Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Na zamku z rana czeladź na podsieniach zebrana o ogniu wczorajszym rozmawiała.
Paliło się pod samym zamkiem, w domu Wichfrieda, w którym wdowa mieszkała. Sam książe z czeladzią biegł na ratunek, ale dwór spłonął mimo niego prawie cały — a z nim mówiono — bogactwa wielkie.
Wichfriedowi się nic nie stało, a książe przyrzekł mu i dom odbudować i komory zapełnić znowu.
Ten który opowiadał, okiem jedném pomrugiwał chytrze i szeptał bardzo cicho.
— A baba? — spytał jeden.
— Licho bab nie bierze — dołożył inny — z ognia czy z wody wyciągną je zawsze. Nic się jéj nie stało.. Wichfried ją wyniósł i zaraz do innego domu zaprowadzili.
— Sam książe tam był[1] —
— Gadają — ciągnął pierwszy — że ją druga jakaś baba podpaliła z zazdrości — widzieli ją jak uciekała. Gorzała słyszę na niéj odzież i włosy.
Podpalono tęgo, na cztery rogi.
— Gdyby nie chowany kruk, w izbie zamknięty, który wrzawy narobił, wszyscy spali i byliby zgorzeli wszyscy.
— Kruka licho nadało! — rzekł jeden.
— Wichfriedowa to żonka ta z Tęczyna!!
— Jaka żonka? — podchwycił inny — on jéj stróżem nie mężem, a tych co koło niéj — ani zliczyć.
Palcem jeden na komnaty książęce ukazał.
— E! stara baba! — przerwał komornik któryś z pogardą.
— Ta! ta! żadna jéj młoda nie dotrzyma — ciągnął pierwszy — ma takie ziele co jak się niem potrze zaraz młodnieje i taką wodę co jak się umyje, kwitnie by róża, i taką maść że jak się nią wysmaruje, wszyscy za nią iść muszą. Wiedźma okrutna!!
— Wojewoda Szczepan co już ledwie dysze, a i ten tam się suwa, Biskup go klnie i dzwoni nań — nie pomaga — mówił inny.
— Wichfried téż zżółkł przy niéj jak wosk! — śmiał się trzeci.
Znowu ten co palcem pokazywał na izby pańskie, zwrócił się w ich stronę — ale o księciu mówić nie śmieli.
— Jakby już młodych nie było? — zamruczał znowu jeden.
— Domostwo się paliło jak słomy kupa — Strach! — opowiadał znowu pierwszy z komorników.
— Dobrze podłożono? — śmiali się.
— Kto to wie? — zaprzeczył któryś.
— Wszyscy! Widziało wielu jak podpalaczka uciekała.
— A czemuż ją nie łapali?
— Ale! Aby urok rzuciła lub chorobę. Już taka co się porwała na tę wiedźmę, sama nie gorsza być musi.
Umilkli wszyscy zobaczywszy Wichfrieda, który blady i zadumany, zły szedł z miasta, pominął dworskich i prosto kroczył do księcia.
Kaźmierz spoczywał chory i zmęczony, u łoża jego siedziała księżna ręce załamując, dopytując napróżno coby mu dać pić, albo jeść. Książe nie chciał nic, nie śmiał nawet patrzéć na żonę, łagodnie jéj tylko odpowiadając, jakby się pozbywał. Z drugiéj strony łoża siedział kniaź Roman, zwykle wesół, teraz gniewny, patrząc na twarz księcia niespokojnie.
— A po co wam było samemu w ogień biedz — mówił — kiedy ludzi tylu macie? Zamkowi nie groziło, a Wisła blizko.
W tém w progu Wichfried się pokazał, wszyscy nań spojrzeli, najpierwszy Kaźmierz, który znacząco oczyma go badał. Wichfried pomięszany był — nie swój.
— No! no! — odezwał się kniaź Roman — ne żurysia (mówił do Wichfrieda) lepszy dwór będziesz miał z łaski twego pana, pocałuj go w rączkę i nie myśl o tém!
Księżna wstała[2] —
— Byle z tego memu panu choroby nie było! — rzekła.
— Z czego ma być choroba? — odparł Roman[3] — Przeżegnaj się! Co? albo my to lalki słomiane? Niech tylko pójdzie do łaźni, a winnikami go wytrą, a wina z korzeniami zagrzać każ, wyspi się, spotnieje i będzie zdrów. A on z czego ma być chory?
Wstał i kniaź, jakby przyjście Wichfrieda dla księżnéj i dla niego było znakiem do oddalenia się. Bolko, synaczek który w głowach u ojca siedział, pocałował go w czoło i za matką a dziadem się wysunął. Kaźmierz dopiero śmieléj podniósł oczy.
— Gadaj? — rzekł — możeli to być? podpalono?
— O! że podłożono ogień to pewna — odezwał się Wichfried — i mądrze i po cichu! pod każdy węgieł, pod dach podetknięto pakuły i ogień. Wrota z zewnątrz były podparte, dopóki z miasta ludzie nie podpadli.
Twarz księcia pobladła.
— Czyjaż sprawa? — spytał cicho.
Wichfried się wahał z odpowiedzią.
— Wierzyć mi się nie chce — rzekł — mówią że uciekającą, popaloną babę jakąś widziano. — Leciała krzycząc.
— A nie schwytano jéj?!
— Któż wie co za stworzenie było! — szepnął Wichfried[4] — Ludzie niektórzy zaklinają się że ją widzieli lecącą w powietrzu!
Książe oczy spuścił.
— Może to sprawa braci! — rzekł po chwili.
Wichfried głową potrząsał[5] — Nie — babska robota, tylko niewiadomo czyja!
— A Dorota? — spytał Kaźmierz.
— Leżała chora i wystraszona, wstała już[6] Napój jéj baba dała, odżegnała chorobę, nie będzie jéj nic.
Kaźmierz szeptał jakby sam do siebie — Baba podpaliła? Kto? jaka?
W tém podkomorzy wszedł oznajmując Biskupa Gedkę, trzeba było wyjść naprzeciw niemu. Książe wymógł na sobie że twarz wypogodził nieco — ruszył na spotkanie i wprowadził Biskupa, który twarz miał bardzo nachmurzoną. Popatrzał znacząco na Wichfrieda jakby go chciał oddalić, a choć rozmowa sam na sam z Gedką zawsze Kaźmierzowi przykrą była, bo przychodził często z napomnieniami i strofowaniem — musiał skinąć na niemca aby odszedł. Choć niechętnie Wichfried się miał ku drzwiom.
Gedko zasiadł w krześle i dłonią podparł zamyślony, twarz miał zmienioną, wejrzenie niespokojne.
— Złe wam wieści przynoszę — odezwał się zwolna — więc nie spieszę z niemi; choć nigdy zawcześnie ich mieć nie możecie, dla odwrócenia złego...
Mieszek, niespokojnego ducha, choć go już lata przywieść były powinny do upamiętania, nie daje nam tchnąć. To co w Łęczycy chciał wyprosić, teraz myśli wziąć siłą. Zabiera się już zajeżdżać Gniezno wasze i Wielkopolskę. Wy, miłościwy książe, zdajecie się dotąd o tém nic niewiedzieć, bo nic nie czynicie. Gniezna bronić trzeba. Poznania, Ottonowi go dawszy, nie można mu pozwolić odbierać.
Spojrzał na księcia, który stał ani zdziwiony ani poruszony tą wiadomością — słuchał spokojnie.
— Ja mam doniesienia pewne — potwierdził Biskup — przychodzę pytać co czynić myślicie?
Książe wahał się dosyć długo z odpowiedzią. Gdy szło o rzeczy sumienia i przekonań, pan ten łagodny zawsze, często lekki, stawał się twardym i nieugiętym. Śmiało po królewsku podniósł głowę i na zapytanie — co myślał czynić, odparł krótko[7] —
— Nic — mój ojcze.
Gedko podniósł oczy, czekał tłumaczenia.
— Tak jest, nic — kończył Kaźmierz — nie uczynię żadnego kroku. Mieszkowi ojciec Wielkopolskę za dzielnicę naznaczył, nie godzi mi się mu jéj przeczyć i odbierać. Zabierze Poznań, Gniezno — dam mu je trzymać. Tak każe sprawiedliwość.
Zżymnął się Biskup.
— Sumienie wasze znam — rzekł — szanuję głos jego, ale, książe mój, nie o Wielkopolskę tu idzie, nie o Mieszka, o państwo twe całe. Brata waszego nie znacie tak jak my. Dziś chce Poznania, jutro się upomni o Kraków. Mając siłę zwiąże się z bratankami szlązkiemi i — padnie na was! padnie!
— Wówczas ja bronić się będę — odparł książe. — Lecz ze strachu aby się to nie stało, nie mogę go pozbawiać ojcowizny. Tak samo dla obrony od napaści, na życie jego mógłbym nastawać. Nie — tego uczynić nie mogę. Stanie się wola Boża — ten co widzi serce moje, ratować mnie będzie!
Gedko zamilkł, rozmowa była trudną, przekonanie niepodobne, Kaźmierz stanowczo wolę swą objawiał.
— Zatém patrzeć będziemy obojętni na to, jak się na nas gotować będzie napaść niechybna i nieprzyjacielowi broń damy w rękę? Westchnął[8] — Stań się wola Twa panie!
Biskup mówił daléj powoli, z rezygnacyą[9] — Z Poznania, z Raciborza, z Wrocławia mam wiadomości pewne, na tém się nie skończy że Wielkopolskę wam wydrą. Mieszek w zmowie jest ze Szlązakami, zabiega około chorego Leszka, aby i ten spadek mu po sobie zostawił, a nie wam. Dzieciak słaby, którego lada fraszką zyskać sobie można, odda mu Mazowsze i Kujawy. Naówczas pomyślcie no! Wielkopolska, Mazury, Kujawy, Szlązko, Pomorze staną przeciwko wam. I wy dajecie się téj srogiéj burzy zbierać nad głowami waszemi — nie czyniąc nic??
— Widzę ją — tak — ale uprzedzić nie mogę — odpowiedział Kaźmierz. Mieszek dotąd nie dał mi powodu wątpić o sobie. W Łęczycy owszem Bolko mi od niego przyniósł zapewnienie posłuszeństwa i zgody.
— A! a! zapewnienia! — rzekł Gedko[10] — Co Mieszka kosztują słowa? choćby i przysięgi — dla panowania wszystko poświęci!
— A ja, ojcze mój, dla panowania nie poświęcę sumienia — odezwał się Kaźmierz silnie[11] — Czémże ono jest obok spokoju méj duszy, gdy w niéj się czuję czystym? Dajcie mi iść tą drogą a resztę zostawmy Opatrzności.
Biskup poruszony wyciągnął ręce aby go objął i uścisnął.
— Tak! — zawołał — tak! Opatrzność chyba czuwać będzie nad tobą — bo ty na nią zdajesz wszystko z ufnością dziecięcia!
A więc — Stań się wola Twoja!
Kaźmierz stał wzruszony, ale uradowany niemal.
— Ojcze mój — począł — o zamiarach Mieszka po trosze wiedziałem. Dopóki tylko własną dzielnicę odzyskać chce — nie stanę mu na drodze. Wątpię jednak aby ziemianie poznańscy, którzy w Łęczycy na samą wieść że ja im Mieszka chcę dać, tak się poruszyli — mieli go łacno przyjąć teraz.
— Ziemianie! — odparł Biskup — temi porusza wiatr który silniéj zawieje.. Dziś są z nami, jutro będą przeciw nam. Mieszek ich część sobie pozyskać potrafi, śmielsi go okrzykną, słabsi zamilczą, ci co się odgrażali pierwsi przyjdą z pokłonem!!
Budować na sercach ludzkich, rachować na tłumy ruchome jak morskie fale — to klecić na piasku..
— Buduję na Opatrzności — rzekł książe.
Gedko się zadumał.
— Starajcież się łaskę Bożą pozyskać sobie — dodał — abyście każdéj chwili czystym byli przed obliczem Jego. Wielbię ja cnoty wasze, ale nad słabościami boleję. Nieszczęsne te niewiasty na zgubę was wiodą!
Kaźmierz nigdy się nie tłumaczył, gdy Biskup go upominał, i teraz pokornie zmilczał.
— Odpędźcie precz, te kusicielki — mówił Gedko — czas jest! dziecko moje. Nie przystoi wam płochość, a u ludzi dajecie się na pośmiewisko.
Po przestanku, Kaźmierz rzekł cicho[12] — Dziękuję wam, ojcze, za naukę. To co mi mówicie, sto razy ja sam powtórzyłem sobie. Oprzéć się nie mogę złemu!
— Bóg miłościw — dodał Biskup — czeka cierpliwy, aliści dla upamiętania dotknąć was może, w tém co najdroższe, w dzieciach waszych...
Aby osłodzić tę groźbę straszną, Gedko uścisnął znowu księcia. Rozbrajała go pokora. Tak rozstali się czule, serdecznie, ale rozmowa nie przyniosła innego skutku nad ten, że przekonała Gedka iż Gniezno i Poznań były stracone.
Po wyjściu jego, Wichfried, który nie daleko czatował, zjawił się zaraz, domyślając że się bez upomnień nie obeszło i że skutek ich zatrzéć potrzeba było. Zręczny niemiec nigdy wprost nie mówił przeciw Biskupowi, ale umiał obrócić myśli w inną stronę i poważne sprawy lekko malować.
Wszczął więc zaraz znowu mowę o Dorocie, jak ona oddaną mu była, a we wczorajszém niebezpieczeństwie nie o siebie ale o przybyłego Kaźmierza się trwożyła. Wichfried donosił że miał już opatrzony dom inny, który natychmiast miano przerabiać i przysposobić dla wdowy. W pożarze jak powiadał straciła ona wszystko, i potrzeba było myśleć aby nawykła do wygód, nie czuła ich braku.
Książe słuchał z jakąś niecierpliwością i niechęcią, zamykając niemiłą mu rozmowę rozkazem aby ze skarbcu wzięto dla Doroty, czego tylko potrzebowała i sowicie ją opatrzono.
— Nie mówcie mi już tylko o niéj — dodał — nie przypominajcie mi grzechu mojego. Chcę się z tych pęt uwolnić Biskup spokoju mi nie daje, sumienie gryzie, muszę się przemódz i wyswobodzić. Ogień ten palcem był Bożym!
— Ogień złość ludzka podłożyła — przerwał Wichfried — przy pomocy Bożéj i ludzi spodziewam się odkryć sprawcę. Zazdroszczą wdowie wszyscy, co dziwnego że radziby ją upiec żywą? Sprawa to niewieścia nie Boża.
Książe się zmarszczył[13] — Nie mówcie mi już o niewiastach, — przerwał — co było bolu w mém życiu to przez nie. Dosyć mam tego com doświadczył. Jeźli Bóg oswobodzi mnie z tego czaru jaki rzuciła na mnie — nie chcę spojrzeć więcéj na żadną.
Niemiec uśmiechnął się niedowierzająco.
— E! — rzekł — czarów tu żadnych niema. Niewiasta jest osobliwa jakiéj pewnie drugiéj we wszystkich tych ziemiach nie znaleść, rozumna, piękna, serca wspaniałego, i do Miłości Waszéj przywiązana jako pies. Nie potrzeba napoju ani uroku aby się w niéj rozmiłować, a rozmiłowawszy trwać w tém. Starzy i młodzi, ktokolwiek ją ujrzy głowy tracą i szaleją!
Kaźmierz słuchał z wyrazem twarzy, zdradzającym walkę duszną, to marszcząc się, to uśmiechając, to chcąc potakiwać to przeczyć, bronić się i nakazać milczenie. W końcu uściskał Wichfrieda, i szepnął mu.
— Ty jeden mnie nie potępiasz? Grzeszny jestem! lecz i pustelnicy na Sinaï popadali w ten grzech, któremu słaby człek ulega. Milcz, proszę, nie mów o tém więcéj.
Przywołano starego Rajca, aby ze skarbcu wydał co było dla Doroty potrzeba. Książe jakby sumieniem gnany do żony się udał. Wichfried do wdowy..
Dom do którego się ona czasowo schroniła należał do wojewody Szczepana, ale ten go nie zajmował. Nie był tak obszerny jak dwór który wczoraj spłonął, a stał w niewielkiéj odległości od dymiącego jeszcze pogorzeliska.
Wśród popiołów i niedopalonych głowni dużo ludzi ubogich z kijmi się kręciło, rozrzucając węgle gasnące i szukając stopionych kruszców, o których wieść chodziła że się ich tam mnogość wielka miała znajdować. Po za opalonymi parkanami, uratowane sprzęty, wozy, pościele, ludzie Doroty przenosili do Wojewodzińskiego dworu, około którego skupiała się ciżba różnobarwna.
Zdala tłumy ciekawych przypatrywały się nadciągającym mnogim przyjaciołom i znajomym Doroty, którzy z miasta i ze wsi spieszyli jedni z podarkami, drudzy dla dowiedzenia się o wypadku, dziwnie już opowiadanym i tłumaczonym.
Duchowieństwo głosiło że z nieba ogień padł na tę Sodomę i Gomorhę.
Przed dworcem stały posiodłane konie, wozy ładowne, kręciły się czeladzie pańskie, stawali przyglądać i przysłuchiwać kupcy i mieszczanie. Zawóz był jak na targowicy w dzień niedzielny.
Niektórzy palcami sobie ukazując pogorzelisko i dwór opisywali pożar z temi dodatkami, w jakie od wczora, z ust do ust przechodząc, powieść się przystroiła. Zadziwiająca ta praca umysłu ludzkiego nad słowem które z ust jednych wychodząc, w drugich już inne przybiera barwy, w trzecich rysy niektóre grubieją, nikną inne, daléj zmienia się obraz, rośnie, maleje, wykrzywia, rozdyma i ci co własnemi oczyma na wypadek patrzyli, nie poznają go nazajutrz przestrojonego w cudowną jakąś legendę.
Stało się to z pożarem na podzamczu. Jedni widzieli babę która podpalała, inni wiedźmę lecącą w powietrzu, inni ogień z nieba rzucony. Byli co obwiniali braci z Tęczyna i gachów zazdrosnych — i niewieścią zemstę.
W domu wojewodzińskim, ochłonąwszy już ze strachu, piękna Dorota przyjmowała cisnących się druhów swoich.
W ogromnéj izbie z belkami zczerniałemi u pułapu i ścianami pstro pomazanemi, zarzuconéj nagromadzonym już bez ładu sprzętem, wdowa strojna, z włosem utrefionym i namaszczonym, w sukni bramowanéj obcisłéj z rękawami długiemi, wpół siedząc, wpół leżąc — otoczona mężczyznami rozpowiadała wczorajsze przygody swoje. Coraz ktoś nowy przybiegał — zalecając się, przynosząc coś dla pogorzałéj. Przyjmowała wszystkich i wszystko.
Najbliżéj niéj siedział Wojewoda Szczepan, zapomniawszy na wstyd, z policzkami zarumienionemi, zazdrosném okiem spoglądając na młodzież, cisnącą się do płochéj niewiasty, uśmiechającéj się z kolei każdemu.
— Tylkom co oczy zmrużyła — mówiła — cicho było we dworze, pozamykano wszędzie, bo stary mój dobrze porządku pilnuje. Spać mi się chciało, sen kleił powieki jak po makowéj polewce. Zdawało mi się żem w podwórzu usłyszała furtki skrzypnięcie, ale jakże to być mogło kiedy tam stróż chodzi i wcześnie ją zamykają? myślałam sobie. Wiatr szumiał zdala. Budzę się, coś jak światełko błyszczy mi przez szczeliny okiennicy, oczom nie wierzyłam, a sen morzył. Upłynęło czasu trochę, coś zaszelpotało pod ścianą — wiatr albo psy moje biegają! Co tam! Na raz zaleciała mnie spalenizna... czułam że coś gorzało.. Sądziłam że ogarek nocny w drugiéj izbie zagasnął i swądu narobił. Sen tak morzył, ani się ruszyć!
Ciężko się robiło na piersi, duszno... tchnąć coraz trudniéj. Zmora jakaś, myślałam! W izbie trzeciéj chowany mój kruk krzyczeć zaczął przeraźliwie, słyszałam jak bił skrzydłami i miotał się[14] — Coś mu się stało! Ledwiem powieki mogła podnieść, patrzę — przez szpary w okiennicach jasny ogień płonie, w izbie dym, a tu już i krzyk dziewek mnie dochodzi. Zerwałam się, do drzwi trafić nie mogąc. Wrzawa otaczała dom — Gore! gore!
Biegłam do wyjścia zgubiwszy pamięć, bijąc się o ściany. Na podwórzu biegali ludzie, dym się wciskał do izby i płomienie, na dachach trzaskały dranice. Gdy mi drzwi otwarły służebne, nie wiem już co się działo ze mną i kto mnie na rękach z płomieni wychwycił.
Budynek gorzał cały, a dziedziniec stał jeszcze zaparty, zewnątrz łamano wrota; bo z obu stron były kołami zabite.
Piekło do koła! Żem przeżyła tę noc — cud chyba!
Opowiadali i drudzy, Wojewoda drżał i łzy mu ciekły z powiek zaczerwienionych.
Wszyscy świadczyli że widziano niewiastę uchodzącą, że stróż który u wrót stał zniknął nikomu nie było tajno. Zląkł się i uszedł, zdradził czy spalił się? różnie sądzono. Ktoś musiał jednak być sprawcą ognia i pozabijać wrota.
Wdowa mówiła, płakała, śmiała się, a że już jéj dawne życie wróciło, rzucała oczyma, wdzięczyła się, wyciągała ręce białe i kibić, okrągłą dosyć, na popis stawiła. Młodzi śmieli się powiadając że zazdroszczą temu co ją wynosił z pożaru.
— Nie lada to siłacz być musiał — rzekł jeden — bo jest co nieść!
— Choćbym się poderwał i popalił — zawołał drugi — a radbym was na ręku poniańczyć.
Żartowano już, nie oglądając się na słowa. Na tę rozmowę i śmiechy wszedł Wichfried, którego tu wszyscy za gospodarza niemal uważali. Koso nań popatrzał Wojewoda; wdowa ze zręcznością wielką wszystkich ilu było, choć się oczyma jedli, umiała tak trzymać aby do swaru nie przyszło.
Jednemu i drugiemu szepnęła w porę coś uśmierzającego, ściskała ręce nieznacznie, dawała mruganiem przestrogi, Wichfried zresztą najmniej zazdrosnym był, chyba za swojego pana. Zobaczywszy go niektórzy się zaraz do wyjazdu zabierać zaczęli. Wojewoda pozostał jako we dworze gospodarz, co mu większe prawa dawało.
— Nie będziemy waszéj miłości długo dworu zajmowali — rzekł do niego niemiec — bo dom nowy już mamy, który dziś jutro opatrywać się zacznie.
— Siedźcie, ja dworu tego niepotrzebuję — odparł stary.
Wichfried coś po cichu poszeptywał, tak że i Szczepan posiedziawszy trochę, wyniósł się za innemi. Po wyjściu jego wdowa przystąpiła do niemca.
— Cóż on? co? — zapytała.
— Ze skarbca kazał dać co do domu potrzeba i grzywien dosyć.
Oczy się jéj uśmiechnęły.
— Ale dokończył Wichfried — chodzi zmitrężony, przybity, bo mu Biskup powiedział że na wasz dom z nieba ogień padł za grzech jego..
— Z nieba! kiedy podpalaczkę widzieli — krzyknęła Dorota — to i koły do wrót z nieba chyba pospadały!
— Podpalaczkę? — zawołał niemiec — któż ona mogła być?
Dorota ramionami ruszyła.
— Albo ich tu mało jest coby mnie dawno z kamieniem u szyi do Wisły zaniosły? Siła ich którym się księcia chce — ale im go nie dam.
— Nie robota to braci? — pytał Wichfried.
— O! ci by mnie téż żywcem spalili ale to nie ich sprawa.
Rozmowa przerywana ciągnęła się długo, głośna i cicha, zgodna i sporna; na ostatek wdowa się dopominać zaczęła o księcia, kiedy przyjdzie, a Wichfried za to ręczyć nie mógł i nie bardzo obiecywał.
— Powiesz mu żem chora, że umieram, że proszę łaski choć na chwileczkę, musi przyjść — zawołała Dorota. — Długo mu tak dać zostać nie mogę. Jak dzień, dwa się nie zjawi, sama pójdę!
Chodziła mocno poruszona.
— Mogę się odziać po męzku — kto mnie pozna? Ty mnie poprowadzisz. Gdy go niema dłużéj, strachem mrę, tam wszyscy na mnie — tam bij zabij na Dorotę. Niech co chce będzie — nie puszczę Kaźmierza! Porzuci mnie, umrę, wołała przerywanemi słowy, po izbie chodząc i przyskakując do Wichfrieda. Szepnął w końcu iż książe mu oświadczył że jakiś czas sam być pragnie.
— A ja nie chcę aby był sam! — odparła Dorota.
W końcu niemiec, który probował się sprzeciwić, na wszystko przystawał, odprawiła go na zamek nazad.
We dworku Jagny okiennice były pozamykane, Stach chodził po gościnnéj izbie. Część nocy spędził przy niéj, pochwytał co w gorączce mówiła; jawném było że Jagna z nienawiści ku niewieście, ku któréj niechęć zawsze okazywała, ważyła się na podpalenie. Zkąd się jednak brała ta sroga nienawiść Stach pojąć nie mógł. Żadném słowem, nawet w gorączce nie zdradziła się Jagna.
Gdy się nieco nad ranem uspokoiła, służebne przestraszone do snu ją ukołysały. Stach czuwał do rana. Gdy zasnęła skorzystał z téj chwili i zaniósł do Biskupa to z czém przybył. Natychmiast potém wrócił do dworku, i zastał ją spiącą jeszcze. Kilka razy w nocy dawać jéj wodę musiano, paliło ją pragnienie, potém sen kamienny trzymał jak nieżywą do południa.
Stach przychodził kilka razy, stawał i patrzał na uśpioną. Zasypiała głęboko, z wargami spalonemi, ale dysząc lekko i jakby uspokojona. Gdy się w nią wpatrywał mocno, jakby poczuła jego wzrok, otwierała oczy nagle, błysły źrenice z pod powiek i zamykały się znowu. Sługi płakały, sen ten dziwny wydawał się im ostatnim.
Sprowadzono starą lekarkę, która popatrzyła, poszeptała i odeszła mrucząc że wstanie zdrową.
Już dobrze z południa, poruszać się zaczęła Jagna, obracać, potém z ciężkim westchnieniem podniosła, zatoczyła oczyma. Stach stał w progu, zobaczyła go, musiała przypomnieć sobie co sen zatarł w pamięci. Dłoniami jeszcze zczernionemi od dymu, potarła czoło, odgarnęła włosy i popatrzywszy na swe ręce wzdrygnęła się nieco. Spokój powrócił. Skinęła na Stacha aby przyszedł ku niéj, a gdy się pochylił, szepnęła mu do ucha.
— Spaliła się wiedźma?
— Nie — rzekł Stach — wynieśli ją z płomieni.
Oczyma wielkiemi, strasznemi zatoczyła w około niedowierzająco.
— Nie spaliła się? Nie?
Zadumała głęboko i padła płacząc na posłanie.
— I ogień jéj nie bierze! — mruczała — a ona go zgubi!
Stach pytań nie śmiał zadawać.
— Nie spłonęła ona — rzekł po chwili — ale was widziano gdyście od ognia bieżeli. Nuż wydadzą! nuż pozna kto!
Z wyrazem pogardliwym Jagna zwróciła twarz ku niemu.
— No — to mnie spalą na stosie! — odezwała się — a wy pójdziecie patrzeć wszyscy! Przyjdzie i ona i książe. Uwiążą do słupa! Raz trzeba umierać — to łatwiéj jak żyć!
Stach się odważył na pytanie.
— Zkądże wam do niéj ta nienawiść?
Z pół uśmiechem odpowiedziała mu Jagna.
— Alboście to nie widzieli psa i kota co się w życiu nigdy nie spotykali, a zszedłszy się na drodze padają na się? Tak z nią i ze mną. Nienawidzę jéj!
Wstrząsnęła się cała i wpatrując długo w róg izby, jakby zapomniała o Stachu.
— Nie spaliła się! — mruczała — A wrota były zaparte, a dach płonął cały, a spali wszyscy.. Kto ich pobudził?
— Mówią w mieście że kruk! — rzekł Stach.
— Szatan nie kruk — krzyknęła — szatan, co wiedźmy pilnuje. Kruk? czarny! Djabeł! I ona jak kruk żyje żrąc co spotka żywem czy padłem.
Drugiego dnia wstała Jagna, lecz, ona co zawsze była silną i wytrwałą, wlokła się ledwie, przeszedłszy chwiejąc się przez izbę na ławy padała. Twarz miała wybladłą, oczy zapadłe.
— Ona się nie spaliła — mruczała chodząc — a ja zgorzałam aż mi duszę pali!
Złagodniała bardzo. Nie płakiwała dawniéj nigdy, teraz powieki miała od łez czerwone i strumienie ich płynące na licu bladem drogi krwawe popaliły.
Tylko przed Stachem udawała mężną, dłonią suszyła oczy, starając mu się uśmiechać. On patrzał na nią nie mówiąc nic.
Jednego dnia rano odezwał się dzwonek na Wawelu, na mszę pierwszą wołając do św. Wacława. Jagna nigdy prawie, lub rzadko do kościołów chodziła. Głos tego dzwonka pierwszy raz przemówił do niéj, jakby ją coś wołało, jakby ku sobie ciągnął. Opierała mu się długo, dopominał się — zdało jéj się że zrozumiała głos jego, że musiała za nim pójść.
Narzuciła czarną chustę na siebie i nikomu nie mówiąc cała drżąca, spiesząc się wybiegła za próg domu. Ranek był chmurny, ciemny, niebo zaciągnięte.
W progu spotkała się ze Stachem.
— Dokąd? — spytał.
— Muszę, muszę — ja niewiem. — Bądź spokojny, powrócę — odparła niewyraźnie i spiesznie.
Nawykła była czynić wolę swoję, nikt nie śmiał jéj wstrzymywać. Skinęła tylko, rzuciła się do wrót, wybiegła. Stach choć się uląkł, nie poszedł za nią, wzbroniła mu. Z początku szła spiesząc zdyszana, zwolniła potém kroku, otuliła się chustą — lżéj jéj było. Nie szukając jéj, nie myśląc drogę na zamek znalazła, minęła bramę ciemną. Kościół stał otwarty. U wielkiego ołtarza zapalone były świece, u progu kilku żebraków stało, nikogo więcéj. Cisza i spokój domu Bożego obwiały ją, krokiem śmiałym posunęła się aż do kratek. Tu usiadła na ziemi, chusta którą była osłonięta osunęła się, opadła, twarz blada ukazała się cała okolona rozrzuconemi włosami.
Ciekawie na ołtarz patrzeć zaczęła. Sama teraz niewiedziała po co tu przyszła, modlić się nie umiała prawie. Tego co ją nauczyli w dzieciństwie zapomniała. Przyglądała się wszystkiemu co ją otaczało. Na ścianie wisiał Chrystus straszny na krzyżu przybity, z głową zwieszoną, z któréj włosy okrwawione spływały. Cierniem poorane miał czoło, ręce opłynięte krwią, z boku sączyła się krew, nogi były nią zbroczone.. Męczarnie konania wyprężyły piersi, ręce, ramiona, nogi. — Pod stopami miał głowę trupią.
Jagna wpatrzyła się w niego; dla niéj był to obraz życia — patrzała i napatrzéć się nie mogła.
— Wiecznie tak krwią płynąć, męczyć się, być tak przybitym samemu, bo wszyscy swoi odeszli precz wystraszeni śmiercią, konać i niemódz umrzeć, wołać i nie być słyszanym.
Łzy jéj z oczów się polały; zwróciła je w drugą stronę. Tam z kamienia wykuty na desce z głazu stał Chrystus drugi. Niósł swój krzyż na ramionach i szedł nim przygnieciony. Tłum go otaczał który ona znała, tłum zbójów z urągowiskiem na ustach, z pięściami zaciśniętemi, oszalały, wściekły. Chrystus ten szedł, a nie poruszał się, szedł tak wiecznie i nie było końca jego pochodowi ani ich szaleństwu.
W górze, spojrzała, tkwił krzyż jeden jeszcze i na nim Chrystus, a nad nim gołąb w powietrzu z rozpostartemi skrzydłami. Jeden gołąb litościwy!
U ołtarza śpiewano, dzwoniono i modlono się — ona siedziała nieruchoma, patrzała ciągle i dumała. Lżéj jéj tu było jakoś wśród tych wizerunków męczarni.
Zaszeleściało coś, zaszemrało w ciemnym kącie kościoła, weszli ludzie jacyś i stali nieruchomi, pokryci mrokiem. Jagna popatrzała na nich obojętnie i odwróciła oczy.
Ksiądz przeżegnawszy ją odszedł od ołtarza, zgaszono światło, ci co stali po kątach wysuwać się zaczęli, ona jeszcze siedziała.
Zawsze niewiedziała po co przyszła, co ją tu zawołało. Czekała aby jéj znak dała własna dusza iż iść może nazad, bo że nie przyszła z własnéj woli, ale musem jakimś — to czuła dobrze.
Teraz cicho już było, skończyło się wszystko, trzeba iść było czy nie? Zawahała się. W tém stary człek w sukni czarnéj zbliżył się do niéj dotknął jéj ramienia, i wskazał na drzwi do połowy już zamknięte. Jagna wstała powoli, obejrzała się ku ołtarzowi, ku Chrystusowi, ku gołębiowi u góry i posłuszna ku drzwiom iść poczęła. Tu dopiero uczuła chłód i osuniętą chustą ogarnęła się znowu.
Oczy jéj po tym spoczynku widziały więcéj i jaśniéj. U drzwi stała kamienna kropielnica, zajrzała do niéj. Wodę widać było na dnie, dotknęła jéj palcami i zmoczyła czoło gorące — ochłodziło ją to. We drzwiach kilku żebraków patrzało na nią ciekawie — minęła.
Deszcz pruszył, ranek chmurny zmienił się w dżdżysty. Od kościoła ku zamkowi widać było podwórze długie, Jagna puściła tam wzrok — puste stało, tylko ludzi kupka opodal się zatrzymała, i ku niéj czy ku kościołowi patrzała. Obejrzała się na nich, oni patrzyli na nią, jeden szczególniéj, ale twarzy jego nie widać było, postawę miał, ruchy — jakby tego kogoś którego znała. Ale niemógł być nim! powiedziała sobie — o nie! Ten by nie stał tak daleko, taki martwy!
Po oślizłéj ziemi zwolna poczęła zchodzić ku domowi, słaniając się trochę bo jéj było słabo jakoś. Deszcz padał rzęsistszy coraz. We wrotach minął ją orszak konnych jadących na zamek śmieli się i wygadywali, popatrzyli na nią — pojechali.
Nie pilno było do domu.
Dziwiła się po co tam chodziła? Na zamek? Czy dzwonek wołał czy serce? niewiedziała teraz. Obejrzała się za siebie czy kto nie goni, nie było nikogo — a czuła jakby ją co ścigało, ale to był wiatr ze słotą, który dął i moczył.
Nim doszła do dworku strumienie wody lały się z niéj, i dobrze z tém było bo chłodziły.
We drzwiach stał pod daszkiem poglądając w ulicę Stach; zobaczywszy ją szerzéj otworzył furtę, wśliznęła się nią nie mówiąc nic, nie tłumacząc, smutnie się uśmiechnąwszy do niego. Powlókł się za nią, zdejmując z niéj chustę obmokłą, nie pytał, ona mówić nie mogła.
Po długiem milczeniu odezwała się.
— Chrystusa widziałam! Niepoczciwi ludzie powiesili go, okrwawili, poranili. Straszny Chrystus!
— Byłaś w kościele? — spytał Stach.
— Tak, byłam w kościele na zamku. Cicho w nim, paliły się świece ksiądz coś szeptał, coś śpiewał, a z Chrystusa ciekła krew.
Stach uradował się tém w duszy że Jagna zwróciła się do kościoła i do Boga, zapytał czy nie chciała księdza, bo księża pocieszać umieją i nauczać życia.
Spójrzała nań dziko dziewczyna, potrząsła głową.
— Nie! nie — rzekła — Chrystus więcéj mówi niż wszyscy księża — widziałam Chrystusa, nigdy go nie zapomnę!
Nazajutrz Stach myślał że zechce znowu może pójść do kościoła, ale zrana słyszała dzwonek i słuchała go obojętnie. Nie wołał jéj.
Powróciło życie dawne. Siedziała patrząc i niewidząc nic, czasem przebierając dawne swe szaty i odzieże, do których przylgłego szczęścia szukała. Brała je, rzucała, uśmiechała się, płakała i siedziała nieruchoma. Gdy Stach mówił, często nie zdawała się go rozumieć. I płynęły tak dnie długie, długie, a że Stach pilnéj teraz nie miał roboty, musiał siedzieć i patrzeć na tę biedną istotę, któréj zrozumieć nie mógł, a która go wcale słuchać nie chciała.
- ↑ Błąd w druku; brak pytajnika lub kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Dziękuję) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.