Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W obozie wojewody Szczepana, w którym się ciągle gotowało jak w garnku, bo coraz nowe poczty na dane hasło się ściągały, oczekiwano teraz zapowiedzianego przybycia biskupa Gedki.
Kości były rzucone, burzącym się ziemianom zapowiedziano, iż biskup z wojewodą, ze starym Żyrą Gryfem i innemi przedniejszemi natychmiast do Sandomirza wyruszą i Kaźmierza, choćby po niewoli wezmą, aby go na Krakowie posadzili.
Wszystko już tak było przygotowane i umówione, że oprócz Kietlicza i małéj garstki tych, co Mieszka najbliżéj otaczali, reszta na dany znak opuścić go miała i do swoich się przyłączyć.
Stary wojewoda oczekiwał tylko na biskupa.
Tego wieczora, gdy Dorota do obozu przybyła po rycersku przebrana, chciała niecierpliwa natychmiast o sobie dać znać staremu miłośnikowi, ale tłum w namiocie był wielki, świadków mnóstwo, obawiała się, aby staremu wiadomość o jéj przyjeździe nie sprawiła więcéj postrachu, niż radości. Czekała do późnéj nocy, ażby się pod namiotem uspokoiło, sama zaś bojąc się iść, gdy się ludzi nieco przebrało, pachole swe posłała do Szczepana.
Wojewoda prędzéj się śmierci niż gościa takiego spodziewał.
Nie czas mu było myśleć o niewiastach, gdy wszystkie sprawy na głowie jego leżały, a biskup lada chwilę miał przybyć.
Stał we drzwiach namiotu sam, oddychając świeżem wieczornem powietrzem, pot ocierając ze znużonego czoła, gdy pachole nadbiegło.
Wojewoda znał je dobrze ze dworu wdowy, ale spostrzegłszy, tak się mało spodziewał, iż oczom swym nie uwierzył. Dopiero, gdy chłopak przemówił, ocucił się stary Szczepan.
— A ciebież tu jakie licho przyniosło? — zawołał.
— Z jéj miłością razem! — odparło chłopię.
— Czyś oszalał! z kim?
— A no, z jéj miłością panią naszą, Dorotą.
Wojewoda ręce załamał.
— Gdzie, gdzież ona jest?
Chłopak wskazał namiot niedaleko rozbity, dodając głosem cichym.
— Czeka na miłość waszą.
Żadne odwiedziny straszniejszemi staremu nad te być nie mogły, niemógł się wydziwić zuchwałéj niewieście, drżał i bladł, zimny pot go oblewał. Lada godzina mógł biskup nadjechać, biskup groźny, który go już za te niewczesne miłostki chciał wyklinać.
Nużby się dowiedział, że Dorota tu aż za nim przypędziła? Wprawdzie pochlebiało to staremu, ale z obawy publicznego zgorszenia, struchlał. Co tu czynić było?
— Ale to nie może być! — zawołał.
Chłopiec za całą odpowiedź namiot wskazał i ramionami zżymnął.
Wojewoda ruszył się iść i wstrzymał, nie wiedział sam, co miał robić, ręce załamał.
Znał śmiałość niewiasty, która gotowa go była w obec wszystkich ziemian a bodaj biskupa na sztych wystawić.
Przeklął w duchu i nieszczęsną swą słabość dla niéj, ją i siebie. Musiał zapobiegając gorszemu, iść do niéj zaklinać, prosić, aby się natychmiast oddaliła.
— Niech idzie gdzie chce, choćby wskróś ziemi szalona baba — wołał wojewoda — tu jéj niepowinno być, aby mnie wszystkie ciury na języki nie wzięły!
Jak stał, natychmiast za chłopcem poszedł. Namiot był niedaleko rozbity, do innych podobny, ludzie około niego zbrojni, szczęściem niewiasty nie było widać. Gdy podniósłszy płotek wojewoda wszedł do środka, widok od progu zatrzymał go osobliwy. Tyłem do wnijścia stał rycerz średniego wzrostu, pięknéj postawy; a obok niego urodziwy Koniuszy właśnie go ze zbroi i kaftana rozdziewał.
Usłyszawszy chód, rycerz się obrócił i wojewoda poznał Dorotę, któréj w tym stroju męzkim do licha było wdzięcznie. Dziwnie mu się piękną i pokuśliwą wydała. Przy niéj stał jeszcze szyszak zamknięty, który z głowy zrzuciła.
Zobaczyła wojewodę, szepnęła coś Koniuszemu, który natychmiast pokłoniwszy się, wojewodzie z szyderskim wyrazem twarzy się oddalił. Gdy zostali sami, Dorota wprost przypadła do wojewody. Ten się cofnął.
— A toś oszalała — zakrzyczał — w ogień leść, mnie i siebie gubić, trzeba rozumu nie mieć!
— Milczałbyś, ty stary grzybie — gniewnie odpowiedziała Dorota, która się takiego przyjęcia nie spodziewała — cobyś mi miał do nóg paść, łajesz jeszcze.
— Ja ci padnę do nóg, tylko żebyś sobie ztąd poszła co najprędzéj — odparł Szczepan. — Biskupa tylko co nie widać, niechże się tylko o was dowie, a on będzie wiedział wszystko, co mnie tu czeka, a co was!
— A tyś chciał, żeby mnie bracia jak raka pod kamieniem garścią wzięli w domu! — zawołała wdowa. — Już byli na mnie gotowi najść téj nocy, gdym uciekła. Nie miałam co czynić, tylko opieki szukać albo ginąć.
— Ależ tu obóz! targowica! ludzi, stek, biskup! na srom się wystawić! — odparł wojewoda za głowę się chwytając.
— Jaki srom! ja czego się mam sromać? — zawołała wdowa brwi marszcząc groźno. — Czego ja się mam wstydzić? mów? Czego? któż lepszy? Drugie robią to pocichu, co ja głośno! Jestem wolna i pani siebie. I ten mi jeszcze będzie oczy wypiekał! — dodała odwracając się od niego.
— Patrz go! zamiast pomocy, on mnie wstydem jeszcze karmi! Coś to ty? ksiądz na spowiedzi? a no już po wielkiéj nocy!
— Ale wy tu nie możecie pozostać, błagając — rzekł wojewoda. — Zgubicie mnie i siebie. Biskup mnie i was z obozu wyświeci. — Chwycił się za głowę — choć ty tu giń!
— A dokądże mam iść? — zawołała Dorota — dokąd?
Szczepan ręce łamiąc sparł się o drąg namiot podtrzymujący, nogi mu drżały.
Dorota stała, włosy swe, które pod szyszakiem się zgniotły w rękach zwijając. Patrzała na wylękłego z góry, z politowaniem i wzgardą.
— Jeżeli wy mi nie dacie rady — rzekła — oh! oh! znajdę ja tu takiego, co mnie w opiekę rad weźmie. Jest ich tu siła takich, co się do mnie stroili i w gachy przyjeżdżali. Ino skinę, mieć będę ilu zechcę — ale! niedoczekanie wasze, panie wojewodo, żebym na was potém choć spojrzała, nigdy! ty stary tchórzu co się ludzi boisz, biskupa boisz, mnie boisz.
A to z ciebie wódz do wojny!
— E! słuchaj — odparł osmagany tak wojewoda burząc się. — Takiéj baby jak ty i didko się ulęknie! Ja się strzały ani oszczepu, ani miecza nie lękam, tylko djabła i niewiasty!
Dorotę śmiech wziął.
— No, mów co mam robić?
— Albo ja wiem! — rzekł Szczepan — wiem tyle, żeś tu być nie powinna. Jedź gdzie na dwór do ziemian, to cię przyjmą.
— Między baby co mi kądziel do rąk dla zabawy dadzą, żeby mnie z między nich bracia gołą ręką za kark wzięli?
Mądry jesteś do rady!
Odwróciła się, wojewoda znękany jęczał prawie.
— Jak mnie Bóg wyrwie cało z téj gorącéj łaźni — począł z cicha — klasztór założę i wyposażę. Biskup téj nocy gotów być!
— A no! do mnie on nie spodziewać się, żeby po nocy szedł — rozśmiała się wdowa — a że ja ztąd po nocy nie ruszę, to jak mnie widzisz żywą.
Któż się tu mnie domyśli? ludzi kupa, jam we zbroi po męzku przybyła.
— Ta! ta! ta! — przerwał stary — nie domyślą się! Zwąchają podwikę, choć zbroją okrytą!
Im więcéj wojewoda Szczepan okazywał bojaźni, tém Dorota więcéj się tém zabawiać zdawała. Śmiała mu się w oczy.
— Idźże sobie panie wojewodo do swoich — rzekła — ja wiem co zrobię. Bywaj zdrowy, ja cię już na oczy widzieć nie chcę. Ruszaj do staréj żonki pomarszczonéj, koło niéj od biskupa będziesz bezpieczny!
Wskazała na drzwi namiotu. Szczepan stał walcząc z sobą, ale obawa przemogła nad namiętnością, milczał, Dorota kończyła.
— Darmom na stare pruchno rachowała! Jutro ruszę wprost do Sandomirza do księcia, i oddam mu się w opiekę. Ten mnie nie odpędzi, jak wy! Kaźmierz piękny, dobry i biskupa się nie ulęknie!
— Książe żonaty! — mruknął wojewoda.
— A ty nie? — śmiała się wdowa. — Przeto pięknéj się niewiasty nie wzdraga!
Pokazała mu znów na drzwi.
— Idźcie patrzeć czy biskup nie jedzie z panem Bogiem!
Wojewoda radby był znalazł jakiś środek między zupełném rozstaniem, a bezpieczeństwem swem w téj chwili, ale wdowa mówić już z nim nie chciała. Zawołała koniuszego stojącego pod namiotem, aby z niéj kaftan zdejmował.
— Jutro do dnia — wydała rozkaz głośno — do Sandomirza, tu nas nie przyjmują.
— My też tam z ks. biskupem ciągniemy! — zamruczał wojewoda.
Dorota nie zważając nań, zaczęła pocichu szeptać ze swym sługą, jakby starego na świecie już nie było. Wojewoda zmięszany pozostał jeszcze czas jakiś, lecz widząc, że nań oka nawet nie myśli zwrócić wdowa, wyniósł się trochę gniewny, a bardzo niespokojny.
Całą noc w obozie spano mało, ziemianie pili dużo do rana, i aż nadedniem się zdrzémnęli. Wojewoda jeden nie jadł, nie pił, oka nie zmrużył, tyle miał do myślenia.
Dopókiby biskup nie nadjechał, nie czuł się bezpiecznym. Znał księcia charakter gwałtowny, i zmienne usposobienie ziemian, a wiedział, że pochwycony skazanymby był na postradanie oczów i ucięcie ręki.
Niespokojny więc na biskupa oczekiwał jak na zbawcę.
Oznajmywany Gedko, ani téj nocy, ani nad ranem nie przybył. Posłano na zwiady, aby przyjazd jego przyspieszyć. Zrana, jak tylko rozwidniało, wojewoda sam uchylił ściankę namiotu, aby przekonać się, czy Dorota, która obozowała niedaleko, dotrzymała słowa i ruszyła do Sandomirza. Właśnie, gdy wyglądał, zwijano jéj namiot i konie prowadzono, zobaczył ją w hełmie zamkniętym i płaszczu, a raczéj domyślił się, gdy dosiadając karego ze swojemi wyruszać miała.
Ziemianie przebudzeni i strwożeni tem, że ktoś od nich odciągał, a siły ich uszczuplić się miały, poczęli wołać i nakrzykiwać, ale Dorota nie słuchając i nie odpowiadając pojechała w swą drogę.
Lżej odetchnął Szczepan, w oczach mu się rozjaśniło. Położył się dopiero i zasnął. Czuł że to utrapienie, które mu tak groźne przesunęło się przed oczyma, było karą Bożą i przestrogą ku poprawie.
Około południa ludzie nadbiegli oznajmując, że biskup Gedko ciągnie już; wojewoda z przedniejszemi władykami, wybrał się zaraz na spotkanie pod krzyż o staj kilkoro na gościńcu.
Pasterz krakowski przybywał tu już nie jak do Tyńca wyruszył, ale z całą wspaniałością książęcego swego dworu i otoczenia. Szły przy nim oddziały przedziwnie zbrojne, całe we zbrojach z niemiec sprowadzonych, na koniach dzielnych pod chorągwią własną, jechał Krucyfer, kapelan, kanclerz i duchowni, podkomorzowie, dwór, młodzież ziemiańska, komornicy, czeladź, służba, szły na wozach namioty i sprzęty podróżne. Nie zbywało i na trąbach i bębnach, które przybycie oznajmywały głośno. Sam biskup dla długiéj drogi w kolebce jechał szkarłatem wysłanéj.
Słowem, pochód był jakiego wymagało dostojeństwo pierwszego w kościele po arcybiskupie gnieźnieńskim prałata, i ród jego stary a możny; pochód wspaniałości książęcéj, wrażający poszanowanie większe, niż panującego, bo krzyż mu przodował. Gdy stojący na drodze pod figurą ziemianie z wojewodą ujrzeli biskupa, okrzyknęli go czapki podnosząc do góry. Gedko błogosławił. W zwiększonym orszaku ciągnęli ztąd do obozu.
Wojewoda Szczepan teraz dopiero się czuł bezpiecznym.
Wprowadzono biskupa do namiotu, do którego zaraz ziemianie tłumnie się cisnąć zaczęli. A że każdy go widzieć i słyszeć chciał, a ciasno było we środku, musiano ze wszystkich stron podnieść ściany płócienne. Cichość się stała na chwilę. Biskup kłaniających mu się i cisnących do ręki, błogosławił, i modlitewkę krótką odmówiwszy, począł podniesionym głosem.
— Otom ci między was przybył dzieci moje, aby do dzieła sprawiedliwego przewodniczyć w imie Chrystusa Pana. Dzieło sprawiedliwe jest i chwalebne.
Niegodzi się, aby dla jednego człowieka cierpieli wszyscy. Książe Mieszek kościoła nie szanuje, ani sług jego, ani starych praw i zakonów ziemi naszéj. Prawo swoje bezprawiem chce gruntować. Myśmy nawykli panów sobie dawać sami i wybierać, on siłą panować chce.
Szanujemy krew pańską! Gdy jeden obrany nie godzi się nam, drugiego wziąć możemy. Niech nam Kaźmierz panuje, który Boga się boi i dla ludzi ojcem będzie.
Na to hasło, zawołali wszyscy.
— Kaźmierza mieć chcemy! Kaźmierza!
Obóz rozległ się cały aż do krańców wywoływaniem tego imienia.
Biskup skończył na tém, usiadł znużony, zapuszczono ściany namiotu, ziemianie rozchodzić się zaczęli, a wojewoda przyjmował Gedkę. Rozmowa zaczęła się poufna.
Postanowiono jak tylko wypoczną konie i ludzie się posilą, ruszać natychmiast w dalszą drogę do Sandomirza.
Tymczasem wdowa przodem tym gościńcem się puściła. Nieustraszona niewiasta, nie bardzo się kłopotała tém, co ją tam spotkać mogło. Po drodze jednak nie wydawała się z sobą, na popasach i noclegach nie zdejmując szyszaka, dopóki widzianą być mogła.
Nie śpieszyła też bardzo, czując się tu już bezpieczną, a podróżą zabawiając się z płochością sobie właściwą, bo jéj niepewność i groza położenia nie odejmowały swobody umysłu. W drodze trafiały się i łowy, goniono zwierza po lasach, spoczywano w dąbrowach, rzadko zajeżdżając do osad po drodze.
A że na gościńcu głównym do Sandomirza ludzi było dosyć, bo ziemianie niektórzy i samopas ciągnęli, że często gromadki wdowy czepiano się a dopytywano, aby się zbyć natrętów, wolała przesuwać się bocznemi drogami. W końcu rzeka się ukazała, miasto i zamek.
Jechać wprost na gród nie było można.
Przez drogę myślała już, jak się do księcia dostanie, rozrachowując po niewieściemu wszystko, aby się lada czém zbyć nie dać. Straciwszy wojewodę, wyżéj sięgała, opiekuna chciała mieć w Kaźmierzu, który był piękny, młody jeszcze i niewiasty lubił. Ufała w to mocno, że go sobie zyskać potrafi.
Wiedziała dobrze, iż książe miłośnicę miał, ale była pewną, że go od niéj oderwać potrafi.
Myśl ta zapalała ją mocno, bo i książe się jéj podobał, gdy go dawniéj widziała i na braci w nim oręż mieć chciała.
— Bodaj czarów użyć a muszę go mieć! — mówiła w duchu. Są przecież napoje, zioła, sposoby, uroki, nie zechce po woli, to go niemi przyciągnę!
Wiara w gusła była naówczas powszechną, stare baby zajmowały się niemi, nie dziw, że piękna Dorota w pomoc swym wdziękom czarodziejki wszechmocne wziąć chciała. Wzywano je we wszelkiéj potrzebie.
Oddział wdowy przyciągnął do miasta; w bramach zaraz koniuszy spytawszy o księcia, dowiedział się, że go nie było.
Niewiedziano dokąd pojechał, ani kiedy powróci. Powiadano tylko, że dosyć już dawno ruszył w lasy, na zamku niepokój był wielki i ludzie się w różne strony, szukając go, rozbiegli.
Pod miastem na podzamczu musiano szukać miejsca na obóz dla ludzi, a w chacie mieszczanina Dorota wprosiła się do komory.
Służba jéj wnet ubogą tę świetliczkę przybrała tak, że w niéj panią znać było. Na wozach się znalazły opony, sukno i kobierce.
Pierwszy to raz po wyjeździe ze Skał Dorota się ze zbroi i męzkiéj odzieży rozebrała i położyła spoczywać. Przed księciem chciała stanąć po niewieściemu i z całą zalotnością przystroić się do niego.
Dzień jeden i drugi upłynął na próżnem nań oczekiwaniu. Posyłano na zamek zawsze tę samą odbierając odpowiedź, że o księciu słychać nie było. Tymczasem już i wojsko Wojewody i orszak ks. biskupa nadciągnęły do Sandomirza. Oba dostojnicy na zamku się rozgościli, a wojska ich szeroko zaległy pod miastem dolinę.
Z przybyciem biskupa inaczéj się wszystko poruszać zaczęło, podwojono troskliwość w poszukiwaniach księcia.
Księżna Helena zarazem uradowana i przelękła, z Goworkiem i Jaksą przyjmowała gości.
Jawnem już było z tego ociągania się księcia z powrotem, iż chciał uniknąć posłów po niego przybywających, a władzy ofiarowanéj przyjmować się wzdragał.
Ale biskup Gedko o oporze z jego strony słuchać nie chciał, pewien będąc, że powagą swą zmusi go do posłuszeństwa. Władzy duchownéj nic się odmawiać nie godziło. Wojewoda stał za biskupem i pod jego rozkazami. Przybywszy tu, choć zaprzątniony publiczną sprawą, z trwogą i nad tém przemyślał, że Dorotę przodem do Sandomirza wyprawił, prosząc Boga, aby mu tu nie zaszła gdzie drogi.
O tém już ona nie myślała. Koniuszy tylko codzień do zamku wysyłany był na zwiady, ale z niczem powracał.
Jednego rana wreście ruch postrzeżono wielki w zamku i na mieście, ludzie zaczęli wyjeżdżać zbrojni i postrojeni, oddziały szykować się, rycerstwo chorągwie podnosić i wypływać na gościniec...
Koniuszy doniósł, że się księcia spodziewano.
Uderzyło serce Dorocie, teraz się losy jéj wkrótce rozwiązać miały. Kaźmierz istotnie powracał zmuszony przez tych co po niego do Sulejowa wyjechali, przybywał z mocném postanowieniem skończenia sprawy bolesnéj, odmową jawną. Nie wiedział jeszcze ani o przybyciu biskupa, ni o wojewodzie.
Jak tylko znać dano o zbliżaniu się Kaźmierza, Gedko uroczyście naprzeciw niemu wyruszył.
Dorota z chaty, którą zajmowała, widzieć mogła, jak po prawéj ręce mając Gedka, po lewéj Szczepana, Książe otoczony tłumem okrzykującym go, blady i pomięszany na zamek wciągał, gdzie u wrót księżna z synkiem nań czekała.
Wdowa po raz pierwszy po latach wielu zobaczyła Kaźmierza, a wydał się piękniejszym jeszcze, jadąc tak smutny a poważny, gdyby męczennik jaki z wielką w twarzy boleścią, która dlań miłosierdzie obudzała.
Pochwycony, otoczony, witany z miłością, za którą musiał być wdzięczen, książe czuł całą przykrość położenia swojego, na obliczu jego malowało się wzruszenie i strapienie, upokorzonym się czuł niemal. Ile razy powtarzany okrzyk — Żyw niech będzie pan nasz! — zabrzmiał z ust Krakowian, wzdrygał się, odwracał głowę i błagać zdawał, aby się nad nim ulitowano. Słowa jednak wymówić mu nie dano, tak nieustannie go obwoływali.
Cały orszak książęcy przeciągnął mimo chaty, w któréj oknie z bijącem sercem siedziała sparta na ręku Dorota, pożerając oczyma pięknego pana.
Serce jéj od pierwszéj młodości przywiązujące się łatwo i płoche, nigdy jeszcze tak gwałtownie nie biło, nigdy jeszcze mąż żaden nie zdał się jéj tak dziwnie promienistym swą wielkością, a zarazem pociągającym boleścią i smutkiem. Namiętna niewiasta załamywała ręce przemyślając jak go sobie potrafi pozyskać. Przez głowę przechodziły jéj myśli najdziwaczniejsze. Stach, którego zobaczyła za orszakiem księcia, nawet wojewoda, którego się pozbyła pogardliwie, zdali się jéj na chwilę narzędziami jakichby użyć mogła, aby się zbliżyć do Kaźmierza. Po krótkiéj rozwadze, wszystko to okazywało się trudném lub niepodobném.
Ze smutkiem rachowała, jak ciężko jéj będzie dostać się do niego; tymczasem orszaki przeciągnęły, ludzie znikli, umilkło wszystko dokoła. Została samą z myślami swemi.
Książe, którego pochwyciwszy na drodze z taką radością wiedziono, jechał pogrążony w trwożliwych dumaniach spoglądając ku swoim, jakby od nich oczekiwał ratunku. Rad się był z tłumu tego wyzwolić na chwilę, aby się rozmyśleć, jak ma postąpić, i zobaczywszy księżnę z synkiem, którego kochał bardzo, pochwycił Bolka na ręce, a żona i dziecię posłużyły mu do wyrwania się biskupowi i wojewodzie. Zwrócił się do nich prosząc o potrzebny spoczynek. Dozwolono mu więc z księżną i synem wnijść do środka samemu, Wichfried tylko, Goworek i Jaksa zdala za nim pociągnęli.
Zaledwie do komnaty swéj się dostawszy, Kaźmierz padł na siedzenie z wyrazem smutku głowę kryjąc w dłoniach. Wszyscy dokoła twarze mieli wesołe, Bolko tulił się do niego, żona dopytywała o zdrowie, Kaźmierz głosem niepewnym odpowiadał tylko łagodnie, że potrzebuje spoczynku.
Zwolna więc powysuwali się wszyscy, książe tylko odchodzącego Wichfrieda zatrzymał ręki skinieniem. Długo jednak nie mógł przemówić do niego, chwytając się za głowę i piersi, oczyma zataczając dokoła, przysłuchując się z trwogą jakąś gwarowi na podwórcach.
— Wichfriedzie — zawołał — stało się, czegom się obawiał najwięcéj. Aż tu przybyli goniąc i żądając czego ja im dać nie mogę!
— Przyszli błagać, abyś ich ratował — rzekł Wichfried. — Com przepowiadał, to się dokonało, biskup i wojewoda z krakowianami proszą na stolicę swą. Uchylić się niepodobna.
— Raczéj znów ujdę na puszczę! skryję się, ucieknę — zawołał Kaźmierz — niżelibym miał złamać słowo dane bratu i sumienie pokalać moje! Nigdy! nigdy!
— Siłą was wezmą — odparł Wichfried — opór tu próżny. Nie ma jednego człowieka, coby wam pomógł przeciw nim. Księżna, przyjaciele, starszyzna, duchowni, przeciw wam a z niemi!
— Milcz, Wichfried — ofuknął książe — milcz, złe to są słowa!
Za drzwiami słychać już było dopraszających się wnijścia. Jaksa uchylił zasłonę i wcisnął się niepytając zezwolenia. Spojrzał na Kaźmierza, badając twarz jego. Książę się zwrócił ku niemu wyciągając ręce.
— Jakso, na miłość Zbawiciela! na miłość brata mojego, na drużbę twą dla mnie, zaklinam się, broń poczciwości mojéj!
— Miłościwy książe, wiesz żem za ciebie życie dać gotów — mów! rozkazuj, uczynię co mogę!
— Słyszysz i widzisz, co się dzieje! — wołał książe niespokojny wskazując na okno. — Ci ludzie przybyli tu, aby mnie uczynić krzywoprzysiężcą! Idź do nich, mów z niemi, chcą tego co niemożliwe. Broń mnie!
— Obrona byłaby zdradą — odparł Jaksa spokojnie — miłościwy panie, woli Bożéj poddać się potrzeba.
— Woli Bożéj! — przerwał książe — ale to wolą Bożą nie może być, co jest bezprawiem!
Zmilczał Jaksa i wyczekawszy, odezwał się.
— Ksiądz biskup Gedko pilno o posłuchanie prosi.
— Niech mi da choć chwilę spoczynku i namysłu — zawołał Kaźmierz — do téj walki się przygotować muszę!
Tych słów domawiał, gdy księżna Helena weszła sama niosąc w ręku kubek nalany. Książe, który słysząc drzwi otwierające się znowu, namarszczył już, wyjaśnił twarz dla niéj i przyjmując napój z rąk jéj, pocałował w czoło. Wychylił go bezmyślnie.
— Znużony jestem — szepnął — spoczynku potrzebuję, proszę, przyjmijcie biskupa za mnie.
Posłuszna księżna nieśmiałe wejrzenie rzuciwszy na męża, wyszła powoli, a Kaźmierz, który zobaczył stojący tuż klęcznik z krzyżem do modlitwy, jakby pod opiekę Bożą chciał się uciec, padł na kolana zasłaniając twarz dłońmi.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli po sobie i wyszli.
Tym czasem w wielkiéj izbie, w której biskup zasiadał, oczekiwano na księcia. Wojewoda Szczepan, Żyra stary, Sambor, Leszczyce, Bogorje, Cholewa, czoło ziemian krakowskich otaczali pasterza. Jaksa z Wichfriedem wchodząc zbliżył się do Gedki i na ucho mu szepnął, że książe się modlił prosząc, aby mu spocząć dano nieco.
Nie zdziwiło to wcale biskupa, ręką dał znać jakby już wiedział o tém i zwrócił się do otaczających.
— Spodziewałem się tego, że na opór trafiemy — rzekł cicho — wiem, że silny będzie, ale przemódz go musiemy.
Wszyscy skinieniami potakiwali. W tém Wichfried też zbliżył się do biskupa. Spotkanie i rozmowa w lesie z Mieszkiem, którą mu Kaźmierz powtórzył późniéj, a część jéj on sam pochwycił nie była jeszcze biskupowi wiadomą, zdało się Wichfriedowi, że powinien mu o niéj oznajmić.
— Książe — odezwał się poufnie — kilka dni temu spotkał się na łowach z bratem. Byłem świadkiem ich rozmowy.
Niespokojny bardzo biskup zwrócił się, rozkazując mu opowiedzieć o wszystkiem, i słuchał namarszczony, zadumany, gdy Wichfried powtarzał co słyszał.
— Nowa to dla nas trudność do przełamania — odezwał się — ale z pomocą Bożą i tę pokonamy. Nalegać musiemy, nie ustąpim, salus rei publicae suprema lex. Prawo, jakie Mieszek miał, utracił, łamiąc zakony wszelkie bozkie i ludzkie. Jam skazany na wygnanie, wojewoda na stratę oczów i ręki, inni na śmierć, więzienie i różne kaźnie. Zechceli książe oporem swym dać nas na łup? Jeżeli nie pójdzie z nami, wyrok na nas wyda!
A gdy Wichfried szepnął, że dać mu się trzeba uspokoić — dodał.
— Nie będziemy dzisiaj nastawali, ale czas drogi. Mieszek posłał do zięciów o posiłki, gdy je otrzyma, sprawa cięższą się stanie. Nie dawajcie Kaźmierzowi ujść pokryjomu, bo i na to ważyć się gotów, a w Haliczu go przyjmą...
Wichfried skłonił głową i cofnął się. W izbie tymczasem to gwar zbytni, to niespokojne panowało naprzemiany milczenie. Patrzano na drzwi, szeptano między sobą. Książe się nie pokazywał. Klęczał ciągle i modlił się. Dwa razy zajrzała doń księżna i cofnąć się musiała, zaglądał Goworek, dowiadywał się Jaksa, widząc go zatopionym w modlitwie nie śmieli wnijść.
Wreście najśmielszy Goworek stanął w progu i czekał, oznajmując tém, że mówić potrzebuje.
Wstał książe i zbliżył się ku niemu, objął go z czułością wielką, badając trwożnie oczyma.
— Czy i ty z niemi będziesz przeciw mnie? — zawołał.
— Miłościwy panie mój, ja zawsze z tobą jestem i będę, ale i oni nie są nieprzyjaciółmi twemi.
— Są! są! choć się druhami być mienią — przerwał Kaźmierz, nieprzyjaciołmi są pokoju mego szczęścia, swobody. Panem mnie zwą, a niewolnikiem chcą uczynić; tak, zakuć mnie w dyby, związać w łyka, uczynić nieszczęśliwym i zdrajcą!
Tak — miły mój!
Goworek głową potrząsał.
— Znasz książe moje przywiązanie do siebie — rzekł. — Nie pragnę dla was wielkości i potęgi ino szczęścia, ale inna rzecz dola człowieka małego, a inna tych, których Bóg wysadził na to, aby nami rządzili. Wy nie należycie do siebie.
— Przyjacielu mój — odparł książe — błogosławionéj pamięci ojciec mój, którego ja nie pomnę, bom w kolebce był, gdy mi go Bóg odebrał — jednego mnie chciał wolnym mieć nie dając mi nic. Jednemu z potomstwa swojego, szczęścia niezamąconego chciał dać skosztować. Matka ocaliła siostrę, dając ją do klasztoru na służbę Bożą — a! i mnie się tam pono schronić było potrzeba.
— I ztamtądby was wzięła miłość ludzi a szacunek cnoty waszéj — rzekł Goworek.
— Pochlebcą mi nie bądź — odparł surowo książe — do rządów siły potrzeba, któréj ja nie mam. Dumy trzeba i żądzy, których nie znam... Stali chwilę milczący naprzeciw siebie.
— Nie litujesz się nademną! — dodał książe.
Sługa wierny spuścił głowę i szepnął.
— Biskup Gedko z panami czekają na was.
Kaźmierz się wzdrygnął, popatrzył w okno mierząc czas po słońcu, i kazał przywołać komornika, aby przeoblec szaty.
W izbie oczekiwano nań ciągle. Biskup się niepokoił coraz więcéj, szemrali inni, gdy Kaźmierz, który z sobą ani za sobą nikomu iść nie kazał, wyszedł w ubiorze prostym, ciemnéj barwy, jakby i tém okazać chciał, że mu wszelki blask był przykrym. Twarz miał bladą ale wypogodzoną, zmuszał się do uśmiechu. Przyszedł biskupa powitać całując go w rękę, obrócił się ku innym, a spostrzegłszy, że sami prawie Krakowianie go otaczali, oczy spuścił.
Wnet na rozkaz wydany, wieczerzę dawać poczęto. Zasiedli wszyscy obok biskupa i księcia, którzy pierwsze miejsca zajęli. Goworek i Jaksa z Wichfriedem gospodarzyli przy innych stołach. Przy uczcie nie bywało zwykle mowy o sprawach publicznych, a tłum też nie dopuszczał o nich rozprawiać. Zagaił Gedko o potocznych rzeczach, czemu książę rad się okazał.
Gwar wkrótce nie dopuścił już innych rozmów nad te, jakie z sąsiadami prowadzono.
Z krakowskich ziemian większa część już zawczasu pewna zwycięstwa, dobrą myśl okazywała.
W tém Leszczyc niedaleko od księcia siedzący, rozpowiadać począł, iż w Sandomirzu widział już nawet niewiastę, która chroniąc się od ucisku braci pod opiekę księcia się schroniła przeczuwając, że tu jest sprawiedliwość i moc wszelka.
Zgadli inni zaraz, iż o Dorocie z Tęczyna mowa była, która i z wdzięków i z zalotów swych słynęła.
Wojewoda, do którego imie to doszło, spuścił głowę, biskup ją podniósł namarszczywszy brwi.
— Bracia na nią zdawna czyhają — odezwał się — aby ją zamknęli, bo ich słuchać nie chce i zbytniéj swobody zażywa. Musiała się tu schronić między ziemiany naszymi, na przyjacioły rachując, których do zbytku ma. Krakowska ziemia wszystka teraz w Sandomirzu.
O przyjaciołach wdowy mówiąc, biskup z ukosa na wojewodę spojrzał, ale Szczepan oczu nie podniósł i uczynił, jakby nie słyszał wcale.
Książe rad, iż o rzeczach obojętnych mówiono, o wdowę pytać zaczął, przypomniawszy ją sobie. Opowiadał Leszczyc różne jéj sprawy, wojewodę biorąc na męki, ale pominąwszy go i nietykając, strachu mu tylko napędził.
Gdy się już zadługo o tém ciągnęło, przerwał biskup.
— Ani prawić tak wiele, ani słuchać o téj niewieście nie przystało, płochą jest i nieporządną. Bracia że ją zamykać chcą, ażali nie mają słuszności nie wiem, bo im srom czyni, siebie i drugich wiodąc na zgubę.
— Juści jako wdowa wolną jest — rzekł Leszczyc.
— Nie, bo do żywota niewiasta ani letnią ni panią swéj woli być nie może — rzekł biskup...
Nikt mu się przeciwić nie śmiał i zamilkli wszyscy, czemu wojewoda rad był, gdyż w obawie, aby mu łaty nie przypięto, oczu podnosić się nie ważył.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.