Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Nad ledwie uśpioną stolicą, wstał ranek letni, złocisty, pogodny, jasny, ciepły, jakby uroczystości nieba błogosławiły. Miasto, które ucztowało noc całą, teraz odpoczywało.
Ledwie czeladź pilniéjsza poruszała się gdzieniegdzie ziewając i wyciągając się, konie podróżą popodbijane ciągnąc i pędząc do wody.
Wczorajszego przyjęcia wszędzie jeszcze widne były ślady. W ulicach tam i sam stały ławy, powynoszone wieczorem dla chłodu, stoły pooblewane miodem i piwem. Na ławach pod domami, na przyźbach, ci co się do środka dostać nie mogli, albo nie chcieli, leżeli pookrywani ladajako, chrapiąc na twardych deskach jakby na najmiększém posłaniu. Nie wszędzie drzwi pozamykano i pozasuwano okna. Wozy które się pod szopami nie zmieściły, stały w rynku i na ulicach, a konie do nich poprzywiązywane resztek siana w głębi szukały.
Spało miasto, tylko po kościołach o swéj godzinie dzwonki się już odzywały po jednemu, cicho, jakby nie wszystkich budzić chciały.
Na zamku tłumno było. I tam jeszcze po wczorajszym wieczorze nieład panował; tylko ziemianie troskliwi aby ich kto nie ubiegł, obstawili wały ludem do koła, gęsto pourządzali straże, a we wrotach oddział cały wnijścia pilnował. Podwórza na obóz wyglądały, tak w nich pełno było koni, wozów, różnego ludu i broni. Bezładnie ale gęsto porozkładali się ci co tu przywiedli Kaźmierza do koła budowli, pod wałami, u szop i wszędzie.
Choć cisza panowała na zamku dużo ludu ruszało się już i krzątało. Starszyzna w obawie jakiego podstępu i zdrady, chodziła opatrując wszędzie kąty i zaglądając ludziom w oczy.
Chociaż miłość dla księcia Kaźmierza okazała się wczoraj tak powszechną, tak wielką iż nigdy może żaden z książąt tryumfalniéj nie wjeżdżał na stolicę, witany z taką radością i uniesieniem, zawsze się Mieszka i jego stronników obawiano.
Wojewoda ze swojemi ludźmi częścią na zamku stał, częścią pod nim. Biskupiego dworu rycerskiego znaczny oddział z pułkowódzcami się tu znajdował.
Pilnować się musiano nietylko od Mieszka ale od samego Kaźmierza, z którym sprawa nie była dokonaną. Wzięto go wprawdzie i na stolicę wprowadzono, ale opierającego się i zarzekającego. Widział że zdobywać jéj nie potrzebował, bo mu się wszystkich serca same rzucały pod nogi, bramy same otwierały, ale Biskup czuł że dobrowolnie ciężaru jaki mu na ramiona wkładano nie przyjmie, że na skinienie brata ustąpić gotów, a nawet dopomódz do odzyskania władzy. Był panującym z musu nie dobréj woli, posłusznym losowi, nie przekonanym jednak aby powinnością jego było panować i by miał do panowania prawo. Musiano więc stać przy nim na straży i zmusić go by cugle wziął w ręce.
Zadanie to głównie przypadało Biskupowi. W istocie nie Kaźmierz panował tu ale Gedko z ziemianami krakowskiemi. Kaźmierz był jakby w niewoli u nich, z któréj nie powinni go byli wypuścić.
Z kilku słów, z całego obejścia się wnosili, iż najlżéjszego starczyłoby pozoru w téj chwili aby ustąpił do Sandomirza, którego żałował.
Naradzano się po cichu, jak go tu strzymać, jak przekonać i umocnić. Nadewszystko z oka go spuszczać, ani sobie samemu zostawić nie było można. Ułatwiało zadanie to że Biskup miał za sobą i księżnę Helenę i wszystkich przyjaciół Kaźmierza, Jaksę, Goworka, Wichfrieda. Najbliżsi serca jego chcieli go widzieć na stolicy i gotowi byli pomagać aby się na niéj utrzymał. Wszyscy w tym pobożnym spisku byli z Biskupem.
Jeden Kaźmierz opierał się swojemu przeznaczeniu. Ze łzami wjechał na ten zamek, płakał modląc się w kościele, powtarzał to że się przywłaszczoną brzydził władzą, i że się tu nie za pana, ale za czasowego uważa tylko dzierżawcę.
Musiano czuwać nad nim.
Od wczorajszego wieczora jawném było że się tu za gościa uważał. Pustka w któréj wszędzie jeszcze ślady żywe po Mieszku zostały, łzy mu z oczów i westchnienia wyciskała. Wichfried dopominał się aby rozporządził pomieszczeniem, wybrał komnaty, naznaczył te które miał zająć. Kaźmierz odpowiedział mu niecierpliwie że gdziekolwiek obozować może a siedlić się nie myśli.
Wieczorem gdy odszedł na spoczynek słowa się z niego dopytać nie było można. W nocy ci co spali w izbach sąsiednich słyszeli go modlącego się głośno i wzdychającego ciężko.
Nim książe wstał, Jaksa, który się tém niespokoił pobiegł na radę do Biskupa. Tu już, mimo godziny rannéj, ludzie byli na nogach, a sam Gedko za stołem siedząc listy rozpisywać kazał, wzywając Biskupów na radę.
Ziemianie stali czekając na rozkazy Pasterza, gdyż ztąd płynęło wszystko. Kaźmierz nie chciał się rozporządzać, ani za pana uważał. Był to rodzaj bezkrólewia, wśród którego duchowieństwo z ziemianami władzę dzierżeć musieli.
Ze dworu biskupiego pisma się rozchodziły na całą ziemię. Naprzód Arcybiskupa Gnieźnieńskiego zawiadomić musiano, aby go mieć z sobą. Nie było to wątpliwém.
Do dworca biskupiego przybywali jedni, wysyłano ztąd drugich, czynność i ruch były wielkie. Gdy Jaksa nadszedł, mimo że Gedko mocno był listami zajęty, zobaczywszy go wstał zaraz ku niemu.
— Ojcze — odezwał się Jaksa — co myślicie daléj? Zdawało się nam żeśmy już dopięli celu, a najcięższe pono dopiéro teraz przychodzi. Książe nie swój, pomięszany, przybity wyrwać się nam gotów.
Całą noc, jak mi komornicy mówili, przetrwał na modlitwie i niepokoju. Sumienie gryzie go. Do dnia już pobiegł do kościoła, — poznać go trudno tak mu się twarz mieni trwogą i frasunkiem. Dziś téż rano kazał sprzęty i zasoby wysłać które po Mieszku zostały, a komornikowi wprawionemu z niemi, poufne dał zlecenie by uspokoił brata iż władzy przywłaszczać sobie nie myśli i pracować będzie dla pojednania. Zdaje się że i sprzęt wyprawił tylko aby poselstwo to wysłać.
Biskup westchnął i zmarszczył się nieco.
— Radzić na to musimy, — odpowiedział, — nie z nagła, ale powoli i stopniowo. Sprzeciwiać mu się wręcz na nic nie zdało, czas wiele dokona, my téż nie zaśpiemy. Książe lubi mądrych i uczonych ludzi, rad biesiaduje z niemi, musiemy mu dać takich coby go uspokajali w sumieniu i nauczali w obowiązkach. Znajdziemy ich, a i sami nie zostaniemy bezczynni. Główna rzecz spełniona, reszty Pan Bóg dopomoże dokonać.
Piękną jest rzeczą ta miłość braterska i praw starszeństwa poszanowanie — dodał — lecz tu dla miłości większéj nas wszystkich, dla losu ziemi téj, dla sprawy religii świętéj, książe się poświęcić musi..
Zwolna ukołyszemy to sumienie poczciwe a niespokojne.
Mówiąc to Biskup zdawał się Jaksę chciéć pocieszyć, sam z bezpieczeństwem patrząc w przyszłość.
Jaksa po ludzku biorący rzeczy, rozrywkę, zajęcie, ludzi i spraw użyć radził, aby księcia wciągnąć i niejako zmusić do panowania, nie dając mu spocząć. Użył nawet porównania tego iż gdy łowiec ptaka unosić chce, spać mu ani tchnąć nie daje, wrzawą go upajając.
— To wasza rzecz — odparł bystro poglądając Gedko. — Czuwajcie tylko nad tém, aby rozrywki godziwe były a nie płoche, bo najlepszéj rzeczy złemi środkami czynić się nie godzi.
Naradzali się więc, choć Biskup nie zdawał się trwogi Jaksy podzielać i rachował że Kaźmierz uledz musi. Tém téż i jego uspokoił.
Mowa była jeszcze o tém że dopóki książe milczącym jest i w sobie zamkniętym, zawsze się obawiać oń należy, a lepiéj zmusić go do jawnego wypowiedzenia myśli, ażeby ją pokonać argumentami, którymby oprzéć się nie mógł. Biskup rachował na duchownych, na ojca Lucyusza, scholastyka Lamberta, nawet na młodego ulubieńca Wincentego, których wszystkich na zamek wysyłać miano..
Jaksa i z tém się wydał na końcu że posądzał księcia o zamiar ucieczki z Krakowa, tak że straż koło niego stawić było potrzeba.
Biskup zlecił to jemu i przyjaciołom, tymczasem inni pasterze przybyć mieli aby dopomódz Gedce do działania na opornego. Rozmowa z Jaksą trwała dość długo; a owocem jéj było że czuwać postanowiono; biskup wlał w niego otuchę jaką sam był ożywiony, iż wszystko da się zwolna po myśli ułożyć.
Wyszedł ze dworca Jaksa z daném mu hasłem, i zarządził tak iż dnia tego ani na chwilę prawie Kaźmierza samym nie zostawiono. Coraz nowe przybywały ziemian gromadki przynosząc mu hołdy, dziękczynienia i skargi boleściwe na Mieszka. Z przykrością i zdumieniem słuchać musiał Kaźmierz żałób tych na brata i ludzi któremi się posługiwał..
Zaprzeczał czasem i uniewinniać się starał, lecz dowody były zbyt jawne, i składanie winy na Kietlicza, oczyścić Mieszka nie mogło.
Żale te, utyskiwania, opowiadania o rządach i sądach, czyniły na księciu wrażenie tém boleśniéjsze, iż się co chwila bardziéj przekonywał jak wprowadzenie napowrót Mieszka, trudném było, niemal niepodobném. Jedni obawiali się zemsty, drudzy uraz i krzywd nie mogli przebaczyć, wszyscy błogosławili Boga, iż ich wyzwolił z téj kaźni.
Tak spłynął ten piérwszy dzień, bez wytchnienia prawie dla Kaźmierza, a gdy późnym wieczorem wymknął się do pustéj komnaty swej dla spoczynku po tym gwarze i pisku, Wichfried który mu towarzyszył znalazł go tak godnym politowania, że radby był czémkolwiekbądź weselszą myśl, rozrywkę poddać jakąś.
Zdało mu się, iż przypomnienie pięknéj wdowy, potrafi rozbić te mroki. Wichfried wiedział już o jéj przybyciu i nie wahał się z lekkomyślnością, do któréj książe był z jego strony nawykły, oznajmić mu pocichu, z uśmiechem, iż Dorota rozkazów usłuchała i w Krakowie się już znajdowała, a dom jéj nie zbyt daleko położony, łacno było odwiedzić, gdyby książe życzył sobie tego. Namawiał nawet na to, powiadając, że po dniu takiéj pracy ciężkiéj należała chwila lepszéj myśli.
Kaźmierz odtrącił tę pokusę z jakimś wstrętem mając zbyt wielki ciężar na sercu, a głowę czém inném zaprzątniętą — ale, Wichfried znając go, nieustąpił.
— Niemożliwa to — rzekł — aby się księciu Dorota niepodobała — grzechu przecie wielkiego niema posłuchać szczebiotania i popatrzeć w oczy.
Kaźmierz głową potrząsnął.
— Niewiasta i piękna i urokliwa — rzekł — tem téż więcéj obawiać się jéj trzeba, bo napastliwa jest, nieopatrzna i ludzie o niéj prawią nadto.
— O! miłościwy panie — przerwał Wichfried — co ludzie prawią, to najczęściéj potwarz, zazdrość i zła wola. Więcéj w tém kłamu niż prawdy. Książę byś przynajmniéj zmuszony był się rozchmurzyć, bo my tu w Krakowie pomrzemy od smętku.
— A po cóżeście mnie tu przywiedli? — odparł żywo Kaźmierz chwytając go za słowo — nie prosiłżem się wam, abyście mnie zostawili w spokoju...? Tak jest, i Biskup i Wojewoda i wy wszyscy uczyniliście co chcieli ze mną — ale mnie zrobiliście najnieszczęśliwszym z ludzi.
Nie mogę spojrzeć na zamku ściany, nie rumieniąc się upokorzony, bom tu przywłaszczycielem nieprawym. Cień Mieszka chodzi za mną — cień ojca wyrzuca mi nieposłuszeństwo!
Wichfried zbliżył się doń żywo i pochwycił za rękę.
— Wszakże książę — zawołał — nie nastawałeś ani na władzę jego, ani na panowanie — byłeś zmuszonym. Mieszko winien sam[1] — Ojcowie duchowni żądali tego, domagali się i rozwiązali sumienie, możesz więc być spokojnym i czuć się niewinnym!
Wszystko co Wichfried mógł znaleść w sobie dla uspokojenia go, pozostało bez skutku. Kaźmierz milczący i pogrążony nie dał znaku przyzwolenia.
Do wieczerzy Gedko umyślnie zesłał scholastyka Lamberta, opata Benedyktynów z Tyńca Kaźmierza, Wincentego młodego i kilku duchownych.
Lepiéj to pomogło niż wszelka pociecha, na jaką Wichfried się mógł zdobyć. Czoło się nieco rozchmurzyło, wzrok stał jaśniejszym. Duchowni przyszli już uprzedzeni, niosąc z sobą twarze wesołe i myśli swobodne.
Nie potrącano w rozpoczętéj rozmowie o sprawy teraźniejsze, nie mówiono o tém co się stało, unikano rzeczy obecnych, ale składało się tak jakoś, iż z historyi starożytnéj ciągle przychodziły przekonywające przykłady, jako po wszystkie czasy tyranom władzę odbierano, nowych do panowania powołując książąt, a gdzie vox populi, vox Dei przemówił, poddać się jego wyrokom koniecznością było.
Szczególniéj młody Wincenty obfitym był w przytoczenia historyi dawnych państw różnych, których mu niesłychana pamięć jego dostarczała. Słuchał Kaźmierz z zajęciem. Wśród opowiadań i inne przedmioty przychodziły na stół, odwracając myśl od teraźniejszości, książę zwolna ożywił się, zdał zapominać o sobie i cały zajął rozprawami, które się jedne z drugich rodziły.
Scholastyk przywodził pismo święte, Wincenty pisarzy świeckich, a opat Kaźmierz wesołym humorem ucztę zaprawiał.
— Błogosławiona ta chwila, — mówił — gdy Bóg ześle narodowi pomazańca wedle serca swojego, naówczas ziemia kwitnie, lud się weseli, podnoszą miasta, stroją sioła, rosną świątynie, mnożą klasztory i gród niebieski przedstawia państwo szczęśliwe!
— A wszystko to — dodał scholastyk — miłość i łaskawość tworzą, nie groza i surowość niezbłagana, które tylko przeciw zbrodni orężem są koniecznym.
— Ziemi téj naszéj — wtrącił Opat — jakże potrzeba miłościwéj ręki, aby w niéj zakwitła i ona jako sucha rószczka w ręku Józefowém.
Kaźmierz, gdy mowa wyraźniéj do niego się zastosować dawała, spuszczał oczy. — Frasunek powracał.
— Sprawiédliwego męża potrzeba nam — dodał scholastyk.
— Ale sprawiedliwość — przerwał książę, nie łacna jest, bo każdy jéj gdzieindziéj szuka, inaczéj widzi a oczy ludzkie mylą się często.
— Co i historye stare dowodzą — wtrącił młody Wincenty. — Jedna z nich opowiada, jako za panowania Cezarowego[2] prawo było postanowione, iż: ktoby niewiastę porwał gwałtem, w mocy jej będzie albo dlań żądać śmierci, lub zmusić do poślubienia bez wiana. Mówią tedy, iż się raz przygodziło, iż mąż pewien, w jednym i tym samym dniu dwie niewiasty porwał i krzywdę im na czci uczynił. Pochwycono go i przed sędziego stawiono, gdzie obie niewiasty przyszły z żałobą. Jedna nań śmierci, druga ślubu żądała. Cóż postanowił sędzia rozumny? oto przyznał téj niewieście pierwszeństwo, która miłosierniejszą była.
Wszyscy słuchacze przyklasnęli powieści Wincentego, a Kaźmierz żywo zdał się nią zajmować.
Co widząc Wincenty, wkrótce o żywocie ludzkim i losach człowieka drugie opowiadanie rozpoczął.
— „Był raz władzca pragnący wielce poznać i zbadać ludzką naturę. Znajdował się podówczas w królestwie jego mędrzec niektóry, ludziom radami swemi wielce pomocny. Zasłyszawszy o nim król, posły wyprawił, aby natychmiast przybywał. I rzekł mu — Mistrzu mój — chcę od ciebie mądrości i nauki zaczerpnąć. Powiedz mi naprzód: Czém jest człowiek? Mędrzec odpowiedział na to:
— Człowiek nędzarzem jest przez cały ciąg swego żywota. Patrzcie na początki jego, na czasy pośrednie i koniec, ujrzycie iż wszystkie one pełne nędzy i dolegliwości.
Dla tego czytamy u Hioba: „Człowiek z niewiasty zrodzony, przepełnion jest nędzą wszelką.
„W początkach biedny jest i bezsilny; w średzinie życia utrapiony a na duszy bolejący, w końcu ziemia go pożéra. Przeto królu miłościwy dumnym się być niegodzi“.
— Rzekł król — odpowiedz mi jeszcze na cztéry pytania, a uczynię cię dostojnym i obsypię bogactwy. Pierwsze pytanie: Co jest człowiek? drugie, komu on podobny? trzecie, gdzie on jest? czwarte, z kim?
Na pierwsze pytanie odparł mędrzec: niewolnikiem śmierci, gościem na ziemi, przechodniem wędrownym.
Do kogo podobien? powiem do lodu, który się od gorącości roztapia, w niwecz idzie i w ziemię wsiąka.
Trzecie pytanie: gdzie on jest? wśród wszelakiéj wojny, przeciwko światu, szatanowi i ciału.
Czwarte: z kim? odpowiem: siedmiu ma towarzyszów, co go trapią ciągle, a ci są: głód, pragnienie, gorąco, zimno, znużenie, choroba i śmierć.
Zabawiano tak księcia, który się wielce powieściami temi zajmował ucząc ich chciwie i gdy tak do późna gwarzyli, udało się w końcu chmury rozpędzić i przywieść do tego, że na ustach uśmiech się zjawił.
Postrzegł jednak Wichfried, gdy sam na sam zostali, że po krótkiéj chwili zaduma i troska wróciły. Na niemca, jako najpoufalszego i najśmielszego, zdali wszyscy staranie o rozrywki, o utrzymanie w Krakowie księcia, okazującego do pobytu w nim wstręt a za Sandomirzem tęsknotę.
Nazajutrz Wichfried rano łowy za Wisłą w lasach przygotował, a że ziemian ofiarowało się w pomoc wielu, najraźniejszych i najweselszych wybrano, ruszając w lasy ku Tyńcowi, gdzie Opat za obfitość zwierza zaręczał.
W istocie powiodło się polowanie i książe pochwycony niém, otoczony śmiejącemi się twarzami i sam téż poczynał być dobréj myśli, ale w powrocie do Krakowa, gdy sami z Wichfriedem pozostali, niemiec już z trudnością dobyć mógł z niego słowo. Dojrzawszy zdala Wawel, Kaźmierz wzdrygnął się i oczy spuściwszy milczał.
Wichfried naówczas ważył się znowu przypomnieć mu wdowę.
— Miłościwy książę — odezwał się — towarzysze nasi zdala pozostali za nami, my ich o wiele wyprzedzamy, na zamku u nas strasznie jeszcze pusto, ja tu gospodę znam, w któréj nas przyjmą radzi!
Książe nic nie odpowiedział, jechał daléj. Tak się sami do miasta dostali, a Wichfried pokierował wprost do dworu Doroty. Wprawdzie się ich tu nie spodziewano, ale z obawy braci, wdowa się oddalić nie mogła, pewien więc był, że ją zastaną.
Tak było w istocie, od przybycia bowiem do Krakowa, Dorota się ciągle księcia spodziewała, wiedząc, że zatęskni za nią, nie ruszała się nigdzie, w oknach i na wyglądach próżnych całe dnie spędzając. Ujrzawszy dwu jezdnych zbliżających się do dworu, poznała w nich zaraz, a raczéj domyśliła się Kaźmierza z jego towarzyszem i wybiegła uradowana na ich przyjęcie. Zsiadali w podwórcu z koni, gdy Dorota skłaniając się do kolan Kaźmierza, z wielką natarczywością zapraszała do ubogiéj chaty, jak ją nazywała.
W istocie przepychu tu nie było, gdyż oddawna we dworze nikt nie mieszkał, lecz na służbie ze Skał sprowadzonéj i na wygodach nie zbywało.
Kaźmierz jak gdyby nie wiedział dokąd przybył, zobaczywszy ją, uląkł się nieco i do Wichfrieda zwrócił się z niemą wymówką, lecz oprzeć się nie mógł zaproszeniu i wszedł do środka.
Milczącego księcia niemiec zastępywał, opowiadając że z łowów wracali, a książe pamiętny przyrzeczonéj opieki, zboczył na chwilę, aby się dowiedzieć, czy jakiego przeciwieństwa od braci nie miała Dorota. Kaźmierz się nie odzywał jeszcze, a wdowa ze śmiałością wielką poczęła i żale swe wywodzić i z wdzięcznością dla dobrego pana się oświadczać.
— A! gdyby nie wy miłościwy panie — mówiła — nie mówię już że mnie czekałaby niewola gorsza śmierci, ale i innych dostojniejszych życie byłoby na włosku. Bracia moi teraz się już w Krakowie pokazać nie będą śmieli, ale kto wié co być może gdy ze strachu ochłoną?
— Chociaż ja się tu za pana nie mam i brata mojego zastępuję tylko — odezwał się książę — pocznę jako opiekun, przywołam braci waszych do siebie, wysłucham ich i was, aby uczynić zgodę.
— Zgodę! — zakrzyknęła wdowa — między niemi a mną! Prędzéj się świat skończy niż ona nastąpi, a co od nich posłyszycie o mnie, miłościwy książe, to mnie w oczach waszych zabije! Nie chcę, aby uszy wasze kalali potwarzami... niech się dzieje co Bóg da...
— Cóż więc dla was uczynić mogę, abym wam pokój zapewnił? — spytał Kaźmierz.
— Pozwólcie mi zostać pod opieką swoją — odezwała się wdzięcząc Dorota — ja o to tylko proszę. Rzućcie czasem na mnie okiem łaskawém, więcéj nie pragnę.
Książe chcąc wedle sumienia postąpić i broniąc się przeciw napastliwéj niewieście, która go niepokoiła, dołożył z powagą.
— Nie lepiejżeby było, gdybyście wybór uczyniwszy, męża wzięli, coby was w nieustannéj miał straży? odebrałoby to braciom niechętnym wszelkie do opiekowania się wami prawo?
Wdowa spojrzała na Kaźmierza i smutne przybrała oblicze.
— Nie, miłościwy książę — odparła głową potrząsając — męża nie chcę, ani innego opiekuna nad was.
Wichfried w czasie rozmowy, naumyślnie trzymał się zdala, książe chłodnym się być starał, a wdowa tém usilniéj wszelkiemi sposoby chciała przełamać te lody, przymilając natrętnie. Przy pierwszém posłuchaniu poznała Kaźmierza i czuła siłę swoją. Książę już się do odjazdu zabierał, a ofiarowanego mu napoju, w którym może czarów się lękał, przyjąć się wzdragał, gdy Dorota widząc, że się jéj ofiara wyśliznąć może, zastąpiła mu drogę, pod pozorem sprawy swéj rozwodząc się nad nieszczęściem, nad prześladowaniem, nad dolą wdowią. Mówiąc o tém, przybliżała się, ściskała za kolana, chwytała ręce, uśmiechała z za mniemanych łez, spoglądała wyzywająco...
Niewieście te zabiegi w końcu dopięły celu, Kaźmierz o pierwszém swém postanowieniu zbywania jéj chłodno, zapomniawszy, kołpak, który w ręku trzymał, rzucił, siadł i począł swobodniejszą rozmowę.
— Bracia muszą się gniewać na was, piękna Doroto — rzekł do niéj — kiedy wieczorami takich jak ja i Wichfried gości sam na sam przyjmujecie! Ludzie mówią na starego wojewodę, że i ten lgnie do was, a drudzy i o wielu innych!
— Miłościwy książe — odparła wdowa — co na to rzec? Zazdrośni, którym drzwi zamykam, wymyślają na mnie. Wojewoda! — musiałam go prosić, aby mnie bronił, ale kto mi go wyrzuca, powinienby mu w zęby zajrzeć. — Innych nie znam. — Choćbym kiedy zalotną była a płochą, to nie dziś już...
Spojrzała tak na księcia, iż się zarumienił — oczy mu błysnęły... Cichsza i poufalsza zawiązała się rozmowa, tém swobodniejsza, że Wichfried wyszedł do przedsieni, niby koni patrzeć i zupełnie samych ich zostawił. Po dosyć długiéj chwili dopiéro Kaźmierz wstał, a Dorota ciągle śmieszkami i szeptami go przeprowadzając, wyszła aż na podwórze. Ciemno już było w uliczkach, gdy Wichfried niemówiąc nic, bocznemi ścieżkami do zamku go odprowadził.
Przez całą drogę nie rzekli słowa, zsiadając dopiéro książe odezwał się do Wichfrieda.
— Nie dziękuję ci, choć gwoli rozrywce zawiodłeś mnie tam, bo zamiast niéj boję się, aby mi nowych pęt nie narzucono!
Przy wieczerzy dnia tego weseléj już było, a Wincenty znowu dobrawszy parę pięknych historyj, księcia starał się zabawić niemi.
Tak upływały dnie na zamku. W dworcu Biskupim daleko się czynniéj zajmowano przyszłością. Postanowiono tu, nic księciu nie mówiąc, księżnę Helenę z synkiem sprowadzić do Krakowa, aby już pozoru żadnego powrotu do Sandomirza niebyło. Z drugiéj strony zabiegliwy a niezmordowany Stach, od rana do wieczora chodził, śledził, starając się odwrócić coby groziło, a księcia mocno na stolicy osadzić.
Człowiek był na pozór bez znaczenia i siły, ale przezorności i zabiegliwości niezmiernéj. Począł od tego, że po noclegu u Juchima, na dłuższą go wziąwszy rozmowę, zyskał, jak mu się zdawało, w nim sprzymierzeńca. Skarbny potrzebował i bezkarności za przeszłość i na przyszłość zapewnienia. Choć z ostrożnością wielką i wahaniem Juchim rozmówił się otwarciéj ze Stachem. Był nawet po swojemu szczérym w téj chwili, ale u niego zmieniały się usposobienia stosując do czasu.
Stachowi zdało się potrzebą zyskać w nim pomocnika.
— Chcecieli być cali — rzekł mu — bądźcie wierni Kaźmierzowi, oddajcie mu się szczérze, pomagajcie nam co z nim jesteśmy, aby go od wszelkiego niebezpieczeństwa uchronić, radźcie, czyńcie — wyjdziecie na tém lepiéj niż na powrót Mieszka czekając, który niepowróci nigdy. Ja dla was starać się będę.
Juchim był zrazu milczący i oględny, bąkał i na słowa wyciągał więcéj niż sam się wywnętrzał, powoli jednak mówić zaczął.
— Ja? co ja wam pomódz mogę, albo radzić? — rzekł — nie moja to rzecz. Umiem tylko pieniądze liczyć, zamykać i pilno strzedz ich; wam kto innyby był przydatnym, co głowę ma obrotną i język, a oczy bystre.
— Któż taki? — zapytał Stach.
— Nie bójcie się, ani brzydźcie nim — rzekł żyd — ten co was sądził. Mierzwa! To człowiek dla księcia!
Stach dobrze go sobie, choć ze wstrętem przypomniał, ale dziś gotów był użyć kogokolwiek, byle Kaźmierzowi zyskać pomocników.
Posłano po Mierzwę. Przewrotny tchórz na zawołanie się stawił. Wszedł uginając się do kolan, bijąc w piersi, zawracając oczy, słodki nad wyraz i łagodny. Począł od tego, że Kaźmierza zawsze czcił i kochał, a Mieszkowi ubogi człek z musu służył.
— Jak sądzicie, wy co go znacie — spytał Stach, Mieszek nie będzie li się kusił o odzyskanie Krakowa?
Mierzwa pomyślał.
— Czemu nie? — odparł — owszem, uczyni to pewnie, jeżeli tylko będzie mógł — ale można się starać, aby tego niedopuścić.
Tajemniczo rzucił to słowo znaczące. On i Juchim spojrzeli po sobie.
— Jakim sposobem? — wtrącił Stach.
Mierzwa już z pierwszéj pokory, wiedząc, że potrzebnym być może, przeszedł do tonu handlarza, który towar sprzedaje.
— Hm! — rzekł — trzeba na to przebiegłości, trzeba zabiegów. Sposoby są różne, ale kto rady daje, musi o sobie pamiętać.
Spojrzał w oczy pytającemu.
— Ręka rękę myje — dodał z półuśmiechem.
— Bądźcie pewni — zrozumiawszy go, odparł Stach — że znajdziecie silne ręce za dobrą radę. Ja — niewiele mogę — ale dam wam opiekę tych, co dziś mogą wszystko.
Mierzwa śmiejącemi się oczkami podziękował mu i głowę skłonił.
— Człek jest biedny — rzekł z pobożném westchnieniem — żyć każdy potrzebuje, a jak o sobie sam nie pamięta — —
— Mówcie tylko — przerwał Stach — a możecie mi zawierzyć, że darmo nie popsujecie gęby.
Pod-Sędzia z tajemniczą postawą zbliżył się do Stacha i szeptać począł.
— Mieszek poszedł, ustąpił, bo musiał, ale wprost pociągnął do Gniezna i Poznania zbierać tam swoich i Pomorzany. Z Kietliczem się tu naradzali, aby słać do ks. Sobiesława do Czech i do zięciów na Niemce. Ano — z tamtąd pomoc albo nierychła, lub żadna.
Tu przestał mówić nieco Mierzwa i znowu przybrał inną postawę i minę — głos nawet jego spoważniał i namaścił się proroczém natchnieniem.
— Wszystko to się rozbije i pójdzie w niwecz — rzekł — gdy się jednego zażyje sposobu. Starszy syn Mieszka Otto, dla was drogie narzędzie! Znienawidził on macochę naprzód, potém ojca dla srogości jego, jako pierworodny do Poznania rości i ma prawa — pełnoletni jest, ambitny. — Uszedł już ojcu i wypowiedział posłuszeństwo. Zyskać go trzeba. Niech książę Kaźmierz puści mu Poznań od siebie, Mieszkowi pod nogami ziemi zabraknie.
Dokończywszy Mierzwa się uśmiechnął zwycięzko i obejrzał do koła.
— Jakto? syn, poszedłby na ojca? — spytał Stach zdumiony.
Mierzwa szydersko usta skrzywił.
— Ja go znam — rzekł — pójdzie! Ojciec go niecierpi, bo macocha mu serce doń popsuła. Otto go ma za wroga.
Juchim pokiwawszy głową, jakby się dziwił rozumowi przyjaciela, szepnął.
— Kiedy on mówi, tak musi być! on ich zna wszystkich!
Rada była niepoczciwa, zdradziecka, przewrotna, Stach zadumał się mocno, zdała mu się niegodziwą.
— Możeż to być? — powtórzył — i przystałoż księciu takim sposobem się ubezpieczać?
Nie odpowiedział Mierzwa, tarł tylko brodę silnie i małemi oczkami biegał dokoła, wracając ciągle do Stacha.
— Jestem biedny człek obciążony rodziną — dodał wyczekawszy. — Co mam czynić? Gdybym wiedział, że sobie łaskę zyszczę i chleba kawałek, gotówem podjąć się pośrednictwa! Zatrzymał się nieco i dodał.
— Ja to zrobić mogę!
— Ale — rzekł znowu wytrzymawszy chwilę — potrzeba na to dobrego słowa i dobrych pieniędzy.
Stach dumał jeszcze, gdy Juchim rzekł pocichu.
— No, co? a gdyby na początek w skarbie pieniędzy nie było? Znajdę ludzi, co pożyczą, byle im mennicę dać w dzierżawę. My księciu dobrze radzim i dobrze usłużyć chcemy.
Wahał się jeszcze Stach, gdy Mierzwa dołożył.
— Tego nikt nie zrobi tylko ja. Poślecie innego, sprawę popsowa — albo ja, lub nikt. Ottona znam, wiem gdzie go szukać.
— Czekajcież na mnie, przyniosę wam odpowiedź, a bądźcie pewni, że szczerze służąc, zyszczecie więcéj, niż knując zdradę! — rzekł Stach w końcu.
Żyd i Mierzwa zakrzyknęli głośno przeciwko samemu o zdradę posądzeniu, oba już tak kochali Kaźmierza, że życie zań dać byli gotowi.
Z południa, zostawując konie w gospodzie, Stach wyszedł z niéj i pomyślawszy nieco, udał się wprost na dwór biskupi. Tu się teraz wszystko skupiało.
Przystęp nie bardzo był łatwy, oblegano Gedkę, ale Stach powiedział kapelanowi, iż szło o bardzo ważną sprawę, która się księcia tyczyła prosząc, aby go niezwłocznie wpuszczono, a szyję stawiąc za to, że darmo nie zabierze czasu.
Po chwili otwarto mu drzwi do komory, do któréj i biskup wszedł zaraz a zobaczywszy niepoczesnego i nieznajomego człeka, zrazu się zachmurzył.
Stach dostrzegł tego, pocałował go w rękę i odezwał się.
— Niech wasza przewielebność nie zważa, żem człek mały i nieznaczny, mali się też czasem na coś przydać mogą, gdy o wielkie chodzi sprawy.
— Mów, a krótko. Czego chcesz? — odparł biskup surowo.
Stach pokrótce ale dobitnie opowiedział, jakim sposobem zabiegi Mieszka można było zwichnąć. Powtórzył co od Mierzwy słyszał.
Gedko słuchał z natężoną uwagą, niekryjąc wstrętu, jaki to w nim budziło. Popatrzył na człowieka i zapytał go dopiero kto był? dlaczego tak gorąco jął się sprawy?
Stach ukląkł przed nim i ręce złożył.
— Przyjmijcie, ojcze, spowiedź moją — odpowiedział. — Wam tylko wyjawić mogę, kto jestem. Jam ten grzesznik śmierci godzien, com pana naszego Kaźmierza niegdy w zapamiętałości uderzył, ten, któremu on przebaczywszy, darował życie. Od téj chwili żyję tylko, abym go bronił, abym mu służył, abym mu dał tę krew, któréj oszczędził. Wam się powierzam ojcze...
Zdziwiony mocno biskup stał chwilę niemy, rękę zwolna położył na głowie klęczącego i pobłogosławił go.
— Mogę więc wam zawierzyć i posłużyć się wami — rzekł po namyśle. — Czyń, co sądzisz, że można i godzi się, czyń i milcz, mnie z tego będziesz zdawał sprawę.
Kapłan jestem — dodał — nie godzi mi się rąk maczać w zmowę taką, gdzie się zdrada knuje, choć gdy idzie o wybawienie państwa z więzów i niewoli, Bóg wiele przebacza.
Lecz jestżeś pewien tych ludzi?
— Nie byłbym ich pewien — odparł Stach uradowany — gdybym sam nie miał czuwać nad niemi. Nie spuszczę ich z oka i w ręku dzierżeć będę.
Nie chciał więcéj już biskup wiedzieć o niczém, dopytując tylko o przeszłość Stacha, o to, co czynił, gdzie był, jak się zachował po ocaleniu życia, badał go jak na spowiedzi, probując człowieka. Na wszystko to odpowiadał on ze szczerością i skruchą, która serce kapłana ujęła. Przyrzekł mu powierzoną zachować tajemnicę, nawzajem żądając, aby ją w stosunkach z nim zachował. Nakoniec dał mu błogosławieństwo i rzekł wychodzącemu.
— Wedle sumienia czyń, a tego co uczynisz nie głoś. Bóg z tobą!
Stach wyszedł uszczęśliwiony. Wprostby był pośpieszył do swéj gospody, gdyby po drodze nie spotkał go Jaśko Bogorja wracający od miodu i dobrze podchmielony. Ten gwałtem go pochwycił.
Wyrywał mu się niecierpliwy Stach, ale z rąk napastliwych wyzwolić się było trudno. Jaśko potrzebował towarzysza i słuchacza. Ciągnął go znowu do wdowy.
— Piękna Dorota już tu mieszka — rzekł — gospoda miła, gospodyni piękna, a drzwi otwarte zawsze, gdy takich jak wczora nie ma gości.
Rozśmiał się, okiem pomrugując.
— Hę? — spytał Stach.
— Wichfried — szepnął Jaśko — zawiózł jéj wczoraj księcia, a kto tam raz wpadnie, nie dobędzie się łatwo. Dawno ona na niego łapkę stawiła!
Stach ręce załamał.
— Plotki są! — zawołał.
— Jako żywo, prawda — rzekł Bogorja. — Z polowania tam jechali wprost i siedzieli długo. Wichfried w progu wartę odprawiał.
Żgnęło to jak mieczem w serce Stacha, bał się złéj niewiasty i nienawidził ją. Nie pokazał jednak po sobie nic, oprócz zdumienia.
Teraz już stanowczo wyrwał się Bogorij, ku któremu zdala inni towarzysze, równie jak on weseli, ciągnęli — i pobiegł do swéj gospody.
Zastał tu oczekujących Juchima i Mierzwę, którego blada twarz drgała z obawy i niecierpliwości, aby mu się robota niecna, jaką się chciał zasłużyć, nie wymknęła. Obstąpili go oba z oczów chcąc wyczytać, co przynosił.
— Cóż mnie czeka? — zapytał podsędzia.
— Wybierajcie się natychmiast z posługą, do któréj oświadczyliście się z gotowością — rzekł Stach. — Uda się li to, będziesz sowicie wynagrodzony. Musisz mi jednak wprzód poprzysiądz, że sprawa ta między nami tajemnicą zostanie. Możecie oświadczyć Ottonowi, aby słał poselstwo lub sam przybywał, a będzie miał Poznań, byle wiarę poprzysiągł i dotrzymał...
Mierzwie twarz się uśmiechnęła.
— Jakaż pewność dla mnie? — zapytał.
— Moje słowo — rzekł Stach — więcéj nie mogę dać nic. Dobre li ono wam zgoda, nie? więcéj nic nie dam, bo nie mogę.
Juchim z Mierzwą popatrzyli na siebie i na mówiącego, Stach miał tak rycerską pewną siebie postawę, iż nawet w ludziach nieufnych wiarę obudzał.
Zamilkli oba, słowo jego starczyło im. Juchim ofiarował się pożyczyć pieniędzy potrzebnych, warując sobie wydzierżawienie mennicy, o które Stach mu się starać przyrzekał. Mierzwa niezwłocznie miał się w drogę wybierać i już odchodził, gdy Stachowi myśl jeszcze przyszła wyprawić go razem do panów z Tęczyna, aby od Doroty wyzwolić Kaźmierza.
Znano ich jako zwolenników Mieszka, nie kwapili się więc do nowego księcia i nie pokazywali wcale. Stach chciał ich pozyskać dla niego razem i przez nich Kaźmierza od niewiasty złéj odstręczyć.
— Powiedz im — rzekł do Mierzwy — niechaj śmiało przybywają pokłonić się księciu naszemu. Pan wielkiego serca na nikim mścić się nie będzie. Niech przyjdą, a sprawę swą z siostrą położą przed nim, powiedzą, jaką była życie całe, że zakałę im i srom czyniła, niech nie kryją nic, ani szczędzą nikogo. Książe sprawiedliwym jest, i poszanuje w nich boleść słuszną, a niewiastę płochą, którą mu się opiekować każą, precz odegna.
Poselstwo to, na którém u bogatych ziemian coś zyskać było można, Mierzwie przypadło do serca; podjął się go ochoczo bardzo, zwłaszcza, że zjechanie do Tęczyna niewiele mu z drogi było.
Tak w krótkim czasie uczyniwszy, jak mu się zdawało, wiele, że się był przyrzekł Bogoryi, szukać go poszedł przed wieczorem do dworku Leszczyca...
W ulicach ciągle jeszcze ludno i gwarno było, weseléj niż przed laty. Śpiewami i gędźbą rozlegało się miasto, ludzie sunęli gromadami, pobrawszy się pod ręce zawodząc pieśni. Kraków do owego milczącego i ponurego jakim go znano za Mieszka, nie był dziś podobny. Szedł Stach zwolna ciesząc się tą radością powszechną, gdy syknięcie posłyszał, a przed sobą ujrzał nieznajomego młodzieniaszka na koniu, za którym jechało sług kilku.
Zdziwiło go dane hasło, bo wpatrując się pilno, tego, który mu znaki dawał, aby się zbliżył, rozpoznać nie mógł. Podszedł jednak ku niemu wlepiając ciekawe oczy, twarzy téj pięknéj przypomnieć nie umiejąc.
Młodzian konia trochę na stronę ściągnąwszy, Stacha prowadził za sobą.
— Nie poznaliście mnie? — odezwał się głos, który więcéj niewiastę niż mężczyznę wydawał. To mówiąc, młodzian się smutnie uśmiechał.
— Znamże ja was? wy mnie? — spytał Stach.
— Przypomnijcie sobie!
— Nie! — rzekł zapytany — nie mogę.
— Widzieliście mnie w Sciborzycach, choć nie w męzkiéj odzieży, — jam brata nie mając, często zmuszona być mężczyzną.
Zdziwiony patrzał Stach na nią. Była to owa piękna Jagna, która spoglądając na niego boleśnie zbierała się na uśmiech smutny.
— Naprawdę — rzekł — trudno bo się domyśleć było, że wy w ten tłum, gwar i wrzawę, puścicie się tak samopas... ledwie z czeladzią.
Dziewcze się zarumieniło mocno.
— Dla ojca to musiałam uczynić — odparła prędko — tak, dla ojca. Ojciec miłuje wielce księcia Kaźmierza, u nas różne chodziły wieści. Na strasznych nie zbywało. Nie mieliśmy kogo posłać coby wiedział, jak pytać i rozpatrzeć się, pojechałam sama. Mówcie mi, bo wy to dobrze wiecie — pewien li Kaźmierz stolicy i panowania? Nie grozi mu tu nic? Rad li temu, co się stało? Nie trwoży się, nie opiera? Wszystko mi mówcie.
Zarzucony pytaniami temi Stach, milczał. — Zawiele bo na raz wiedzieć odemnie chcecie! zawołał.
— Wszystko to potrzebuję wiedzieć!
— Ależ nie w ulicyby o tém prawić — odparł zapytany — w gospodzie gdzieś moglibyśmy się rozmówić.
— A! ja gospody żadnéj nie mam, a podobno i znaleźć jéj tu teraz trudno — odezwała się Jagna śmiało. — Wiecie kto jestem, więc zrozumiecie że zajechać lada gdzie nie mogę, albo mi się tu i całkiem stać nie godzi.
Stach więc zbliżył się do konia, na którym dziewczę siedziało i począł go idąc uliczką prowadzić za sobą na ustronniejsze miejsce.
— Spocząć że wam trzeba! — odezwał się.
— O! wyjechawszy ztąd, w polu odpocznę — rozśmiała się Jagna.
— Nie obawiacie się?
Dziewczę śmiechem jeszcze odpowiedziało.
— Na moim koniu trudnoby mnie kto dognał — rzekła — z łuku ja pewnie nie gorzéj strzelam, jak wy. A wreście od czego mój stary, wierny Hreczyn, który mi towarzyszy!
Kazała mu mówić potém, dopominając się chciwie o wszystko, co się Kaźmierza tyczyło. Stach musiał być posłusznym. Pochylona ku niemu chwytała każde jego słowo, ale odgadnąć było trudno, czy to, co słyszała, radowało ją czy smuciło. Czasami oddychała ciężko, marszczyło się czoło, usta zcinały, to znowu twarz rozjaśniała. Zarzucała go pytaniami. Trwało to dosyć długo, noc już zapadała, Jagna wreście konia, który stał z głową zwieszoną, cuglami ściągnęła, ręką zlekka uderzając Stacha po ramieniu.
— Niech Bóg płaci! — zawołała. — Wy go kochacie i chłop z was dobry.
To mówiąc, spojrzała w tył na Hreczyna, który wejrzenie zrozumiał, raz jeszcze powtórzyła: Bóg zapłać! i kłusem wyciągniętym puściła się za miasto.
Stach długo spoglądając za nią, stał jak wkuty, dziwną mu się wydała, ale tak miłą, jak żadna... I zadumał się, zadumał, potém ręką rzucił i szedł do dworku Leszczyca.