Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Na zamku w Sandomirzu, od wieczora tego gdy Kaźmierz po rozmowie z Jaksą, ujechać w lasy postanowił — panował w istocie ruch i niepokój wielki.
Nie trwożono się tak bardzo nagłém zniknięciem księcia, ani tém że dłużéj niż zwykle bawił na mniemanych łowach.
Dwór i bliżsi wtajemniczeni byli i nawykli do wycieczek podobnych, księżna nawet cierpliwie je znosiła, choć codzień potrzebowała uspokojenia Goworka że księcia tylko co nie widać z powrotem.
Tym razem jednak niewieście plotki, niepokoiły ją trochę. Dla dworu księżnéj nie było nawet tajemnicą że Kaźmierza na Kraków ciągnąć chciano, że się Mieszek nań odgrażał, że mogło mu z jego strony niebezpieczeństwo się zapowiadać. Rada więc była co rychléj doczekać męża i wiedzieć co myśli.
Starszy ten brat księżnie Helenie zawsze się dosyć strasznym wydawał, a teraz gdy się bronić musiał, Kaźmierza posądzać — więcéj niż kiedy.
Walczyła z sobą księżna i tak będąc dość niepewnego umysłu, czy życzyć mężowi głównéj stolicy, naczelnictwa w rodzie, czy się dlań tego obawiać.
Miała dumy dosyć, pochlebiało jéj to że Kaźmierza wynieść chciano, myślała o przyszłości syna, to znowu lękała się niepokoju, podstępów zdrady.
Życie w Sandomirzu płynęło jéj szczęśliwie. Wprawdzie książe się ztąd często wyrywał, ale z Krakowa musiałby jeszcze więcéj po szerszém państwie i nad granicami się rozglądać. Mniéj więc siedziałby na zamku? Sama niewiedziała co jemu, sobie i dziecięciu życzyć, czego pragnąć..
Jaksa téż siedzący na zamku ciągle, od wyjazdu księcia niecierpliwił się nieobecnością jego. Należał on do tych co wyniesienia Kaźmierza najdawniéj i najgoręcéj pragnęli, nie dla żadnych widoków osobistych, ale przez miłość dla niego.
Niecierpliwiła go obojętność księcia, i to co uporem nazywał. Rosło podrażnienie jeszcze w miarę jak coraz więcéj ziemian krakowskich przybywało upominając się o księcia.
Nie było wątpliwości że go na rękach na zamek zaniosą i Mieszek mu się oprzéć nie będzie w mocy. Codzień jakaś nowa gromadka przyjeżdżała to sama po swéj woli, to wysłana przez Wojewodę, to z namowy Biskupa dla skłonienia Kaźmierza, aby się nie opierał prośbie wszystkich. Tymczasem jego — jak na przekorę — nie było.
Słać po niego niewiadomo było dokąd. Goworek się przeciwił dowodząc iż lada chwila sam powrócić musi. Ulegając woli księżnéj wyprawiono jednego z dworzan, który dotarł do Sulejowa, i, jak widzieliśmy, z niczym ztamtąd został odprawiony.
Ziemian krakowskich przyjmowano gościnnie, zastawiano stoły, Goworek gospodarzył, Jaksa pomagał, zatrzymywano niektórych, dawano dobrą otuchę, miasto i zamek były pełne.
Jednego z tych dni i Stach, nieobawiający się by go tu poznano, wyrwawszy się jak mógł najprędzéj z orszaku wdowy i obozu Wojewody, przybiegł do Sandomirza. Jemu może najwięcéj ze wszystkich leżało na sercu aby tego pana któremu życie zawdzięczał, wynieść na najwyższą stolicę. Marzył o tém tylko od lat wielu; teraz goręcéj niż kiedy brał się do czynu. Mały człeczek, mógł jednak coś zrobić, znając ludzi i kręcąc się między niemi. Sam on z wiernym Żegciem wyrwał się z obozu, nie bardzo opowiadając komu, dniem i nocą śpieszył do Sandomirza.
Jako Zabor z Przegaju miał tu dawnych znajomych, jako Stacha nie pamiętał go już nikt.
Owego nicponia miano dawno za umarłego. Sam Kaźmierz kilka razy go potém spotkawszy (choć jak mógł Stach unikał tego) zdawał się nie domyślać kto był, lub nie chcieć wiedzieć o tém.
Szerzyła się już wieść wszędzie że Kaźmierz panowania nie przyjmuje. Stach biegł aby podbudzić ziemian i skłonić ich do upornego nastawania. Nie wiedział spełna jak to uczyni, ale wolę miał silną. Na zamku nie trudno było być przyjętym, tém bardziéj iż Stach mógł się opowiadać jako przez Wojewodę wysłany. Tłumy krakowian z któremi się połączył, nastręczyły mu się zaraz na wstępie do Sandomirza.
Stach u mieszczanina zająwszy gospodę, wszedł między przybyłych nie zwlekając.
Wszyscy wołali jednym głosem że księcia nie było.
— Juści nam za morza nie zbieży, — zawołał wcisnąwszy się w gromadę — a no i do księżnéj i do tych co na zamku pozostali musiemy tęgo szturmować, nie folgując. Muszą wiedzieć gdzie książe jest! Czasu do tracenia niema.
Mowa ta przypadła do przekonania znudzonym oczekiwaniem.
— A cóż? — poczęto wołać — na zamek! do księżnéj! Księcia musiemy dostać — nic nie pomoże...
Dowodzili niektórzy że Kaźmierz krył się umyślnie; władzy przyjmować nie zechce, ale większość ziemian ani myślała słuchać o tém, ani przypuszczała ażeby się kto mógł opierać jéj woli. Nie pojmowali aby Mieszek mógł przeciw niéj powstać, a Kaźmierz nie pójść za nią.
Mieli Biskupa z sobą — zatém i sam pan Bóg był z niemi.
— Na zamek! — wołał Stach — do księżnéj[1] Jeżeli się chowa, będziemy szukali — czego mamy czekać? Wskróś ziemi nie poszedł! Choćby odjechał, pogonim!
— He! he! a gdzie najpiękniejsza dziewucha we dworze w sąsiedztwie, rozśmiał się jeden — tam go na pewno przy niéj znajdziemy.
Śmieli się i drudzy potakując.
— Przy księżnie tylko o tém nie gadajcie! — dodał drugi.
— Na zamek! — powtarzał Stach — Goworek i Jaksa niech co chcą prawią — wiedzieć o nim muszą, i dostawić go nam!
— Gwałtem go na Kraków zaprowadzimy — powtarzali niektórzy.
— Musi nam panować!
— Choćby się opierał przez poszanowanie dla starszego brata — mówił Stach — gwałt mu zadamy. A i to pewna że gdy my go nie znajdziemy, gotów Kietlicz odkryć dokąd się skrył i pochwycić go. Na to już ma rozkazy.
Uchowaj Boże nieszczęścia, jak nie pośpieszymy, wezmą go nam!
— Odbijemy siłą, — poczęli krzyczeć krakowianie.
— Jak się im raz dostanie, ratować go późno będzie — odparł Stach[2] — Żyw się z ich rąk nie wyrwie...
— Na zamek! na zamek! — krzyczała gromada cisnąc się i popychając.
Ziemianin z pod Proszowic, niejaki Gąsior, niegdyś wojak, teraz gospodarz, człek już nie młody, mienia nie wielkiego ale gęby ogromnéj, wybrał się przodować, i rękę podnosząc, najgłośniéj począł krzyczeć[3]
— Na zamek!
Wszyscy szli za nim. Znano Gąsiora że do robienia zawieruchy nie było nad niego. Miał to do siebie iż mówić tak umiał jakby ludziom z gęby słowa dobywał. Na słowach mu nigdy nie zbyło, kłamał z zuchwalstwem niezmierném ludziom co lepiéj od niego o czémś wiedzieli, w żywe oczy dowodząc co chciał — zakrzyczał, zahuczał i nikt się odzywać nie śmiał.
Gąsior który stał dotąd z tyłu wysworował się naprzód, poczuwszy że tu jego miejsce było, Stach go popierał.
Co było ziemian w miasteczku polało się na zamek. Kupa ludzi stojąca pod wrotami przyłączyła się do nich, potém i ci co byli w podwórzu, i ci co za stołem siedzieli.
Gąsior mało komu znany, choć tam siła było godniéjszych od niego do przodowania, sunął już na czele, jakby miał do tego wszelkie prawo.
Goworek z Jaksą stali w przedsieniu, gdy tłum ten zamaszysto wtargnął. Od kilku dni nie było to nowością widzieć ziemian natarczywie upominających się o księcia. Ci przychodzili tak butnie jak żaden. Gąsior począł od tego że tu nie przelewki są, bo księciu grozi niebezpieczeństwo.
— Jakie? — spytał Goworek.
— Oto w téj chwili — począł Gąsior — pan Wojewoda przystał tu z doniesieniem, z najpewniéjszą wiadomością że Mieszek rozesłał ludzi najsprawniejszych aby żywcem czy trupem dostawili mu Kaźmierza.
Naszemu umiłowanemu panu największe grozi niebezpieczeństwo! Ratować, na gwałt! ratować. Niema chwilki do stracenia — a no za późno będzie gdy go uśmiercą lub oślepią!
Goworek i Jaksa strwożyli się w istocie.
— Zkądże? kto tę wiadomość przyniósł? — zawołali.
— A z Krakowa Wojewoda miał pewną wiadomość, kiedy z nią wyprawił — krzyczał Gąsior bijąc się w piersi[4] — Rzecz pewna! jasna jak słońce! Kto żyw powinien stawać w obronie.
Gdy ściśléj dopytywać zaczęto, Gąsior wskazał Stacha, ten niewiele myśląc potwierdził że o zamierzonym zamachu pewność była — że jechał z nią i przybył z obozu Wojewody.
Wszyscy po sobie z trwogą spoglądali.
— Wasza miłość — odezwał się Gąsior do Goworka — musicie wiedzieć gdzie się nasz pan ukrywa[5] — Gotowiśmy wszyscy życie dać! Trzeba rozesłać na wsze strony!
Jedziemy wszyscy!
— Jedziemy! jedziemy! — poczęli wołać ręce podnosząc zebrani ziemianie — jedziemy!
Goworek naciśnięty zaklął się że o księciu nic nie wie.
Gąsior z całą swą gromadą rzucił się, pomijając go, ku komnatom saméj księżnéj.
— Pójdziemy do Jéj Miłości, niech ona pana swego a małżonka ratuje!
Chciano ich wstrzymać aby nie strwożyli księżnéj, ale tłumu zahamować niepodobna było.
Gąsior, któremu w pomoc przyszło dwóch znaczniejszych ziemian, Papibor i Sułek, przebojem poszli ku głębszym zamku budowom, ku teremom księżnéj.
Gwar pod oknami jéj wszczął się tak wielki, iż Helena mocno się ulękła.
Wybiegli dworscy jéj, Bełżanie, z ruska dopytując strwożeni czego chciano.
Gąsior wołał aby księżna sama wyszła, że z nią mówić potrzebują. W téjże chwili Goworek środkiem zamku pobiegł aby ją uprzedzić, w sam czas gdyż tuląc ku sobie dziecię, zalana łzami, sądziła się już w niebezpieczeństwie. Uspokoił ją Namiestnik, radząc aby dla ułagodzenia i zadość uczynienia ziemianom sama do nich wyszła.
Wiodąc więc wystraszone dziecię za rękę, razem z Goworkiem wystąpić musiała na przedsienie. Zobaczywszy ją, naprzód okrzyknięto podrzucając czapki do góry, życząc lat setnych, czém się już mogła uspokoić do reszty. Gąsior wystąpił.
— Najmiłościwsza pani — zawołał — my księcia przez miłość dla niego szukamy, my go dla jego bezpieczeństwa chcemy mieć! Pomóżcie nam, dajcie go! Mieszek na życie jego czyha! Jeżeli się gdzie książe ukrywa, nim my go potrafiemy wyszukać, on gotów nań napaść! księcia nam trzeba!
Księżna zapłakana próżno ich zapewniała że o nim niewie. Ziemianie z Gąsiorem wołali a powtarzali swoje — że księcia należało wyszukać co rychléj i otoczyć strażą, aby go od wszelkiéj napaści ochronić.
Posłyszawszy o niebezpieczeństwie księżna uczuła postrach wielki, wyciągnęła ręce ku burzliwemu tłumowi.
— Więc idźcie — zawołała z płaczem — szukajcie go, osłońcie, brońcie, proszę Was. Jego, siebie i dziecię wam polecam!
Czyńcie wszystko co się wam zda dla jego bezpieczeństwa potrzebném!
Usłyszawszy to Gąsior zakrzyknął wnet.
— Hej! kto żyw! na konie! za księciem — nie mamy tu co robić. Na koń!
Ruszyli wszyscy — księżna, którą strach prawie o słabość przyprawił, zakrywając oczy spłakane, sparta na ręku Goworka chwiejącym się krokiem powróciła do swych komnat, gdy zebrany ów tłum ruszał się już hałaśliwie wybierając, sam niewiedział dokąd.
Gąsior wołał nieustannie aby siadać na koń, iść, śpieszyć, ale sam stał. Inni kręcili się odgrażając na Mieszka i jego wspólników, aż Stach, widząc ten zamęt wystąpił.
— Niema tu co zwlekać i czas tracić drogi — zawołał — podzielim się natychmiast na kilka oddziałów i każdy wyruszy w inną stronę, szukać i przepytywać o księcia.
Gąsior mu zawtórował.
Czynniejsi zaczęli się zbierać gromadkami, Stach kierował niemi, rozporządzając w którą kto z nich miał iść stronę. Gdy się to stało a przyszło już wyciągać w drogę, ochota ku obronie księcia znacznie ostygać zaczęła. Stach jeden poddawał im ducha. Około niego zebrali się młodsi i żarliwsi, inni chcieli ciągnienie odkładać do jutra, niektórzy znajdowali przeszkody w koniach, ludziach i rynsztunku. Woleli siedziéć na zamku spokojnie, żywić się tu i wykrzykiwać. Stach jednak nie dopuścił aby to na niczém spełzło.
— Co postanowione to się spełnić powinno, — wołał głośno — zatém, komu w drogę temu czas, a kto się cofnie od tego co gromada postanowiła, ten zdrajca!
Gąsior to usłyszawszy, podniósł pięść do góry, powtórzył parę razy — Zdrajca! i natychmiast zaszywszy się w tłum, zniknął. Tyle go ludzie widzieli.
Inni szczęściem wzięli sprawę do serca. Z wielkiéj jednak téj wrzawy zaledwie cztery poczty nie bardzo okryte dały się zebrać, jednym z nich tymczasowo dowodził Staszek innemi młodsi z jego ramienia wybrani.
Chciano jeszcze konie karmić i zwlekać, a byłby tém czasem wieczór nastał i wszystko się znowu może nazajutrz rozchwiało, ale Stach przynaglił by na konie siadać i inni, radzi nie radzi, za jego przykładem iść musieli, w duchu gorliwość jego przeklinając.
— Temu bo pilno, — mruczeli — bodaj karku nadłamał.
Cztery gościńce wyznaczono któremi udać się miały oddziały, dostając języka, przezierając lasy, zajeżdżając do dworów, aby się dowiedzieć o księciu.
Staszek po części rachubą, częścią przeczuciem jakiemś wybrał się ku Sulejowu. Oddział ten był najliczniejszy, najlepiéj zbrojny i najgorętszego ducha. Stachowi szło o to aby znalazłszy Kaźmierza, jakimkolwiek sposobem do jego przybocznéj straży się wśliznąć. Obawiał się on naprawdę o księcia, i sam chciał czuwać nad nim.
Mało co od Sandomirza odciągnąwszy zaczęli zaraz po osadach i chatach przepytywać.
Dostać języka nie tak łatwo było, bo gdzie się kolwiek oddział rycerstwa pokaźniejszy ukazał, osadnicy z chat uciekali i co żyło się ukrywało. Uprowadzono konie w lasy, pędzono stada w gąszcze, aby się uchronić od przewodu i przeżywiania.
Wszyscy słudzy książęcy i duchowni, a nawet możniejsze ziemiaństwo miało prawo po gościńcach brać konie i ludzi, żywić się kosztem wiosek. Nawet psiarzom i sokolnikom pańskim odmawiać tego nie było można. Lud więc po osadach gdy zoczył nadjeżdżających, natychmiast skryć się starał. Pomimo to, Stach konia nie szczędząc, łapał zbiegów po polach, ale od nich o księciu nic się dowiedzieć nie mógł.
Nie tracił przezto nadziei, by daléj puściwszy,[6] się w lasy, nie wpadł na jakieś poszlaki.
Tymczasem książe Kaźmierz, któremu Wichfried tak w porę przybywał, łowami się zabawiał w okolicy Sulejowa, ale nie myśliwstwo to było a włóczenie się po lasach, bo psów i ludzi brakło. W Sulejowie pomocy żadnéj nie znaleźli. Wichfried przybył samotrzeć. Choć więc lasy w zwierza obfitowały, uchodził im wszystek z przed nosa. Drugiego dnia książe już był bardzo markotny.
Smok który na to patrzał, nie śmiał mówić nic, ale mu pana bardzo żal było.
Po nieszczęśliwych łowach, zamruczał wieczór, że lepiéjby było do Sandomirza powracać.
Zmarszczył się na to Kaźmierz, i milczeć mu kazał.
Po chwili namysłu, zwrócił się do niego. — Jedź ty — rzekł, — nie opowiadając gdzieś mnie zostawił, jedź i przyprowadź z sobą psy i ludzi trocha. A no mnie nie zdradź gdzie jestem, bo chcę tu spocząć.
— Miłościwy panie, — odparł sługa, — a jakże ja was tu samego porzucę — to nie może być.
— Z mnichami i Wichfriedem cóż mi się tu stać może? — zawołał książe.
— Albo ja wiem — mówił Smok zafrasowany, — mnie się opuszczać was nie godzi.
Uśmiechnął się Kaźmierz. — Jedź, nie pytaj, — rzekł, — jam tu bezpieczniéjszy niż w Sandomirzu. Wracaj mi tylko rychło. Spytają cię gdzie jestem — mów że w lesie i że mi tam dobrze.
Smokowi się na żaden sposób jechać od pana nie chciało, poszedł do Wichfrieda na radę, ten mu kazał spełnić wolę księcia. Musiał się więc w drogę wybiérać.
Nie wziął z sobą nikogo, a postanowił, choćby konia zapędzić do zdechu, powracać co najrychléj. Znał stary wyga okolice tak że drogi do podróżowania nie potrzebował, szedł instynktem myśliwca i na pół dzikiego człowieka, we dnie patrząc po drzewach, w nocy po gwiazdach. Gdy tych zabrakło, wiatr musiał być skazówką, koń przydał się nieraz. Wyjechawszy z Sulejowa obejrzał się tylko po górach, konia zwrócił i ruszył.
Gromadka Stachowa szukająca księcia żywo się téż naprzód posuwała, choć języka nie dostając, w kierunku Sulejowa. Tu i owdzie opowiadano im że ktoś w lesie trąbił, że oddział jakiś widziano, potém się okazywało że to ktoś był z sąsiadów. Stach się jednak nie zrażał, mając przeczucie że się mu poszczęścić musi.
Gdy jednego dnia na łące popasać koniom stanęli, wypadek zrządził że Smok właśnie u strumienia swojego poił. Nim mu uzdę narzucił i wsiadł nań, już Stach był przy nim.
Znał go z twarzy, bo Smoka znali wszyscy — krzyknął zaraz.
— Smocze! gdzie książę?
— Jaki książe? — wyjąknął zmięszany drab i chciał się już do ucieczki zabierać.
— Stójże no, szalony człecze — za szyję go chwytając zakrzyczał Stach — jam przecie nie wróg a swój i temu samemu co ty panu służę. Znam cię jak szarą gęś, wykłamać mi się nie możesz, boś z panem był. Jeźli pytam to nie dla zdrady a dla dobra.
— Tyś kto? — zapytał Smok.
— Ktom jest tom jest — zawołał Stach — dosyć żem Kaźmierzowy sługa. Jedziemy szukając księcia, bo mu od Mieszka grozi niebezpieczeństwo, pochwycić go chcą. Zasadzki nań czynią, ludzi niema, idziemy w pomoc i dla straży. Nie zechcesz gadać a stanie się co złego, gardłem odpowiesz!
Smok miał w podejrzeniu Stacha, chciał mu się wyśliznąć i ujść, ale konia trzymano, myślał obalić na ziemię napastnika i byłby się rzucił nań, ale gromada nadciągnęła i obstąpiła. Zaciął się tedy i stał milczący.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Ja cię znam — mówił do niego Stach — wiem że panu jesteś wierny jak nikt, że go nigdy na krok nie odstępujesz, dlaczegożeś go teraz porzucił?
Cóż się z nim stało?
— Mów! — krzyczano ze wszystkich stron nadaremnie. Smoka ubić było można ale słowa z niego wyciągnąć, gdy mówić nie chciał, nikt nie potrafił.
Stach i z téj go znał strony.
— Smocze — wołał klepiąc go po ramieniu — wiem że z ciebie siłą nic nie wydobędę, a no tu o życie księcia chodzi. Wybrał się z wami kilku, wy go nie obronicie. Mieszkowi ludzie po gościńcach, po lasach porobili zasadzki i czyhają — stanie się co, będziesz winien. Sam się potém obwiesisz na gałęzi.
— Gadajże, gadaj psi synu! — hałasować nacierając poczęli ziemianie.
Smok milczał jak kamień, przeklinał swą nieopatrzność że się tak dał pochwycić — brzmiało mu w uszach złowrogo że panu groziło niebezpieczeństwo.
— Nuż oni sami są od Mieszka, — myślał, — a z mańki mnie chcą zażyć?
Stał więc niemy.
Gorętsi już się doń z pletniami brać chcieli, ale Stach go osłonił.
— Z tego człowieka groźbą się nic nie dobędzie — rzekł — ja go znam.
Zbliżył się znowu sam do niego.
— Słuchaj — rzekł dobywając z pod kaftana krzyż, który zawsze na piersiach nosił. — Widzisz go, jestto krzyż pański, na który kto przysięga krzywo na tym i na tamtym świecie jest przeklęty. Ja ci na ten krzyż Chrystusowy przysięgam, że my księcia jedziemy osłaniać i bronić.
Mów gdzie jest.
Smok słuchał i patrzał, a był człek pobożny.
— Gdzie? — odburknął wreście — mnie zakazano mówić gdzie jest.
— I wolisz przez posłuszeństwo dopuścić aby go, nie mogącego się bronić, wzięto? żeby może postradał życie lub oczy?
Smok aż się wstrząsnął cały.
— A no on tam gdzie jest — bezpieczny! — zawołał.
— Jako? mając przy sobie trzech czy czterech ludzi?
Smok głowę spuścił — prawda była.
— Dlaczegożeś ty go porzucił co mu byłeś najpotrzebniejszy? Dokądże jedziesz? Toć książe w pobliżu być musi?
Głową potrząsał sługa.
— Posłał mnie — rzekł.
— Niechże cię piorun ubije — krzyknął Stach — wolisz by pan zginął marnie niż zdradzić przykazanie! Rób jak chcesz!
Nieszczęśliwy człek potniał ocierając czoło. Nawykły do ślepego posłuszeństwa, ale przywiązany do pana, nie umiał sumienia z rozumem pogodzić[7] — Łzy mu się w oczach kręciły.
— Co jemu tam może grozić! — począł mruczeć — tam go ani szukać nie będą, ani znaleźć mogą.
— Jakże ty tego możesz być pewny? — spytał Stach szydersko.
Trudno było co dobyć z twardego człowieka, oczyma się zdawał prosić o zmiłowanie, ale Stach natarczywie nalegał.
Drudzy odgrażali się by go wiązać, inni bić chcieli ażby dobyli głosu, Stach nie dawał go tknąć. Wiedział jak był Kaźmierzowi ulubiony.
Gdy mu grożono Smok spoglądał pogardliwie, jakby wyzywał razy i męki.
— Smocze — zawołał raz jeszcze Stach — powtarzam ci to do sumienia twojego, stanie się co złego panu — ty winien będziesz! Kat cię bierz, puszczę cię wolno[8] — Gdy Mieszek na polowaniu, w lesie, w zasadzce ułapi Kaźmierza — tyś tak chciał...
Odstąpił od niego i dał znak aby drudzy go, nie wstrzymywali. Ujrzawszy się wolnym Smok naprzód chciał się do konia rzucić i uchodzić, ale pogróżka w nim tkwiła — zatrzymał się.
Stach już odchodził, gdy on dobrowolnie za nim postąpił pociągnął za rękaw i w oczy mu wpatrzył się mocno.
— Prawda co mówicie? — spytał.
— Jak Bóg na niebie — odparł Stach — tyś chyba bezmózgi, jabym przecie sam za niego życie dał, czyżbym miał zdradę w sercu?
Drab głowę skrobał.
— Mnie — odezwał się cicho — mnie po psy i ludzi posłano do Sandomirza.
— Właśnie czas o łowach myśleć, gdy w lasach największe niebezpieczeństwo. A toż go razem z Wichfriedem pochwycą!
Smok nagle jakby go rzuciło, na konia skoczył, obejrzał się po gromadzie zbrojnéj i licznéj, policzył ich oczyma, przeżegnał się i milcząc konia nazad zawrócił.
— Za mną — rzekł krótko — poprowadzę!
Nie spuszczając go z oka, Stach natychmiast dał znak swoim, którzy pośpiesznie na konie siedli i jechali za przewodnikiem.
Smok po swojemu z sumieniem wszedł w porozumienie, nie chciał powiedzieć gdzie pan był, bo mu to zakazano, ale groźbami przestraszony o los jego — prowadził. A że mu pilno było zbyć się téj męki, wiódł po swojemu, bez dróg, przez gąszcze, moczary, wzgórza, nie pytając jak tam sobie drudzy radę dadzą.
Czasami odwracał się ku Stachowi, który go już badać nie próbował i nieznużony ciągnął daléj. Rycerstwo jadące za nim musiało się doń stosować z krótkiemi popasami i małym spoczynkiem.
Stach, który nietylko Krakowskie, Sandomirskie, Lubelskie, ale całe Mazury znał dobrze, wkrótce się już mógł domyśleć dokąd dążyli, a że o nowo zakładającym się klasztorze słyszał wiele, pewien już był że książe się tam ukrywał.
Na porannym spoczynku podszedł do milczącego Smoka.
— Smocze nieboże — jedź już teraz sobie po psy i ludzi, abyś rozkaz pański spełnił, trafię ja i sam bez ciebie.
Smok głowę podniósł.
— Książe jest w Sulejowie — dodał — tyś go nie zdradził, bądź spokojny, my strzedz będziemy, aby mu się nic nie stało.
Zrazu Smok głową potrząsał, nie godził się, lecz gdy Stach dodał że więcéj ludzi z zamku ma dla bezpieczeństwa przyprowadzić, i Jaksę z sobą wziąć który był dowódzcą dzielnym, dał się przekonać. Z popasu tego rozstali się nic nie mówiąc. Smok tąż samą drogą ruszył nazad, a Stach z oddziałem ku Sulejowu.
Gdy z lasów wyjeżdżając ujrzeli już zabudowania klasztorne, Stach dotąd dowodzący oddziałem wziął Papibora na stronę.
— Miły panie, dużoby mówić dlaczego, ale mnie się nie godzi stanąć przed księciem jako dowódzcy. Jam człek mały i w krakowskim nieznany, nie przystoi mi się piąć nad innych. Wy teraz prowadźcie. Powiecie księciu żeśmy przyszli aby go od napaści strzedz i stać przy nim.
Zdziwił się zrazu Papibor temu dobrowolnemu zrzeczeniu się, ale że dość miał dumy i ochoty do przodowania, nie opierał się.
— Mnie to tam wszystko jedno — rzekł — niech drudzy wybiorą i obwołają kogo chcą.
— Byle nie mnie, bom ja nie znany człek — odpowiedział Stach — ja sobie stanę w kupie...
W początku chciano Stacha zmuszać, wołano nań, ale się wyprosił. Głosowano więc, jedni Papibora, drudzy Sułka mieć chcieli, stanęło na pierwszym. Stach wjechał w szeregi i skrył się w ostatnich aby na oczach nie być.
Zbliżali się już do klasztoru, około którego, jak innych dni ruch żywy panował, bo pospieszano z budową dopóki pora służyła. Z górnego brzegu na którym się mieściły Cysterskie szopy i mury, widać było okolicę, znaczny oddział rycerstwa jadący ku klasztorowi, niemógł ujść oczów księży i robotników. Stach postrzegł że tam już stawano przypatrując się im i w obawie aby książe nie uszedł, radził kroku przyśpieszyć.
Stanęli u furty i zaczęli dzwonić, wrotny otworzył okienko niespokojném okiem mierząc przybyłych, którzy się natarczywie domagali wpuszczenia i rozmowy.
Papibor zsiadłszy z konia wołał o Opata lub Przeora.
Wpuszczono go samego, gdy tymczasem reszta z koni złazić i rozkładać się u bramy poczynała.
Papibor, człek ciekawy, który dotąd innych mnichów nad benedyktynów nie widywał a białych nie znał wcale, rozglądał się bacznie po izbie w szopie do któréj go wpuszczono.
Wiele naówczas o nowych zakonnikach mówiono. Myślał już jak on się z niemi rozgada, bo języka żadnego oprócz własnego nie znał, ziemianin domorosły jak większa część naówczas, czytać ni pisać nie umiał; chociaż chrześcianin był dobry, i Pana Boga na pamięć chwalił.
Opat Lucyusz z braciszkiem polakiem, za tłumacza służyć mającym, zjawił się wkrótce zapraszając do refektarza. Rozmowa z pomocą chłopaka, który z łaciną nie łatwo sobie rady dawał, a Opat oprócz francuzkiego i łaciny, innego nie rozumiał języka, szła jak po grudzie. Migami sobie dopomagać musiano, młody tłumacz potniał i jąkał się.
Papibor po kilkakroć powtarzał że ziemianie, rycerstwo przybywali do księcia służyć mu i od niebezpieczeństwa jakie mu od brata groziło, obronić. Opat nie wiele mógł zrozumieć. Dopiero Stach, który się domyślał trudności tych i w pomoc pospieszył, sam się mógł z Opatem rozmówić i wytłumaczyć jaśniéj, z czém przybywali.
Opat Lucyusz, jako polityk mądry, z początku udał zdziwienie wielkie aby brat mógł na brata nastawać i ks. Mieszka jako fundatora, bronić się starał. Niewierzył aby ks. Kaźmierzowi niebezpieczeństwo jakie zagrażać miało.
Stach odezwał się śmiało.
— Wiemy dobrze jak rzeczy stoją, a gdyby i zbytnia troskliwość nas tu ściągnęła, grzechem ona nie będzie. Lepiéj nadto ostrożności niż za mało. Wiemy że książe jest tutaj.
Opat wahał się z wypowiedzeniem czegoś jasnego, kłamać nie chciał, przyznać się obawiał; milczał skłopotany.
— Mamy wiadomość pewną — dodał Stach — że książe i Wichfried tu się znajdują.
Opat Lucyusz nic nie odpowiedział.
— Oddział wasz znaczny jest? — spytał unikając tłumaczenia się.
— Jest nas około seciny — rzekł Stach.
— W klasztorze się nie pomieścicie — odparł Opat — choćbyśmy wam radzi byli, przyjąć nie możemy.
— Myśmy nawykli — odezwał się Stach — stać pod namiotami i bez namiotów, pod lada szałasami a choćby pod gołém niebem[9] — Rozłożemy się obozem byle gdzie.
Widząc zakłopotanie Opata, Stach powtórzył raz jeszcze, że o księciu wiadomość mieli od jego własnego sługi, że przychodzili w pomoc nie ze złą myślą, spodziewali się więc że książe dla nich taić się z sobą nie będzie.
— Książe w istocie był tu z Wichfriedem — rzekł nareście Opat po namyśle — zaprzeczać nie chcę, ale dzisiejszego dnia rano z kilką ludźmi o brzasku wyruszył. Niema go tu..
— Na łowy! — zawołał Stach wylękły — w kilku ludzi! a jeżeli, uchowaj Boże, wpadnie gdzie w zasadzkę! jeżeli go zechcą pochwycić — w kilku ludzi ani się będzie mógł bronić!
Opat głową potrząsł, widząc zaniepokojonych, sam téż okazał że to go obeszło.
— W Bogu nadzieja — rzekł — że nie dopuści nieszczęścia. Na to co się stało radzić nie możemy, bo nawet nikt nie wie w którą się udali stronę.
Wiadomość ta przeraziła wszystkich. Stach podejrzewając jeszcze iż książe chciał się ukrywać, zaklął Opata aby mu powiedział prawdę, O. Lucyusz najuroczyściéj potwierdził że było tak jak mówił.
Stachowi szło o to także aby książe powracający z łowów, gdy zdala ich oddział zobaczy, nie rzucił się w lasy znowu, chcąc uniknąć z ludźmi spotkania. Wypadło więc z narady aby Papibor pozostał sam w klasztorze, a ludziom trzeba było ustąpić gdzieś do blizkiego lasu i w ukryciu oczekiwać powrotu Kaźmierza. Stach wyszedł z tém zaraz. Opat chciał im dać jeść i pić, ale czekać na przyjęcie to niebezpieczném było, zabrali więc chleby i beczułki, które im ks. Cellarius i Hospitalarius wynieśli i pociągnęli w zarośla.
Znużeni ziemianie, choć mrucząc, musieli Stacha posłuchać i z pod klasztoru się wynosić.
Z miejsca, które w blizkości na obozik zajęto, widać było klasztor w dolinie i wiodące do niego drogi. Nie rozpalano ogni aby się nie zdradzać dymem, konie spętane poszły na paszę, panowie na siodłach i kobierczykach pokładli się do snu postawiwszy straże. Stach téż na czatach pozostał.
Dzień był skwarny i wydał się im długim. Dokoła panowała nieprzerwana cisza, na drogach żywéj duszy nie widać było do wieczora. Co chwila spodziewał się Stach ujrzeć gdzieś kupkę jezdnych, ale już i mrok zaczął zapadać, a nigdzie nikogo nie widział. Oczy wypatrzył nadaremnie. Gwiazdy się już pokazywały na niebie, gdy niespokojny pobiegł do klasztoru, sądząc że książe gdzieś pokryjomu mógł się prześliznąć między drzewy, tak że go niedostrzeżono.
Nierychło doprosił się Papibora, którego Opat w swoim dworku ugaszczał. Wywołany dowódzca stawił się wesół, ożywiony i wielką czcią dla gościnnych mnichów przejęty. Niedając się Stachowi odezwać, począł od sławienia gospodarzy.
— Prawda że sami żyją lada czém, ale człek u nich nie głodny, i nie pragnie.
— A książe? — spytał Stach — książe?
— Niema go — westchnął Papibor — i Opat się już trwożyć zaczyna, bo zawsze przed nocą powracał!
Siedli u furty na rozmowę, wyczekując i nasłuchując, ale księcia do północy i po północy jak nie było tak nie było.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Żyw) winien być małą literą.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Rzecz) winien być małą literą.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Łzy) winien być małą literą.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Gdy) winien być małą literą.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.