Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Nadszedł wreszcie ów dzień uroczysty, zdawna oczekiwany i upragniony; naznaczony został w Łęczycy zjazd duchowieństwa ziem wszystkich i ziemian, a starszyzny dla obwołania i poprzysiążenia praw nowych.
Był to, jakoby prastary wiec, zjazd jakiego od wieków nie pamiętano.
Rycerstwo i ziemianie stanąć na nim mieli obok duchowieństwa z prawem Rady przy księciu.
Pochlebiało to ich dumie, ujmowało wszechmocy Panu, dawało siłę jakiéj nie mieli, ale wiedzieli, że przyjdzie okupić cześć tę, zrzekając się samowoli nad ludem. Cieszyli się kmiecie i osadnicy, mając nadzieję, że gdyby nawet inny pan nastał, zakon przetrwa i spełniać się będzie. Radowało się naostatek duchowieństwo, najpierwsze mając zająć miejsce na zjeździe, opiekunów prawa nowego, stróżów jego, a zapewniając majętnościom swym bezpieczeństwo.
Najbardziéj jednak cieszył się książe Kaźmierz który tém prawem panowanie swe chciał uświetnić, sumieniu ulżyć, cześć sprawiedliwości, jaką w duszy nosił, czynem stwierdzić.
Dawno już, bo od pierwszéj niemal chwili, gdy go na Krakowie osadzono, marzył o tym zakonie sprawiedliwości.
Narzekania na Mieszka i Kietlicza, którzy tak srogo uciskali wszystkie stany, wkładały nań obowiązek zaprowadzenia prawodawstwa nowego.
Największą ofiarę rzeczywiście czynił on, bo się z praw swych wyzuwał, nic w zamian nie biorąc.
Arcybiskup Gnieźnieński i Biskup Poznański, którzy z innemi pasterzami na czele zjazdu zasiadać mieli, zapewniali go tylko, iż nie jedno potwierdzenie uchwał Łęczyckich wyrobią w Rzymie, ale i prawa następstwa na stolicę, złamanego przez wyniesienie Kaźmierzowe.
Najwyższy biskup rzymski, rozdający berła i korony, sam miał uczynić Kaźmierza panem, gdy on dotąd uważał się za przywłaszczyciela.
Radosny to więc dzień był, gdy książe ze świetnym orszakiem, któremu mnogie poczty ziemian towarzyszyły, po wysłuchaniu nabożeństwa w kościele św. Wacława i odebraniu błogosławieństwa, do Łęczycy wyruszył.
Ze wszystkich krajów podległych Kaźmierzowi rycerstwo, ziemianie, żupanowie, władycy najmożniejsi płynęli gościńcami, wiodąc z sobą gromady czeladzi występując ze wspaniałością największą. Mieli tu wystąpić po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, jako jedno wielkie ciało i siła dotąd nieuznana, chociaż od Szczodrego czasów potęga jéj rosła ciągle, zwiększając się z dniem każdym.
Wiec ten zwołany przez Kaźmierza, czuli to wszyscy, otwierał jakby nowych czasów wrota. Dla jednego tylko duchowieństwa, które już wszelkie możliwe prawa miało i używało ich w pełni, był on mniéj znaczącém zabezpieczeniem od samowolnéj grabieży. Na zjeździe pasterze majestatem swym niemal przyćmić mieli najwyższego pana. Wiedzieli oni jak Kaźmierz im był uległy, w ich rękach zresztą było potwierdzenie Rzymu, którego słuchać musieli cesarze i królowie, zwani przez Rudobrodego pogardliwie, królikami prowincyi jego państwa.
Duchowieństwo wybrało Łęczycę, jako zwykłe miejsce zjazdów swoich, tak że wiec ów mógł się jego synodem nazywać.
Kaźmierz oprócz ziemian, chciał mieć uczestnikami i świadkami zjazdu, książąt, którzy zwierzchności jego ulegali, pragnąc, aby i oni prawo przyjęli. Przybyć więc miał Bolesław Wrocławski, Otto, który trzymał Poznańskie, Mieszek Szlązki, Leszek Mazowiecki, syn Kędzierzawego i inni. Pomorscy namiestnicy, ziemianie nie tylko Krakowscy, ale z najdalszych krańców, które stanowiły dawną całość i do jedności się poczuwały — zjechać téż mieli.
Jesień była niepóźna jeszcze, ciepła i dosyć pogodna, gdy Kaźmierz z licznym dworem, wojewodami, żupany, urzędnikami mnogiemi, po królewsku niemal w podróż się wybrał. Towarzyszyło mu i duchowieństwo liczne i rycerstwo przydworne i czeladzi zastępy całe i długie wozów szeregi. Dobrze wprzód, nim on sam wyruszył z Krakowa, dwór wyjść musiał, aby po drodze przez okolice w większéj części mało zaludnione, piaszczyste, leśne, gotować obozowiska, pasze, namioty, mosty i dla mnogiego ludu a koni, pożywienie. Wypadała droga oznaczona do Łęczycy tak, iż mało i niewiele znaczących osad dotykała; idąc niezamieszkałemi stronami — Książe chciał może uniknąć grabieży, którą prawem chciał ukrócić, a w tłumnéj podróży zapobiedz jéj było trudno.
Kaźmierz choć kilka dni utrudzające trwało ciągnienie, był dobréj myśli, bo się zbliżał do dawno upragnionego celu. Czuł się po raz pierwszy istotnym panem na téj ziemi, któréj przynosił rószczkę oliwną. Nigdy go weselszym, piękniejszym, majestatyczniejszym nie widzieli druhowie jego; uśmiech ust, pogoda, nie zchodziła z czoła.
Jechali razem z Gedką, który równie wspaniale jak książę występował; Kaźmierz mu wszędzie pierwszy krok dawał, posłuszeństwo swe i podległość kościołowi chcąc przez to okazać. Dla Biskupa, któremu ani wiek ani powaga nie dozwalały zbyt śpiesznie podróży odbywać, musiał i książę zwalniać biegu.
Często pół dnia ciągnął ten pochód jak procesya kościelna ze śpiewami pobożnemi, które kapelani rozpoczynali, a wszyscy im wtórowali z odkrytemi jadąc głowami. W żadnéj z osad po drodze wszystkich ludzi pomieścić nie było podobna, rozbijano więc obozy, rozpalano ognie, namiot książęcy rozpościerano, a nazajutrz rano najczęściéj Biskup sam przy ołtarzu z darni pod gołem niebem mszę świętą odprawiał.
Zbliżyli się nareście ku Bzurze, ogromnym błotom i łąkom szerokim, które Łęczycki zameczek na kępie pobudowany otaczały. Z dala już widać tu było wszystkie suchsze łęgi zajęte obozami, gościńce mrowiące się ludem niepoliczonym.
Dla księcia mieszkanie zgotowane było na zamku drewnianym, dla Biskupa Gedki wraz ze Zbisławem gnieźnieńskim arcybiskupem i przedniejszemi duchownemi przy starym Tumie o ćwierć mili od Łęczycy, także wśród nizin i błot stojącym ale w zaroślach zielonych i cienistych drzewach.
Gdy Kaźmierz zbliżył się do Łęczycy, na gościniec wązki wysypał się tłum wychodzący go powitać. Arcybiskup gnieźnieński poważny starzec, Żyrosław wrocławski, Cherubin poznański, Lupus płocki, Onolf kujawski, Gaudenty lubuski, Konrad pomorski. Wszyscy oni razem z prałatami i duchowieństwem mniejszém składali grono sędziwe, poważne, najsilniejszą władzę w tych ziemiach dzierżące w ręku. Za niemi dopiero widać było jadącego Bolka wrocławskiego, Mieszka, młodego Leszka mazowieckiego i Ottona który wziął Wielkopolskę. Zbrojni, w szyszaki strojne godłami poubierane, książęta wydawali się niemal dworem tych starców, co im z krzyżami na piersiach przodowali, chociaż przepychem swojego otoczenia mu nieustępowali.
Szlązcy książęta, Władysławowicze, wychowani w Niemczech, do obyczaju niemieckiego zawczasu nawykli, nosili się rycersko i świetnie; wszyscy byli dorodnego wzrostu, szeroko ramienni, postawy pańskiéj. Bolko szczególniéj, który stroić się lubił, lśnił od złota i świecących blach swéj zbroi.
Mieszek mu nie wiele ustępował. Wziąć ich było można obu za wysłańców cesarskiego dworu lub książątka czy grafy niemieckie, bo w nich nic już północnych panów nie przypominało; poczty ich i dwory wyglądały téż z cudzoziemska.
Obok nich blady, wątły, schorzały wyrostek, z twarzą zbiedzoną, z oczyma przygasłemi, jechał Leszek syn Kędzierzawego, który nigdy żwawéj nieznał młodości, bo go od kolebki dręczyła choroba jakaś, na którą leku nie było, a obok niego Wojewoda dodany mu za opiekuna. Na Leszku zbroi mało co było, bo ciężkiego żelaza udźwignąć nie mógł.
Na twarzy jego smutnéj, choć dziecinnie uśmiechniętéj, śmierć zawczasu położyła swe piętno, a choć się jeszcze spodziewano że się może dorastając pokrzepi, inni już na spadek po nim patrzyli.
Z nim jadący Otto, syn Mieszka, któregośmy już widzieli, krępy, pleczysty, niezgrabny, z głową na grubym karku osadzoną, niedźwiedziowato jak zwierz dziki poglądał do koła.
W orszaku za niemi postępującym pełno było i twarzy osobliwych i strojów przeróżnych, dawnych, nowych, poprzynoszonych z ziem pobranych, ruskich, greckich, niemieckich, francuzkich, włoskich, duńskich i normandzkich. Każdy na uroczystość wielką brał co miał najkosztowniejszego, błyskało więc złoto i szkarłaty.
Na Krakowianach, których często nawiedzali kupcy z Włoch i Niemiec, przyprowadzający sukna, bławaty, klejnoty, broń, widać było barwę zachodnią, na Pomorzanach stare zabytki przepychu dzikiego, na tych co z rusią graniczyli, grecką kupię i oręże wschodnie. Ci co z Henrykiem na krzyżową wyprawę chodzili, nosili i teraz krzyże na chorągwiach i zbrojach, a broń ich na saracenach była zdobytą.
W towarzystwie Biskupów, przy dźwięku dzwonów, wjechał Kaźmierz przez most na kępę, na któréj stał zameczek Łęczycki, lichy naówczas i niepozorny, ale dla nawykłych do obozowania ladajakiego, dostateczny. Tu już dwór, który pana poprzedził, oczekiwał nań i uczta była zgotowaną w części na izbach zamkowych, częścią na podwórcach prostemi stołami i ławy z desek skleconemi zastawionych.
Następnego dnia po nabożeństwie, naznaczoném było zebranie się wszystkich na kępie dla ogłoszenia praw, o których ziemianie mówili z poddaniem się woli księcia, ale nie zbyt wesoło. Nikt się już przeciwić nie myślał, gdy duchowni rzekli że tak być powinno.
Stach, który z innemi przybył tu ze skarbcem podróżnym, tegoż wieczora ocierając się o ziemian, nasłuchać się mógł rozmów dziwnych. Nie wszyscy rozumieli czego chciał Kaźmierz, ale o tém wiedzieli iż przeklętym być miał ktoby kmieciowi zabrał samowolnie konie, pochwycił siano, spasł zboże, kazał się żywić i przewodzić.
Od Chrobrego czasów z pokolenia w pokolenie szedł ten zwyczaj dawny, a książęta, dwory ich i posłańcy jeździli kosztem tych, których chaty i pola znajdowały się przy drodze. Często sobie wybierano gościńce, gdzie się lepiéj pożywić było można, wielu się od posługi ciężkiéj okupiać musiało. Wygodném to było. Teraz i książę dla siebie wyrzekał się téj grabieży i ziemianie pod klątwą musieli jéj zaniechać.
Tylko czasu wojny gdy szły posły z wiciami a o obronę kraju chodziło, prawo stare do życia wracało.
Ziemianie stękali i sarkali.
— Teraz — mówił jeden ze Sreniawów — człek będzie musiał za sobą tabor prowadzić, owsy, obroki, chleby, siano.. bo kmieć albo sprzedać nie zechce, albo jak za ojca zaprosi. Niech się pan potém nie dziwi że służba iść musi durno a wolno.
— Kmiecia przez to licho nie brało, — dodał Lis — że przewód dał i karmił, przecie oni i tak głowy dobrze podnoszą, słuchać już niechcą, a co będzie daléj gdy w pierze więcéj porosną?
— Wszystkiemu winni księża Biskupi — mówili inni. — Im o własną skórę chodziło, aby gdy który z duchownych zemrze, niemógł się sąsiad z bezpańskiego mienia pożywić. Inni plebani po staremu dzieci mają siła, a już im teraz dziedziczyć probostw nie dopuszczają, więc by choć stodoły wypróżnić chcieli. Zkądże oni mają te ziemie i brogi, jeśli nie od nas? słuszna było aby na bezkrólewiu my ule podbierali. Mają oni i tak dużo, a na wojnę nie idą, ani dzieci ich.
— Chcieliby zagarnąć wszystko, — mruczał inny. — Żeby mogli dla siebie to prawo przeprowadzić, a i książęciu ziemian téż oberżnąć!
— A no, cicho! cicho — przestrzegali drudzy z boku — bo kląć będą jak posłyszą.
Zamilkli.
— Książę bo sam na tém najwięcéj pono straci, — ozwał się po chwili Cholewa. — Górę wezmą nad nim więcéj niż kiedy bywało. A co robić!!
Skarżono się tak i stękano, ale po cichu. Inni się znowu za kmieciami ujmowali, znajdując że prawo słuszne było. Wszyscy jednak ile ich tam się znajdowało, woleli prawo surowe niż żelazną rękę Mieszka i Kietliczowe zagony po kraju, łapanie winnych i niewinnych, których ze skóry odzierano i dla marnych grzywien męczono.
Nazajutrz gdy po nabożeństwie rannem weszło onych ośmiu pasterzy, w mitrach lśniących na głowach, z laskami złocistemi w rękach, w szatach od złota, pereł i purpury, z krzyżami na piersiach, z pierścieniami na rękach — i zasiedli kołem jak senat i sąd w izbie wielkiéj, Arcybiskup Zbisław tuż na równi z księciem, inni po bokach, a tuż ustawili się za niemi książęta we zbrojach i rycerskich pasach, a daléj ziemianie w szubach, w jedwabiach, sukniach szytych i bramowanych złotem — widok był jakiego ta ziemia dawno nie oglądała, majestatyczny, uroczysty, wielki.
Ci co szemrali wczoraj teraz umilkli przerażeni przed posłannikami Bożemi, którzy mieli prawo wiązać i rozwiązywać. Nie śmiał już nikt pomyśleć inaczéj niż ci ojcowie duchowni, przy których była mądrość Boża, słowo Chrystusowe, błogosławieństwo i klątwa, to jest życie i śmierć.
Kaźmierz, który najczęściéj skromnie się odziewał, na ten dzień niemal po królewsku wystąpił, przybrany w najpiękniejszą zbroję ze złotem, w pas kamieniami barwnemi dzierzgany, w czapkę książęcą o złotych obręczach, w płaszcz z purpury. I pięknym był jak nigdy, a lice jego szczęściem wielkiém i łaskawością promieniało.
Gdy się ukazał w tym majestacie okrzyknęli go wszyscy, — serca chwytał samém obliczem swém. Zdało się starcom że cień Krzywousta, odmłodzony i wypiękniony w niebiesiech, zjawił się przed niemi.
Wśród ciszy wielkiéj, wstał sędziwy Zbisław, i po modlitwie prawo uchwalone głosić zaczął:
— „Ktokolwiek kmieciom zboże lub mienie gwałtem czy w jakikolwiek sposób zabierze lub zabrać każe — niech będzie wyklęty!
Wszyscy biskupi powtórzyli za nim.
— Niech będzie wyklęty!
— Ktobykolwiek do dawania przewodu zmuszał lub zmuszać kazał, niech będzie wyklęty. — Czasu wojny tylko jest wolny.
I znowu powtórzyli klątwę pasterze.
— Ktokolwiek po zmarłym Biskupie dobra zagarnie lub zagarniać każe, choćby książęciem był, panem możnym, urzędnikiem, bez różnicy stanu — niech będzie wyklęty.
— Niech będzie wyklęty!
— I ten kto zabrane dobra kościelne przyjmie, zabranych nie odda w całości, za zwrot nie poręczy, jako wspólnik świętokradztwa — niech będzie wyklętym!
Dołożył Arcybiskup iż sam książę, dając przykład z siebie, prawom się tym poddawał, wszyscy téż pod klątwą posłuszni im być powinni.
Kaźmierz podniósł palce złożone jak do przysięgi na znak przyzwolenia i inni wszyscy szmerem posłusznym mu zawtórowali.
Nastąpiła dziękczynna modlitwa. Arcybiskup uroczyście pobłogosławił zebranych, poczém Biskupi wszyscy z duchowieństwem swém wyszli aby złożyć szaty obrzędowe, książę zszedł ze stopni i razem z książęty co go otaczali, pomiędzy ziemian zstąpił, witając jednych, uśmiechając się drugim, wszystkim okazując łaskawość wielką, oblicze prawdziwie ojcowskie.
Stoły już czekały na zamku pozastawiane, poczęli się więc po chwili kupić i garnąć wszyscy jak kto chciał, Krakowianie ze sobą, Mazury, Poznańczycy, Sandomirzanie i Lubelscy, wedle gromad i ziem do których należeli. Podkomorzowie książęcy przy stołach gospodarzyli. Sam Kaźmierz z duchowieństwem i książęty zajął miejsce osobne, ku któremu kto mógł spoglądał, bo wszystkich ich nie każdy znał i nie łatwo mógł zobaczyć. Pokazywano ich sobie — oto nasz!!
Wśród zasępionych, namarszczonych, pokrzywionych różnie twarzy, Kaźmierzowa królowała pięknością i weselem. Sam on innych zachęcał do spełniania kubków, a rozmowy ochocze wszczynał, mieniąc ten dzień najpiękniejszym życia swojego.
A że duchownemi był otoczony i rozmowy na tor poważny weszły, rad u stołu się zasiedział, o potrzebach ziem tych i przyszłości ich rozmawiając z niemi. Mówiono o zakonach nowych, o klasztorach wznoszących się na chwałę Bożą, benedyktyńskich, norbertanów i cystersów, o pobożności i pracowitości ich, potrzebie nawracania ludu, o sprawach niemiec i świata, o cesarzu i ziemi świętéj, wyprawach do niéj, jako na pogan sąsiednich w Prusach i Polesiu.
Upłynęło czasu wiele i ani się spostrzegł książę gdy sam dotrzymując wszystkim, co się około niego mieniali ciągle, wstawali i przychodzili coraz nowi, do nocy tak przetrwał.
Nie czuł wcale zmordowania. Wichfried aż szepnąć musiał mu iżby na spoczynek po dniu tak znojnym udać się czas było, na co Kaźmierz uśmiechając się odpowiedział iż szczęśliwym się czuje nie znużonym.
Wstał jednak i dał mu się zaprowadzić do przygotowanéj komory, chociaż ziemianie podochoceni długo jeszcze za stołami przesiedzieli.
Jak wszyscy ówcześni królowie i książęta, Kaźmierz rycerzem będąc i łowcem, pieszczonym nie był, wielkich więc wygód niepotrzebował. Twarde posłanie, prosty posiłek starczyły. Izba sypialna, jakby w obozie, łoże miała ladajakie, a jedyną jéj wspaniałością były złociste naczynia z wieczornym napojem, zbroje i stroje, jakich książę potrzebował.
Spało się na skórach, często na mało pokrytéj słomie i sianie.
Kaźmierz ledwie z pomocą komorników swych rozdział się ze szat kosztownych i stał w jednym kaftanie, do snu się zabierając, gdy do drzwi zaskrobano.
Wyszedł jeden ze sług zobaczyć i oznajmił że Bolko wrocławski z księciem mówić pragnął sam na sam.
Kaźmierz, który nie zbyt dawno ich z bratem pojednał, a zgodę uczynioną, pragnął utrzymać, sądząc że dla téj sprawy Bolko mu się wprasza, natychmiast go puścić kazał, idąc przeciw niemu z otwartemi rękoma.
Bolko, któregośmy przy wjeździe widzieli, pięknéj i dzielnéj postawy mężczyzna, rycerz odważny, nie miał wcale łagodnéj natury Kaźmierza, ani dobrotliwości piastowskiéj. Ostro mu patrzały oczy, twarz z ustami nieco nabrzękłemi, nieco rozlana, okazywała człeka co życia rad był na wsze strony używać wiele i nie szczędzić. Nie zbywało licu na wyrazie pewnéj przebiegłości prostaczéj i dumie źle pokrytéj, a pokrywać się usiłującéj. Kipiało w nim zawsze niewygasające wspomnienie praw, których ojciec jego był pozbawionym, choć Kaźmierz uczynił wszystko co mógł, aby pamięć krzywdy nie przez siebie wyrządzonéj zatrzéć.
Wiedział on że osadzeni na Szlązku książęta serca do niego wielkiego nie mieli. Tém więcéj téż pozyskać ich pragnął. Z uśmiechem witać go począł. Bolko szedł jakby zakłopotany i niepewny siebie, skłonił się nieco, obejrzał do koła, a że stali nieopodal drzwi, skinął wiodąc ku oknu.
Wszystko to zagadkowém było i tajemniczém.
Kaźmierz poszedł za nim ciekawy ale spokojny, bo dnia tego radość wszystko mu osładzała.
— Z prośbą ja do was przychodzę — rzekł wahając się Bolko — za złe mi jéj nie bierzcie. Posłem jestem.
— Czyimże? — spytał książę.
Bolko spojrzał badając i znowu się wahał.
— Nie gniewajcie się tylko na mnie żem przyjął pośrednictwo od niemiłego wam może...
— Mów, od kogo, proszę i co mi niesiesz..
Bolko czoło pocierał.
— Do serca waszego braterskiego, z prośbą, z pokorą Mieszek przychodzi! — rzekł wreście cicho.
Patrzał w oczy jaki skutek uczyni to słowo, Kaźmierz się wesoło uśmiechnął.
— Miłe mi jest owszem poselstwo wasze — rzekł — bo nic dla mnie pożądańszém być nie może, nadto bym Mieszkowi los jego osłodził.
— Mieszek jest bardzo nieszczęśliwy — mówił poseł ośmielając się. — Panem był, dziś jest bezdomnym wygnańcem. Nie o niego jednego idzie, ale o trzech téż synów młodszych. Co oni poczną? gdzie pójdą? jaki los ich czeka? Mieszek starzeje, wiek go uciska, a gorzéj troska o dzieci. Przypomnijcie sobie że przynimeście się wychowywali, że on niegdyś był wam bratem najlepszym, że gdyście ani kawałka ziemi nie mieli, po Henryku Sandomirz wam oddał.
— Pomnę to — odparł Kaźmierz — ale jakem mu księstwa nie wziął z woli własnéj, tak mu go zwrócić nie mogę mimo woli tych co mi je dali.
— Mieszek téż o oddaniu mu Krakowa nie myśli, ani go żąda — ciągnął Bolko. — Wiek już i siły jego nie potemu aby ciężar ten chciał brać na ramiona i z ziemiany burzliwemi, z duchownemi, samowolnemi miał walczyć! Rad jest że wy rządzicie, gdy lepiéj niż on umiecie im królować. Życzy wam szczęścia!
Tu Bolko twarz nastroił taką, jakby w to szczęście trudno mu uwierzyć było; a potém dodał.
— Bogdajbyście byli szczęśliwsi od niego u panów ziemian.. Złamali oni przysięgę ojcu mojemu, jemu — wzięli was, a dziś już i na was szemrzą. Któż wié co będzie? Nie ręczyć i za to że gdy wy się im naprzykrzycie, zechcą albo do Mieszka powracać, lub jeszcze innego wybierać.
— A! Bóg z niemi! — odrzekł Kaźmierz spokojnie — powrócę do Sandomirza!!
Bolko popatrzał nań zdumiony tą obojętnością.
— Dla was, — począł znowu — bezpieczniéj byłoby i spokojniéj, pojednać się z Mieszkiem i mieć go przyjacielem niż wrogiem.
— Ja tego pragnę, jak Bóg Bogiem! — zawołał Kaźmierz — choćby największym kosztem.
Bolko niby wątpiąc o szczerości tego wyznania, popatrzał nań, a Kaźmierz powtórzył.
— Wierzaj mi, pragnę tego. Czegoż chce Mieszek?
— Nic więcéj nad to co mu się święcie i sprawiedliwie należy wedle ojcowskiego naznaczenia. Daj mu napowrót Poznańskie, które własny syn wydarł, dej mu je całe, z Ottonem się on przejedna. Daj mu je przez wdzięczność, przez rozum, przez serce twe.
Kaźmierz ręce podniósłszy, objął Bolka za szyję.
— Bądź mi pozdrowion wdzięcznie, pośle zgody i pokoju! — zawołał. — Oddam mu je! o ile w méj mocy to jest, zgadzam się, niech bierze.
— A któż tu panem jeśli nie ty! — zapytał Bolko.
Kaźmierz głową potrząsnął.
— Miły mój, — odparł — bez rady duchownych i panów, ja niemogę nic. To ci tajnem być nie powinno. Wezwać ich muszę, radzić się będę, sam powiem że tego pragnę.
— Oni ci się nie będą śmieli sprzeciwiać — rzekł Bolko.
— Daj Boże! — odparł Kaźmierz. — Nie chcę nic poczynać bez was, abyś mi świadkiem był, że szczerze idę.. Jutro rano z Arcybiskupem i Gedką mówić będziemy, a przez nich z wielkopolany..
Uścisnął go raz jeszcze.
— Bóg niech będzie świadkiem prawdy i szczerości słów moich — dodał. — Zrzekę się poznańskiego chętnie, bo widzę to sprawiedliwém, a sprawiedliwym chcę być.
Bolko, który się widać niespodziewał z taką łatwością uzyskać tego z czém przyszedł, gotując się błagać i przekonywać — niemiał już więcéj co mówić. Stał niedowierzający, niespokojny.
Kaźmierz dostrzegłszy tego, odezwał się jeszcze.
— Dzień to zaprawdę szczęśliwy dla mnie, gdy i duszne życzenie moje ziszcza i robi mi nadzieję że w bratu druha odzyszczę.
Bolko do ramienia mu się pochylił, uściskali się — szedł do drzwi.
Tak się rozstali, a Kaźmierz przywoławszy zaraz komornika, kazał mu zbudzić się rano, u Arcybiskupa i Gedki zamawiając ranną rozmowę.
Jak dzień wszystko się na zamku poruszać zaczęło. Biskupi i prałaci, niektórzy w Tumie, inni w kościele Łęczyckim za miastem, drudzy na zamku w kaplicy msze odprawiali. Kaźmierz jednéj z nich wysłuchawszy, pragnął co prędzéj z Gedką się rozmówić, gdy właśnie go oznajmiono. — Weszli do komory osobnéj.
— Bóg mi pobłogosławił — począł Kaźmierz i wczorajsze poselstwo Bolkowe Biskupowi opowiedział żywo.
Biskup słuchał bardzo uważny ale zasępiając się. Pierwszém słowem jego było.
— Mieszek szczerym nie jest. Chce Poznania aby z rycerstwem jego na Kraków potém uderzyć[1]
— Ojcze! — przerwał Kaźmierz — nie posądzajmy go!
I to mówiąc w ramię pocałował Biskupa.
— To moje pragnienie jedyne. Niech się ono ziści! zgody i pokoju chcę!!
Biskup widząc jak gorąco się ujmował, zamilkł.
— Zwołamy ziemian poznańskich, dziś czy jutro — rzekł — już to dziś w obyczaj poszło, że bez woli ich, pana im narzucać się nie godzi.
Książę się zdumiał i cofnął.
— Tak jest — odparł Gedko. — Dziedzictwo to czy nie, po ojcu czy po bracie, ziemianie rozstrzygają kto im miły i kogo słuchać mają. Arcybiskup téż Zbisław ma prawo wypowiedzieć zdanie swoje.
— A ja? — przerwał Kaźmierz — cóż ja?
— Miłościwy książę — odezwał się Biskup. — Wy ze wszystkich macie powagę największą, ale z ziemiany naszemi, którzy są dosyć samowolni a burzliwi, siłą coś chcieć dokonać — trudno. Zamiast zgody i pokoju mieć będziecie swar i rozruch.
— Ale oni powinni przystać na to! — przerwał książę.
— Niewiem — rzekł Gedko. — Pragnę dla was oszczędzić trudu i zachodu, zatém pozwólcie nam z Arcybiskupem probować. Puściemy wieść o tém że Mieszek ma na Poznań powrócić. Zobaczemy co rzeką.
Zadumany trochę frasobliwie, Kaźmierz przystał na to.
— Dajcie mi to zgotować powoli! — powtórzył Gedko i wyszedł.
Zadumany głęboko książę pozostał sam z sobą.
— Nie jestem już panem! — powtarzał w duchu — nie mogę nic bez biskupów i ziemian! Jestli to lepiéj czy gorzéj?
Miłość pokoju i sprawiedliwości pocieszała go że tak być lepiéj musiało, a dla sumienia bezpieczniéj. Ale pamięć zarazem przywodziła dawne czasy, dziadów i ojców, które inne były... Naówczas oni jedni rozkazywali, i potęgę mieli wielką!
— Alem ja w duszy méj spokojny! — dodał pocieszając się.
Zdawszy na Gedkę staranie Kaźmierz dnia tego, nikomu więcéj się myśli swéj nie zwierzał. Czas upłynął na rozmowach i popisach rycerskich. Ziemianie, z których wielu mieli prośby i żałoby, wszyscy jeszcze w Łęczycy pozostali.
Miał téż Kaźmierz chorego Leszka, którego kochał jak własne dziecię i z nim się jak z dziecięciem zabawiał. Starania około niego potrzeba było, bo słabe chłopię znieść nie mogło tego żywota, jaki wówczas wszyscy wiedli. Oprócz Kaźmierza co go kochał, inni co się na spadek oglądali, widząc że długo żyć nie mógł, otaczali go wielką okazując miłość. Dla nikogo czulszą nie była rodzina jak dla niego, zalecał mu się każdy ujmując dla siebie. Zabawiano go, przynoszono podarki ten i ów mu się do Płocka obiecywał, a Leszek wszystko przyjmował z uśmiechem dość obojętnym. Wśród tych rozrosłych na olbrzymów rycerzy, z których każdy ogromną zbroję żelazną jak piórko dźwigał na ramionach, ciężki szyszak brał na głowę, na koniu mógł dzień cały harcować, on się wydawał jak istota z innego zabłąkana świata.
Stary Żyra do boku mu dodany, chodził za nim jak niańka go pilnując, w rozmowach nawet często albo mu poddając słowa, lub sam zań odpowiadając. Biednego Leszka nic się tu nie zdało obchodzić — znużony pokładał się na ławach, dla wszystkich starszych równie uprzejmy i zarówno obojętny. Jednego Kaźmierza zdawał się kochać więcéj.
Książe się nim téż szczególnie opiekował. Pamiętał że umierający brat oddał mu go w opiekę, rad był słabe to dziecię wypiastować na męża. Ale kilku już uczonych mnichów benedyktyńskich posyłano mu, dawano leki różne a dziecię ciągle słabło, i choć rosło, wzrost zdawał się je czynić coraz wątlejszém.
U stołów Bolko się przysiadł do księcia badając go pilno oczyma o skutek rozmowy.
— Czekam na odpowiedź Biskupów, — szepnął mu Kaźmierz.
Bolko okazał trochę zakłopotania ale — zmilczał.
Dotąd, choć ziemianie po kątach cicho szemrali, nie było znaków aby to ich bardzo bolało co się dokonało. W obozie i na zamku wesołość panowała i ochota wielka, ze wszystkich ziem rycerstwo się bratało, opowiadało sobie co się gdzie działo, śmiechy się raźne rozlegały, a poza kępą zamkową, o ile błotnista okolica dozwalała, szalano po troszę, zwłaszcza młodzież, wyścigając się, biegając o zakłady, probując koni zręczności i siły. Pod wieczór jednak Kaźmierz i drudzy spostrzegli że się coś w téj zgodnéj dotąd ciżbie zawichrzyło.
Ludzie się poczęli powoływać, zbierać w kupki osobne, ściągać po kątach. Tu i owdzie słychać było dających sobie hasła wielkopolan. Domyślił się Kaźmierz że słowo już puszczono między nich. Lecz że wieczór nadchodził, czasu zostawało mało, nie widziano więcéj nad to że rycerstwo od Poznania i Gniezna osobno się wyłączyli i bardzo żwawo gwarzyli.
Ze wszystkich ziem co się tu zgromadziły, krakowska najbardziéj się odznaczała butą i samowolą, — ztąd szło zawsze hasło do upominania się swobód i roszczenia praw.
Tu powtarzano głośno że ziemianie panów sobie wybierać a bodaj przebierać w nich mogą. — Odprawa dana Mieszkowi jeszcze dumę tę i samowolę podniosła. Obok krakowian w jednéj prawie mierze stali starzy piastowscy wielkopolanie, którzy téż tego chcieli co i oni i o toż się upominali.
— Jako oni tak i my, — mówili, — bośmy to przecie tak dobrzy jak oni, jeśli nie lepsi. Z naszego ula wyszły matki! Jeżeli oni sobie wybierać mogą, nam przystało toż samo co im.
Dotąd było to próżne gadanie, ale tego wieczora zabierało się na coś więcéj.
Gdy się wielkopolanie poczęli zwoływać i naradzać, inni postrzegłszy to, zaniepokoili się. Krakowianie już badali — co tam było? Odpowiadano im.
— Nasza sprawa domowa.
— Kiedy wasza to i nasza.
— Jako żywo! o naszą skórę idzie.
Dowiedzieć się nie można było co się stało, ale wielkopolan jak wymiótł na zamku nie stało. Starszyzna ich ku Tumowi ciągnęła i po drodze, widać było, jak stawali i o coś się bardzo spierali. Inni ciekawi byli nad miarę — co tam jest? Nikt nie wiedział.
Pocieszano się tém iż domowa jakaś sprawa była, o którą z Arcybiskupem mówić chcieli i pewno dokończyć ją między sobą jak zaczęli.
Pod noc późną zasiedzieli się wszyscy za stołami u dzbanów, ochoczo i z dobrą myślą. Już o nocnéj godzinie, wielkopolanie, których nagle nie stało, małemi gromadkami od Tumu wracać zaczęli. Przychodzili milczący, siadali za stół, na twarzach widać było że się czémś gryźli — pytano ich, głowami trzęśli.
Ten i ów krzyknął wabiąc drugich. — Posłuchanie jutro! — Inni przebąkiwali. — Nasza rzecz, a no kto się za nas teraz nie ujmie, za tego my czasu sposobnego nie staniemy.
Zaczęła powracać starszyzna, umęczona, zła, kwaśna. Nie szli na zamek, gdzie dla nich miejsce było, posiadali w podwórzach za stołami, popodpierali łokciami, pili i sumowali. Krakowianie widzieli że coś grubego się warzyło, ale który z nich badać zaczął, dostał ostrą odprawę. — Pilnujcie swego nosa!
Pomiędzy sobą, gdzie się ich więcéj zeszło, gwarzyli wielkopolanie namiętnie, podnosili pięści, spierali się, odgrażali. Uderzało to wszystkich, że władycy możniejsi do księcia nie szli, a co który na zamek spojrzał, nadymał się groźno. Wyrwały się wyrazy:
— Zobaczymy! Co to my dzieci? co drugim, musi być i nam. Im z nosa spadło a nas będą częstować! — Albośmy to głupi! nie damy się! i t. p.
W takiem usposobieniu dotrwali do nocy i powoli się do namiotów, szałasów i wozów swych porozłazili. Stach, który znał różnych a wielu, próbował ciągnąć za język, nie dali mu się. Zaczynał zawsze od księcia i pochwał jego, zimnymi twarzami przyjmowanych. Wczoraj jeszcze dużo było takich, co go wielce kochali, dziś nikt się nie odezwał dobrego słowa.
— Cóżeście to tak markotni? — zapytał podpiłego już starego, o którym wiedział że po piwie języka nie strzyma.
Ten mu się pochylił do ucha, gębę ręką zasłaniając.
— Niewiecie nic? A toć nam tego dusiciela Mieszka chcą dać do Poznania za pana. W Krakowie zły był a nam ma być w sam raz. Cóż to my za jedni? Znoski? Książę wasz myśli, że my mu z sobą damy robić co jego wola i łaska? A no? Zobaczemy! Jak się uprze — to i jego precz wyżeniemy z Krakowa, a innego poszukamy. Czy to ich mało jest? Niechaj wie, że jak go ziemianie zrobili, tak odrobić potrafią!






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.