Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano poznać już było nie można owéj zgodnéj wczora ziemian gromady. Jak stado owiec gdy wilk w nie wpadnie, wszystko się rozpierzchło i popłoszyło.
Wyglądało rozbito i groźno. Tu i owdzie na całe gardła pokrzykiwano, wrzawa i rozdrażnienie coraz rosły. Na pojedynczym człowieku cale inaczéj każde słowo i wieść skutkuje. Powoli je myśl przyjmuje a serce się niem rozgrzewa; w gromadzie, gdzie ten i ów podżega, żywiéj do góry wszystko się niesie i bucha. To co by hamować miało, w otwartém polu, z tłumu rychléj wywoła przekorę. Niechże ludzie słowu przyklasną, albo mu się rozśmieją, jakby je wiatr popędził leci i w czuprynach siada.
Jeden drugiego radby prześcignął, powie kto jeden, wnet dziesięć woła drugi, aby się wyprzedzić nie dał, rzecze zły, okrzykną najgorszy. Gromada gdy kocha to strasznie, gdy nienawidzi, to zabójczo, gdy odpycha, to na drugi koniec świata, gdy przyciąga, udusić gotowa.
I tu się tak stało. Ledwie im szepnięto o Mieszku z wieczora, że im go chcą dać, jeden zawołał aby go tam wzięli zkąd wyszedł, drugi klnął ostatni zabijać był rad..
Ci co by inaczéj mówić chcieli, nie śmieli, odwaga odpadła, a zwolna i ich téż rozgrzało. Poszło to jak ogień po suchych wrzosach jesienią — zrana już gorzało wszystko. Arcybiskup staruszek, który się wybierał za myślą książęcą przemawiać, znalazł już swych ludzi tak przygotowanych, że go słuchać nie chcieli.
Tajemnicy nazajutrz już nie czynili Wielkopolanie i poczęli Krakowian buntować.
— Co nam dziś, to wam jutro!
— Poczęło się od podwód i przewodu, które nam odjęto — wołali — od księżowskich spichrzów, do których nam już pod klątwą zajrzeć nie wolno, choćby bezpańskie były, a tu już — patrzcie, i pana narzucają!
— Co to my Mieszka nieznamy — powiadali drudzy, — samiście go nam przecie ukazali jakim on jest, gdyście go precz wyżegli. A teraz dla nas ma być dobry?
— Słuchajcie! — prawili zapaleńsi Krakowianom — jeżeli Kaźmierz się uprze swoją wolę mieć, my téż ją mieć będziemy. Razem z wami wyżeniemy go, a młodego Leszka weźmiecie do Krakowa, ten zrobi co zechcemy.
— Do panów Biskupów! — krzyczano.
Krakowianom się to dosyć podobało, żeby bodaj nowego pana szukać, a okazać co to ziemianie mogą.
— My z wami! — poczęli krzyczeć. — Do Biskupów!
Wrzawa się już nie lada wzięła w podwórcu. Stach, który od wczora chodził niespokojny, postrzegł że nie żartem się zanosi na zawieruchę. Puścił się jako swój do swoich, żeby zbadać jak rzeczy stały.
Zamek prawie opustoszał. Nierozjeżdżali się ziemianie, ale w nich wrzało — jedni stawali na gościńcu drudzy po łąkach, inni jechali do Tumu. Zamęt coraz był większy.
Od Mieszka się zaczęło, a teraz już dla Kaźmierza groźnem się stało.
Okrzykiwano go wczoraj, teraz zabierano się kląć, iskry tylko było potrzeba aby ziemian, utratą praw zadraśniętych, do reszty zburzyć. Stach, lepiéj znający niektórych z Krakowian, probował wstrzymywać i upamiętywać. Ale — gdzie tam! Sprawa była wspólna, umysły się zapalały, ani już było mówić z niemi.
Jedni biegli do Gedki, drudzy do Arcybiskupa Zbisława, inni gromadzili się do kupy i już radzili kogo sobie nowego mają wybierać. Biskup Gedko od rana był na zamku, od pierwszéj chwili postrzegł na co się zaniosło, ale miał nadzieję powagą swą hamować.
Starszyzna Wielkopolska naprzód nie do niego ale się posunęła do Arcybiskupa. Staruszek im odpowiedział że o niczem nie wie i odprawił ich do Gedki. Zrazu iść do niego nie chcieli, potém kilkunastu się ich wybrało, poszli.
Biskup postrzegłszy ich przybywających, wiedział już co z sobą nieśli. Dość było popatrzeć na nich, by postrzedz iż tak w piersiach wezbrało że ledwie donieść mogli, buchały im słowa jak kipiątek z garnka. Wcisnęli się wyprzedzając i popychając, twarze rozgorzałe, oczy zaiskrzone, włosy porozrzucane, usta drgające. Gedko który zawsze panem był siebie, w chwilach stanowczych umiał się oblec powagą, która onieśmielała. Nie okazał wcale iż się gniewów domyśla, przybrał twarz pogodną, błogosławił, uśmiechał się.
W tém razem trzech głos zabrać chciało.
Wskazał wybrawszy jednego, starego Rolę, aby przemawiał za innych.
— Pomaleńku, po jednemu, moje dzieci.
Trochę ich to otrzeźwiło. Rola posunął się naprzód, lecz gdy już mówić zaczynał, głos mu tak drżał ze wzruszenia, iż go zrozumieć nie było można.
— Pomaleńku! — powtórzył Biskup.
Rola odetchnął, kaszlnął, zaczął.
— Przyszliśmy tu jak dzieci do ojca, po sprawiedliwość i miłosierdzie, których już na świecie nie ma.
— A no i prawda! — zawołali inni za nim — nie ma.
— O co wam idzie?
— Książę nam samowolnie chce narzucić pana, tego którego wy ojcze, wymietliście precz z Krakowa, bo ze skóry darł ludzi z Kietliczem. A myż nie Boże stworzenia? nasza skóra nic nie warta? Za co my cierpieć mamy i jeszcze się wstydać? My go nie chcemy!
— Niechcemy! niechcemy! — zakrzyknęli wszyscy.
Gedko słuchał podparty na ręku.
— Ja — odrzekł powolnie — ażeby to stanowczo postanowione być miało, nie wiem. A no gdyby tak było?
— Niechcemy! — zawołali Wielkopolanie.
— Posłuchajcież no — rzekł Biskup.
Uciszyło się.
— Gdyby tak było — dodał — dzieci moje — cale inna rzecz Mieszek w Poznaniu a Mieszek w Krakowie.
Zakrzyczano, Biskup mówił daléj.
— Tak, tak, dzieci moje — bo Mieszek w Krakowie był panem zwierzchnim i czynił co chciał a na skargę pójść nie było do kogo. Ten sam Mieszek u was nie może czynić tylko to co mu Kaźmierz pozwoli. Gdy mu każe Kietlicza precz odpędzić — musi go odegnać. Widzicie że sprawa zupełnie różna. Wiecie dobrze że ja Mieszkowi nie sprzyjam, bom pomógł go z Krakowa wysadzić, tego się nie zapieram. U was on panem nie będzie, ale włodarzem.
— Ho! ho; — począł drugi, Skóra, jeden z najgorętszych — my to od razu wiedzieliśmy, że miłość wasza potraficie nam prostym ludziom tak rzecz postawić, jak zechcecie. Na to ojcowie duchowni uczą się po za granicą, aby nam nieukom umieli oczy zapruszać. My, prawda, w księgach nie czytamy, językiem tak nie umiemy obracać jak księża, ale u nas co krzywo to krzywo, a co prosto to prosto — i koniec.
Gedko dostojnik wielki, pan możny, obraził się mową zuchwałą.
— Śmiecież wy, mnie, pasterzowi wyrzucać, jakobym ja was fałszem chciał karmić? A wiesz ty co popełniasz, zuchwale targając się na mnie?
Uderzył się w piersi i cały jakby purpurą oblał.
Skóra popatrzał nań, ale że Biskup nie jego był, nie bardzo się strwożył.
— To już co człowiek myśli, mówić nie wolno? — zapytał.
Drudzy obstając za nim, szemrali téż, Biskup choć się hamował, uczuł potrzebę okazać gniew i oburzenie. Nie pobłażał nigdy oporowi władzy swéj i nieposłuszeństwu.
Wyprostował się i począł głosem uroczystym.
— Chcielibyście wy, sami tu już, bez książąt i bez nas gospodarzyć! Sami sobie panów dawać, prawa stanowić, dogadzać wymysłom? Ojcowie duchowni wam już za nic? A no wspomnijcie, że jakeśmy wam dali skosztować swobody, tak jéj i przykrócić potrafiemy.
Odetchnął Gedko i spoczął nieco, oglądając się po ziemianach, którzy wzrokiem między sobą naradzali się.
— Chcecież aby Mieszek bezdomny, — dodał Biskup — nam i wam, siedząc na granicy, wiecznie pokoju nie dawał, warcholił i spiskował? Przecie go gdzieś osadzić potrzeba.
— A no — zawołał Skóra hardo — mieśćcie go sobie gdzie wola i łaska, byle nie u nas.
— Nie u nas! — potwierdzili inni.
— My go nie chcemy.
— Uprze się pan Kaźmierz — dodał Skóra — my i Krakowian od niego odciągniemy, a to go spotka co Mieszka!
Biskup uderzył nogą o ziemię.
— Śmiecie grozić, jemu i mnie! — krzyknął.
— Waszéj miłości nie stanie się nic — odparł Skóra — a książę Kaźmierz tak pójdzie z Krakowa jako i Mieszek.
— Myślicie że bezemnie i bez nas uczynić to możecie? — gwałtownie począł Gedko. — Wybyście sami nie mogli bez nas — nic! nic! Mylicie się zuchwali a krnąbrni, nie wy, ale my Biskupi, najwyższą władzą Biskupa Rzymskiego panujemy światu, my zrzucamy i sadziemy!
Skóra, na którego towarzysze patrzali przelękli, co na to rzecze, zamruczał tylko.
— Probowali my z Biskupami, poprobujemy bez nich. Nasza natura taka, miłościwy ojcze, pozwól kurze na grzędzie, polezie ci wszędzie. Tak nas Bóg stworzył.
Nieprzystojny ten żart, który Gedkę do gniewu pobudził, ziemian stojących za Skórą, rozśmieszył, co poważnego Biskupa bardziéj jeszcze rozjątrzyło. Widział że poszanowania dlań nie miano.
Groźno podniósł głos i palce do góry.
— Strzeżcie się zuchwali, abyście nie ściągnęli piorunów na siebie, i nie zostali wyłączeni z kościoła, strzeżcie się!
Skóra stał, jakby go to nic nie obeszło.
— Tu o żaden kościół nie idzie, — odparł — my Biskupa w kościele słuchamy i słuchać będziemy, dziesięciny dajemy, w ręce całujemy, ale tu sprawa inna. Tu o ziemię naszą idzie, a my sobie kołków na głowach ciosać nie damy. — Nie!
Gromada ośmielona znowu, poczęła potakiwać silnie. Gedko w gniewie rzucił się i na drzwi im wskazał.
— Idźcie do swojego Pasterza, wy zuchwałe pyszałki, idźcie, ja z mojemi Krakowianami sobie poradzę.
Skóra potoczył wzrokiem po swoich, dał znak, pokłonił się.
— Pochwalony Jezus Chrystus!
I wyszli.
Zuchwalstwem tem i uporem dotknięty mocno Gedko, długo potém przyjść do siebie nie mógł. Sprawa przybierała rozmiary groźne, ziemianie krakowscy poczynali jawnie brać Wielkopolan stronę. Kto się inaczéj odezwał, zakrzykiwano go że rabem i parobkiem książęcym był, a nie ziemianinem. Wielkopolanie całą ławą, dowiedziawszy się że Arcybiskup był w Tumie, jedni pieszo, drudzy konno się wybrali do niego.
Arcybiskup Zbisław, choć na zjeździe tym i w sprawach krakowskich na oko wielkiego nie brał udziału, choć niknął przy Gedce, nie mniéj był czynnym od niego. On to sprawił, że Ottonowi dając poznańskie, Kaźmierz Gniezno dla siebie wyłączył. Cale inaczéj działał Arcybiskup niż Gedko. Ten szedł jawnie i głośno, stary Arcybiskup nie lubiący walki, nie wierzący może w jéj skuteczność, powoli, łagodnie działał i nieznacznie, choć niemniéj dzielnie. Najczęściéj drugim dawał hasło, a sam zostawał na stronie.
Umysł to był niepospolity, rozum wielki, ale skromnem milczeniem okryty.
Przez drogę do Tumu, ćwierć mili, ziemianie czas mieli ostygnąć trochę, a niektórzy bardziéj jeszcze się rozgrzać. Skóra radził nie ustępować i przy swém stać, kamieniem.
— Jak my się im raz damy, — mówił — to po nas. Albo my tu gospodarze, albo księża i książęta. Duchownych my z sobą mieć chcemy ale nad sobą — nie!
Wszyscy mu potakiwali. Część jedna Wielkopolan, ludzi przezornych, dawszy się większéj liczbie swoich wybrać do Tumu, sama pozostała w Łęczycy, aby Krakowianom nie dać ostygnąć. Chciano ich mieć koniecznie z sobą, aby Kaźmierzowi zagrozić.
Zostali najgorętsi i dawszy sobie znaki, poszli między ziemian krakowskich, mazurów, sandomirzan, lublinian, pozyskując ich dla swéj sprawy. Tu im szło szczęściem różnem.
Krakowian którzy zawsze byli dosyć butni a nie mieli czasu się do Kaźmierza tak bardzo przywiązać, i siłę swą pokazać chcieli, łatwiéj sobie od razu zjednali i utrzymali z sobą. Sandomirzanie przywiązani do dawnego pana, słuchać ich nawet niechcieli.
Główna waga była na Krakowianach.
— Co to wy — nawoływali poznańczycy, — mnichy jesteście czy klerycy, czy żaki żeby wami Biskupi i księża rządzili? Co wam Gedko powié, wy go zaraz słuchać macie? Niespodobał mu się Mieszek, wygnaliście go precz, a podoba mu się go sadzić na nasze karki, to wy mu będziecie pomagali?
Pamiętajcie że Biskupi nie wieczni, a z nami przymierze trzymać lepiéj niż z niemi.
Podweseleni i siłą swą rozmarzeni krakowianie, dosyć się na to godzili.
Jeden Mikołaj Lis, brat Pełki, Dziekana krakowskiego, pan znaczny, umysłu przebiegłego, rozumu wielkiego, który niegdy na naukach we Włoszech z bratem bywał i tam się po różnych szkołach ćwiczył — na hałasy te głową potrząsał. Pomagał mu Chmara, drwiąc z zapalonych.
Mikołaj mówił.
— Gdy dla lada czego panów zaczniemy mieniać raz w raz jak płoche dzieci, pośmiewisko z siebie uczyniemy. Okaże się że Mieszek co nas żelazną ręką trzymał praw był, bo dobrą wolą nic nie zrobi z nami. Sprawa to nie nasza, a Wielkopolan, co my mamy dla nich zrywać z panem dobrym, łaskawym, który nam ojcem jest?
A Chmara wtrącał.
— Nie macie słuszności, panie Mikołaju, trzeba coraz to z innego pieca chleba probować. Wyrzućmy Kaźmierza że dobry, weźmijmy sobie Leszka, który ledwo dysze, ten będzie lepszy, bo nie pożyje długo i znowu nowe sitko na kołek. A tu się ludzie przytém pożywią, nowy pan, nie jednemu kabat nowy!
Mikołaj jakby nie słyszał tych żartów, surowo przemawiał.
— Niesłuchajcie warchołów płochych, dobrze żeśmy pod dachem, nie leźmy dobrowolnie na słotę.
— Prawisz tak — przerwał mu Dobrogost z Tęczyna, — bo i ty i brat twój, co przy biskupie jest, oba Biskupowi służycie, jego piosnkę śpiewacie.
— Nie — odparł Lis dumnie — ja nie służę nikomu, tylko własnéj sprawie, gubić się naszéj ziemi nie damy, i ja i drudzy co są ze mną.
— A wieluż was jest? — zawołano z ciżby — policzcie się?
Mikołaj obejrzawszy się, w istocie mógł się przekonać, że był tak jak sam jeden, bo choć Stach niedaleko gardłował téż za Kaźmierzem, i temu wytykano, że księciu i Biskupowi służy. Stach zrywał się gniewnie, ale napróżno. Mała garstka tych co Kaźmierza bronili, pod strachem daleko znaczniejszego tłumu tych co rozgrzani przeciw niemu wołali — coraz się uszczuplała. Zamiast nawracać, przemawiania Mikołaja i Stacha, jątrzyły i do wybuchów pobudzały.
Przychodziło do tego, że się już na prawdę naradzano, kogo na miejscu Kaźmierzowém posadzą.
Nieliczni obrońcy księcia strwożeni, rozproszyli się, niewiedząc już co począć. Chmara, jeden zszedłszy się ze Stachem na uboczu, śmiał się.
— Niechbo się wykrzyczą — mówił — pójdzie im to na zdrowie. Z hałasu tego, jako żywo, nic nie będzie. Gdzie który guza oberwie, dzbanek jaki stłuką, a żeby się mieli na księcia albo na Biskupa porywać — e! do tego daleko!
— Zbyt ufnym być nie można — odparł Stach — coś radzić trzeba.
— A najlepiéj nic — rzekł Chmara, — jak się im nikt przeciwiać nie będzie, wyszepczą się jak raki. Miły Boże! ja ich znam. Gdyby ich Biskup nie prowadził i nie zmusił do wystąpienia, oni byliby i na Mieszka krzyczeli, a nie zrobiliby mu nic.
— Teraz do prowadzenia, — rzekł Stach — mieć będą zamiast biskupa, braci z Tęczyna, którzy Kaźmierza nie lubią, znajdą i innych. Zawierucha łatwo się zerwać może.
Pobiegł tedy Stach.[1] Chmarę porzuciwszy, aby, gdy sam nic nie zdołał zrobić, pilnować przynajmniéj co się gdzie będzie działo.
Ten sam Gąsior co w Sandomirzu tak za Kaźmierzem obstawał, podbudzając ku obronie jego, znalazł się i tu ze swą gębą wyprawną, ale już inaczéj śpiewał, na Kaźmierza powstawał i ziemianie go pilno słuchali.
— A dawnożeście to — przerwał mu Stach — w Sandomirzu Kaźmierza na rękach nosić chcieli gardłując za nim. Cóż wam uczynił iż nań szczujecie teraz?
— Co? jeszcze się pytasz? — zawołał Gąsior. — Co uczynił? on tu sobie myśli panować bez ojczyców, a ziemie rozdawać jak mu się zamarzy? Niedoczekanie jego, z braćmi Wielkopolany pójdziemy, zrzucimy go aby drugich rozumu nauczyć. Zrzucić! o książąt łatwo!
Śmieli się niektórzy, Gąsior prawił.
— Jest w czém wybierać. Władysławowicza którego wziąć, szlązaczki ubogie, będzie nam to służyło jak zechcemy.
— Człowiecze! ale cóż ci Kaźmierz winien? — wołał Stach.
— Co? mnie... nic — rzekł Gąsior — a choćby i nikomu nie winien był nic? a gdyby nam trzeba było okazać co ziemianie, ojczyce mogą? Ot tak! na grozę drugim — albo to coś nie warto?
Wziął się w boki.
— My tu panami, nie kto? My! Znajcie nas, skurczybyki!
Że beczki stały otworem, a czerpano z nich obficie, więc pod wieczór tak się zawzięło ziemiaństwo iż bodaj na zamek już ruszać chciało, Kaźmierzowi wypowiadać posłuszeństwo. Huczano straszliwie. Około zamku przyboczna straż Jaksa, Mikołaj Lis, Goworek, Żyra, Chmara i co było Kaźmierzowi wiernych, musieli stać, aby rozdrażnieni Krakowianie istotnie się do jakiego zuchwałego nie rzucili kroku.
Gdy się to działo na zamku, Wielkopolanie do Tumu śpieszyli do Zbisława, który mało co jeszcze o wszystkiem wiedział. Wyprzedził ich jednak wysłany przez Gedkę, dziekan Pełka, brat Mikołaja Lisa, wioząc przestrogę, by Arcybiskup starał się ziemian uspokoić, gdyż nader zuchwale sobie poczynali z Biskupem.
Gdy się około Tumu zjawiło poselstwo, Arcybiskup w kościele był na modlitwie, kazano im zaczekać, rachując może na to, że ostygną. Potém zasiadłszy uroczyście na tronie dla siebie przysposobionym, w płaszczyku złocistym (jaki wówczas nosili biskupi), Zbisław wpuścić ich kazał. Gedko powagą swą, postawą, powierzchownością pańską mógł wrazić ludziom uszanowanie, Arcybiskup świątobliwy, pobożny, spokojny starzec, nie unoszący się nigdy — trzymał zawsze owieczki swe w téj odległości od siebie, iż sporu z sobą nawet nie byłby dopuścił.
Wiedząc już o rozdrażnieniu, przyjął wchodzących po ojcowsku. Skóra, któremu się powiodło z Gedką, pierwszy wystąpił ze skargą, narzekaniem a nawet i groźbą.
Wszystkiego tego Zbisław wysłuchał cierpliwie — nic nie odpowiadając. Wreście Skórze i towarzyszom przebrało się narzekań, chcieli posłyszeć słowo pasterskie, poczęli się łokciami trącać, nakazując milczenie — i zamilkli.
Zbisław namyślał się długo.
— Nowe mi rzeczy prawicie — odpowiedział. — Mnie to téż równie jak was obchodzi. Kto w Poznaniu ten i w Gnieźnie będzie panem, a jabym rad siedzieć, Boga chwaląc, spokojnie. Kto to wam powiadał? Czy wam to objawił książę?
Spojrzeli po sobie.
— Gadają wszyscy, huczą, trąbią! — rzekł Skóra.
— Lecz zkądże to wyszło? — rzekł Arcybiskup — bo ja o niczém nie wiem. Żeby to prawda być miała, pobożny, dobry pan nasz Kaźmierz, przed ojcem swym duchownym, przedemną, który tu przecie pierwszym jestem — coś by o tém powiedział. Kto wam to przyniósł?
Skóra i inni żwawo się z sobą zaczęli sprzeczać.
— Dobromir.
— Jako żywo, nie ja! klnę się!
— Sławek.
— Jam się od Mirosza dowiedział.
Po nici porwanéj do kłębka dojść nie było podobna. Arcybiskup czekał aby się to wyjaśniło, a wyjaśnić się nie mogło.
— Moje dzieci — rzekł — prosta rzecz, potrzeba czekać z radą aż się to okaże prawdą. Za cieniem gonić, dziecinna sprawa.
— Pełen zamek tego! powtarzają wszyscy! — wołano niecierpliwie.
— Cóż z tego? — odparł Zbisław — rozumny człek nim uwierzy, czeka aż posłyszy z takich ust co u źródła były.
— Biskup Gedko nie zaprzeczał! — zawołał Skóra.
— A upewniłże was że to prawda?
Zaczęli się sprzeczać, jedni utrzymywali że upewniał, drudzy że tylko przypuszczenia bronił.
Sprzeczka taka urosła między przybyłemi, iż się ku sobie sunąć zaczęli z wołaniem wielkiem. A Biskup ich uśmierzał i do zgody nakłaniał. Mimo to rozdwoili się i z jednéj gromady dwie urosło.
Zbisław rzekł im w końcu.
— Nie ma nic, nie wiemy nic, gdy się dowiemy że nam istotnie grozi niebezpieczeństwo, poradziemy sobie na nie. Jam pasterz wasz nie dam was na wilcze zęby. Nie rozpaczajcież przed czasem, nie zrywajcie się, gdy nie ma czego. Pokój z wami.
I pobłogosławił.
— Z Bogiem idźcie, dobrzy ludzie, z Bogiem!
Poprzestać musieli na tém. Chciało się im ujadać jeszcze, nie mieli z kim, więc wychodząc sami z sobą spierali się zajadle zkąd tę wieść mieli, kto ją pierwszy przyniósł. Dośledzić nie mogli.
Cała ta wyprawa do Tumu spełzła na niczém; ziemianie na powrót do zamku ćwierć mili idąc i jadąc sprzeczali się ciągle, a u wrót stanąwszy znacznie ochłódli. Tu na nich czekali Krakowianie i reszta swoich, którzy gdy sprawę zdawać przyszło, poplątali się. Posły nie umieli się wytłumaczyć dla czego wszystko spełzło nadaremnie i nic nie przynieśli z sobą.
Wszyscy jakoś czuli się jak zimną wodą oblani. Pomęczeni byli, gardła pozasychały — zaczęli się rozchodzić.
W usposobieniach jednak nie zaszła zmiana, stano przy swojém, Krakowianie się odgrażali, wtórując Wielkopolanom, choć nie tak już żwawo.
Na zamku, gdzie książę ze swemi bratankami siedział, od rana już gotująca się burza była widomą. Gedko się nie pokazywał, aby go nie pytano, a warcholących, choć się o to upominali, nie przypuszczał do siebie. Chciał im dać czas do rozmysłu i upamiętania.
Bolko, który wszystkiego był przyczyną chodził wielce posępny. Szło mu o poparcie sprawy Mieszka, nie z miłości dla Kaźmierza, ale z własnéj rachuby. Chociaż winien mu był zgodę swą z braćmi i przyjaznego udawał, Bolko sprzyjał Mieszkowi w tém, już aby się go pozbyć z Raciborza, już aby zawczasu z nim umówiony zamach przyprowadzić do skutku. Oba oni Kaźmierza zwali po cichu przywłaszczycielem. Mieszko szląskim bratankom połowę państwa dać obiecywał, jeśliby Kaźmierza wygnać się udało.
Ażeby tego dokazać, potrzeba było wprzódy, choć kłamaną pokorą, zdobyć Wielkopolskę, a potém jawnie powstawszy iść ze szlązkiemi na Kraków. Spisku tego prawy Kaźmierz, ani się mógł domyślać, ani oń posądzać. Korzono się przed nim, uznawano władzę, kłaniano mu się, aby z rąk jego broń wyrwać, z którą się na niego miano obrócić. Kaźmierz tymczasem ubolewał nad nieszczęśliwym sprawy wielkopolskiéj obrotem i myślał jak złagodzić rozdrażnienie a Mieszka zaspokoić. Chciał mu oddać Poznańskie, nawet Gniezna nie zachowując dla siebie, byle sumienie uspokoić.
Gdy siedzieli tak w izbach zamknięci, ten i ów przybiegał z doniesieniem, co się między ziemianami działo. Mikołaj Lis, Chmara, stary Żyra, który przybył z Leszkiem, wysuwali się po kolei w podwórca, i wracali donosząc co słyszeli. Choć każdy inaczéj to rozumiał, a Chmara wszystko w śmiech obracał, zaprzeczyć nikt nie mógł że umysły były wzburzone, Mikołaj otwarcie księciu wyznał, że mu zrzuceniem grożą.
Gdy jedni się oburzali, drudzy trwożyli, Bolko który piwa tego nawarzył, choć chmurny chodził, w duszy się wcale tem nie martwił może. Dogadzały mu i niepokój i zniechęcenie ludu do Kaźmierza. Ciężki ten, powolny, na pozór nieobrotny szlązak, na pół niemiec, chytrzejszym był niż się wydawał. Nie mówił nic, śledził wszystko, oczyma chodził po twarzach. Otto, który zasłyszał już o tém, a odzywać się nie śmiał przeciw ojcu, bo Kaźmierz mu usta zamykał, siedział w kącie, starając być niewidocznym. Wielkopolanie jego sprawę popierali — cieszyło go to, lecz okazywać radości nie było wolno. Między nim a Mieszkiem dawne zadrażnienie przeszło było w walkę otwartą, zgody z ojcem mało się spodziewał.
Z całego rodu książęcego jeden chory Leszek najobojętniejszym był na to co się działo. Napół dziecko jeszcze bawił się wrzawą, głosami, widokami nowemi i twarzami. Tęskniło mu się za Płockiem jednak, nudziło chwilami w poważniejszém towarzystwie, i, gdy mu się oknami wyglądać sprzykrzyło, chodził od jednego do drugiego z książąt, tego za miecz, tamtego chwytając za sprzączkę, za pas, dopytując zkąd je mieli, chwaląc fraszki — zabawiając się lada czém.
Na twarzy Kaźmierza wielka radość z dokonanego prawodawstwa, ustąpiła zniecierpliwieniu i podrażnieniu. Wysyłał coraz kogoś aby mu przyniósł wieść co się tam działo. Jedni straszyli do zbytku, drudzy nadto lekceważyli. Z okien widać było miotanie się tłumów, zbiegowiska, pochód do Tumu, narady i spory wrzawliwe. Wieczorem wreście na drodze od Tumu ukazał się jadący ku zamkowi, orszak Arcybiskupi.
Wielkopolanie zobaczywszy go, uradowali się[2] Witano po drodze milcząco, z uszanowaniem, nie wątpiąc że w sprawie ich jedzie. Tak było w istocie. Poprzedzali go, Cherubin poznański i Onolf biskup kujawski.
Naprzeciw wyszedł Kaźmierz, chcąc wprowadzić Zbisława do izby w któréj wszyscy siedzieli: ten posłuchania osobnego zażądał. Szli więc, on, Gedko i dwaj biskupi z Kaźmierzem na przeciwną stronę: Gedko nie mogąc zajścia z wielkopolany zapomnieć, mocno był poruszony.
— Sprawa to jakaś nieczysta — odezwał się na wstępie[3] — Ktoś ich podburzył. Nigdym ja krakowian moich tak rozpalonych nie widział, choć się to ich nie tyczy.
— Trzymają wszyscy razem — rzekł Cherubin — i do mnie przybiegali niektórzy z bolem i skargą.
— A no nie z odgróżkami przecie jak do mnie wielkopolanie wasi — przerwał Gedko.
— Coż tu czynić? — zapytał książe. Zbisław odezwał się spokojnie.
— Przecież nie głoszono o tém, nie mówił książe, nie oznajmywał żaden z nich — ludzie sobie pletli. Dziś gdy się huczą daléj posuwać sprawy nie można, trzeba ją pokryć milczeniem, i uspokoić ich... Czasowo wszystko zawiesić, bo i pora i miejsce do roboty najgorsze.
Książe westchnął. — Rzucaćbym myśli nie chciał, — rzekł, — dałaby pokój i zgodę.
Arcybiskup odpowiedział. — Zostawcie to dogodniejszemu czasowi. Kietlicza wspomnienie nadto jeszcze żywe: niech się to zatrze... Jak kamień w wodę rzućcie myśl waszą miłościwą. — Niceście nie ogłaszali, odwoływać nie potrzebujecie..
— Nie chcę by Mieszek mnie przypisał to iż go odpychają — rzekł Kaźmierz.
— Świadków mnogich macie tego co się działo — odezwał się Zbisław, — przeciw wody płynąć nie można — czekać musicie!
— A! — rzekł książe smutnie — czekanie to dla mnie ciężkie i boleściwe; walka ciągła, niepokój wieczny, bo Mieszek nie da się uspokoić. — On czekać nie będzie.
W tém Gedko przerwał.
— W walce téj, jeśli ją wznowi Mieszek — Bóg sprawiedliwy — może się on doczekać kary i końca. Sił niema do niéj — skończy się z nim jak z Władysławem.
— Dano im Szlązk — rzekł Kaźmierz, — Mieszkowi bym oddał chętnie jego dzielnicę.
— Dziś nie pora! nie pora! — zawołali razem Arcybiskup i Gedko.
Narada, na któréj w istocie mało co uradzono, dość długo trwała; książe wyszedł z niéj uległszy duchownym, którzy zgodnie głosowali aby daléj Mieszka sprawy nie popierać. Arcybiskup na którego wóz czekał, otoczony wielkopolanami, do domu powracał. W progu Skóra stał i inni.
Zbyć ich teraz niewiadomością nie było już można, Zbisław ukazał im twarz spokojną i rozgrzani poznańczycy nic z niéj poznać nie umieli. Siadał już do wozu z kapelanem, gdy Skóra ze swemi przystąpili cisnąc się.
— Ojcze miłościwy — spytał Skóra — cóż z nami?
— A no — nic! moje dzieci! nic!
— Prawdaż o Mieszku?
— Ani prawda ani fałsz — rzekł Zbisław. — Była może o czémś podobném mowa dla uspokojenia państwa tego, ale książe nikomu gwałtu zadawać nie myśli!
Posłyszawszy to, ci co się skupili u wozu poczęli powtarzać, podając jedni drugim. — Książe ani myśli! ani myśli!
Osłupieli wszyscy. Skóra, który tak nadaremnie gardłował, głowę zwiesił. Arcybiskup tymczasem, żegnając na wsze strony, woźnicy dał znak aby ruszył. — Tłum rozstąpił się milczący.
— Ani myśli o tém! — szeptano do koła.
— Ja bo zaraz mówiłem że to baśń głupia być musi, — zawołał jeden.
Wszystkim ciężki kamień spadł z serca. Słowo arcybiskupie miało wielkie znaczenie — powiedział — że książe nie myśli o tém.
— To te skurczypałki, plotkarze, niecnoty wydumali, z palca wyssali aby tylko ludzi z sobą poswarzyć — poczęli niektórzy. — A żeby znaleźć tego nicponia co to zmyślił, zaraz by go na gałąź.
Drudzy zdala zasłyszawszy o gałęzi, potwierdzali, nie wiedząc na kogo padł wyrok.
— Powiesić juchę, powiesić!
A tuż krakowianie ciągnęli, dopytując, kogo i za co wieszać miano?
Narzekanie powstało powszechne na zwodliwe i złośliwe języki; potém na łatwowierność ludzką. Jeden winę tego zamętu na drugiego zrzucał. — Spory się wszczęły, krakowianie swojego pana bronić już zaczynali.
— Ale bo to nie mogło być, aby Kaźmierz, dobrotliwy, bogobojny pan, uczynił krzywdę taką.
Gąsior wpadł z mową krzykliwą, dowodząc że to wszystko było sztuką książąt szlązkich, którzy nie zapomnieli ojcowizny, i w mętnéj wodzie, drugi może Oświęcim i Bytom chcieli złapać, albo i co więcéj może. Skrupiło się więc na Władysławowiczach. Inni szukali winowajców różnych, koniec końcem po tém utrapieniu, poszli się chłodzić i krzepić.
W głębi jednak tego na pozór uspokojonego tłumu, choć krótkie powstanie w myśli przeciw Kaźmierzowi, zostawiło ślady. Obstawali i teraz przy tém że ziemianie przy prawach stać byli powinni, nie dając sobą jak niewolnikami rozrządzać. Wyszedł zaraz Chmara między swoich, aby zbadać co się dzieje, wysunął się Mikołaj Lis. Postrzegli już zmianę.
— A co! — zapytał Chmara szydersko. — Zrzucićby Kaźmierza? nie prawdaż? Nie źle by to było? Zabawilibyśmy się i łbów trochę twardych rozkwasili?
— Dajcie bo pokój, — przerwano mu — wiecie że bałamuctwo było. Wielkopolanie niedorostki, baby długojęzyczne wszystkiemu winni.
— A my! cośmy to tak wzięli do serca? — spytał Chmara.
Milczano. — Mikołaj karcił głośno. — Wam aby się komosić, — wołał — nie patrzycie czy jest czego. Wrzawy narobili, panu dobremu serce popsowano. Héj! héj!
— Dobry pan! — zabrzmiały głosy. — Lepszego na świecie nie znaleźć!
— A kto mówi inaczéj — odezwał się Gąsior — na gałęź! Ja zawsze go broniłem — nie było i nie będzie lepszego.
Ci sami co go tylko co zrzucać chcieli, już znowu na rękach nosili. Wielkopolanom jednak została jakaś wątpliwość. Skóra zapamiętał, iż Arcybiskup fałszu nie zadał plotce, radził być ostrożnemi.
— Na baczności się trzeba mieć — szeptał. — Plotki, plotki, a coś było. Pomacali że się dziś nie uda, odłożą na jutro!
Za nim i niektórzy twardsi głowami ciężkiemi potakiwali — ale ochoty wielkiéj do warcholenia nie było.
Nazajutrz, gdy się już wszyscy, oprócz duchowieństwa, które jeszcze dla narad z sobą pozostawało w Łęczycy, rozjeżdżać poczynali i Kaźmierz z orszakiem swym z zamku wyciągnął, stały znowu tłumy z twarzami jasnemi, czapki podrzucając do góry, okrzykując go radośnie. Nie było prawie śladów wczorajszych waśni i zburzenia. Kaźmierz powracał zasępiony — wiedli go z pokorą nieszczerą bratankowie, Bolko najuniżeniéj szerokie schylając plecy; Otto łapiąc za kolana, Leszek uśmiechając się opiekunowi, rad że do Płocka powracał.
Ziemianie z pocztami rozsypywali się po okolicy, spieszyli do domów, a którzy psy mieli z sobą, ku lasom dążąc, aby po drodze zapolować i rozruszać się. Nie jeden westchnął myśląc, że z wiecu wracając, o przewód i pokarm u kmiecia się już nie będzie mógł upomnieć, aby nie być wyklętym.
I brogi przy probostwach napędzały żalu że po śmierci księży, już się do nich dobrać nie można...