Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Kraków, ku któremu niedawno jeszcze życie płynęło strumieniami wartkiemi ze wszystkich ziem, ze wszystkich Polski krańców, téj pamiętnéj wiosny drętwiał zwolna i pustoszał.
Przychodziło to nieznacznie, stopniowo, ale wszystkim się czuć dawało; w powietrzu cisza była jak przed nadchodzącą burzą. Nikt o niéj dobrze nie wiedział zkąd przypłynie, a przewidywali ją wszyscy z mnogich znaków, które zwiastują gromy; wszystkim ciężko oddychać było.
Wieści jakieś chodziły dziwne, niezrozumiałe, groźne, ludzie się jacyś pokazywali i znikali jak ptacy co wróżą nawalnice.
Opieszałość, zwątpienie ogarniały wszystkich. Bojaźliwsi chcieli już bezpieczniejszego szukać przytułku. Najwięcéj trwożyło to, że ziemianie i rycerstwo, którzy tu dawniéj tłumami przybywali i przebywali ciągle, lud co na zamek płynął, duchowieństwo co się na rady do Biskupa zbierało, zwolna niknąć zaczęło.
Wojewoda Szczepan, który tu przemieszkiwał i był dawniéj na zawołanie Mieszka, wyciągnął ze swemi pułkami i nie powrócił, dom jego stał zamknięty. Biskup uszedł, w dworcu jego kilku ledwie księży zostało.
W rynku i po ulicach rzadko który z ziemian się pokazał, na krótko, przejazdem, jakby mu tu było nie miło i niebezpiecznie — z konia prawie nie zsiadając, zawracali do domów.
Kupcy stali z założonemi rękami przed sklepami i straganami, wypatrując oczy; nie było w rynku i ulicach nikogo oprócz swoich. Cudzoziemcy, kramarze włoscy, którzy tu stawali po dni kilka, musieli towar sprzedawać kupcom, bo do nich się nikt nie zjawiał.
We dworkach ziemian ledwie pozostali odźwierni i stróże. Gdy ich o panów pytano, milczeli, ruszali ramiony, nie wiedzieli o nich nic. Po kościołach w niedziele i święta obcego człeka z okolicy widać nie było.
Do koła zamku szczególniéj — pustynia się stawała coraz większa, dzika, głucha, martwa. Kietlicz, który jeszcze za rozkazem pańskim po dworach i osadach szukał kogoby do sądów pochwycić, nie znajdował żywego ducha. Cudem jakimś zawsze ci co byli obwinieni a mieli być ujęci, podparłszy kołem wrota, zawczasu z domostw uchodzili.
Urzędnicy dworscy których posyłano na zwiady, powracali nie dostawszy języka, niektórym po drodze grożono tak że uchodzić nazad musieli. Nieposłuszeństwo i opór rosły. Niewystępowały one do walki, cofały się, zdały czekać aż wybije naznaczona godzina.
Ci na których najwięcéj rachowano na Wawelu, albo jak panowie z Tęczyna przybywali chmurni i zasępieni, lub się już nawet całkiem nie pokazywali.
Z rozkazu księcia Kietlicz nie zmieniał postępowania, nie popuszczono oków żelaznych, którymi spętanych trzymać chciano. Ale Mierzwa na sądy przychodził najczęściéj nadaremnie, bo nie było sądzić kogo, a biedota zaciągnięta pod ławę sędziowską, Skarbnemu tylko swą skórę dać mogła.
Ten niemy a twardy opór całéj ziemi, gniew Mieszka obudzający, Kietlicza z natury swéj srogiego, czynił okrutnym, niemal go do wściekłości rozjątrzając.
Lecz gniew księcia był zimny i zacięty, nie wybuchał nigdy, gdy Kietlicz miotał się w nim bezsilny, sobie więcéj szkodząc niż drugim.
Po ustąpieniu Wojewody i ucieczce Biskupa szczególniéj, czuć się dało na zamku że węzły wszelkie łączące go z ziemianami podległemi, zerwane zostały.
Kietlicz rozsyłał na zwiady, przynoszono mu wieści groźne, albo niezrozumiałe. Rycerstwo skupiało się i kędyś ciągnęło, nie na Kraków jednak i nie przeciw księciu otwarcie, wysuwało się i znikało. Sprawy ziemiańskie były w rękach duchownych, oni dawali hasła, oni kierowali tą jakąś robotą podziemną i skrytą.
Ze dworu Mieszkowego oddziały które po gościńcach i dobrach duchownych idąc, przewodu i strawy żądały, wedle obyczaju — w kilku miejscach zuchwale odparto siłą. Kietlicz natychmiast biegł pomścić nieposłuszeństwo, ale nie znalazł na kim, uchodzili mu winowajcy.
Groźby straszne latały w powietrzu. Nie napastował jeszcze nikt, ale cofało się wszystko.
Co najdziwniéjsza, na zamku samym posłuszne straże, urzędnicy, służba pańska, czeladzie co dawniéj skinieniu były uległe, stawały się krnąbrne, milczące, leniwe — karać nie było można, bo i ztąd zbiegało wielu.
Kietlicz z przerażeniem postrzegał że mu ubywało ludzi. Nikt nie wiedział gdzie się to podziewało. Powoli, z więzień i ciemnic zaczęli uchodzić ci, których trzymano za nieopłacone kary. Część ich, gdy ją wysłano pod strażą do kopalni Olkuskich, razem z przystawami zginęła.
Każdy dzień położenie to pogarszał. Mieszek nie pytając, widział i czuł co się stało. Kietlicz nie donosił mu, ale się rzucał i złościł napróżno. Naostatek stanu tego ukryć nie było podobna, codzień wybitniéj dawał się widzieć nawet obcym, na zamku pustoszało jak w mieście; w zastępstwo tych co zbiegali, nikogo zaciągnąć nie było podobna.
Zięć Mieszka, Czeski Kniaź, sam już wygnany, z pomocą przyjść nie mógł, niemieccy czekać kazali, bo w domu mieli niepokoje.
Bez walki z rąk wymykało się wszystko.
Gdy Mieszek wyjechawszy na łowy i kilkanaście dni na nich spędziwszy, po spotkaniu z Kaźmierzem na zamek powrócił, zastał go ogołoconym z ludzi bardziéj jeszcze, a Kietlicza upojonego gniewem.
Najgorliwsi pomocnicy jego, Bereza jednooki, Skarbny Juchim, Mierzwa podsędzia, gdy ich do rady przyzywał, milczeli wymównie, umywali ręce, stawali na stronie jako podwładni, zrzekając się wspólnictwa czynnego we wszelkiéj robocie. Słuchali jeszcze, ale biernie i kwaśno.
Serb Bereza stanowił wyjątek, ten się rzucał, ale mu się nie wiodło.
Kietlicz czuł iż niewidzialne niebezpieczeństwo rosło, ale że na jego rękach było wszystko, nie śmiał żalić się, aby nań nie spadła wina.
Starzy ludzie cicho szeptali, że w ten sam sposób zmuszono do ustąpienia Szczodrego, i że Mieszek jak on wynosić się będzie musiał.
Po powrocie księcia w następną niedzielę, zamkowy kościół czasu nabożeństwa nie mieścił w sobie nikogo oprócz szczupłéj garści dworskich. Ziemianina na mieście nikt nie zobaczył, do księcia nie zjawił się żaden, nawet z żałobą. Posłano po bliższych, nie przybyli. Jedni na łowach być mieli, w podróży drudzy, inni chorzy. Mieszek znosił to z dumą milczącą, jakby wiedzieć nie chciał.
Starszy syn jego, z Elżbiety pierwszéj żony, Otto, na którego pomoc rachował ojciec, niechętny macosze i rodzeństwu, znikł także ze dworu nadąsany, i, mówiono że gdzieś ruszył ku Wielkopolsce. Ojciec niepokoił się nim i gryzł, Kietlicz więcéj jeszcze, ale syna pańskiego imać nie mógł, choć czuł że od niego téż gotowało się nieposłuszeństwo a może spisek z nieprzyjacioły.
Tak z dnia na dzień szło coraz gorzéj.
Na zamku snuli się ludzie, których tu nikt nie znał. Przychodzili niby do kościoła, niby za jałmużną, opatrywali wszystkie kąty, rozgadywali się długo ze strażami po wałach, ze służbą, z parobkami, a potém znikali. W ich miejscu nazajutrz stawili się inni.
Kilku kazał Kietlicz uwięzić jak włóczęgów, innych przepędzić za wrota, wyświecić za miasto.. Niewiele to pomogło. Pod wrotami ze strażą ciągle kupki jakieś przychodniów gwarzyły.
Zamkowi ludzie służyli inaczéj, gorzéj, a gdy Kietlicz groził, Bereza się mordował z niemi, najczęściéj zbiegostwem się kończyło.
To uciekanie coraz groźniejsze przybierało rozmiary; jednooki codzień przychodził z oznajmieniem że dwu, pięciu i dziesięciu ludzi w nocy zabrakło. Wrota stały zaparte, spuszczali się z tynów i z wałów. Posyłano pogoń, ci co z końmi i orężem wyjechali, nie powracali już więcéj.
Kietlicz obliczał z trwogą, że wkrótce zamku nie będzie już kim obronić.
Nakoniec Juchim oświadczył, że gotów zdać urząd i pieniądze, bo niemiał co robić, nikt nie płacił. Mierzwa dał znać że srodze opuchł i na zamek nie przychodził. Czeladź pańska wystraszona, przerzedzona oglądała się tak jakby z dnia na dzień ją i pana ztąd przegnać miano.
Pomiędzy resztą załogi chodziły wieści osobliwe. Mówiono że ziemianie krakowscy tłumami płynęli do Sandomirza, inni na drodze nad Wisłą stali obozami, jakby na coś czekali. Oddziały ich miały się gromadzić w Mogile, Opatowcu, Połańcu, Osieku, aż do samego Sandomirza. Szeptano że Biskup i Wojewoda pojechali da [1] Kaźmierza i zabrawszy go, mają z nim ciągnąć na Kraków.
Gdy jednego z tych ostatnich dni trwogi, Bereza znowu obliczając ludzi, co dzień w dzień teraz musiał czynić, znalazł znowu ubytek w nich znaczny, a z resztą pozostałą w zatarg wszedłszy złajany i wyszczuty szyderstwy ujść od niéj musiał, przybiegł do Kietlicza strwożony i wściekły.
Kietlicz i tak już od dwóch dni potajemnie wozy swe słał do Budziszyna — nie będąc pewien czy się tu ostoi. Panu jednak nic donosić nie śmiał. Teraz już lub nigdy pora była się rozmówić.
Jedno tylko dodawało męztwa Serbowi, to że Mieszek go nie tracił. Jak był chmurny, milczący a spokojny tak pozostał, choć nie mógł nie wiedzieć co się działo około niego. Trwogi nie okazywał najmniejszéj.
Gdy Kietlicz wszedł doń, zmierzył go oczyma bystro.
— Miłościwy książę — odezwał się Serb — dłużéj już milczeć się mi nie godzi. Źle z nami, źle u nas! Ludzie nas odstępują. Biskup i ziemianie na gardła nasze nastają, wszystkich do siebie przeciągnęli. Źle z nami, uchodzą wszyscy a teraz już słyszę że Kaźmierza na nas prowadzą z siłą wielką.
Mieszek zbył go pogardliwem milczeniem.
Wytrzymawszy go u progu chwilę nie małą, nic na to nie odpowiedziawszy, począł pytać głosem ostrym a groźnym ile jeszcze Kietlicz miał ludzi? zkąd o zbliżaniu się Biskupa i księcia były wieści?
— Nawet języka już dostać trudno — odparł namiestnik. — Kogo poślę, ginie, albo go pochwycą lub uciecze... Wszyscy się na nas spiknęli, nikogośmy dziś nie pewni.
— Gród zaprzeć, ludzi niepuszczać, gotować do obrony — rzekł Mieszek zimno.
— Nas i ci co są zdradzą — odezwał się Serb. — Jeśli wczas nie ujdziemy, to nas tu pochwycą jak borsuka w jamie.
Mieszek ruszył ramionami, popatrzał na Kietlicza i odezwał się głos podniósłszy.
— Gród zamknąć! rozumiesz! kogo podejrzewasz o zbiegostwo, powiesić na wałach. Bronić się musimy. Kaźmierz choćby przyszedł, nie porwie się na mnie siłą — nie.
— Ziemianie się rzucą bez niego.
— On nie dopuści!
Serb chciał coś mówić jeszcze, Mieszek ręką skinął i usta mu zamknął. Ustępować nie myślał.
W południe tegoż dnia, Bereza na zwiady wysłany, bo jego jednego Kietlicz był pewien, przybiegł czwałem napowrót, strwożony, oznajmiając że ogromne ziemian tłumy obozują pod Mogiłą, i wyprzedzając Biskupa Gedkę z Kaźmierzem, ciągnąć mają na Kraków sami. Stało się co Kietlicz przepowiedział, co chwila przednich straży ich spodziewać się było można.
Mieszek posłyszawszy to, zbroję sobie tylko gotować kazał.
Kietlicz już bez wiadomości jego wozy powyciągać i skarbiec pański na nie ładować rozrządził, księżna, niewiasty, dzieci, potrwożone płaczem i narzekaniem napełniały podwórze, książę siedział spokojny niemal, nie bolało go nic oprócz tego iż syn Otto opuścił go.
Postawiono na noc silne straże, zaparto wrota, nikt do snu kłaść się nie myślał. Bereza znowu poskoczył z kilku wiernemi w stronę Mogiły i powrócił nazad przed brzaskiem oznajmiając iż wielka moc ludzi już jest w drodze do Krakowa.
Tymczasem z rana, mimo że gród na Wawelu był szczelnie zamknięty, ludzi tylu nie stało, że wrót i głównych miejsc nie było kim obsadzić.
Mieszek wyszedł sam ich obliczać, nie powiedział nic, dał rozkaz wozy gotować, a reszcie ludzi w godzinę potém na konie siadać. Gromadka około księcia tak nieliczna była, że na osłonę wozów prawie nie starczyła. Mieszek się i tém nie strwożył, zbroję wdział, szyszak włożył, miecz przypasał, na pozór obojętnie to czyniąc.
Sam potém obszedł nie wielką garść, która na zamku zostać musiała, przykazując jéj aby zamku nie oddawała.
— Ja wyciągam, ale powrócę rychło — rzekł — na niewiernych i zdrajcach pomszczę się strasznie. Nie długie tu będzie obce panowanie.
Gdy uszczuplony bardzo orszak książęcy z wozami, księżną, dziećmi młodszemi i Kietliczem wyciągnął z zamku, z dawnych sług nikt go nie przeprowadzał, nie pokazał oczów — znikli i ci.
W milczeniu wyjeżdżał Mieszek tak spokojny na pozór, jakby jechał na łowy. Powtarzał ciągle.
— Powrócę! gardłem mi odpowiedzą za wszystko!
Gdy przez podzamcze, miasto i przedmieścia przyszło jechać, żywa dusza w progu domostw się nie okazała. Gród stał jak wymarły z okiennicami pozamykanemi, psy tylko w podwórcach pozamykane za bramami ujadały.
Cisza ta grobowa trwała czas jakiś, aż Mieszek, jego żołnierze, wozy, czeladź długim ciągnące się sznurem, wywlekły precz na pola.
Dopiero gdzieniegdzie na dachach pokazały się ludzkie głowy, tu i owdzie ostrożnie zaczęto otwierać wrota, odsuwano okiennice. Ludzie bojaźliwie rozglądając się wysuwali na ulice.
Szmer jakiś poszedł po mieście, rósł, powiększał się, zmienił w gwar jakby szumiały lasy, jakby morze mruczało.
Niewiedzieć zkąd, jak z pod ziemi wyrastali ludzie, na wałach zamkowych roiło się już.
W ulicach stawały kupki gwarząc, niektórzy wyszli poubierani świątecznie. Czegoś zdawano się wyglądać i czekać.
W tém od Mogiły gościńcem, w tumanie pyłu z wrzawą jak wicher wtargnął oddział ziemian z proporczykami u włóczni. Było ich kilkuset, za niemi szedł drugi okrzykujący coś niezrozumiale; wprost się rzucili ku wrotom, na zamek. Tu wszystko stało otworem, nikt ani myślał się bronić; tylko po ciszy długiéj buchnęło wrzawą, hałasem, okrzykami radośnemi, wśród których brzmiało ciągle Kaźmierzowe imię.
Zamek już, bez walki, bez oporu zajmowali na księcia, Jaksa, stary Żyra, Cholewa i inni ziemianie.
W podwórcu na którem ślady kół od wozów Mieszka świeże jeszcze były, nowi ludzie słali się już obozem, a starszyzna po zamku pustym gospodarzyła. Pozostała czeladź otwierała drzwi, pokazywała drogi, służyła żwawo; na wszystkich twarzach widać było radość, usta się śmiały. Nikt koso nie patrzał, nikt się nie chmurzył, księcia co tu wczora panował, śladu ni pamięci już nie było w ludziach — nikt ani stęknął po nim.
Nowe sitko wieszano na kołku ochoczo i wesoło.
Miasto w jednéj godzinie jakby zmartwych powstało, w rynku obozował oddział inny, dworki ziemian się pootwierały, mieszczanie szeroko rozkładali wrota swe i w progach częstowali spragnionych.
Rozpoczynały się jakby gody weselne. Na pozostałych zausznikach Mieszka i Kietlicza nikt się nawet nie myślał mścić, nie srożył na nich i nie odgrażał, bo i ci nowemu panu służyć byli już gotowi.
Coraz to gościńcem wpadał wiejąc proporczykami, wołając, trąbiąc, swawoląc nowy oddział rycerstwa. Jedni szli zwiększać załogę zamkową i tak już liczną, drudzy się rozkładali obozami u stóp góry, rozgaszczali na placach przed domostwy, które im gościnnie otwierano.
— Jedzie zbawca nasz z niewoli!
Wołaniem takiem oznajmywano Kaźmierza.
Wieczorem spodziewano się jego przybycia, kościół na Wawelu stroił się w zieleń, posypywano drogi liśćmi i kwiatem; duchowieństwo przybywało gromadnie na dworzec biskupi. Wrota jego długo zaparte, otwarły się na oścież, dwór Gedki, którego nie było wprzód widać, chodził strojno i zbrojno.
Toż samo na Wojewodzińskim było, w mieście kto co miał warzył, dym słupami walił z dymników, beczki dobywano z piwnic, w rynku jak w wielkiéj izbie rozkładali się ziemianie, wnosząc sobie ławy i stoły.
Ale największe ludu zbiorowisko było na drodze, którą Kaźmierz do zamku miał jechać z Biskupem. Tu nie tylko postrojeni w kożuchy i długie szaty mieszczanie, kupcy swoi i cudzoziemcy w strojach różnych, żydzi w kapeluszach śpiczastych, rycerstwo we zbrojach, ale mnóstwo poubieranych jak łątki niewiast w oknach siedziało, stało we wrotach, cisnęło się nad gościńcem.
Najpiękniejsze twarzyczki występowały na przedzie, a około nich śmiechem bujało i słówkami strzelało raźnie, bo rycerstwo rade na świeże mieszczańskie dziewuchy wytrzeszczało oczy na nie i zaczepiało słowy śmiałemi. Żadna z nich niby nie słyszała i nie rozumiała, nie spojrzała, ale po białych ich twarzach rumieńce migały jak błyskawice i śmiech drgał na ustach choć je sznurowały.
Bogate baby i dziewki wyglądały tak okazale jakby rycerskie niewiasty. U nie jednéj łańcuch się zwieszał na szyi, czółko stało na głowie od złota, ręce błyszczały w pierścieniach całe, pasy świeciły od kamieni; nie jedna téż więcéj oczyma jaśniała niż klejnotami. Więc młodzież rycerska wołała sobie.
— Ej! tę z brzega, to bym wziął i miłował mocno!
— A i ta w pośrodku z kosami złotemi, choć ją zjedz!
— Mnie ta biała jak pieróg do smaku, żeby ją choć pocałować.. człek by czuł miód na ustach do trzeciego dnia!
Wszystkie do których się to stosowało, rozumiały dobrze do kogo pito, płonęła każda a oczy spuszczały, a piersi podnosiły się żywo, zaręczyć nie można żeby z ukosa patrząc nie szukały zkąd głos wychodził.
Z drugiego szeregu mężczyźni tak naciskali napastliwie, że tu i owdzie krzyk się dał słyszeć ale ze śmiechem wesołym zmięszany. Tylko panom mieszczanom koło serca było nie dobrze, choć im to pochlebiało że ich niewiasty tak pięknie występowały — ale zazdrość kąsała.
Zmierzchało już a ów zapowiadany Kaźmierz się nie ukazywał, natomiast coraz nowe poczty przybywały.
— Oto ciągną! oto idą! — wołano poznając okolicznych ziemian.
Oczy się obracały ku gościńcowi tęskliwie, na którém za pyłem ledwie coś szarzało zdala.
Tuż, jakby na dany znak, z dzwonniczek po kościołach zaczęło dźwięczeć radośnie na jakąś weselną nutę. Rozkołysały się dzwony, rozśpiewały coraz ochoczéj, coraz żywiéj, coraz głośniéj, ze dwu, ze trzech urosło tyle na raz dźwięku, iż ludzie stojący obok siebie, rozmówić się już nie mogli.
Wszystkiemi głosy wołały dzwony jak ludzie.
— Zbawca nasz z niewoli!
Jasne, cienkie, grube, ciężkie wołania ich zlewały się w chór jeden.
— Bogu na chwałę, Kaźmierz przybywa!
Na twarzach jak w dzwonów śpiewie radość była niezmierna, wszystkie mówiły.
— Zbawca z niewoli!
Rycerstwo siadało na konie, włócznie z proporczykami unosząc do góry.
Na gościńcu tuman się wzbijał i opadał.
Ujrzano naówczas przodem jadącego na okrytym koniu Biskupa Gedkę, który w bok się lewą ręką ująwszy, prawą trzymał podniesioną jak do błogosławieństwa. Na twarzy jego był wyraz zwycięztwa i dumy. Obok niego jadący w ciemnéj sukni z jednym łańcuchem na szyi, Kaźmierz blady, strwożony, z oczyma na dół spuszczonemi, wydawał się jak więzień lub żaczek, którego szkolnik wiedzie ze sobą.
Przecież te oczy spuszczone i pokorne oblicze były tak piękne i tak ujmujące, po twarzy ponuréj Mieszka, iż wszyscy ujrzawszy go z uniesieniem wołać zaczęli.
— Zbawca z niewoli!
Krzyk się wzniósł taki, że zagłuszył dzwony, widać było jak Kaźmierz zbladł trupio, zachwiał się na koniu, głowę spuścił jeszcze, ku zamkowi na który go prowadzono, nawet spojrzéć nie śmiejąc.
Tam z wałów wiały już chorągwie i okrzyki leciały ku niemu. Biskup pochylił się szepcząc jakieś słowa które go pokrzepić i orzeźwić miały, ale Kaźmierz nie dźwignął głowy, jechał ciągle jak winowajca na opróżnioną brata stolicę, z trucizną w sercu.
Za nim na koniu dzielnym ciągnął Wojewoda Szczepan wąsa podgryzając, daléj co najprzedniejsi krakowscy ziemianie, stare rody tutejsze, ojczyce odwieczni, co razem z Piastami tu przyszli, albo przed niemi się poczęli.
W orszaku księcia jechał i Stach, któremu oczy błyskały weselem razem i łzami, daléj Wichfried szczęśliwy i co żyło przyjaciół tego który dotąd nie miał wrogów.
Ten dzień miał mu ich uczynić.
Po drodze ciągle stawać było potrzeba, zachodzili mu ją i zajeżdżali mieszczanie, duchowni panowie, żupani zamków sąsiednich, którzy już je na imię Kaźmierza pozdawali.
Powtarzano ciągle — Żyw bywaj, zbawco nasz!
Strwożony w sumieniu gwałtem jaki na nim popełniono, pół żyw wjechał Kaźmierz i stanął u progu kościoła na Wawelu. Tu stał archidjakon w szatach uroczystych, z krzyżem i wodą święconą i duchowni wszyscy nucąc hymn ambrozjański, hymn tryumfu i dziękczynienia, któremu przygrywały dzwony.
Przodem wszedł Biskup, za nim książę do ołtarza wielkiego, przed którym padł na kolana, twarzą na ziemię i płakał.
— Odwróć panie ten kielich odemnie!
Gdy się to działo, dworek Skarbnego Juchima, po nad samą wjazdową drogą, którą książę przeciągał stał tak zamknięty i zabity szczelnie, jakby w nim wymarło wszystko, lecz ktoby był zajrzał do środka po nad wysokie z dylów grubych parkany, zobaczyłby przez szpary przypatrujących się pochodowi a drżących, bladego Juchima targającego rzadką brodę siwą i bledszego jeszcze Mierzwę, trącego niespokojnie twarz ściągniętą trwogami i troską. Oba milczeli, jakby się lękali wydać głosu, by ich nie zdradził.
Z nich dwu Juchim jeszcze się zdawał odważniejszy, Mierzwa choć męztwa sobie dodawał popijając potrosze, choć się krzepił na duchu filozoficznemi argumentami, chwilami zimnym oblewał się potem.
Wśród tych co z Kaźmierzem przeciągali poznawał ludzi których sądził. Juchim liczył tych których odzierał i mękami zmuszał do oddania ostatniego grosza. Wszystko to teraz zwycięzkie zapanować im miało!
Poprzeciągały już oddziały, zdala słychać było tylko huki, wrzawę, wołania na zamku i dzwony, a w mieście tłumne okrzyki — na gościńcu pusto już było, a oni stali jak wkuci i patrzali jeszcze.
Juchim w orszaku dojrzał po za księciem jadącego Stacha, zdziwił się mocno i pomyślał.
— Winien mi grzywny, ja mu się ich nieupomnę — alem go zwolnił, mógłby o tém pamiętać!
Gdy oba o padającym już mroku zeszli ze stanowiska, Skarbny i Mierzwa spojrzeli sobie w oczy i głowami potrzęśli.
— No, a co teraz będzie? — zamruczał Juchim.
— Co ma być! — odparł Mierzwa, udając wielce śmiałego — nie boję się niczego! Sądziłem jak mi sądzić kazano!
— Cóż ja gorszego? — zawołał żyd — jam te pieniądze pobierał, któreście mi brać kazali!
— No, tak! tak — rzekł Mierzwa — ale niechciałbym być w waszéj skórze! Ja siedziałem na ławie z prawem w ręku, wy jak przyszło wycisnąć grzywny, i na mękiście brali.
— Czy to z niemi można było inaczéj? — zawołał żyd — albom to ja grzywny dla siebie ściągał? Hm, ja w waszéj skórze nie chciałbym być. Gdyby nie wasz sąd nie byłoby moich grzywien.
— Słuchaj, Juchim — przerwał Mierzwa — ani ty mnie ani ja ciebie, nie powinniśmy się zdradzać i oczu sobie wykalać.
— Na co my mamy zdradzać? po co mamy kłuć! — rzekł Juchim.
Mierzwa po chwili powtórzył co już mówił nieraz.
— Oni się bezemnie nie obejdą! kto tak zna wszelki zakon jak ja!
— A zkąd oni wezmą grzywny, gdy ja im niepokażę kędy one są? — dodał Juchim zadumany.
Pocieszali się a jednak zadumali wielce niespokojni.
— Kogo ty masz? — spytał Mierzwa.
— Ja? nikogo! samego siebie!
I Juchim stuknął palcem w głowę.
— To mało, ja muszę kogoś szukać.
— Jak ja szukać zechcę, może téż znajdę! — rzekł żyd.
Przyjaciele stali jakby nieufni naprzeciw siebie, jeden chcąc wybadać drugiego.
— My powinni iść razem, a nie na siebie zrzucać winy! — dodał Mierzwa.
— Który z nas zaszkodzi drugiemu — rzekł żyd — albo to niema czém mu oddać!
Mówili jeszcze urywanemi słowy, gdy do wrót silnie dobijać się zaczęto.
Był to Stach, który choć w orszaku księcia z innemi przybył, dla wielu oczów i świadków nie chciał na zamku nocować. Szukał sobie na uboczu miejsca, z któregoby mógł pana swojego strzedz, niewidziany bronić go i osłaniać. Tymczasowo trzeba mu było kąta, w którymby stanął gospodą.
Dworek Juchima w sąsiedztwie zamku nastręczył mu się i choć nie wiedział kto w nim mieszkał, obyczajem ówczesnym przybył prosić o przyjęcie, probując czy mu się tu wcisnąć nie uda.
Wrota były zaparte, biegł już do nich odrapany sługa, gdy Juchim przelękły, obawiając się aby go na niebezpieczeństwo głupotą nie naraził, z gniewem go odepchnął i sam do bramy pośpieszył.
Pomimo mroku mógł jeszcze dojrzeć kto się dobijał i osądzić czy wpuścić go było można, wypraszać się lub bodaj opłacić.
Przyłożył więc oko do wązkiego otworu i pilno przypatrywać się zaczął. Poznał Stacha. Był mu na rękę. Trwoga i nadzieja razem go objęły.
Stach dobijał się ciągle jak pan, wołając aby otwierano. Juchim zapytał po cichu czego żądał?
— Czego? a to się rozumie że gospody! — odparł przybyły. — Przyszliśmy z księciem, na zamku dla wszystkich miejsca niema. Otwierajcie a żywo! Niewiele mam ludzi i koni. Jest nas trzech, zapłacę za wszystko, dachu mi tylko i stajni potrzeba.
Gdy się to działo, Mierzwa niepewny kto przybywa, ukrył się ale nasłuchiwał.
Wahał się jeszcze Juchim.
— To gospoda nędzna, licha — zawołał — niema gdzie postawić koni, dla miłości waszéj wygody nie będzie.
— Ja jéj nie potrzebuję — mówił Stach nalegając — koniom byle dachu kawał, aby im na grzbiet nie ciekło. — Otwieraj.
Po krótkim namyśle Juchim kazał wrota otworzyć, a Stach z Żegciem i służbą natychmiast w dziedziniec wbiegli. Wrota z obawy aby się kto więcéj nie przypytał, co rychléj zaparto.
— Będziecie mnie od drugich bronili — rzekł Juchim przystępując i kłaniając się. — Hej! hej! my z miłością waszą nie od dziś znajomi, to się dobrze złożyło!
Stach poznawszy Skarbnego ramionami ruszył.
— A no — rzekł, — jeśli myślisz że ja ci grzywny przywiozłem, omylisz się srodze.
— A! a! ja żadnych niepotrzebuję — rękami strzepując odezwał się Juchim. — Co za grzywny! One pojechały z tym co go tu niema!
I wskazał w stronę, w którą się Mieszek oddalił.
Stachowi z powodu grzywien i żyda gospoda się nie zbyt miłą wydała, lecz gdy raz tu wpadł a pod noc sobie innego kąta szukać nie mógł, musiał przyjąć co los naraił.
Trochę zakłopotany Juchim go do izby prowadził.
— Mówiłem miłości waszéj, że u mnie wygody mieć nie będziecie. Na posłanie chyba siano i kobierczyk lichy, dla koni niema nic. Jadło! a! jakie u mnie jadło! nędzne — ja człowiek ubogi.
— Ubogi? wy? — rozśmiał się Stach wchodząc za nim.
Uśmiech szyderski do żywego tknął Juchima, który wprost z obojętności chłodnéj przeszedł do największego roznamiętnienia. Posądzenie go o zamożność było dlań najstraszniéjszą groźbą.
Podniósł obie ręce wychudłe wskazując na istotnie nędzną izdebkę do któréj weszli.
— Wasza miłość nie chcecie wierzyć ubóstwu mojemu! Albo mnie Mieszek i Kietlicz nie darł ze skóry jak innych — zawołał. — A! gorzéj niż innych! Na wyjezdném ostatni im grosz oddać było potrzeba! Ja z głodu mogę umierać! Kto mnie dziś pożywi, kto się ulituje?
Stach zlekka go uderzył po ramieniu.
— Bądźcie dobréj myśli — odezwał się — pan nasz nowy, którego wam przywiedliśmy, sprawiedliwy jest, bogobojny, litościwy, z nim i wam lepiéj będzie i wszystkim. A ci co z tym panem jadą, nie drapieżne sępy są, ale ptactwo spokojne.
Juchim skłonił głowę z poszanowaniem.
— Służyliście księciu Mieszkowi, — dodał Stach.
— Ja? — przerwał Juchim — a kto mu nie musiał ze strachu służyć? każdy człowiek życie ratuje.
Tak się rozpoczęła rozmowa, poczém Juchim mimo ubóstwa na które skarżył się, postarał o godne gościa przyjęcie. Sam poszedł po chléb biały, wino i jakieś słodycze, które na miedzianéj tacce w saraceńskie wzory rysowanéj przyniósł Stachowi.
Ten więcéj potrzebował spoczynku niż pokrzepienia, miał téż do myślenia wiele. Uzbierało mu się na duszy i dobra i złego dostatkiem.
Najgorętsze życia jego pragnienia były dopięte, Kaźmierz wszedł na stolicę. Lecz na tém się nie kończyło. Tu dopiero oczekiwać go miały największe niebezpieczeństwa, zdrady ludzi, podstępy, knowania, walka z Mieszkiem i rodzeństwem jego; chciwi połowu przyjaciele, chciwe panowania nad panem niewiasty.
Od tego wszystkiego chciał go bronić. Czuł dobrze że teraz stanęli dopiero na placu boju, gdzie największego potrzeba było czuwania i pilności. On, jak sobie z dawna ślubował, stać musiał na straży nie ukazując się, być wszędzie niewidocznym, nie oddalać się na chwilę, czuwać, szpiegować, zabiegać. To była życia jego pokuta.
Jak temu podoła? sam niewiedział, Bogu się oddając, który na czyste patrzał serce i na niebezpieczną drogę aniołów stróżów miał zesłać.
Westchnął, zostawszy sam, o pomoc do niebios.
Troska już jedna kamieniem na sercu mu leżała. Nie mając innego celu w życiu, nad wywdzięczenie się panu swojemu, śledził wszystko pilno co go otaczało. Nie uszło oka jego i ucha, że Dorota zastawiła sidła na słabego pana. Od pierwszego spotkania z nią na Skałach, Stach powziął do niéj wstręt i obawiał się zalotnicy. Dojrzał już jak w Sandomirzu zabiegała, aby sobie do księcia utorować drogę. Wiedział że Wichfried był u niéj, że ją wieczorem na zamek prowadził i że tam długą chwilę przebyła.
Trwożyło go to wielce.
— Zła niewiasta — mówił w duchu — zalotnica przebrzydła życie mu zatruje, troski i srom nań ściągnie, opanuje nazbyt dobrego pana!
Wszystko co słyszał o wdowie, co widział sam, przejmowało go wstrętem. Znając z młodości Kaźmierza, wiedział że urokowi niewieściemu oprzeć się nie umiał, i że im napastliwszą tém była dlań niebezpieczniejszą.
I o tém posłyszał Stach, że jéj kazano za Kaźmierzem jechać do Krakowa. Pierwszą więc robotą jaką sobie zadał było, księcia od niéj uwolnić, ale jak to uczynić? niewiedział jeszcze.
Gdy mu siano i kobierczyk przyniesiono, a Żegieć zniósł juki i pościelać przyszedł, Juchim stał jeszcze na uboczu, czekając czy czego niezapotrzebują. Na myśl przyszło Stachowi wszystko wiedzącego żyda zapytać o wdowę, którą z jéj szaleństw w Krakowie znano. Sądził że się dowiedzieć może od niego, gdzie Dorota w Krakowie zamieszkać mogła, bo był pewnym że na zamek nie będzie śmiała się wcisnąć. Począł trochę z przełaju, o panów z Tęczyna zagadując go, którzy z Mieszkiem trzymali.
— Trzymali oni z nim — odpowiedział Juchim — ale pod koniec i oni już, gdy ich wołał, jechać do niego nie chcieli. Możni są, przecież z panem i całą ziemią do wojny nie staną.
— A co się z siostrą ich stało? — dodał Stach.
Juchim ze wstrętem ramionami ruszył.
— Któż ją wié! — bąknął.
— Pono zamknąć ją chcieli?
— No — rzekł Juchim — aby ona teraz tylko ich nie pozamykała! Wszystkim wiadomo że stary Wojewoda, choć żonę ma, choć go za to Biskup łaje, bardzo się w niéj rozmiłowuje... A ona by córką jego mogła być!
Juchim splunął nieznacznie.
— Onaby tu w Krakowie dom swój mieć powinna? — spytał Stach.
— Jakżeby nie miała, ma, jeżeli bracia nie zabrali. Dwór był bardzo paradny! Będzie w nim teraz wesoło! — rzekł żyd szydersko.
A gdy Stach pytał więcéj, zakończył stary.
— Wielkiego rodu pani, ale to jest niewiasta o jakiéj król Salomon nasz, który wiele od nich wycierpiał, powiedział że gorszego nad nie na świecie nie ma nic!! Niech Bóg od niéj broni każdego poczciwego człeka!