Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Następnego dnia, ks. Biskup Gedko mszę ranną sam odprawiał w zamkowéj kaplicy. Książe klęcząc jéj słuchał, przedniejsi ziemianie i rycerstwo napełniali szczupłą budowę i zalegali tłumem u proga. Księżna z synaczkiem także była przytomna.
Po wczorajszém gorączkowém usposobieniu wszystkich, dnia tego widać było myśli poważne na czołach i niemal troskę. Począwszy od księcia i Biskupa, każdy się zdał przywalony brzemieniem, ale z rycerstwa patrzała jakaś odwaga i postanowienie silne, jakby się na wielki i stanowczy krok gotowało.
Zaledwie dokończywszy mszy cichéj Biskup skinął na Wojewodę i gdy książe wstał od klęcznika, starszyzna wszystka z Gedką na czele za nim się potoczyła.
Czuć było że chwila w któréj się losy Kaźmierza i krakowskiéj ziemi rozstrzygać miały, blizką była, gotowali się do niéj wszyscy na duchu. Książe dnia tego już się nie starał uniknąć rozmowy, wolnym krokiem szedł obok Gedki do wielkiéj izby. W drodze nikt nie przemówił słowa, spoglądali na siebie dając znaki porozumienia.
Kaźmierz szedł blady jak winowajca którego wiodą na plac kaźni, ale z rezygnacyą i powagą. Uniknąć spotkania i starcia dłużéj już nie było podobna.
Gdy się naprzód książe z Biskupem, potém wszyscy przedniejsi znaleźli w izbie, stanęli kołem otaczając Kaźmierza. Cichość panowała uroczysta, przerwał ją pierwszy Gedko.
— Miłościwy książe — odezwał się — przyszliśmy do ciebie jako dzieci do ojca, a ja pasterz wiodę oto gromadkę tę, która ci się do stóp kłaniając, prosi abyś objął krakowską stolicę i wierzchnią władzę.
Nie tajno Wam że panowanie Mieszkowe stało się wszemu ludowi nieznośném, czyny jego o pomstę do Boga wołają, a cnoty twe o nagrodę do niebios. Idź więc, siadaj na stolicę i rządź nami. Niech pokój i błogosławieństwo Boże zstąpią na utrapioną ziemię naszą.
Tak począwszy wymowny Biskup sławił Kaźmierza, który z oczyma spuszczonemi, słuchał niemal zawstydzony. Wynosił jego rozum, naukę, miłość sprawiedliwości, waleczność, łagodność, miłosierdzie, chętne wybaczanie uraz, skromność, szczodrobliwość, zamiłowanie w pracy, cierpliwość.
Ziemianie słuchając coraz to mruczeniem, szmerem, okrzykami mu potakiwali. Gdy biskup długą swą skończył mowę, książe wzruszony zrazu odpowiedzieć nie mógł, łzy mu z oczów płynęły. Wreście począł słabym głosem.
— Nie pierwszy to raz miłości waszéj dowody mi dajecie — rzekł — wiodąc mnie na pokuszenie władzy, któréj ja nie pragnąłem i nie pragnę. Przypomnijcie sobie że niektórzy z was Swiatosław, Jaksa i inni, ciągnęliście mnie już abym to sławne państwo objął za żywota brata mojego Bolesława. Odrzuciłem wówczas nagabanie to, przenosząc miłość i wierność bratu nad urok potęgi znikoméj. Albowiem kto na brata godzi jakby sam na siebie uderzał. Jeżelim naówczas młodszym będąc, nie chciał się zmazać niewiarą cóż dzisiaj?
Godziłożby się iść tą drogą do władzy? nastawać na wygnanie starszego brata, który mnie kocha, i pozornéj wielkości poświęcać poczciwość? Sami bądźcie sędziami.
Biskup nie dał mówić mu dłużéj.
— Miłościwy książe — przerwał — cale inaczéj stały sprawy naówczas a dzisiaj. Kilku ludzi przyjaznych chcieli cię prowadzić na stolicę, dziś wszystek lud woła do ciebie. Ginie państwo to jeżeli ty go ratować nie będziesz. Nie mówię o sobie bom na męczeństwo gotowy, ale wszyscy przedniejsi skazani już są na wygnanie lub kalectwo i więzienie. Padną głowy — to nic jeszcze, ale z niemi prawa i swobody nasze ziemiańskie, niewola trupem uczyni ciało to żyjące ziem naszych. Zlituj się nad nami, a nad ziemią swą, któréj winieneś życie.
Kaźmierz poruszony był.
— Ojcze — zawołał — Mieszek nie może i nie zechce być niesprawiedliwym i okrutnym, ja moją głowę poniosę za was i zakon się zastawując.
Niesłuchając go, zaczęto wołać.
— Panuj nam! panuj!
— Nie czyńcie mnie zdrajcą, nie czyńcie bratobójcą! przerwał Kaźmierz.
— Niechcemy Mieszka zguby — odparł Biskup — zdali się Wam, niech wraca na dzielnicę swą, ale gdy starszym być nie umiał niech będzie posłusznym młodszemu.
Kaźmierz z opuszczonemi rękami słuchając milczał, gdy ziemianie zbliżyli się doń i przyklękając za kolana go i za ręce chwytać poczęli.
— Idź z nami, panuj nam! — powtarzali.
— Mieszka wybawisz — dodał Wojewoda Szczepan — inaczéj on życia nie pewny, ze strachu o siebie, w obronie własnéj porwać się kto nań może.
— Przejednamy go — odezwał się książe — wymożemy odpędzenie sług niedobrych. Zamiast czynić mnie wywłaszczycielem, dajcie mi być pośrednikiem.
Gedko słuchając głową potrząsał.
— Wszyscy Mieszka znamy — odezwał się — nie da się on złamać, ani zastraszyć, ni pokierować, między nim a ziemiany zgody już być nie może.
Przystąpili doń znowu wszyscy a Biskup począł z gorącością wielką.
— Nie odstąpimy ztąd bez ciebie — zawołał[1] — Mali to być grzechem co czyniemy, ja grzech ten na sumienia nasze rozkładam. Gwałt ci zadamy! Wybłagamy to abyś się dla nas poświęcił.
— Panem nam musisz być, ty lub nikt — dodał Wojewoda a za nim Leszczyc, Cholewa, i wszyscy[2] — Nie ma tu jednego coby mówił inaczéj, coby przeczył. Zgodnie wszyscy prowadzimy cię na stolicę.
— Krew przelaną będę mieć na sumieniu! — zawołał Kaźmierz.
— Jedna kropla jéj nie popłynie, bo walczyć nie potrzebujemy — odparł Biskup[3] — Krom samego Mieszka i małéj garści zauszników jego żywego człowieka niema w krakowskiéj ziemi, coby z nim i przy nim stanął. Nawet przyboczne jego straże z nami się połączą.
— Tak jest — ciągnął daléj Wojewoda — mamy tę pewność. Zamek czeka tylko aby ci otworzyć bramy.
Nalegano silniéj coraz, gdy Kaźmierz, który niewiedział już jak się opierać, o czas do namysłu prosił.
— Sumienie nie dopuszcza! — rzekł.
— Daną mi od Boga władzą, rozgrzeszam je — przerwał Biskup.
Kaźmierz wzburzone jeszcze zgromadzenie porzucając, szybko się oddalił.
Po wyjściu jego gwar powstał ogromny. Chciano gonić za nim, ale Jaksa i Wichfried zaparli drogę. Biskup spokój zalecił, głosy ucichły i zmieniły się w szemranie.
Kaźmierz tymczasem w izbie swéj zamknąwszy się, przebiegał ją krokami wielkiemi. Drzwi od niéj stały otworem do drugiéj, w któréj po Henryku spuścizna, zbroja jego i płaszcz wisiały; rzucił się ku tym pamiątkom drogim, jakby chciał uciec na łono brata, u niego szukając opieki i rady. Drzący cały, zburzony, łzy miał na oczach.
— Co powie duch ojca naszego! co ty Henryku mój rzeczesz, z wysokości patrząc na niegodnego zdrajcę i przecherę? Godzienże będę modlić się za was? Mieszka przekleństwo nie spadnież na mnie i ród mój? o Boże!
Rzucał te słowa przerywane, dobywające mu się z piersi, gdy ręka prawa, którą obejmował zbroję i płaszcz brata poczuła że coś zimnego padło w nią i do niéj przylgnęło, jakby na wołanie to cień Henryka mu z czémś w pomoc przychodził. Drżącą ręką ściskając to na co dłoń natrafiła, Kaźmierz podniósł ją i spostrzegł dawno niewidzianą buławę, jak berło misternie wyrabianą, którą Henryk przywiózł z sobą z Palestyny. Była ona darem Ludwika króla Francyi, krzyż i lilje godła pokoju i zgody stały na niéj wyryte.
Jakim sposobem to berło znalazło się w jego ręku, gdy było zawsze przytwierdzone do zbroi, nieumiał sobie Kaźmierz wytłumaczyć — stanął głęboko zadumany. W owym wieku wiary, gdy w każdéj chwili ludzie widzieli nad sobą czynne działanie Opatrzności, mięszającéj się do wszystkich życia wypadków — los, który mu dał w dłoń berło, mógł Kaźmierz uważać jakby za wskazówkę przeznaczenia.
Drżącą ręką postawił berło na swém miejscu, ale stoczyło mu się pod nogi i napróżno usiłując je przytwierdzić do zbroi brata, musiał wreście złożyć je na stole.
Niedano mu długo spoczywać samemu, wcisnął się Jaksa, stary druh i napastnik stary, który już dwakroć ciągnął na stolicę Kaźmierza, z nim Wichfried przyjaciel młodości, oba z twarzami rozjaśnionemi.
— Próżna rzecz opierać się — rzekł Jaksa wchodząc śmiało. — Nastają na szyje ziemian, wyroki na nich wydane, Biskup zagrożony wygnaniem — książe musisz iść do Krakowa, Mieszka opuścili już wszyscy, krom Kietlicza i kilku ludzi, nikogo niema.
— Mówiłem wam — odparł Kaźmierz — pójdę ale jako pośrednik, jako pojednawca, sam się oddam w jego ręce, aby was zasłonić. Tak, idę ale nie inaczéj jak z małą garścią ludzi, któraby seciny nie przenosiła.
Zdobywać Krakowa nie myślę, brata wypędzać nie będę. To moje słowo ostatnie.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli na siebie.
— Dobrze tak — rzekł pierwszy — idźcie w stu, idźcie w pięćdziesięciu ludzi, ale idźcie a ratujcie. Przekonacie się sami czy jest co do uczynienia. Więcéj od was nie żądają.
— Jako pośrednik, nie inaczéj — dodał Kaźmierz.
— Jako chcecie — potwierdził Jaksa.
Zatém pozwólcie abym o tém, dla ich uspokojenia, oznajmił Biskupowi i ziemianom.
Jaksa żywo wyszedł z komnaty, pozostał Wichfried. W chwilę potém okrzyk ogromny rozległ się po zamku, w podwórcach, do koła.
Zbladły Kaźmierz rzucił się na krzesło.
W tém wbiegł rozpromieniony Goworek i całując księcia po rękach, wołać począł.
— Na kiedy książe konie mieć każesz gotowe?
Książe pomyślał chwilę.
— Choćby jutro, jadę — ale nie więcéj jak w pięćdziesiąt.
— Kilkaset jest ich na zamku i w mieście — rzekł Goworek.
— Niech idą gdzie chcą, rozjadą się, stoją i czekają, z większą siłą ja nie ruszę. Rzekłem i uczynię jakom rzekł.
Goworek głowę skłonił i wyszedł.
W wielkiéj izbie zebrani już się zwycięztwem cieszyli, Biskupa twarz się uśmiechała, Wojewoda był wesół, ziemianie się ściskali.
— Z niewoli nas wybawił, — wołano — zbawcą jest naszym.
Gedko jednak zawczesnéj radości nakazał milczenie ostrożne.
— Nie trzeba nalegać nań, straszyć go, niech jedzie w pięćdziesiąt koni, choćby z dziesiątkiem tylko, my tam będziem co go na zamek wprowadziemy, załoga nasza, lud wszystek. Mieszek uchodzić musi chceli życie ocalić. Kaźmierzowi dać trzeba czas aby się z sumieniem przejednał.
Książe, zaledwie wyrzekłszy słowo stanowcze już go żałował, Wichfried który go nie odstępował, spostrzegł posmutniałe i zmienione lice, począł go pocieszać i krzepić, ale Kaźmierz zamknął mu usta.
Nie prędko wyszedł znowu do zgromadzonéj starszyzny. Tu, jakby sobie na to słowo dano, nie wznowiono rozmowy, nie nalegano; przyjęto go jak pana w milczeniu. Ziemianie według danych im przez Biskupa i Wojewodę skazówek rozjeżdżać się zaczynali.
U stołu wieczornego gdy zasiedli, Biskup za gaił[4] rozmowę o świątobliwych sprawach innych panów i królestw, o kościołach, klasztorach, relikwiach świętych, budowaniu gmachów na chwałę Bożą jakich w Polsce nie widziano.
Kaźmierz mocno się tém zajął. Przeszedł czas na opowiadaniach o ziemi włoskiéj, niemieckiéj i francuzkiéj, o nowych na krzyżowe wyprawy przygotowaniach.
Ku końcowi tylko, gdy się rozejść mieli, gdyż pobożny Biskup chciał wieczorne godziny odprawić, rzekł do księcia.
— Dziękujemy wam za obietnicę. Weźmiesz książe koni ile zechcesz, a my we dwu nieodstępnie towarzyszyć Wam będziemy. Choćby bez orszaku, pójdziemy z Tobą.
Tak się rozstali.
Gdy się to na zamku działo, w chacie zajmowanéj przez wdowę, nowa się napaść na księcia gotowała i nowe dlań niebezpieczeństwo. Nie bez przyczyny rzeczono że co niewiasta mieć chce to się stać musi. Mają one ten zmysł iż gdy czego pragną, ku temu wszystkie siły swe na razie skierowują; nie trwa ten ogień słomiany długo, ale wielkiém płomieniem goreje.
Wdowa namiętną była a raz powiedziawszy sobie że księcia pozyskać musi, ku temu celowi z całą gorącością swą się zwróciła. Nie miał pokoju koniuszy i sługi, póki nie dowiedzieli się przez kogo i jak do księcia najłatwiéj trafić można. Na zamku już miała przekupione sługi.
Radzono różnie, jedni Goworka, drudzy Jaksę, inni Wichfrieda jako poufałego przyjaciela od młodości, któremu książe najwięcéj pozwalał.
Wiedząc o nim dawniéj i rachując na to że młodego łatwiéj sobie pozyszcze, Dorota postanowiła udać się do Wichfrieda. Wybór był szczęśliwy, niemiec sam niewiasty lubił, z księciem o nich rozmawiał, wchodził do izby kiedy chciał, wprowadzał z sobą kogo mu się podobało.
Wichfried kręcił się około zamku nieustannie, a tego dnia, z powodu wyboru w podróż, w któréj miał księciu towarzyszyć, więcéj niż kiedy. Dorota upatrzywszy chwilę gdy z zamku do koni jechał, wybiegła z dworku, drogę mu zastąpiła i poczęła błagać a prosić aby do niéj zaszedł na chwilę rozmowy.
Domyślił się niemiec kto była, a piękna i strojna niewiasta, tak go pierwszém wejrzeniem ujęła że się jéj opierać nie mógł. Kunszt uwodzenia ludzi i przemawiania do nich, miała Dorota od natury dany. Umiała gdy jéj było potrzeba pokorną się stać, zuchwałą, poważną, swawolną, nieszczęśliwą. Rzuciwszy okiem na niemca miała już pewność że się on jéj nie oprze.
Gdy rzuciwszy konia wszedł za nią do dworku, zdziwiony trochę napaścią bardzo dlań miłą, już błagająca przed chwilą niewiasta zmieniła się w miłościwą panią gotową mu rozkazywać; zawsze piękna, teraz rozognieniem, niecierpliwością stała się wdzięczniejszą jeszcze.
— Wyście druhem a bratem księciu naszemu, — zawołała śmiało doń przystępując Dorota — uczyńcie to, uczyńcie abym ja mu do nóg rzucić się mogła, aby mojéj prośby posłuchał na chwilę!
Jestem nieszczęśliwą, prześladowaną sierotą, rodzeni bracia godzą na życie moje — opieki szukam u księcia.
Załamała przed nim białe dłonie. Wichfried się uśmiechał patrząc, i niedowierzając téj wielkiéj boleści i niebezpieczeństwu.
— Wiecie pewnie kto jestem — mówiła śmieléj coraz — ludzkie języki mnie szkalują — jestem Dorota z Tęczyna.
Wichfried słuchał nieprzerywając, przypatrując się z przyjemnością pięknéj wdowie, która mówiąc o miotanych na się potwarzach, postawą, wejrzeniem, obejściem całém, zdawała się dowodzić iż nieprzyjaciele nie darmo ją ogadywali.
Ale w oczach Wichfrieda nie była występkiem zalotność, a wdowa w pełnym swych wdzięków rozkwicie tak go zachwycała, że rad był jéj służyć w czémby mu przykazała, byle u niéj łaskę zyskać.
Nie zdało mu się téż grzechem i znękanego Kaźmierza widokiem tak pięknéj niewiasty rozweselić. Pomyślał nawet w duchu że ta wspaniała postać jakby na kochankę króla była stworzoną.
Chciał się tylko nieco podrożyć.
— Miłościwa pani — zawołał — wcale to nie w czas teraz księcia niepokoić[5] — Smutny jest, zaprzątniony, zmęczony przez Biskupa i ziemian.
Dorota spojrzała szydersko.
— O! — odparła — ja mu długo czasu nie zabiorę, a żeby dlań męką być miało z niewiastą młodą pomówić chwilę — niewiem!
Zrobiła minkę nadąsaną i dumną.
Wichfried stał jedząc ją oczyma, co postrzegłszy, obróciła się kilkakroć jakby mu się lepiéj pokazać i popisać z sobą chciała, z taką zalotnością zuchwałą, iż niemiec oszalał.
— Miłościwa pani — zawołał — mając litość nad księciem niemogę wam wyrobić posłuchania. Gdybyście starszą a mniéj piękną byli — ale co na to powie księżna pani gdy się dowie?
Uśmiechnęła się wdowa udając skromną.
— Ja zalecać mu się nie myślę — rzekła oczyma sobie kłam zadając — tylko prosić o opiekę.
— Niebezpieczna rzecz brać was w opiekę — począł wesoło, zbliżając się do niéj Wichfried — to jak żarzewie za pazuchę.
Ja com tu wszedł ino, a już mi się wychodzić nie chce. — Siedziałbym jak wkuty, choć sprawa pilna.
— Siadajcież proszę — rozśmiała się rada z siebie wdowa i klasnęła na sługę, aby wino podał, które zawczasu przygotowane było.
Miała już Wichfrieda i była swego pewną. Gdy przyszło pić, niemiec wymógł na niéj aby wprzód do kubka przyłożyła usta, dla nadania napojowi smaku, potém przysiadł się do niéj tak blizko iż czuł jéj oddech i mógł na białe patrzéć ramiona.
— Wiem — odezwała się do niego — że książe jutro jedzie do Krakowa, ja czekać nie mogę, wprzódy się z nim widzieć muszę i zapewnić sobie jego opiekę. Zatém, miły panie, dziś mi wyrobicie posłuchanie.
— Dziś? kiedy? chyba o mroku?
— O mroku! w nocy! wszystko mi jedno — odpowiedziała Dorota — księcia się nie boję. Padnę mu do nóg, powiem o prześladowaniu mojém, ojcem mi musi być.
— Za młody na to jest! — rzekł Wichfried[6] Dorota niby nie zrozumiawszy, ciągnęła daléj.
— Będę na was czekała do nocy — rzekła — wprowadźcie mnie tylko, nie lękajcie się o mnie ni o niego.
Wichfried nie przyrzekał jeszcze, ona nacierała.
— Musicie to uczynić dla mnie. Uśmiechali się ku sobie. Dorota poczęła coraz zuchwaléj.
— Miałam opiekuna w starym, Wojewodzie Szczepanie, Biskup się gorszył tą opieką i klątwą mu zagroził — nic mi już po tym trupie!
— Biskup gotów potém mnie i księcia wyklinać — rzekł Wichfried.
— Czyście żonaci? — spytała wdowa.
— Ja nie.
— Niema więc za co, bo wam szukać sobie niewiasty nie grzech, a książętom dużo wolno! Jam téż już stara i ktoby tam o mnie myślał! — dodała śmiejąc się sama.
Wichfried ujął ją za rękę białą, nie wyrwała mu jéj, zbliżył się jeszcze, nie uchyliła się, owszem skorzystała z tego aby mu coś do ucha szepnąć żywo, i wnet z siedzenia wstała, jakby już swego pewną była.
— Teraz sobie na koń siadajcie, — dokończyła — a wieczorem przyjdziecie po mnie.
Posłuszny jak dziecko Wichfried [sp]ełnił[7] przykazanie, ale z chaty wyrwawszy się jak pijany, ledwie konia mógł dosiąść.
— Czarownica! — rzekł w duchu.
Przed wieczorem, niemiec, który o niéj zapomnieć nie mógł, znalazł się sam na sam z księciem.
— Mam i ja poselstwo z prośbą do was — odezwał się żartobliwie — ale moje nie straszne! Owa wdowa, Dorota z Tęczyna, o któréj przy stole mówił Leszczyc, prosi a błaga o chwilę posłuchania dziś wieczorem.
— Dziś? tu? — zapytał książe.
— Pilno jéj — dodał Wichfried[8] — Sprawy nie znam, wiem tylko że na nią bracia godzą[9] — Niewiasta urokliwa, ale ponętna.. choćby w oczy jéj zajrzéć tylko, miło. Do nóg się wam rzucić chce aby opiekę wyprosić.
Kaźmierz, choć ciekaw jéj był, zawahał się. — Nie pora — rzekł — z niewiastą do mnie po nocy iść. Co ludzie rzeką!
— Przecie córka ziemianina, z żałobą do pana każdego czasu przyjść może — rzekł Wichfried[10] — Nie pozostanie długo.
Zręcznemu niemcowi opowiadając o swych rannych odwiedzinach w chacie łatwo było książęcia ciekawość obudzić. Znał go dobrze i wiedział że się da jéj uwieźć. Nie łatwo to jednak przyszło, opierał się Kaźmierz, wstręt jakiś i obawę czując, choć go ciekawość ciągnęła, aż Wichfried strach jego wyśmiewać począwszy, prawie gwałtem wymógł że przyprowadzić mu ją na chwilę pozwolił.
Za wczasu tego dnia przed jutrzejszą podróżą wszyscy się porozchodzili, Kaźmierz u żony posiedziawszy chwilę, powrócił do swéj komnaty.
Tak mu jednak wiele na głowie ciężyło, iż choć z Wichfriedem się umówił o posłuchanie dla wdowy, zapomniał o niém zupełnie. Goworek był z nim jeszcze na rozmowie, gdy niemiec wszedłszy dał znak że wdowa nań czeka w Henrykowéj komnacie.
Kaźmierz z pewną obawą i wahaniem, wszedł do niéj.
Izba była przyćmiona nieco, gdyż tylko dla przejścia przez nią mała się w niéj lampka paliła. Wśród tego mroku, na którego tle biały płaszcz Henryka i zbroja jego jak widmo stały — zaledwie dojrzeć mógł książe niewiastę która nań oczekiwała.
Stanęła jednak tak aby słabe lampki światełko całe na nią padało, a w półcieniu tym, który piękność jéj czynił powietrzną i mglistą, jak drugie widmo jakieś zjawiła mu się ta piękność, któraby może o świetle słoneczném namiętném swém licem, mniej uczyniła wrażenia.
Z żałobą idąc ubrała się téż żałobnie, czarno, lecz zalotnica i wielka pani nie zapomniała łańcuchów i złota. Zdobiły ją klejnoty uwydatniając kształty, które znikały we mroku.
Z niespokojną ciekawością wpatrywał się w nią Kaźmierz, gdy wdowa naprzód do kolan mu się pochyliła, potem chwyciwszy za rękę, gorące do niéj przyłożyła usta. Tym pocałunkiem namiętnością zatrutym jakby chciała przelać w niego gorączkę swoją, zmięszała księcia, który napróżno dłoń jéj wyrwać usiłował.
Wlepiła w niego błagające oczy.
— Miłościwy książe, ojcze, ratuj mnie sierotę, wdowę — poczęła pół głosem by niebyć podsłuchaną — cała ci się w opiekę oddaję. Bracia potwarzami mnie obrzuciwszy, czyhają na życie! Broń mnie panie! od ich napaści z domu uchodzić musiałam.
To mówiąc powtórnie rękę jego chwyciła, i zręcznym ruchem zbliżyła się ku niemu.
Ta postać piękna, przypominająca mu drugą, ukochaną, podobną do téj a różną, tak dziwne wrażenie uczyniła na księciu iż długo stał niemy niemogąc przemówić słowa. Czuł że mogła urokiem jakimś pociągnąć go ku sobie. Obawiał się zdradzić głosem, wyrazem.
— Tyś pan dobry, miłosierny, litościw, — mówiła Dorota — wydziedziczonéj, spotwarzonéj, odrzuconéj nie odepchniesz! Szłam do ciebie panie z ufnością jak do Boga! Złożyła ręce przed nim.
— Uspokójcie się — rzekł Kaźmierz — mówcie czego żądacie? Uczynię co mogę.
— Tyś pan nasz! ty możesz wszystko! — wykrzyknęła wdowa.
— Mylicie się — odparł książe — jam na Sandomirzu pan, w Krakowie sługa starszego brata.
— Nie! nie — przerwała Dorota — wszyscy wiedzą że się jego panowanie skończyło, a wasze zaczęło.
— Tak nie jest! na Boga! — oparł się Kaźmierz.
— Tak być musi! — powtórzyła niewiasta — inaczéj wszyscy i jabym zginęła...
Książe nie mogąc się już zdobyć na wyraz inny, zażądał znów by się uspokoiła. Piękna wdowa, jakby ją nagle wielka boleść ogarnęła, niby osłabła zachwiała się, rękę przykładając do czoła zdało się że upaść może.
Książe uląkłszy się, wskazał jéj ławę by usiadła. O to może zręcznéj niewieście chodziło, padła na nią, zwiesiła głowę na piersi, milczała, coś nakształt tłumionego łkania dobywało się z ust wpół otwartych.
Książe stał pomięszany, mając czas przypatrywać się wdowie i wszystkim jéj wdziękom, które niby mimowolnemi ruchy zdradzała, to się osłaniając, to chyląc, to podnosząc, to upadając pod ciężarem nieszczęścia swojego.
Przedłużało się posłuchanie, a że Dorota milczała, niemogąc dobyć głosu i oczyma tylko badając Kaźmierza, a oczarować usiłując, odezwał się łagodnie.
— Mówcie co dla was uczynić mogę?
— A! najmiłościwszy panie — przemówiła nareście — ja się na nogach utrzymać nie mogę, ty stoisz przed służebnicą twoją! Ja muszę ci opowiedzieć losy moje, posłuchasz mnie litościwie. Potém samo twe serce królewskie powie ci co masz uczynić dla mnie.. Litość czytam w oczach twoich.
Kaźmierz usiadł naprzeciw niéj; głos jéj, postawa, wdzięk nieszczęśliwéj przykuwały go do miejsca. Wdowa umyślnie przedłużała posłuchanie, a że mówić chciała cicho, pod pozorem by słyszaną lepiéj była, zbliżyła się tak że książe oddech jéj mógł uczuć prawie.
— Miałam najlepszego ojca który mnie kochał i popsuł, bo do miłości przyzwyczaił. Jego dobroć zazdrość w braciach obudziła. Kochałam będąc wyrostkiem ubogiego ziemianina, za którego mnie nie dali. Zabili go.
Zmuszono iść za starca! Zmarł ojciec, poczęło się prześladowanie, chcieli mi wydrzéć co on zostawił. Szukałam opieki, zakrzyczeli żem gachów szukała; ja — ja — dodała ręce podnosząc — com nie kochała tylko raz gdy byłam dzieckiem prawie, a odtąd nie spotkałam w świecie ktoby mi mógł być miłym.
Dziwném wejrzeniem zdała się mówić księciu — Nikt chyba ty!
— Miłościwy książe — ciągnęła daléj — spotwarzono mnie, jam niewinna! chyba że czystą się czując śmiałą jestem.
Weź mnie, panie, w opiekę swoją, osłoń — będę ci wierną służebnicą! Zostanę przy dworze twym, pójdę gdzie nakażesz, choć córką jestem możnego gniazda, będę niańczyć dzieci twoje.
Dla takiego pana jak ty, któżby życia nawet nie dał?
Śmiałe te a dziwnie poplątane wyrazy, mięszały Kaźmierza, ale widać było że wstrętu mu nie czyniły. Uśmiechał się.
— Boże uchowaj — rzekł — ażebyście zbyt blizką mnie być mieli — niebezpieczną jesteście. Potwarze na was rzucają bo mężczyzn za sobą wodzicie, którzy się wam oprzéć nie mogą.
Dorota oczy sobie przysłoniła.
— A! panie — wyjąknęła — czyż się to godzi tak z nieszczęśliwéj naśmiewać. Piękność moja i młodość dawno poszły ze łzami... a dziś już — —
Spojrzała nań oczyma przymglonemi, białe ząbki z różowych ust się dobyły — książe patrzał, coraz bardziéj czując się ujętym. Korzystając z osłupienia, wzięła rękę jego, znowu coś szepcząc, prosząc a całując ją napastliwie.
Kaźmierz bladł i czerwieniał, szczęściem mrok izby zmian jego twarzy widzieć nie dawał. Wrażliwy do zbytku nie mógł się oprzéć tym pieszczotom niewiasty natarczywym — drżał cały, zapominał się. Nawzajem, ująwszy jednę z jéj rąk, odezwał się głosem który wdowa sobie wytłumaczyć umiała — niepewnym i drżącym.
— Uczynię dla was — co tylko mogę, co zechcecie..
Ale wy... jesteście niebezpieczną niewiastą.
— Dla was? — podchwyciła wdowa radośnie — dla was, do którego tysiące wzdycha?
— Nikt! nikt! — odparł Kaźmierz spuszczając głowę. Szumiało mu w niéj, odwrócił się, uląkłszy sam siebie.
— Jadę do Krakowa — dorzucił spiesznie — kiedy powrócę niewiem, przemówię za wami do brata.. Jedźcie za mną, ale nie okazujcie się ludziom, bo złe są ludzkie języki.
— O! — odezwała się szybko i wesoło, pozbywszy udanéj boleści — mnie nikt nie pozna, ja się także po męzku, a choćby we zbroję przebrać umiem, mogę być giermkiem gdy trzeba.
Mówiąc z przyciskiem: także, spojrzała na księcia, który się poruszył zmięszany, bo mu na myśl przyszła Jagna.
— O! — dodała Dorota cicho — ja wiem wszystko i widziałam tę co konno po męzku jeździ po lasach.
Palec położyła na ustach, książe trochę zagniewany tą odwagą — rzekł prędko.
— Niewiem kto po lasach jeździ!
Dorota potrząsnęła głową.
— Mnie ani w lesie ni w mieście nikt nie zobaczy.
To mówiąc przysunęła się śmiało do księcia, i chwyciwszy rękę którą całowała długo, dodała żywo.
— Mam więc jechać do Krakowa? a tam! nieprawdaż? dacie mi znać przez Wichfrieda?
Czekać będę rozkazów! O! bądźcie mi opiekunem! bądźcie. Ja was tak jak nikt miłować będę, jak nikt!
Książe stał milczący i upojony, nie będąc panem siebie, gdy Wichfried czatując u drzwi, który rachował że się już nadto długo posłuchanie przeciągnęło, podniósł zasłonę i kaszlnął.
Dorota cofnęła się kroków parę, przybrała postawę skromną i pokorną, otarła oczy które się śmiały, schyliła do kolan księcia i figlarnie nań spojrzawszy powoli ustępować zaczęła.
Wichfried wchodził, Kaźmierz cofnął się do swéj komnaty, dwaj przyjaciele kilka słów zamienili z sobą po cichu i niemiec przez izby puste powiódł nazad milczącą Dorotę. Umiała tak przed nim ukryć swe wzruszenie i radość wielką, że gdy wyszli w podwórze, Wichfried jéj zapytał czy rada była posłuchaniu?
Odwróciła się doń[11] — Jak sądzicie?
— Niewiem.
— Tak dobry pan, ja tak nieszczęśliwa, mógłże mnie odepchnąć? Widział łzy moje.
— Przyrzekł co?
— Wstawić się za mną do Mieszka! Pokręciła głową.
Ja ufam że wy mnie jemu przypominać będziecie.
— A wy, miła pani, o mnie téż zechcecie pamiętać! — rzekł Wichfried.
— O! pewno! pewno, ale dziś — dodała wdowa — głowę mam pełną naszego miłościwego pana, już się w niéj nikt inny nie zmieści!
Gdy doszli do wrót zamkowych, Wichfried chciał ją daléj prowadzić, ale tu czekał na nią koniuszy z chłopakiem i wdowa zwróciła się do niemca z pożegnaniem.
— Bóg zapłać — rzekła cicho — zobaczemy się w Krakowie, mnie tam kazano, a i wy téż z księciem jedziecie.
Podała mu rękę, wyrwała ją prędko i wybiegła za wrota.
Gdy Wichfried na zamek powrócił, zastał księcia samym, niespokojnie się po izbie przechadzającym. Spojrzeli sobie w oczy razem, jakby w nich czytać chcieli. Książe spuścił je niemal zawstydzony.
— Czarownica to jest — rzekł — nie dziw że ludziom zawraca głowy — lecz, lepiéj się od niéj trzymać zdala.
I natychmiast zmienił rozmowę, niedając odpowiedzieć Wichfriedowi.
— O brzasku w drogę! tak — potrzeba pospieszać aby Mieszka ratować.
Wichfried — dodał gorąco — Wichfried! na twą drużbę cię zaklinam, na cienie Henryka, na sumienie twoje, uczyń co przykazuję. Dziś, zaraz nocą ślij przodem do Krakowa, do Mieszka, jedź sam, to lepiéj. Oznajmij mu że przybywam dla pojednania i zgody. Ostrzeż go niech powolnym będzie. Mnie tam ciągną, ja muszę iść, ale idę z gałęzią oliwną. Niech Mieszek nie uchodzi z grodu, niech się Biskupowi ukorzy, niech Kietlicza wygna; ja zań mówić i popierać go będę. Mów mu to, uprzedź, błagaj...
Głos jego zadrżał.
— O panie! — zawołał podnosząc oczy — odwróć ten kielich odemnie!
Wichfried stał nieodpowiadając ale oblicze mu się zmieniło.
— Jedź! — powtórzył Kaźmierz.
— Ja? — zawołał niemiec — ja? do Mieszka? Czyń książe co chcesz, wyrzecz się mnie, wypchnij, gniewaj, przeklnij, ja tego nie uczynię; zdradziłbym was i te ziemie co mnie gościnnie przyjęły...
A nie tylko ja, miłościwy panie, ale nikt nie pojedzie, bo na gniew Mieszka nadaremnie narażać się nie zechce; a ktoby rozkaz ten spełnił, ziemianieby go rozsiekli.
Nie waży się nikt, ja nie mogę!
Książęciu głowa na piersi opadła, szeptał jakby modlitwę.
— Stanie się wola Boża!

KONIEC DRUGIEGO TOMU






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Mali) winien być małą literą.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Krom) winien być małą literą.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zagaił.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub przecinka.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: nieodbite dwie litery.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.