Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Stach z innemi powracał do Krakowa, choć uspokojony po trwodze jaką miał o swojego pana, nie wesół jednak przemyśliwając o pobycie w stolicy. Nie tak tu szło jakby on był dla Kaźmierza pożądał. Widział go codzień pochmurniejszym, niespokojnym, zbladłym i zmęczonym, przypisując to, nie bez przyczyny, owéj złej niewieście która nad nim panowała. Byłby mu może inną jaką płochość a słabostkę przebaczył, téj niewiasty, którą miał za czarownicę, trującą go i czyniącą nieszczęśliwym, ścierpieć przy nim nie mógł.
Trwożył się tém więcej, iż od czasu jak znikła z zamku, nie wiedział gdzie się ukrywała, będąc pewnym że w bliskości być musiała. Nienawiść miał do niemca wysługującego się wdowie i popierającego ją u pana. On był przyczyną, że Biskup ciągle napomnienia musiał dawać upokarzające, że księżna Helena płakała widząc męża coraz obojętniejszym, że życie Kaźmierza upływało w tych walkach z samym sobą, które kończyły się zwycięztwem Wichfrieda.
Stach téż w Łęczycy, ocierając się pośród ludzi przybyłych ze szlązakami, z Leszkiem i Ottonem, wiele się podowiadywał rzeczy, które trwogę o losy księcia pomnażały.
Chociaż się zdawał utwierdzonym na Krakowie, spiski nań i zmowy nie ustawały. Ludzie Bolkowi popiwszy się napowiadali że stary Mieszek, Kietlicz i ulubiony syn książęcy, Bolko nieustannie zajęci byli zabiegami jakiemiś i przygotowaniami.
Mówiono o wyprawianych ciągle tajnych posłańcach z Raciborza, do Krakowa, na Pomorze i na Polesie. Kietlicz niedawno wrócić miał z Moguncyi i Akwizgranu. Dla bliższych tajemnicą nie było że Mieszek praw się swych zrzekać nie myślał, poprzysiągł owszem że choćby życiem miał przypłacić, dopominać się o nie będzie i odzyskać musi.
Stach więc nie bez przyczyny się trwożył. Już w Łęczycy posłuchanie sobie wyjednał u Gedki i doniósł mu o tém, ale Biskup zapewnił go że ludzie więcéj zmyślali niż było, że niepokoić się nie miał czém.
Mierzwa wprawdzie postawiony na straży, nic nie donosił, ale Stach miał go już za zdrajcę, i w zapale swym dla księcia, ofiarował się sam do Raciborza jechać, śledzić i wywiadywać. Gedko, któremu się przykrzyły doniesienia, zganił mu zbytnią obawę i podejrzliwość.
Wracał więc smutny, a pomnażała utrapienie myśl o téj nieszczęśliwéj Jagnie, do któréj się przywiązał jak do jedynéj istoty, która bliższą mu była.
Śmieli się z niego towarzysze, widząc go ponurym, a odgadując szydersko co mu w Łęczycy sadła za skórę zalało?
Nawykły do znoszenia drwin spokojnie, Stach już nic nie odpowiadał na nie, lub się z nich pogardliwie uśmiechał.
W podróży do Krakowa, książe polował po drodze, puszczali się z nim ochotnicy aby łowów użyć, po których tęsknili, Stach przy wozach zostawał, zobojętniawszy i na tę dawniéj miłą rozrywkę. Sam on teraz w pokutniku biednym, starego wesołego nie poznawał Stacha. Jedyną pociechą dlań było iż dla tego pana pracował, którego dobroci wielkiéj życie był winien.
Myśląc o tém przez drogę a niepokojąc się, postanowił ze swego urzędu na zamku, który mu teraz mniéj był potrzebny uwolnić się, aby mieć swobodę śledzenia „czarownicy“, czuwania nad Mieszkiem i pilnowania Jagny. Potém co słyszał w Łęczycy nic mu już z głowy wybić nie mogło iż Mieszka pilnować sam musiał, bo Mierzwa zdradzał, a Biskup zbyt był ufny w siebie i zaślepiony pozorném bezpieczeństwem.
Gdyby nie stary Chmara, wszystkich w drodze rozweselający swemi żartami, cała podróż zeszłaby była nudno, Kaźmierz jechał milczący a zadumany i dopiero zbliżając się ku Proszowicom niecierpliwość go jakaś ogarnęła. Rzucił za sobą obóz i ludzi, i sam w pięć koni z Wichfriedem do Krakowa pospieszył. Stach i to przypisywał nieszczęsnéj „wiedźmie“ która siłą nieczystą księcia do siebie ciągnęła.
Z innemi razem przy wozach zostać zmuszony, Stach późno w noc przybył na zamek, a tu Kaźmierza jeszcze nie było, choć przodem wyjechał. Musiał więc gdzieś zwrócić i zabawić, a gdzie? łatwo się było domyśleć, Wichfried mu towarzyszył.
W godzinę dopiero może po wozach, Kaźmierz z nim zjawił się na Wawelu, gdzie nań Helena z synkiem od mroku oczekiwała.
Na zamku zastali kniazia Romana ruskiego z Włodzimirza, stryja Heleny, który rad Kaźmierzowi służył i u niego przebywał, spodziewając się z pomocą jego dostać więcéj ziemi na Rusi gdzie się ciągle kniaziowie z sobą zadzierali, wyganiali i waśnili.
Wesoły to był człek, a przynajmniéj przed Kaźmierzem takim się okazywał. A że o niewiastach mówić lubił i język miał tłusty, czasem ponurego rozbawił — książe doń był przywiązany i zawsze go witał rad u siebie. Książe Roman w sobolowym kożuchu siedział téż czekając w przedsieni, przybycie więc weselsze się stało niż zwykle, bo Roman śmiech z sobą nosił. Poszli zaraz do ostygłéj wieczerzy i do kubków..
Roman, druhowi swemu, widując go prawie zawsze zadumanym, lub na rozmowach o rzeczach smutnych z uczonemi, dowodził że powinien był te wszystkie myśli ponure w kąt rzuciwszy, życia zażywać, niewiast sobie ku uciesze więcéj przysposobić, i biesiadników ochotniejszych. Nie widząc na zamku tylko podżyły orszak Heleny, śmiał się kniaź z tego obyczaju surowego i do poprawy zachęcał.
Wesoły Rusin, nawet wobec księżnéj Heleny języka nie umiał powstrzymać, śmiech wywołując na jéj blade usta.
Przybywszy na zamek, Stach, że już pora była późna, do dworku Jagny nie idąc, na górce swéj nocował. Nazajutrz rano zdawszy prędko skarbiec Rajcowi pospieszył do Jagny.
Choć mu na duszy było ciężko, nie mógł się wstrzymać od objawienia radości gdy ją zobaczył. Znalazł ją jak zawsze roztargnioną i nie wesołą.
Przyjęła go rada, ale przedewszystkiem o księcia pytać poczęła, o podróż, pobyt w Łęczycy i co się tam działo. Stach szeroko i długo opowiadać począł, nic nie kryjąc przed nią, przyznał jakie z sobą wiózł utrapienie i niepokój.
Nawzajem Jagna pochyliwszy mu się do ucha, szepnęła z jakąś gorączkową niecierpliwością — A ja już wiem, gdzie ona jest!
Domyślił się Stach o kim mówiła. Nie pierwszy to raz uderzała go namiętność z jaką Jagna wymawiała to — Ona! Oczy jéj płonęły, brwi miała ściągnięte, twarz gorzała gniewem. Wszystko w świecie zresztą było dla niéj obojętném, tylko to co Kaźmierza tyczyło, tak ją poruszało. Stach sądził iż się tak przejęła jego przywiązaniem do księcia.
Zwykle martwa i pogrążona gdy wspomniała go lub Dorotę, zdawała się jakby od iskry za żegniętą[1].
— Wiem gdzie ona — odezwała się tajemniczo — Nad Wisłą stoi pod zamkiem wielkie domostwo stare. Kupił je Wichfried, parkany pobudowano wysokie, wrota okuto. Tam jéj nora.
— Zkądże ty wiesz o tém?
— Ja? — odparła namyślając się trochę z odpowiedzią[2] — W niedzielę byłam w kościele u Ś. Wacława. Tęskno mi było, spiewali księża chciałam posłuchać. Weszła osłonięta niewiasta; któréj twarzy nie można było rozeznać, alem ja ją poczuła zaraz. W kościele tak jak nikogo nie było, stanęła za słupami; nie widziała mnie. Odkryła potém twarz trochę, poznałam — ona była. Ja ją z ulicy znam.. Wyszła potém oglądając się, ja w ślad za nią.
Posadzili ją pod samym zamkiem! ażeby łatwiéj się do niéj mógł dostać! Dom zaparty, jak pustka, ale czeladzi i stróżów dosyć.
Jagna poczęła chodzić żywo, powtarzając — Nie zbyć się jéj ztąd! nie zbyć téj czarownicy przeklętéj!
Stach rozpytawszy o położenie domu, aby sam mógł sprawdzić gdzie była, opowiadał o tém co się w Łęczycy działo. Jagna słuchała tak obojętnie jakby nie ledwie już życzyła, by go nazad do Sandomirza wygnano.
— Tuście wy mu szczęścia nie dali — rzekła — co mu potém że więcéj ludzi się kłania? Tam spokojny był, tu mu grożą! a ta wiedźma życie z niego wysysa! Wypędzą go? wróci tam, lepiéj będzie.
— Nie wróci tam, nigdzie mu nie dadzą potém spocząć, jeźli ztąd wygnają — odparł Stach — będzie tak błądził po cudzych kątach jak Władysław i Mieszek, odbiorą mu wszystko! Zginąć może!
Bronić go trzeba, — dodał — bo wszyscy ślepi, nawet Biskup, a na niego zmowy straszne!
Stach się zapalać począł, a Jagna mu przerwała.
— Naprzód go brońcie od téj złéj pokuśnicy, ta od Mieszka straszniejsza!
Po rozmowie z Jagną, poszedł Stach na zamek aby się ze służby przy skarbcu uwolnić. Rajec, gdy do niego z tém przybył, uląkł się, zakrzyczał i rękami zatrzepał. Strach go ogarnął.
— A cóż ja pocznę bez was, niedołęga stary — zawołał — mnie i pana okradną. Niedojrzę sam, a złych ludzi pełno, nie będzie komu powierzyć klucza! Jeźli wy pójdziecie precz, ja z wami chyba, bo niepodołam już.
Zagroził mu że do księcia z żałobą nań musi iść.
— Ojcze mój — rzekł Stach, który starego kochał i szanował, na nic się nie zda skarżyć, bo ja muszę precz. Da li Bóg, powrócić mogę, służby się nie wzdragam, ale pilne sprawy mam, i wy mnie ani żadna siła nie wstrzyma. Teraz odpuśćcie, a, późniéj — kto wie? mieć mnie będziecie.
Stary się uspokoił tém, chciał jeszcze nagrodę wyrobić u księcia dla odchodzącego, dodając że z rąk własnych Kaźmierza ją otrzyma; czém Stach przelękły, do nóg mu padł aby tego nie czynił. Rajec niewiedział już co myśleć, gdy jak o łaskę zaczął go prosić aby mu nic nie dawano. Badał długo, rozpytywał, frasował się i nic z niego nie dobywszy, puścić musiał zapłakany. Wymógł na nim Stach że przed księciem wcale nie wspomni nawet o odprawie jego.
Wieczorem gdy już zastępcę znaleziono, klucze oddawszy, Stach o mroku przeniósł się do dworku Jagny, która go przyjęła nie zbyt rada i trochę pomięszana. Rosło w nim przywiązanie do niéj i zajęcie jéj losem a w miarę tego dziewcze zdawało się stygnąć i coraz stawać mniéj przystępném.
Nie długo téż natrętnym jéj być miał, bo się zaczął wybierać w drogę. Potrzeba było dowiedzieć się co się z Mierzwą działo, który znaku życia nie dawał.
Stach miał go w podejrzeniu i naocznie chciał się przekonać co myślał i robił. Juchim utrzymywał że o nim niewiedział wcale.
Żyd, któremu bicie pieniędzy wydzierżawiono, dla Stacha który do tego dopomógł, był z poszanowaniem wielkim. Działo mu się dobrze, zdawał się téż sprzyjać księciu — lecz i temu Stach nie bardzo ufał. W dworku Skarbnego więcéj coraz było życia i ruchu, ludzi się tam przesuwało dużo, zwożono kruszce w sztabach, rozsyłano drobne pieniążki worami.
Ile razy się tu Stach zjawił przyjmowano go jako zwierzchnika, któremu cześć i wdzięczność należała. Na wyjezdném zapragnął się z Juchimem rozmówić i pospieszył do niego.
Skarbny pospiesznie wystąpił na spotkanie, kilku swoich, z któremi miał coś do czynienia, spiesznie odprawił, kazał wina podać i z uprzejmością wielką gościa przyjąć się starał.
— Niewiecie co o Mierzwie? — spytał Stach — od bardzo dawna nic od niego niema.
Juchim głową pokiwał z wyrazem jakimś wątpliwym.
— Nie daje o sobie znać — dodał przybyły — chyba gdy mu płacić trzeba.
Juchim milczał, zdawało się że oskarżać go nie chciał a bronić się obawiał.
— Co wy myślicie? — mówił daléj Stach — ważyłżeby się na zdradę?
— Miłościwy panie — odparł Żyd po namyśle — nic nie wiem — ale to człowiek biedny a bieda wiele może. Ma dużo dzieci, dużo bab, dużo nałogów[3] — Kto go wie! kto go wie!
Stach wiedział że podejrzana rodzina Mierzwy z różnych istot złożona, związanych z nim nierozgmatwanemi węzłami, znajdowała się w Krakowie, zapytał o nią Juchima.
— Ich tu dawno niema — odparł żyd — powywozili się do Raciborza...
Wszystko to było podejrzanem, a żyd, któremu to wskazał Stach, nie zaprzeczał, nie bronił zdawał się złe domysły potwierdzać milczeniem.
— Przysiągł nam, płacimy mu! — mówił Stach — jeżeli cnota zdradza — źle będzie z nim.
Po długiem milczeniu, Juchim odwrócił się do mówiącego.
— Miłościwy panie — rzekł — gdy baba garnek rozbity bierze, i chce w nim gotować a z garnka się poleje, ja niewiem czy baba winna czy garnek? Ja niewiem nic — co ja mogę wiedzieć! tylko to jedno znam, że Mierzwa był garnkiem rozbitym, a wasza miłość mogliście to widzieć!
— Samiście mówili za nim! — odezwał się Stach.
Juchim długo pomyślał, zmarszczył się, zdawał chcieć przypominać i zakończył — I tego ja niewiem. Za nikogo nie ręczę, nawet za siebie, miłościwy panie, broń Boże nieszczęścia! Człowiekowi skóra swoja droga!
Zbyty tak dwuznaczném powiedzeniem Juchima, Stach tém był niespokojniejszy. Ufał tylko w swą dobrą gwiazdę że mu się uda zasiąść gdzieś na czaty i, choć miał do czynienia z bardzo przebiegłym człowiekiem, wyśledzić go i podpatrzeć.
Myśląc o tém nazajutrz jak się do Raciborza niepoznanym dostać, Stach szedł właśnie na miasto ku targowicy, gdzie była gospoda kupców cudzoziemskich. W chwili gdy przechodził, gromada ludzi skupiała się około dwóch włochów z Lombardyi od Werony, ze skrzynkami na plecach, z kijami w ręku, stojących pośrodku. Szedł naówczas już handel ten przez Alpy, nad Ren, zkąd się dostawał do Frankonij, Erfurtu, Magdeburga, a ztąd do Czech i do Polski. Lombardczycy przynosili drobne wyroby włoskie, pierścienie, łańcuszki, noże, korale, krzyżyki, rzeźby z kości słoniowéj i t. p. Wędrowali oni czasu pokoju do Krakowa i głębiéj.
Ci dwaj, którzy tu przybyli, z trudnością się porozumieć mogli z otaczającemi. Po niemiecku źle i mało mówili, a na razie nie było nikogo coby im mógł za tłumacza służyć.
Po stroju ich poznawszy włochów, których się napatrzył Stach, gdy swego pana strzegąc wędrował z nim w wyprawie do Medjolanu — zbliżył się ku nim.
Wielka była radość cudzoziemców gdy swoją mowę z ust jego posłyszeli. Chwycili się go błagając aby im tu chciał być pomocą.
Nie miał Stach nic lepszego do zrobienia — zabrał ich do domu swego — po drodze już przyszło mu na myśl iż, zmówiwszy się z niemi, za wynagrodzeniem mógłby jako Włoch przebrany wędrować do Raciborza.
Prowadząc ich do dworku począł już rozgadywać się z niemi.
Młodszy z nich Andreo, żwawy, rozmówny, śmiały, szczególniéj przystał do Stacha. W dworku izba się dla nich znalazła, a tuż za kupcami ludzie się poczęli cisnąć za kupią, szczególniéj mieszczki ciekawe błyskotek, które włosi zawsze z sobą nosili. Stach pomagał im służąc za tłumacza i pośrednika. U bramy na ławie postawiwszy króbki swe włosi targowali dzień cały z wielką się oświadczając wdzięcznością dla opiekuna swojego. Jagna przez okno tylko popatrzywszy na to co rozłożyli, pogardliwie się odwróciła. Nie dbała teraz wcale o to co ją przystroić mogło.
Nim wieczór nadszedł, Stach się w myśli swéj powędrowania z włochami utwierdził mocniéj, niewiedział tylko jak to zagaić, nieobudzając w nich podejrzenia.
Z Andreą siedząc do późna, Stach, nalawszy mu wina którego dawno nie pił, poufną zaczął rozmowę, zwierzając mu się iż rozmiłowany był w pewnéj niewieście do któréj dostąpić nie mógł. Włoch mu się naprzód za posła i pośrednika ofiarował — ale tego nie starczyło. Stach objawił mu myśl swoją iż do miasta w którym mieszkała, mógłby z niemi iść za kupca przebrany, a po drodze i na miejscu sprzedaćby wiele dopomógł. Włoch, jak tylko się dowiedział że o miłosną szło sprawę, z wielkiem współczuciem się oświadczył, i gotów był dostarczyć ubrania. Twarz ciemniejszą uczynić łatwo było.
Ręcząc za dobry odbyt towaru na Szlązku, Stach oprócz tego ofiarował sowite wynagrodzenie. Stanęła więc umowa nazajutrz, i zejść się miano na gościńcu, który wskazał. Tam zmieniwszy odzież wędrować z niemi miał do Raciborza. Jeden Żegieć, któremu Stach ufał wiedzieć miał o tém, przed Jagną nawet Stach nie przyznał się do tego co przedsiębrał. Poszedł się tylko opowiedzieć jéj że dla spraw księcia i śledzenia obrotów Mieszka, jutro w drogę puścić się musi.
Jagna dosyć była rada zawsze gdy wyjeżdżał tym razem jednak spytała.
— A gdy cię tam poznają i pochwycą?
— Nie wiele na tém stracicie — odparł Stach smutno — jam ci się wam nie przydał na nic piąte koło u wozu.
— A bez was — rzekła Jagna — sama jedna na świecie! Gdy jesteście tu, trwożę się i przykro mi, gdy odejdziecie, niepokoję się.
— Jednak pójść muszę — odpowiedział Stach — a da li Bóg, powrócę. Jam tu ani mąż ani sługa — przybłęda na łasce..
Uśmiechnął się gorzko.
— Inaczéj z nami być nie może — rzekła Jagna — tylko żeście tu nie przybłędą a bratem. Ja w sercu trupa noszę, z nimby wam w niem jak w grobie było niezdrowo.
Główką potrząsła. — Siostrą wam jestem dobrą — po co wam więcéj?
Na to nieodpowiedział Stach, ale ujęty jéj głosem tęsknym i okazaną przychylnością, nie zataił już, że z kupcami się chce dostać do Raciborza.
Jagna słuchała z uwagą, obcy ludzie byli jéj podejrzani.
— Dwu ich jest, czarnych i strasznych jak zbóje, nuż cię zabiją? — szepnęła.
— Na ich dwu mnie jednego będzie dosyć — śmiejąc się rzekł Stach[4] — Prędzéj oniby się mnie lękać mogli, bez noża jednego i drugiego nie pójdę, a na męztwie mi nie zbywa.
Tak się skończyła rozmowa, pożegnanie było chłodne znowu — choć z progu rzekła mu, że za nim tęsknić i niepokoić się będzie o niego. Stach i za to dobre słowo był wdzięcznym.
Drugiego dnia kupcy wyciągnęli do miasta i Stacha téż nie stało. Żegieć pojechał go szukać niby i z niczém powrócił.
Gdy suknie włoskie wdział Stach i węzełek na plecy wziął, twarz nieco uczerniwszy, w istocie trudno go było poznać. Andrea i Luca, dwaj jego towarzysze, którym dobrze z nim się działo nie tylko złego nie myśleli, ale gotowi byli choć na najdłuższą wędrówkę. Poił ich, karmił, za tłumacza służył i do handlu wielce dopomagał.
I to téż dla nich coś było warto, że się z nim przez drogę o nieznanym kraju rozgadać mogli. Po dworach i osadach pomniejszych nie było się po co zatrzymywać, zamków na gościńcu nie spotykali i pieszo powoli się tak wlokąc, naostatek i Raciborski gród ujrzeli.
Bolko puścił go był i dał na mieszkanie staremu stryjowi, który tu ze trzema synami przebywał. Prócz Mieszka nie było nikogo. Na podzamczu w mieście włochy gospodą stanęły, i Stach z niemi. Jako cudzoziemców, z których jeden ledwie coś języka rozumiał nie strzeżono się ich wcale, Stach postrzegł zaraz że niepotrzebując wiele, nasłucha się dosyć. Gospoda w któréj się zatrzymali była razem karczmą dla ludu, w któréj miód i piwo sprzedawano. Zachodziło do niéj różnéj gawiedzi wiele, szczególniéj z zamku i z tych co do niego przybywali. Rozmawiano o Mieszku, o jego obrotach, o dworze, o posłańcach, jakby naumyślnie dla tego, który pilnego nadstawiał ucha.
Na zamku panował ruch, z którym się nie tajono. Ludzie jacyś kupkami ściągani przychodzili ze Szlązka i wielkopolski. Uzbrajać ich miano. Konnych gnano w różne strony. Włosi się wyprzedawali, Stach podsłuchiwał. Gdyby nie Mierzwa, który na zamku mógł się znajdować i tamby był z przekupniami się wcisnął. Szczęście mu jednak posłużyło lepiéj niż się spodziewał, choć nie rychło. Cały jeden dzień na ławie przesiedziawszy, drugiego gdy trochę z gospody się wychylił na gościniec, chcąc ku zamkowi rzucić okiem — postrzegł jadącego człeka, którego dobrze znał.
Byłto Barwin Skarbny Mieszka teraźniejszy, który w Krakowie matkę mając i siostry, często tam bywać musiał, a nawet się w służbę do Kaźmierza chciał wprosić. Stacha do tego używał by mu pomógł, bo Mieszkowi tylko z musu i mimo woli służył. Niedowierzając mu, zbyto Barwina niczém, choć Stach znał iż go za swego prawie mógł liczyć. Na Stachu on polegał, że się prędzéj późniéj do Krakowa do rodziny dostanie i chleb znajdzie.
Nim się namyślił co miał począć, dać się mu poznać czy nie, Barwin, który bystre miał oko już go zobaczył, bo strój obcy uderzał. Nie chciał uciekać Stach, aby się nie zdradzić, dał mu więc przystąpić blizko, stanąć i zapatrzéć się.
Barwin nie będąc pewien swego, choć miał podejrzenie, do gospody wszedł, z Włochami trochę pobełkotał, bo coś niecoś języka ich rozumiał przez łacinę, i zaraz w podwórze, gdzie Stach siedział, powrócił. Zaczepił i jego z włoska, spojrzeli sobie w oczy, głos zdradził — poznał go.
Z ciekawością wielką Barwin na stronę mniemanego kupca odciągnął — pytając co on tu myślał i z czém przybył, a dokąd się udaje?
Trzeba było śmiałością nadrobić i coś ważyć, Stach mu więc odpowiedział naprzód, pytaniem czy chce do Krakowa się dostać i mieć urząd o który się starał?
— A! radbym się ztąd wyrwał jednéj godziny — zawołał Barwin.
— Nie zdradźcież mię i posłużcie — rzekł Stach biorąc go za rękę — ja wam ręczę że nie pożałujecie.
Słuchał pilno Skarbny[5] — Czego chcecie? mówcie, wasz jestem!
— U was się coś gotuje? — zagadnął gość.
Barwin głową potwierdził[6] — O tém wróble na dachach wiedzą — rzekł.
— Cóż robi Mierzwa? — badał go daléj.
— Służy wiernie dawnemu panu — mówił Skarbny — o tém téż dawno wiedzieć powinniście. Ściągnął tu do siebie rodzinę i mienie, a czasem się tylko do Krakowa wymyka aby ztamtąd języka przywiózł.
— Dobrze i to wiedzieć — rzekł Stach[7] — A no teraz idzie mi o to abym się z nim nie zetknął, bo mnie pozna i wyda.
— Nie spotkacie go teraz — odparł Barwin — bo go posłano do Poznania czy Gniezna i dziś dopiero nocą powrócić może.
— Cóż wy tu sposobicie? — pytał Stach daléj.
— Chyba o tém musicie wiedzieć — mówił Skarbny.
— Nie wiem nic.
— Byliście w Łęczycy?
— Byłem ci[8]
— Ztamtąd książe Bolko wrocławski, który Mieszkowe listy woził do zgody z Kaźmierzem, przyniósł nam dobre wieści.
— Jako dobre? co wam w głowie? — przerwał Stach.
— Juści dobre — rzekł Barwin — kiedy książe Kaźmierz dla pokoju i zgody Poznań mu oddaje.
— Ależ tam Otto siedzi!
— Z nim się jakoś poładziemy — ciągnął Skarbny daléj — Bolko nam zapewnienie przywiózł że Gniezna i Poznania Mieszkowi nie będą odbierać, byle je sobie wziął.
— Jako? Nie może to być — zawołał Stach — bajdy wam prawiono. Wszakże Poznańczycy, zasłyszawszy iż im Mieszka dać chcą, o mało buntu nie podnieśli?
— My i to wiemy — odparł Barwin — ale Poznańczycy w Łęczycy a na swoich śmieciach inni są. Mniejszych ziemian Mieszek wszystkich ma za sobą, bo ci starszyźnie zazdroszczą, a liczbą ją przenoszą.
Słuchając Stach słupiał.
— Niemoże to być chyba! — zawołał — kłamstwa jakieś są i zdrady w tém. Czyżby książe Kaźmierz Gniezno które trzyma sam i Poznań dany Ottonowi miał oddawać dobrowolnie? komu? bratu który go słuchać nie będzie.
— Tak jest — rzekł Skarbny — my to wiemy że umowa potajemna stanęła, o któréj u was w Krakowie mówić wara, Kaźmierz się na to zgodził. Co potém z tego wyrośnie — nie moja rzecz.
— Wyrośnie to że Kaźmierzowi przez wdzięczność Kraków zechce odbierać! — krzyknął Stach zapominając się.
— Miejcież się na pieczy — dodał Barwin.
Rozmawiali dłużéj, Stach chciał wątpić o tém co słyszał, lecz dowody były mocne. Zatrwożył się więc i począł myśleć co mu trzeba było czynić. Zmierzchało już gdy razem z Barwinem, poszli ścieżkami jemu znanymi, na których spotkać się nie obawiano nikogo, ku zamkowi. Tu na własne oczy mógł się Stach przekonać że wielkie przygotowania do wyprawy czyniono.
Mówiono głośno o pochodzie do Gniezna.
Barwin opowiadał że Kietlicz przodem tam odprawiony, opatrzył zamek i opanowanie go miał ułatwić, Mierzwę z czémś posłano do Poznania.
Stach, jak ukropem oblany czekać już tu nie miał czego. Nie mógł pojąć dobroduszności Kaźmierza, który na siebie oręż dawał nieprzyjacielowi. Trzeba było z wiadomością o tém pospieszać do Biskupa.
Barwina więc musiał zjednać sobie, aby mu konia dostarczył nocą i sukni innych, gdyż włoskie zrzucić miał w gospodzie. Skarbny, chcąc go sobie pozyskać, na wszystko się godził. A że Mierzwy o mroku nie obawiał się, choćby powrócił, — wcisnęli się więc małą furtą na gród do środka. Zamku nie bardzo strzeżono, Mieszek tak się czuł bezpiecznym tu, iż bramy stały otworem. Żołnierzy było dosyć. Weszli więc niepostrzeżeni pomiędzy czeladzie.
Synowie Mieszka właśnie w podwórcu konie sobie wybierali, Stary siedział na ławie w podsieni i przypatrywał się milczący. Na wszystkich twarzach radość i ożywienie widać było wielkie. Stach jeszcze z Barwinem stał za ścianką w podwórzu, gdy z pośpiechem wielkim wpadło na zamek kilkanaście koni. Kietlicz powracał z Gniezna.
Wstał idąc przeciw niemu Mieszek, rozmowa poczęła się głośna. Niepocześnie odziany dla niepoznaki Kietlicz, zasapany jeszcze, donosił panu iż Arcybiskupa w mieście nie było i ludzi na zamku mało, tak że znienacka napadłszy we dnie, gdy się najmniéj pilnowano, łatwo gród ubiedz było.
Zaczęto się na głos z siłami liczyć, dnie rachować. Jeszcze Kietlicz stał rozpowiadając, a Bolko starszy syn księcia, radośnie wykrzykiwał i w ręce bił, gdy i Mierzwa się we wrotach zjawił, powracający z Poznania. Stach skrył się ostrożnie, obawiając lisiego oka jego, ale nie ustąpił. Barwin go i mrok osłaniał.
Mierzwa wprost z konia podszedł z pokłonem do kolan pańskich, zaczął coś szeroko, wywijając rękami opowiadać, ale mowy jego dosłyszeć nie było można, bo schrypłym głosem, kaszlem przerywanym, niezrozumiale bełkotał. Zdala widzieli tylko jak się, wedle swego zwyczaju, to po twarzy tarł, to na palcach coś liczył, to w różne strony ukazywał.
Mieszek i Kietlicz mocno nacierali na niego, bo długo sprawę im zdawał z tego co przynosił. Na twarzach widać nie było aby nowiny które przynosił złe być miały. Kilka razy Kietlicz się odezwał głośno.
— A no! będzie jak powinno być!
I tego dosłyszał Stach jak gruby ów pański namiestnik do Mierzwy wołał. — A no, słowo mamy że przeciw nam nie pójdą, wojować nie będą, byleśmy wzięli sobie Poznań i Gniezno.
Otto się bronić nie będzie, ani się spodziewa — —
Wszyscy trzej potém szli, Mieszek przodem, za nim Kietlicz, z tyłu Mierzwa do zamku, za niemi młode książęta. Barwin tym czasem do swojéj stajni zaprowadził gościa, konia z siedzeniem mu wybrawszy, opończę téż własną przyniósł i dla bezpieczeństwa go za wrota wyprowadził. Rad że mu się dostać szkapę udało, Stach nie wybierał patrząc tylko aby młoda była, w czém się omylił, bo do spiesznéj a długiéj jazdy młodzież się na nic nie zdała.
Nigdy Stach powolnym nie był, paliło się w nim zawsze bez miary, teraz jak opętany, chwili nie tracąc, włochów się datkiem zbywszy, puścił się pod noc w drogę.
Myśląc i przemyśliwając nad tém co na własne uszy słyszał, nie chciał temu uwierzyć ażeby Kaźmierz dobrowolnie bratu oddawał Wielkopolskę; sądził że tę wieść puszczono umyślnie dla dodania żołnierstwu ducha.
Chciał dostać się w porę do Krakowa, aby zamachowi zapobiedz.
Dotąd wiodło mu się szczęśliwie, teraz szło jakby na przekorę. Ów młody koń Barwina, szparki a gorący, sił wiele nie miał; rwał okrutnie z kopyta, a w prędce tak ustał że choć go było w ręku prowadzić. Boki mu powciągało, jeść nie chciał i gdy się nad ranem na łące położył, zdawało się że tam zdechnie.
Zeszło więc czasu dużo nadaremnie, a gdy koń się trochę orzeźwił i można było znowu się na nim puścić w drogę, musiał Stach go oszczędzać, aby znowu nie zasłabł. Byłby go może rzucił gdzie po drodze a innego szukał, ale się nigdzie stada nie trafiło spotkać.
Tak, dłużéj się daleko wlokąc niż rachował zrazu, na koniu z którego już nic nie miało być, bo ledwie dychał, dostał się do dworku nocą.
Gdy się nie rychło do wrót dostukał i stary Hreczyn sam mu otworzył, pierwsze pytanie jego było o Jagnę.
Stary zabełkotał coś niewyraźnego, a potém dodał — że spać musi.
Poszedł Stach do swéj izdebki, do któréj zbudzony Żegieć pospieszał. Było około północy i za późno aby iść zaraz do Biskupa. Musiał to odłożyć do rana.
Gdy Hreczyn odszedł i sami we dwu zostali z Żegciem, Stach ponowił pytanie co się tam działo z Jagną. Żegieć tylko ramionami ruszył.
— Wcześnie poszła spać! — rzekł — bo zwykle do północka siaduje a tum jej przybywszy nie widział.
Nie było odpowiedzi.
— Gadajże! — przynaglił Stach.
— Co mam gadać, gdy — niema o czém — odparł sługa i pomilczawszy dodał. — Jéj bo pono w domu niema.
Zerwał się Stach jakby weń piorun uderzył — przyskoczył do sługi — kłamiesz! — krzyknął.
Żegieć dodał — A niema jéj, sam widziałem gdy wychodziła — dotąd Hreczyn we wrotach czy w oknie czeka na nią.
— Wyszła sama?
— Sama.
— Dokąd?
— Któż ją wie! — rzekł Żegieć.
— Pierwszy to raz?
— Nie pierwszy — odparł smutnie sługa.
Przybity stał Stach — własne nieszczęście z pańskiem pomięszało mu w głowie — bezwładny, odrętwiały padł na łoże a Żegieć do nóg mu przyskoczył.
— Panku miły — począł — zlituj się, czego masz za tą dziewką przepadać!
Odepchnął go Stach — marzyło mu się jednéj godziny ze dworku wynosić.
Cisza była na mieście, noc ciemna, w tém Hreczyn do izby wpadł przerażony — słychać było dzwon zdala na Wawelu.
— Na mieście, czy na zamku — ogień! — krzyknął[9] — Pali się — łunę już na niebie widać! Gore!
Z sąsiednich dworków z tym okrzykiem — Gore! Gore! ludzie wysypywać się już zaczęli. Jedni wołali — Ogień na zamku, drudzy na podzamczu, niektórzy biegli na łunę. Stach bezmyślnie prawie chwycił się jak stał z pościeli i wybiegł za niemi.
Głuchy gwar słychać było w budzącém się mieście, dzwony po jednemu się odzywały, lud zwołując na ratunek — coraz gromadniéj bieżano ku pożarowi.
W górze na obłokach krwawa zarysowywała się łuna, rosła, w karmazyn i rubiny się stroiła, a na jéj tle kłębami ciemny dym się zwijał iskrami dziany. Stach uląkł się czy nie na zamku gorzało, ale gmachy jego stérczały ciemne na rozpalonéj łunie. Ogień daléj i niżéj gdzieś być musiał, właśnie w tym kierunku gdzie się dwór Doroty miał znajdować. Stachowi i to na myśl przyszło że Kaźmierz mógł tam być, biegł więc co miał sił ku ogniowi.
Leciał mijając ludzi, rozpychając tłum, potrącany, zatrzymywany, torując sobie drogę gwałtem, gdy w ciasném przejściu uczuł nagle dwie ręce, które mu się splotły i uwiesiły na szyi, krzyk potém straszny usłyszał i blada twarz spadła mu na piersi.
Była to Jagna z dzikim wyrazem na licu, jakby obłąkana. Gdy ją miał pochwycić, dziewczęciu się ręce rozwarły i bezsilna upadła na ziemię. Skoczył Stach ratować omdlałą, zaledwie zdoławszy zasłonić od tłoku, który cisnąc się zewsząd, mógł ją nogami stratować. Nieprzytomną podniósł z ziemi. Włosy miała biegiem rozwiane, ręce jakby sadzą i dymem powalane, spaleniznę czuć od niéj było.
Stach niemogąc z nią tu pozostać wśród ciżby, gdyż piesi i jezdni zewsząd naciskali, biegnąc ku pożarowi, chwycił ją na barki i niosąc omdlałą zawrócił nazad do dworku.
Zdało mu się gdy ją trzymał, że się parę razy rzuciła, jakby oprzytomniawszy, krzyknęła coś niewyraźnie i znowu wróciło omdlenie. Z ciężarem tym dopadł wreście do wrót swych, gdzie Hreczyn, Żegieć i służba cała stała. Uchronić się ich oczów nie było podobna, bo życie ratować musiał. Spostrzegłszy panią swą w tym stanie Hreczyn i dziewki krzyknęły rozpaczliwie, pochwycono ją na ręce i tak do izby, na posłanie wniesiono.
Służebne przypadły cucić i oblewać panią, Stach już o pożarze nie myślał. Jagna wkrótce oczy otwarła, powiodła niemi dokoła, poznała Stacha, krzyk się jéj wyrwał z piersi, usiadła na łożu. Oczy miała obłąkane, a choć życie wróciło, przytomności jeszcze nie odzyskała.
Przy świetle lampki dostrzedz mógł Stach, że suknia na niéj i ręce były posmalone. Pogasłe ale nadgorzałe kawałki pakuł przylegały do jéj odzieży. Trzęsła się, milczała, Stach także. Hreczynowi dała znak aby się oddalił, odprawiła sługi, Stach z nią jeden pozostał.
Nagle jakby coś sobie przypomniała, zerwała się, zachwiała na nogach, pobiegła do okna, wyjrzała. Blask łuny ogromnéj aż tu dochodził, z dziką radością rozśmiała się do niéj. Wskazała palcem w stronę pożaru.
— Pali się! pali! spali się wiedźma przeklęta! — krzyknęła.
Ogień w piérwospy, na cztéry rogi — wrota zaparte, ludzi nie było! spali się! spali.
Klasnęła w ręce. Stach słuchał i niemogąc zrozumieć patrzał jéj w oczy — powtarzała ze śmiechem mściwym — Spali się!
Odwiodłszy go potém od okna — poczęła żywo po cichu — Zrobiłam dobrze? nie prawdaż? To ja jéj dwór podpaliłam!
— Czyj? — spytał Stach.
— Wiedźmy téj co jemu życie odbierała!
Namiętność z jaką to mówiła, przeraziła słuchającego.
— Tak — kończyła dysząc — stróż był przekupiony — kilka nocy tam chodziłam, podkładałam pakuły, huby, siarkę, a dziś ogień zaniosłam... Stałam patrząc póki dobrze nie rozgorzało. Wszyscy już spali. Paliło się po cichu, płomię szło do góry.
Załamała ręce. Może ją wyratowali! Nie — to nie może być! Nie. Idź ty, idź — ja już sił nie mam — bież — zobacz czy wiedźma spalona.
Sił jéj zabrakło i padła na pół zemdlona śmiejąc się tym śmiechem serdecznym, który się dobywa z największéj boleści, na postrach uszu ludzkich.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zażegniętą.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.