Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Myślistwo w owych czasach było tak w męskim obyczaju, tak się do niego od najmłodszych lat wdrażano, iż najmniéj namiętni łowcy, przecie dni kilka nie wyjechawszy w pola i lasy wytrwać nie mogli. Krzywousty dwunastoletni probował się z dzikami i niedźwiedziami.
Kaźmierz, który rozmowy z ludźmi mądremi nad wszystko przekładał, który lubił śpiew i zabawę z przyjaciołmi w domu, od młodu téż do łowów równie był nawykły jak wszyscy bracia — i w sąsiedztwie Krakowa, późniéj z klasztorami się umawiał aby mu w ich lasach polować było wolno.. (prawo łowów służyło książętom wszędzie oprócz dóbr duchownych, którym nadania wyłączne pożytkowanie z lasów zastrzegały).
Gdzieindziéj książęta o granice posiadłości polując nie pytali. Lasy były tak rozległe jeszcze iż zwierza dla wszystkich starczyło.
Mieszek starał się w tém jakiś porządek zaprowadzić, nie dając ziemianom i osadnikom bić zwierza gdzie chcieli, i pilnie strzegąc książęcego prawa — ale to nań tylko nienawiść i zemstę ściągnęło.
Kaźmierz lubił myśliwstwo jak wszyscy, chociaż inaczéj; wyjeżdżał szukając ciszy, potrzebując ruchu, gdy nic go ważniejszego niezajmowało. Codzień z Sulejowa puszczał się z Wichfriedem w sąsiednie bory i ostatniego dnia téż wyjechał z nim na góry klasztor otaczające. Tu zwierz był sąsiedztwem nowéj osady spłoszony, wyrąbywaniem lasów i trzębieżami wylękły, cofał się głębiéj. Książę i Wichfried z ludźmi trzema, pół dnia nadaremnie jeździli. Kiedy niekiedy zaszeleściało coś z boku, przemykało się zwierzę, ale po gęszczach gonić nie było sposobu, łowców do osaczenia mieli za mało, psy się rozbiegały i nie wracały. Myślistwo więc było nudne i zawodne, chyba szczęśliwy jakiś traf mógł im napędzić zwierza.
Księciu mniéj szło o to, jechali lasami ślicznemi, we dwu z druhem, z którym o wszystkiem w świecie mówić było można otwarcie, a jeden las ich słuchał...
Kaźmierz, jak wielu jemu podobnych ludzi, w których uczucie żywe myśl do ruchu pobudza, miał tę tęsknicę nie nasyconą, która czasem milczeniem się tłumaczy, niekiedy wylewa w poufnéj rozmowie na cztery oczy.
Z dobrym druhem, sam na sam, lubił mówić o wszystkim, wielkich zagadnieniach, których umysł ludzki nigdy rozwiązać nie może, losach człowieka, duszy spragnionéj nieokreślonego dobra, sercu co się nigdy niczém uspokoić nie daje.
Z Wichfriedem płochym, nie zbyt uczonym, nie ubiegającym się o mądrość wielką, rozmowa była mu przecież miłą. Umiał słuchać i rozumieć. Głowę miał otwartą, a choć po niéj chodziły myśli własne, nie podlatujące wysoko, cudze za to przyjmował gościnnie, choć nie na długo. Często téż w najpoważniejszą mowę umiał wtrącić rzecz płochą, która księcia rozweseliła.
Im książę Kaźmierz był smutniéjszym, tém on weselszym się być starał. Ten wzdychał nad przyszłością groźną, Wichfried zagadywał o miłostkach i choć książę był posępnym, często uśmiech na usta jego wywołał. Godzili się z sobą.
I dnia tego dość długo sprzeczali się tak aż książę dołożył w końcu.
— Ty, Wichfriedzie mój, nigdy poważnym się nie staniesz i zestarzeć nie potrafisz.
— Tem się cieszę, — odparł niemiec — co by mi z tego przyszło gdybym zawcześnie zaczął się truć smutkiem!
— Zdrów bywa smutek — rzekł Kaźmierz.
— Wesele téż chorobą nie jest.
— Ale po niém zawsze idzie znużenie i zawód.
— Po niem — przerwał Wichfried — ja, nie czekając idę spać. Położywszy się po szlaftrunku (napój do poduszki) żadnych złych snów nie miewam, i nazajutrz wstaję gotowy do dobréj myśli. Wszystko na tym świecie pustém mi się wydaje.
— Boś sam pusty, ale z tém jesteś pono szczęśliwy! — rzekł książę.
— Książę, gdybyś chciał, mógłbyś być stokroć szczęśliwszy odemnie.
— Nie, bom się z inną myślą urodził. Jakże mnie wesołym być! Powiedz! W Sandomirzu biedna niewiasta płacze niespokojna, a ja się po lasach włóczę z myślą dla niéj niewierną. W Sciborzycach tęskni druga..
— E! o tém myśleć nie warto — przerwał Wichfried — gorzéj że w Sandomierzu i Krakowie, czekają na was, wołają, budują, a książę w lasy uchodzisz od tych, co mu dobrze życzą.
— Bo oni mi nie życzą dobrze — zawołał Kaźmierz niecierpliwie. — Ilem ci to razy powtarzał? Szczęścia nikomu nie narzucić. Duchowni w najlepszéj myśli żonę mi dali, któréj ja kochać nie mogę, ziemianie chcą mi dać panowanie, którego nie pragnę, bo bym na sumieniu miał krzywdę brata.
— On się skrzywdził sam — zawołał Wichfried — książęta, mówi polskie przecie przysłowie, braci nie mają.
— Złe to przysłowie — przerwał Kaźmierz — ja go znać nie chcę. Nikogom w życiu nie kochał jak Henryka, nikogom nie szanował jak Bolka, a Mieszka jako starszego pana z woli ojca uznaję zwierzchnikiem i czczę.
Wichfried nie dając o tém się obszerniéj rozwodzić księciu, począł mówić o panowaniu, jak ono było rzeczą słodką i miłą, jaką dawało moc czynienia dobrego, jak się go odrzucać nie godziło, ani pogardzać niem gdy samo się do rąk cisnęło. Kaźmierz zbył go milczeniem. Jechali tak długo, aż konie zmęczone ustawać już poczynały, książę obojętny nie zważał nawet dokąd się zapuścili.
Ludzie ze psy zapędzili się byli gdzieś w drugą stronę.
Przy pierwszéj lepszéj łączce, gdzie dla koni była woda, siedli spoczywać. Skwar dopiekał, zatrąbiono na ludzi. Ludzi ni psów słychać nie było. Wichfried z klasztoru wziął był opatrznie posiłek do torby. Mieli kubki i bukłaczek z winem, mieli się i napić czego. Potém spoczywali długo w cieniu, koniom dając dobrze wytchnąć.
Kilka razy jeszcze Wichfried w trąbkę uderzył — nikt nie przybył, nikt nie odpowiedział. Zdrzémnęli się trochę na trawie, gdy przebudziwszy się spojrzeli na niebo, poznali że się miało ku wieczorowi. Należało powracać; książę Kaźmierz był tak obojętnym, iż go wcale nie obchodziło ani kiedy i jak powróci.
Wichfried mocno się niepokoił, on uśmiechał, przeciw zwyczajowi.
— Ks. Opat będzie niespokojny!
— Wrócimy nocą — odparł książe, — noc będzie do powrotu milsza, niż do włóczęgi dzień skwarny.
— Byleśmy drogę znaleźli.
Kaźmierz ramionami ruszał. Siedli na konie znowu i zawróciwszy, jak się im zdało, jechali borem. Chcieli powracać tąż samą drogą, którą jechali wprzódy, ale postrzegli rychło, że ją zgubili. Zaczęło zmierzchać dobrze. Wichfried trąbił nieustannie, nikt mu nie odpowiadał. Trzeba było dawać sobie samym rady, bo na łowczych rachować już nie mógł Wichfried.
Szukając drogi, jak się to często trafia, gdy się ją niespokojnie chce odnaleźć, ślady jéj zatracili, kierunek zmylili, wjechali w okolicę nieznaną, w gąszcze i zawady coraz straszniejsze, które pomijając w lewo i w prawo, obłąkać się musieli zupełnie — książę widząc Wichfrieda niecierpliwość — śmiał się.
— No, — rzekł — noc za pasem, musiemy spocząć w lesie. Ognia napalemy i lężem!
Towarzysz szukał jeszcze uparcie jakiéjkolwiek ścieżyny, ale zciemniało zupełnie, nad wierzchołkami drzew pokazały się gwiazdy, las stał cicho, wiatr ustał. Zdala gdzieś słychać było wilków wycie.
W lesie spokojnie było, pięknie, tylko żyć — sosny pachniały i brzozy.
Księciu jechać się nie chciało i zawołał pod stary dąb podjechawszy że spocznie tu. Nie sprzeciwiał się niemiec, miał na myśli, gdy Kaźmierz położy się i zaśnie sam pójść drogi szukać.
Lecz stanąwszy na nocleg było co robić, ogień rozpalić, posłanie przygotować, konie popętać. Wichfried we wszystkiem chciał zastąpić księcia, ale ten mu się nie dał i wesoło sam się téż zajął tém co na niego przypadało.
— Przepadła wieczerza O. Opata — wołał śmiejąc się — sam ją chyba zje, a że oni mięsa nie tykają.
— Znajdą gościa co ją spożyje! — dodał Wichfried.
Śmiejąc się i podżartowując poszli spać, las ani szumiał nawet, ogień się palił tak, że dym słupem szedł nad drzew wierzchołki ku niebu. Wichfried siadłszy na straży sparty o pień, miał czuwać, ale go sen wkrótce zmorzył.
Krótka noc wiosenna przeszła tak szybko, że gdy się przebudzili rosą okryci, dniało dobrze. Wichfried zostawiwszy księcia, sam poszedł drogi szukać i rozglądnąć się po okolicy. Miejsce było całkiem nieznane, dróg do koła żadnych. Głos trąbki rozchodził się po lesie długo bez odpowiedzi.
O białym dniu, napróżno się odzywając, siedli na konie, książę wesół żartując ze złego przewodnika, Wichfried gniewny sam na siebie, nieumiejąc już radzić, bo nawet strony w któréj klasztor leżał nie był pewnym.
— Jedźmyż gdzie konie poniosą, one więcéj od nas mają rozumu — poprowadzi je głód do żłobu.
Gdy im cugli popuścili, rozum ten koński tak się niedorzecznym okazał, że jeden chciał iść w prawo drugi w lewo — książęcemu dano pierwszeństwo.
Jechali trochę już głodni, śmiejąc się ze swéj przygody.
Los tak zrządził, by ani na żadną osadę, ani na człowieka, ani na gościniec, nawet na samotną chatę nie trafili. Gdzie się zapędzili, żaden z nich nie wiedział. Około południa, książę, który dotąd bardzo brał wesoło obłąd swój, zaczął téż być trochę niespokojnym.
— Licho już wie gdzie my jesteśmy — rzekł, w półtora dnia okrutny kawał drogo zrobić można, gotowiśmy się znaleźć, gdzie się cale niespodziewamy.
Właśnie gdy to mówił, zastąpiła im drogę rzéka dosyć znaczna. Pilica nie Pilica?? nie poznali co za jedna.
Wichfried był tego zdania, aby nazad zawracać, książę utrzymywał, że gdzieś nad brzegiem najpewniéj osada jakaś znaleźć się musi, chciał ją nawet przebywać w pław, aby na drugim brzegu ludzi szukać.
Znaleźli jeśli nie bród to płytkie miejsce, gdzie konie mało co spłynąwszy, dobiły się na drugą stronę. Tu las stał znowu gęsty na wzgórzu, ale pusto było jak zajrzéć. Oko z zakrętami rzéki biegąc, tylko ługi zielone i piaski żółte spotykało. Na łąkach nawet stożysk ani stad nie było, trawy rosły w pas, jakby ich nigdy nie koszono.
Jechali daléj w milczeniu, bo położenie coraz się przykrzejszém stawało. Wichfried z rozpaczy rwał się ciągle do trąbki, ale na wołanie jego, echa tylko leśne odpowiadały. Nadchodziło południe. Jedzenia było tak mało, że ledwie do wieczora starczyło, aby głodem nie marli. Zwierzyna się nastręczała. Wichfried zaczynał po niemiecku kląć polskie lasy, utrzymując że i w niemczech były puszcze niemałe, ale takich borów co się na dziesiątki mil nieprzerwanie ciągnęły, nigdzie nie było tylko w Polsce.
Popasłszy jechali znowu, Wichfried dął w trąbkę aż mu tchu brakło.
Miało się już ku wieczorowi, gdy zdala się druga trąbka odezwała w odpowiedzi.
Poczęli więc jechać coraz prędzéj ku głosowi jéj, dając o sobie znać — nadzieja wstąpiła w serca.
Wprawne ucho myśliwych rozpoznać jednak mogło, iż ten co im odpowiadał nie swój był, ale obcy. Róg jego brzmiał inaczéj, Kaźmierz nie poznawał go, choć zdało mu się, że głos był znajomy.
Las się trochę przerzedzał tak, że pośpieszyć łatwiéj było. Odpowiadający na trąbienie, jakby równo z niemi niespokojny był, nawoływał szybko, gwałtownie.
Mały kawałek łąki leśnéj zdawał się ich dzielić od łowca, którego wreście postrzegli stojącego na koniu zdala, z rogiem białym w ręku. Mężczyzna był wzrostu słusznego, z brodą ciemną, w kołpaku, z łukiem na plecach, mieczem u nogi, na koniu dzielnym. Wichfried wpatrzywszy się weń, pobladł.
— Stój! — zawołał do księcia — to książę Mieszek! Zawracajmy! To on!
Kaźmierz stanął i wlepił oczy.
— Tak, to on, — rzekł spokojnie[1] — On sam, ale nie godzi mi się abym ja przed nim uciekał. W sumieniu jestem czysty, czegoż się mam lękać? od brata?
I posunął się szybko ku niemu.
Mieszkowi, który także musiał Kaźmierza rozpoznać, ręka w któréj róg podniesiony trzymał, drgnęła. Ujrzawszy zbliżającego się, ruchem niespokojnym i oczyma do koła się obrócił.
Stali o trzy kroki od siebie. Kaźmierz z konia zsiadł i szedł starszego przywitać. Wichfried téż co prędzéj skoczył ze swojego i, niechcąc Kaźmierza samym zostawić, pośpieszył za nim.
Mieszka twarz z brwiami nawisłemi i czołem pomarszczoném ponura była i zasępiona. Wśród ciemnego zarostu oczy błyskały tylko i lice zbladłe.
Gdy Kaźmierz zbliżył się z poszanowaniem, oba zmilczeli, długo patrząc na się. Zdumienie odbierało mowę. Wichfried tymczasem oczyma niespokojnemi sięgał w las, upatrując czy dwór i łowcy książęcy nie nadciągają. Obawiał się napaści, pochwycenia. Gotów już był do rozpaczliwéj obrony i ręka mimowoli za miecz chwyciwszy już go nie puszczała.
Naostatek Kaźmierz przerwał milczenie głosem odzywając się łagodnym.
— Prawdziwe zrządzenie Boże, żeśmy się tu spotkali.
Mieszek ręką rzucił, — obejrzał się w koło, jakby niespokojny był że ludzie nie nadciągają. Po krótkim namyśle z konia zsiadać począł. Wichfried choć powinien był, nie ruszył się mu pomagać, stał na straży.
Na twarzy Kaźmierza nie widać było wielkiego poruszenia, pozostał prawie spokojnym i uśmiechniętym, spoglądał na brata z życzliwością i uczuciem braterskiem, gdy Mieszek drżał ze wzruszenia, gryzł usta i hamował się by nie wybuchnąć.
Z wejrzeń rzucanych na Wichfrieda widać było że pragnął aby się oddalił, świadek mu był niepotrzebny. Spostrzegłszy to Kaźmierz, szepnął niemcowi aby uszedł na stronę, co ten spełnił dosyć niechętnie, stanąwszy w niewielkiéj odległości, aby w pomoc mógł nadbiedz księciu, gdyby się okazała potrzeba.
Wzrokiem niespokojnym patrzał ciągle w las, gdyż zdało mu się że niechybnie orszak Mieszka nadciągnąć musi, a książę da hasło do jakiego zamachu.
Ten jednak komu on się zdawał grozić najwięcéj, nie okazywał najmniejszéj obawy.
Mieszek mierzył go oczyma z powagą starszego brata i zwierzchnika.
— Co tu robisz? — spytał ostro.
— Zbłąkałem się na łowach jak ty.
— Jam się nie obłąkał — odpowiedział Mieszek — ja zawsze wiem dokąd i kędy idę.
Kaźmierz spojrzał nań wzrokiem rozbrajającym, pod którego szczerością i wyrazem łagodnym, Mieszek się czuł jak nie swój i poruszył dziwnie. Spójrzał na stojącego w dali Wichfrieda i rzekł głosem przytłumionym.
— Słałem po ciebie, wołając do Krakowa.
— Nic o tém nie wiem, poseł musiał nie zastać mnie w Sandomirzu, byłbym pośpieszył na wezwanie.
Mieszek niedowierzająco nań patrzał.
— Byłbym się stawił — powtórzył Kaźmierz z uśmiechem.
— Potrzebowałem mówić z tobą — dodał Stary głosem poruszonym i przerywanym, chciałem cię przestrzedz abyś ze mną nie poczynał wojny.
— Ja? z tobą? — podchwycił Kaźmierz — o cóż my byśmy z sobą wojować mieli?
— Nie udawaj jakobyś nie wiedział — wybuchnął Mieszek następując nań groźno. — Te warchoły, którym Władysław był za ciężkim, którym Bolko nie mógł dogodzić, chcieliby i mnie zrzucić a ciebie w mém miejscu osadzić. Wiesz o tém?
— Wiem — rzekł Kaźmierz spokojnie.
— Nie radzę ci dać się uwieść, — mówił Stary — prędzéj ty głową nałożysz i swojem księstwem, niżeli moje zajmiesz miejsce.
— Ja téż go niechcę — odpowiedział Kaźmierz z pewną wyższością i zimną krwią patrząc na rozjątrzonego brata — niechcę go.
— Choćbyś chciał to go nie dostaniesz — odezwał się Mieszek. — Ten tłum oszalały, któremu Biskup buntownik dowodzi i głupi Wojewoda, nowe prawo chce wprowadzać! Ja mojéj władzy i panowania nie winien ich łasce, ani ich wyborowi, ale mojemu starszeństwu, a przy prawie mojem stać i trzymać je będę!
Król ojciec nasz miał wolną wolę rozporządzać tym swoim krajem dziedzicznym, było to jego mienie, krwią kupione, rozdzielił je, naznaczył kto ma panować; ziemian się o to nie pytał i ja łaski ich prosić nie będę! Oni u mnie tyle znaczą co kmiecie i osadnicy, słuchać muszą i będą. Biskupom się ja nie dam na równi z nami rozsiadać!
Kaźmierz słuchał bez wzruszenia.
— Czyń co chcesz i do czego masz prawo — rzekł — to nie moja rzecz. Ja niczego nie pragnę tylko spokojnie siedzieć w domu, Boga chwalić a zabawiać się jak mi się zda.
Mieszek patrzał nań pilno, badał czy prawdę mówił.
— Tak, z tém ci lepiéj będzie, — począł przechadzając się tam i sam przed stojącym bratem. — Nie radzę ci ani warchołów słuchać ani się zadzierać ze mną. Dziesięć razy mogą mnie wyrzucić z Krakowa, wrócę jedenasty raz i nie daruję swojego, wrócę siłą, wojną, zdradą, a moje prawo strzymam.
Rozumiesz to?
— Rozumiem dobrze — odparł chłodno Kaźmierz — to twoja rzecz!
— A twoja mieć rozum i nie dać się tym ludziom pochwycić w kleszcze, bo między niemi a mną ty zostaniesz na miazgę zgnieciony.
Mieszkowi jakby tchu zbrakło, pociągnął powietrza, gniew obejmował go coraz większy.
Powoli Kaźmierz przystąpił doń i ujął go w ramiona.
— Mieszku, — zawołał błagająco — uspokój że się! Jeśli kto, to ty mnie od dziecka znać powinieneś. Wiesz żem nigdy nie pragnął wiele, a od żądzy panowania Bóg mnie strzegł i sił mi nie dał potemu. Przypomnij sobie żem po śmierci Bolka miał Kraków w ręku, a ziemianie przedemną klęczeli, prosząc abym został z niemi. Dla ciebie im odmówiłem, znając com starszemu winien.
Mieszek jeszcze nie uspokojony, wyrwał się z objęć jego.
— Nie o ciebie szło i idzie warchołom — począł żywo, nie ciebie oni chcą! Dawno do tego dążą, aby prawa nasze dziedziczne znieśli a sobie wolność wybierania panów jakich chcą i zrzucania ich zdobyli. Ale pókim ja żyw, nie dam im tego. Jutro nas wszystkich wygnają, aby obcego posadzić.
Kaźmierz słuchał go smutny.
— Dla tego, — dodał Stary — chcą ciebie na Kraków i na mnie prowadzić. Tyś słaby, ulegniesz Biskupowi, Wojewodzie i krzykaczom, ale pomnij że tu nie o mniéj idzie, jak o głowę twą i dziecka twojego.
— Bracie! — odezwał się Kaźmierz — krzywdzisz mnie.
— Przestrzegam cię! — odparł Mieszek groźno, przechadzając się ciągle.
— Chcesz zapewnień z mojéj strony?
— Jakich? — przerwał Stary — ty mi żadnych dać nie możesz nad jedno! jedź do mnie do Krakowa i siedź przy mnie.
Spojrzał nań, Kaźmierz głową potrząsał.
— Tego nie uczynię — odparł — byłaby to niewola dla mnie upokarzająca, ciebie obwiniająca. Nie mając mnie, jeśli im idzie o nowego pana, wezmą Leszka..
— To pisklę schorzałe — zaśmiał się Stary pogardliwie. — Zapewne! im co słabsze to lepsze, mocnéj ręki nie znoszą nad sobą, a im potrzeba żelaznéj! Potrzeba żelaznéj, — dodał — jeżeli się te ziemie nie mają rozpaść na szmaty i kawałami pójść w obce ręce.
Nie! nie! tę żelazną rękę ja mam i nie dam się ojcowiźnie Chrobrego roztrząść i przepadać!
Zmilczał chwilę.
— Na Kietlicza krzyczą, — począł. — Kietlicz sługą jest u mnie, ja nim obracam. Co on czyni — ja robię. Drę ich ze skóry aby mi siedzieli cicho. Za małom zrobił jeszcze, nie posiałem dość trwogi, kiedy się ruszać śmieją!
Biskupa przecherę dawniéj potrzeba było uwięzić.
— Mieszku, bracie! — przerwał Kaźmierz gwałtownie. — Biskupa! Pasterza! abyś wszystkich duchownych i Rzym oburzył na siebie! Duchownego tknąć!
Mieszek szydersko, gorzko się uśmiechnął.
— Chcesz abym ja im dał u siebie, obok siebie, nad sobą panować? Ani ja, ani ty, ani nikt panem nie będzie, póki Biskupi z nami na równi siadać nie przestaną. Dumę ich trzeba ukrócić. Pierwszemi sługami być muszą, nie więcéj.
Pobladły ze wzruszenia i trwogi, Kaźmierz z błaganiem zbliżył się powtórnie do brata.
— Bracie! pomstę Bożą ściągniesz na siebie! — wykrzyknął.
— Ja się do ich ołtarza nie mięszam, ani Gedkowi księży święcić, ni mszy odprawiać nie bronię, ale wara im mięszać się do spraw moich i chcieć stawać sędziami nademną!!
— Słudzy Boga! Bóg stoi nad nami! — przerwał Kaźmierz.
— I jam téż nie bez Boga — zawołał Mieszek — wiesz żem zakonników sprowadzał, osadził, nadał im włości i ubogacił na Chwałę Bożą. Imię Pańskie niech się święci na niebie i ziemi, ale ład musi być na niéj, a gdzie dwu panów tam żadnego, gdzie nas dwu tam wojna wieczna!
Nie zdawał się tego młodszy rozumieć i smutnie spuścił głowę.
— Bracie, — odrzekł — więcéj pewnie nademnie masz rozumu, ale dla czego wojnę z Bogiem chcesz wieść, bo ze sługami jego? Oni ci pomocnikami będą nie wrogami, ale ty im bądź bratem.
— Panem im a nie bratem muszę być — zawołał Stary dumnie. — Tyś dzieciak i nic nie rozumiesz, oni Bogiem dla władzy frymarczą.
Nastąpiło milczenie, — Kaźmierz przerażony wzdychał.
— Na miłość Bożą — odezwał się łagodnie — na pamięć pobożnéj matki naszéj zaklinam cię, rzuć te myśli i gniewy, one cię do zguby prowadzą!
— Nie są to zabawki dziecinne, któreby można precz kinąć, — rzekł Mieszek. — Myślałem dobrze co czynić mam, wiem co czynię. Stanie się com zamierzył lub zginę. Nie u nas, po całym świecie moc duchownych wzrosła tak, że nas wzięli pod stopy swoje, nie ja jeden z niemi walczę — wszyscy królowie i książęta bój z niemi staczać muszą, aby się ich czeladzią nie stali.
Kaźmierz krzyż zrobił w powietrzu, jakby myśli złe chciał odżegnać od brata.
— Nie giń — rzekł — a niechciéj co niemożliwe. Cesarz silniejszy od ciebie, a rzymskiemu biskupowi oprzeć się nie może, a ty z Rzymem i jego sługami chcesz walczyć!
— Bo oni do walki wyzywają, — zawołał Mieszek — jam ich dobrodziejstwy obsypał, oni się przeciw mnie wiążą.
W tém zamilkł, jakby czuł że mówi nadaremno i dodał porywczo.
— Dość tego! Jedź ze mną!
— Nie mogę, — rzekł Kaźmierz stanowczo. — Nie masz się co mnie lękać. Z dobréj woli nigdy nie pójdę przeciwko tobie, to co mam, starczy mi, niechcę nic więcéj. I jedno to księstwo często zacięży. Kocham spokój i ciszę, kocham sprawiedliwość, kocham ciebie, tak jak pamięć ojca! Ufaj mi!
— Tak! aleś słaby, miękki jesteś — odparł Stary — wezmą cię w garść i uczynią co zechcą. Niewiesz co cię czeka, ani oni wiedzą co ich oczekuje. Jam nie Władysław, mnie wygnać trudniéj im będzie. Starał się i on, bronił, ale ja nie dam wam chwili wytchnienia, nie ulegnę — prawo me znam i życie dam za nie. Jestem głową rodu!
W czasie téj rozmowy, która często głośniéj wybuchała, Wichfried, stojący na uboczu, który niesłuchając nawet mógłby ją był odgadnąć, wykrzyki namiętniejsze chwytał i drżał z niepokoju a trwogi. Posłyszał że książę chciał Kaźmierza zabierać z sobą i obawiał aby się ten mu nie dał pociągnąć. Przedłużająca się ta walka na słowa coraz bardziéj go trwożyła, bo lękał się ciągle przybycia orszaku Mieszka i zamachu na swego pana. Kilka razy wejrzeniem ostrzegającém, a gdy się Mieszek odwracał, ruchami starał się dać poznać Kaźmierzowi, aby skończył rozmowę, ale ten nie ruszał się i spokojny, łagodny usiłował tylko brata uśmierzyć i ukoić.
Wszystko to jednak, zamiast dobrego skutku drażnić się go jeszcze zdawało coraz więcéj i wzburzenie pomnażać.
Skończywszy a raczéj przerwawszy rozmowę, Mieszek szybkim ruchem ręki sięgnął po róg, który miał na piersiach, jakby na pomoc chciał zawołać swych ludzi. Wichfried ujrzawszy to rzucił się ku niemu.
— Miłościwy panie — zawołał żywo, — nasi ludzie są pewnie bliżéj, mamy ich z sobą podostatkiem, czekają ztąd niedaleko. Jeżeli potrzeba posługi ja na moich zatrąbię.
Kłamstwém tém, które zarazem groźbą było, chciał odwieść Mieszka od powoływania swego orszaku. Na znaczeniu tych wyrazów książę się nie mógł omylić, i — zatrzymał się, róg podniesiony gniotąc w ręku.
— Najlepiéj by było — dodał Wichfried — abyśmy ani my, ani Miłość Wasza świadków tu nie ściągali. Ludzie są podrażnieni, mogłoby co z tego nieswornego wyniknąć.
Mieszek ze wzgardą z góry popatrzał na niego.
Kaźmierz stał z oczyma spuszczonemi, jakby się za kłamstwo towarzysza swego wstydał — ale nie mówił nic. Wichfried nalegał.
— Jakeśmy się zjechali znienacka, tak by się i rozstać najlepiéj — mówił Niemiec śmieléj — świadków nie trzeba, aby paplaniny nie było.
— A ty! ty mnie chcesz uczyć co ja mam czynić! — gniewnie krzyknął Mieszek.
— Miłościwy panie, — odparł Wichfried, chwytając za trąbkę swoją — jeżeli powołacie swoich, ja moich Krakowian téż muszę. Ludzie są zburzeni i warchoły!
— Krakowianie? wasi? ci wszyscy moi są! — zawołał Mieszek.
— Mamy ich trochę, w gościnie — żywo odparł Wichfried, niedając się odezwać Kaźmierzowi, który zdawał się chcieć wmięszać do rozmowy.
Książę Stary z Niemcem spojrzeli sobie w oczy. Wichfried był zuchwały, książę zawahał się, trąbka mu wypadła z ręki — odwrócił się tyłem do niego, nie odpowiadając.
— Rozstajemy się więc — zawołał do brata — jakeśmy się zeszli, nie sprawiwszy nic?
— Owszem, — rzekł Kaźmierz — bo spodziewam się iż moim zapewnieniom uwierzysz, iż nie godzę na ciebie, nie pragnę nic. Kocham cię i szanuję.
— Ja pójdę z tém przekonaniem — odezwał się Mieszek, że ty Kaźmierzu wolę masz czystą ale ducha słabego, ludzi nie znasz ani samego siebie.
Przeszedł się poruszony i jak niepewny co pocznie.
— Pamiętaj to — dodał — oni cię wplączą w wojnę ze mną, a będziesz jéj miał na życie całe! Stanie jéj i dla dzieci twoich! Jam nie ten co wygnany siada na kamieniu i płacze, łez nie mam ale dłoń, żelazną!
Podniósł pięść do góry i poruszył się jakby szedł ku oczekującemu nań koniowi. Wichfried, któremu lżéj się zrobiło gdy ujrzał już niemal oddalające się niebezpieczeństwo, sam poskoczył uzdę potrzymać, ale Kaźmierz go wyprzedził i z pokorą młodszego brata wziął konia przyprowadzając go sam Mieszkowi.
Stary drżał jeszcze tak że cugli nie mógł ująć ani znaleść strzemienia. Stał patrząc na Kaźmierza i powtarzając mu cicho.
— Pomnij! wojna ze mną nie igraszka! To bój na cały żywot twój i po za żywot może! Jam twardy, ustraszyć się ani zmódz nie dam, ni Biskupom, ni ziemianom — nikomu!
To mówiąc na konia skoczył, który poczuwszy go na sobie, drżał już cały i rwał się do chodu, aby doń nie był zmuszony ostrogą.
Kaźmierz nie zważając na groźby ścisnął go za kolano, Mieszek wejrzeniem ostrem i przenikającém zmierzył go i w las popędził. O kilka kroków zaledwie oddaliwszy się, chwycił trąbkę i począł w nią dąć tak gwałtownie, że Wichfried uląkł się.
— Na Boga! — zawołał — na koń! napowrót w lasy! a nie tośmy zgubieni. Z oczów Mieszka widzę, że na was rad rękę położyć — jeżeli ludzie nadbiegną pochwycą nas!
Kaźmierz okazał więcéj odwagi, głową potrząsał, ale natręctwu obronić się nie mogąc, posunął się ku koniowi. W jednéj chwili oba byli na siodłach, a że książę się ociągał, niemiec pochwycił konia jego za uzdę i puścił się co żywiéj ku rzece.
Tymczasem jak groźba, trąbka Mieszka odzywała się za niemi, w głosie jéj nawet brzmiały gniew i zniecierpliwienie. Udało się jednak Wichfriedowi Kaźmierza w gąszcze uprowadzić. Niedozwaląjąc mu spocząć, na oślep z nim darł się w las coraz głębiéj. Nasłuchiwał tylko czy trąbienie oddala się i słabnie.
Książę jechał spokojny, z twarzą pogodną na któréj wewnętrzna radość się malowała, co dla Wichfrieda niepojętém było.
— Sam Bóg to sprawił, — odezwał się ujechawszy kawał drogi — żeśmy się z bratem w téj puszczy sam na sam, oko w oko spotkali. Mieszek będzie spokojniejszym, ja także. Powinien to czuć że mi zaufać może.
Wichfried nic nawet nie odpowiadając, co żywiéj w głąb lasu pędził, oglądając się i nadsłuchując.
— Nie odetchnę — zawołał po przestanku długim — aż się jak najdaléj od księcia znajdziemy. Gdyby nie ja, miłościwy panie, bylibyśmy w jego mocy i niewoli.
Gdybym, Boże mi odpuść, nie skłamał — dodał niemiec trochę samochwalczo, rad że podstęp udał mu się tak szczęśliwie — gdybym nie nastraszył, wzięli by nas!
— I to pewna, — przerwał Kaźmierz wesoło, — że gdyby nas wzięli, byliby musieli nas nakarmić, tymczasem dla twojego strachu aniśmy mieli możność spytać, gdzie my jesteśmy, ani wiemy gdzie się obrócić, a głód przyznam ci się dokucza straszliwie.
— No, lepszy głód niż łyka — odparł Wichfried — a Bóg łaskaw, do wieczora rada się na to jakaś znajdzie.
Proroctwo to nie rychło się jednak ziściło. Pośpiesznym krokiem jadąc, do zmierzchu nie natrafili na żadną utartą drogę, ani na osadę, ni na człowieka. Już mrok padał, a strach coraz większy ogarniał Wichfrieda, gdy w dolinie u skraju boru ukazała się chata, otoczona płotami, z któréj dymnika siny słup się dobywał.
Na widok jéj Wichfried wydał okrzyk zwycięztwa, konie zarżały. Głosy te musiały się dać słyszeć wewnątrz zagrody jéj mieszkańcom, gdyż z za płota wyjrzało głów parę — i natychmiast się schowały.
Książę z towarzyszem przypadli do zapartych wrót pośpiesznie, obawiając się, aby, jak się to najczęściéj trafiało, mieszkańcy na widok uzbrojonych jeźdźców nie pierzchnęli i nie pochowali się.
Stanąwszy u wjazdu, musieli długo stukać, wołać, dobijać się, nim na ostatku, gdy wyłamywaniem wrót grozili, nie wyszedł siwy staruszek bosy, w grubym przyodziewku parcianym, z brodą białą do pasa i głosem drżącym nie począł się im tłomaczyć pokornie, że sam ze starą babiną tu siedział, ubogi był, koni nie miał.
— Ale my od was ani koni, ani przewodu daremnego nie chcemy, — zawołał książę — jesteśmy zbłąkani, głodni, chleba nam dacie, zapłacim jak Bóg przykazał.
Staruszek, choć niedowierzając otworzył im. Chata była czysta i nie licha, obejście porządne, po którém poznali łatwo zamożnego gospodarza, a ten się im stawił jako bartnik. Na stole znalazł się chléb, w sklepiku miód, w komorze jaja świeże i mięso suszone. Stara babina służyła milcząca, bartnik kręcąc się po chacie, strwożony ciągle i nieufny, ledwie na pytania chciał odpowiadać.
Książę uderzony był tém, że w chacie żadnego znaku chrześciańskiego nie znalazł, krzyża nigdzie, w mowie staruszka dziwne wyrażenia pogaństwem tchnące.
Na zapytanie Bartnik jeszcze bardziéj wylękły, zaraz się przed księciem śpiesznie przeżegnał, ale na tém podobno cała jego nauka chrześcijańska się kończyła.
Oznaki guseł pogańskich, wianki, zioła, nawet bałwanki dziwaczne widać było po kątach i nad progiem w ścianie. Starucha osłaniała je jak mogła od oczów, ale mowa obojga zdradzała pogan, którzy w głuchym tym zakącie, równie jak tysiące innych, żyli obyczajem praojców i pod dęby, do źródeł modlić się jeszcze chodzili.
Nazajutrz rano, spocząwszy na sianie w szopie, książę z Wichfriedem puścili się pokazaną im drogą ku Sulejowu, a mieli jéj jeszcze na dnia półtora.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (On) winien być małą literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.