już sama zapowiedź tych ostrych zakonów sprawiedliwości, ziemianom dała do myślenia. Duchowieństwo na tém nie traciło nic, zyskiwało może, lecz lękało się aby rękę podając do zmian dla możnych władyków niemiłych, nie zraziło ich ku sobie. Szemrano na to ażeby jadącemu za rozkazami pańskiemi wiązki siana i miarki owsa u wieśniaka wziąć darmo nie było wolno.
Ziemianie téż często gęsto po śmierci proboszczów zajeżdżali majątki ich, żywili się spichrzami — a zrzec się tego nadużycia niemiłém im było.
Gdy Kaźmierz zażądał zjazdu, Biskup Gedko zwołać go obiecał — ale tłumaczył się że czas nie był po temu.
— Ojcze mój — odparł Kaźmierz, — jeżeli sądzicie że ja na słowie skończę, a nie dokonam co zamierzyłem — mylicie się. Raczéj stolicę tę porzucę niżbym miał odstąpić od tego co rzekłem. Tém jednem usprawiedliwię się w obec sumienia mojego.
Biskup błogosławił i pochwalał, ale właśnie trafiała się zręczność i pora dogodna zdobycia od Rusi Brześcia, Włodzimierza i Chełma. Kniaziowie ruscy wadzili się z sobą, Kijów był w wojnie z Czerniechowem, a Brześć zająć koniecznością było. Rycerstwo i ziemianie woleli ciągnąć na Ruś niż na zjazd, który się im groźnym wydawał. Sądzono może iż Kaźmierz w boju i po wojnie, w sprawy ruskie wwikłany, zapomni wielkich swych zapowiedzi.
Poszły więc, natychmiast po osadzeniu dwóma namiestnikami Pomorza, wici po kraju na wojnę. Ruszało się wszystko ochoczo, spokój się naprzykrzył, wyprawa łup obiecywała. Biskup Gedko tymczasem zjazd przysposabiać obiecywał i miał się naradzać z pasterzami.
Widział już że Kaźmierz myśli swéj nie zaniecha, że do zakonu jaki ogłosić miał, całém sercem przylgnął, bo nieustannie mówił o nim i powtarzał:
— Gdy to spełnię, niech Bóg odpuści sługę swego, jeżeli wola, więcéj nie pragnę.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.