Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Dnia jednego, dzień to był słotny i smutny, Wichfried wszedł, jak zwykle, nieoznajmując się do izby księcia. Zastał go stojącego w oknie, zapatrzonego w podwórze.
Zmokły płaszcz, tylko co zrzucony leżał na ziemi. Niemiec nawykły czytać w Kaźmierza twarzy, poznawać z niéj myśli i uczucia jego, popatrzywszy uląkł się tak była dziwnie zmieniona trwogą jakąś, i wzruszeniem nadzwyczajném.
Gdy się zbliżył ku niemu chcąc zapytać, Kaźmierz zawołał nagle.
— Widziałem ją! ona tu jest!
— Kto? — spytał zdumiony niemiec.
Ale Kaźmierz już był zamilkł, jakby żałował wyrzeczonego słowa, zdając się namyślać czy ma mu odpowiedzieć. Wichfried natrętnie powtórzył pytanie.
— Któż? Kto?
Książe niechciał mówić, co tém niespokojniejszą obudziło ciekawość.
— Wasza miłość, zdajecie się jakby przelękłym? Któż to być może?
— Ona! — zawołał Kaźmierz wybuchając a głos wnet tłumiąc ostrożnie — Ona! moja pierwsza! Ta — z Gaju! Pierwsza moja i ostatnia! Jednéj jéj com żałował i żałuję[1] — Ona to była, ale jak strasznie zmieniona, zwiędła, wybladła[2] — Ten kwiatuszek tak świeży! to liczko z którego tryskało życie weselem[3] — Cóż się z nią stało? co się z nią stało? — powtórzył niespokojnie — Wichfriedzie niewiesz nic?
— Nic niewiem — odparł Wichfried obojętnie[4] — A! to stare, zabyte rzeczy! Ja wątpię żeby ona tu być mogła — książę widziałeś coś sobie wymarzył. Gdzieżby ona tu być miała?
Kaźmierz się oburzył.
— Nie omyliłem się — rzekł — ona to była.. W ubraniu nędzném, starém, opuszczona.. Siedziała u ołtarzu, patrzała, oczyma dziwnemi, jakby niewidziała nic.
Wichfried ramionami ruszył.
— Jeszcze i dziś jest piękna — dodał książe — choć straszliwie zmęczona nieszczęściem.. Któż wie co się z nią stało! Wydali ją za mąż? Ojciec? Żyje-li ojciec?
Wichfried, któremu ten niepokój Kaźmierza był przykry, rzekł zimno.
— Nic niewiem! Po co się dowiadywać o to? po co troszczyć? Wznawiać stare rzeczy..
Książe odwrócił się od niemca z tak widoczném oburzeniem, iż Wichfried zmiarkował że za daleko się posunął. Wolał ofiarować swe posługi, aby go kto inny nie wyręczył.
— Dowiemy się o niéj łatwo — dodał po namyśle — choć, niewiem na co się to przydać może?
Ruszył ramionami. — Dosyć tego co jest, żeby odgrzebywać co było! Zapomniane to..
— Nie zapomniane! — zaprzeczył książe silnie — nie! Nigdym o niéj nie zapomniał, była pierwszą i ostatnią! A te wszystkie!
Ręką rzucił z pogardą, twarz mu gorzała.
Wichfried się rozśmiał — Cóż Dorota?
— Nie wspominaj mi téj zbytnicy! — zawołał Kaźmierz wybuchając — ani słowa o niéj. Szatan to jest, inaczéjby téj siły nie miała nademną. Modlę się, odpędzam ten szał, i powraca. Nieczystą siłę ma!
— Jak one wszystkie — dodał Wichfried — bo niema dwóch rzeczy podobniejszych do siebie, choćby najróżniejsze były, nad dwie niewiasty..
Książe nie odpowiedział. Niemiec czuł że tracił u niego, uląkł się. Niewiedział jak ma postąpić aby się nie dać temu usposobieniu w umyśle zagnieździć. W żart obrócić tego smutku i zgryzoty nie było podobna, czekał, aż książe się odezwie. Po chwili milczenia powtórzył że Dorota bardzo jest nieszczęśliwa. Chciał mówić daléj, gdy Kaźmierz przerwał zniecierpliwiony.
— Weźmij dla niéj co chcesz ze skarbca — obdarz ją w imieniu mojém i niech od niéj będę wolny!
— Wolny? — odparł smutno Wichfried — ale to od was zależy, miłościwy panie.
— Odemnie! — począł książe[5] — Tak odemnie, od ciebie, od nałogu w grzechu. Nie jestem panem siebie. Namiętność ta sprowadza mnie z drogi rozumu i statku. Wieczory które spędzałem z ludźmi rozumnemi, od których się coś nauczyć było można, upływają na płochych zabawkach, zostawiających po sobie gorycz i smutek.. Duchowni z pogardą patrzą na mnie, ja sam brzydzę się sobą. Wszystkiemu winna ta niewiasta, którą zła godzina przyniosła.
Chodził poruszony, Wichfried nigdy go takim nie widział.
— Miłościwy panie — odezwał się — część winy spada na mnie. Wiem to — kochając was, służyłem i w tém chcąc przynieść rozrywkę nie zgryzoty.
— Ja cię nie obwiniam — przerwał Kaźmierz — winienem ja sam! Westchnął i mówił daléj, użaliwszy się nad niemcem, który stał zafrasowany.
— Wichfriedzie kochany, ciężkie brzemię wkłada Pan Bóg na tych, których na świeczniku stawi, dając im w ręce wodze, aby narody prowadzili. Nie należą oni do siebie. Co drugim przebaczone im zakazane, co drudzy utaić mogą, oni nie zdołają. Każdy ich uczynek odbija się w tysiącu, każde słowo zarazę niesie. Szczęśliwemi im być niewolno dla siebie, ułomnemi się być nie godzi.
Panowanie też kapłaństwem jest, i jak ono męczeństwem. Dlategom nigdy nie żądał władzy wielkiéj, aby nie stać na oczach tysiąców. Tam, w Sandomirzu szczęśliwszym byłem.
— Za wielkość płacić trzeba! — odparł Wichfried zimno. W. miłość czynicie sobie dobrowolne męczeństwo.
Ustała rozmowa, Kaźmierz się rzucił na siedzenie i sparł na ręku. Wrócił do pierwszéj myśli.
— Ona to była w kościele — rzekł powoli — oczy mnie nie omyliły. Przyszła pieszo, sama, nędzną chustą okryta, nieszczęśliwa, zbolała, widać to było z twarzy. Cóż się jéj stało? Ja chcę wiedzieć — jam powinien być uwiadomiony.
Wichfried do usług zwykle pochopny, stał dosyć obojętny. Powracające to przypomnienie niecierpliwiło go.
— Jeżeli pomódz jéj, ratować ją można — dodał Kaźmierz — to mój obowiązek. Mam jéj niedolę na sumieniu, zerwałem z nią okrutnie!
Zamruczał coś niemiec o poszukiwaniu, ale niewiele przyrzekał. Książe popatrzał nań i nie nalegał więcéj. Stał jeszcze długo Wichfried usiłując myśli odwrócić w inną stronę, ale nie otrzymał odpowiedzi; dla pozbycia się go Kaźmierz rozkazał zawołać kanclerza, aby się od niego dowiedzieć o przywiléj dla Cystersów przygotowany i umowę z benedyktynami o łowy w ich lasach. Wichfried widząc się zapomnianym, bo książe się do niego nie zwracał, wyszedł w końcu, rozmyślając nad tém, czyby mu nienależało i w tém swojemu panu posłużyć.
Po wyjściu kanclerza, książe spiesznie wołać kazał Smoka do bocznéj komory. Temu zaufać mógł we wszystkiém. Kosztowało go zwierzać mu się, ale niepokój, jaki go opanował, nie dozwalał rozmysłu. Smok przybiegł zdyszany.
— Smocze — zawołał książe — gdyśmy jeździli do Gaju, tyś widział Sciborzankę?
Potwierdził Smok głową, wytrzészczył oczy, pytanie to teraz mu się dziwnem zdało. Czasy się zmieniły.
— Poznałbyś ją?
— A no, pewnie! — odparł Smok.
— Ona tu jest w mieście — dodał Kaźmierz. — Widziałem ją w kościele odzianą ubogo. Nikomu ani słowa o tém, idź na zwiady.
Smok uśmiechnął się, do kolan pokłonił, ale z miejsca nie ruszył. Mówił w ogóle mało, i niezręcznie. Kaźmierz rozkaz powtórzył, na twarzy Smoka widać było zafrasowanie jakieś, jakby niewiedział co począć. Książe już się domyślał, że zechce może wymawiać się od ciężkiego poselstwa, a znając Smoka, zdziwił się mocno. Smok gotów był zawsze w ogień i wodę, jak powiadał, dla swojego pana.
— Szukaj, proszę, idź! przynieś mi rychło wiadomość co się z nią dzieje!
Smok nie ruszył się jeszcze, skłonił się do nóg i jąkając rzekł.
— Cóż ja mam chodzić, szukać, ja o niéj wiem!
— Jak to? wiesz, że ona tu jest? — krzyknął książe przystępując doń — poczciwy Smocze! wiesz?
— Ona tu dawno — począł Smok krótkiemi słowy — ludzi jéj widziałem. Wiem, dwór mają, pono i mąż jakiś u niéj jest. Gadają, że ona z nim nie żyje, tylko go wzięła, aby dziewką nie być. Scibor umarł.
Książe słuchał z zajęciem nadzwyczajnem, z radością prawie, kazał powtarzać, rzucał pytania, badał, a Smok to głową, to ustami dawał odpowiedzi. Gdy skończył książe, dobył garść groszy i nasypał w dość obojętnie nastawioną dłoń sługi.
— Smocze — rzekł odchodząc — ty mi będziesz potrzebny.
Z inną twarzą, ale z niemniejszym niepokojem wrócił książe do izby, mówiąc w duchu.
— Wszyscy pono o niéj wiedzieli prócz mnie i Wichfrieda!
Litość budziła się w sercu, stare wspomnienia wracały żywe. Chciał wiedzieć o niéj więcéj, wszystko, pomódz, ratować, pocieszyć, ale stał na świeczniku, jak mówił, krok jego każdy był śledzonym. Ludzie wszystko mogli za złe tłumaczyć? Goryczy panowania i niewoli jego nigdy nie uczuł mocniéj. Potrzebował rozmysłu i ostrożności.
Nie dano mu nawet postanowić co czynić, gdy już Żyra i Jaksa ze sprawami większemi nadeszli.
Wichfried tymczasem myślał także, czyby mu zaspokoić księcia nie było bezpieczniéj. Sam dowiadywać się ani mógł, ani chciał; ludzie których się radził kogoby użyć w pewnéj sprawie poufnéj, nastręczyli mu Stacha z Przegaju, powiadając (co nietajném było), że biskupowi posługiwał w ważnych rzeczach i człek był przebiegły. Szukał go na zamku i doszedł zaraz, że przy skarbcu służbę opuścił. Rajec mu wskazał jego mieszkanie.
Z południa niemiec już do wrót stukał. Stach, który znowu na Szląsk gdzieś z poleceniem od Gedki wybierał się w drogę, i szedł właśnie do stajni konie opatrywać, zdziwił się odwiedzinom niemiłego mu Wichfrieda. Weszli do izby.
Niemiec długo się zbierał, nim nastękawszy na ciężką służbę, wydał się z czém przychodził.
— Książe nam starzeje — rzekł — na starość dziwactwa po głowie chodzą. Zachciewa mu się różności, człowiek nie wie, jak mu dogodzić.
Nie tajemnica to, dodał ciszéj, że gdy w Sandomirzu był, miał tam miłośnicę, do któréj biegał i po kilka dni z nią przesiadywał w lesie. Na łowy jeździł, ale nie o zwierza mu chodziło! — Zaśmiał się.
Wiedziałem o tém dobrze, bo się przedemną z niczém nie tai. Dawne to sprawy. Gdy go do Krakowa wzięli, musiał się z dziewczyną rozstać. Córka była ziemianina, urodziwa i młoda. Niełatwo go puściła, bo go miłowała bardzo. Zdawało się, że książe o niéj zapomniał dawno; a no — nie!
Jeszcze mu ona pono w głowie. Przywidziało się teraz księciu, że ją w kościele zobaczył wynędzniałą i zbiedzoną, każe mi jéj szukać po mieście!
Ruszył ramionami Wichfried.
— Pomoglibyście by mi do tego?
Stach, który z uwagą słuchał, wszystkiego co się księcia tyczyło, spytał.
— A jakże się ona zwała?
Pomyślawszy Wichfried schylił mu się do ucha i szepnął.
— Córka Scibora ze Sciborzyc!
Stach pobladł strasznie, zmieniło mu się lice. Zamilkł osłupiały. Potrzebował długiéj chwili, aby przyjść do siebie. Spadła mu z oczów zasłona. Los chciał, aby ta, do któréj się przywiązał, należała właśnie do tego pana, dla którego przysiągł wieczną służbę i ofiarę.
Pomięszany słowa rzec nie umiał, Wichfried widząc go drżącym i bladym, patrzał zdumiony.
— Co wam? przebąknął. Wiecie co o niéj?
Stach pospiesznie głową potrząsł, nie chcąc się zwierzać Wichfriedowi. Niemiec ciągnął daléj poufnie.
— Choćby Sciborzanka tu gdzie się znalazła, oddalić ją potrzeba, nowa tylko bieda z tego urośnie. Biskup i tak już za jedną Kaźmierza prześladuje, gorzéj będzie z dwiema. Dorota z Tęczyna lepiéj mu przystała, bo niewiasta rozumna i ostrożna, ta zawsze szaloną była.
Mówił tak długo, a Stach przychodząc do siebie, słuchał nie odzywając się, naostatek oświadczył, że dowiadywać się będzie. Wstał Wichfried.
— A gdy się o niéj dowiecie, radźcie na to — dokończył — aby sobie ztąd szła, bo z Dorotą dla niéj wojna niebezpieczna!
Zaleciwszy, aby mu znać dał do zamku co wyśledzi, niemiec wyszedł, klepnąwszy Stacha po ramieniu i obiecując mu opiekę swą.
— Sprawcie się dobrze! nie mówcie o tém nikomu, przynieście mi wieść co rychléj.
Po wyjściu niemca, Stach stał jeszcze z oczyma w ziemię wlepionemi, w rozpaczy i obawie, rozmyślając co uczynić, gdy Jagna wpadła z oczyma zaiskrzonemi.
— Czego on tu chciał, ten poseł szatana? — zawołała stojąc w progu — ten niecny stręczyciel? niemiec ten przeklęty. Noga jego niepowinna nigdy przestąpić drzwi tego domu. On tu? on z wami? Czy i ty już jesteś przyjacielem wiedźmy! Ty?
Stach patrzał na nią z politowaniem i grozą, słowa mu paliły usta, a mówić nie śmiał.
Przedłużone to milczenie, do którego nie nawykła u Stacha, zmieniona twarz, gniewne oczy dały Jagnie do myślenia. Zaczęła ostygać, przystąpiła doń szarpiąc go za rękaw.
— Mówże! — zawołała.
— Tyś się taiła przedemną! — wybuchnął Stach. — Wiem teraz wszystko! Wichfried mi przyszedł powiedzieć, że Jagna Sciborzanka była miłośnicą Kaźmierza!
Jagna słuchając zbladła, ale wnet krew ją oblała.
— A tak! — odpowiedziała — Jagna się tego ani zapiera, ani wstyda. A tak! była mu nie miłośnicą, ale żoną, gdy jeszcze innéj nie miał. Ta druga, choć ksiądz błogosławił, nie będzie mu tą, co pierwsza! Gdyby go nie zmusili, nie porzuciłby jéj, byłaby dziś z nim na zamku panią! Gdyby nie czary niepoczciwe nie wydartoby jéj Kaźmierza — wiedźma ohydna! Tak — ja mu byłam wszystkiem, nie zapomni nigdy o mnie.
Nie okłamałam was, że w sercu trupa noszę, bo on dziś trupem dla mnie. Dlatego, że on mi miłym choć zmarły, niechciałam ci być żoną, tylko siostrą i służebnicą.
Tak! wiesz wszystko! rób co chcesz!
Stach stał skamieniały, twarz mówiła jak cierpiał, męczył się nie mogąc odpowiedzieć, nie wiedząc co powie. Jagnę litość zdjęła może, zmierzywszy go oczyma, łagodniejszym poczęła głosem.
— Gniewu na mnie nie możesz mieć! Wstydum ci nie zrobiła! Fałszum nie powiadała, nie obiecywałam nic.
— Alem ja żyjąc z tobą, jak pies się przywiązał do ciebie! — zawołał Stach — a to, nic?
Zarumieniła się Jagna, łzy jéj stanęły w oczach, strzepnęła rękami.
— Jam temu nie winna! — rzekła ciszéj.
Stach rzucił się na ławę, myślał mówić jéj wszystko, czy taić? oznajmić, że książe pytał o nią i szukał, czy nie?
Zdało mu się lepszém nie kłamać.
— Niedarmo niemiec się tu przywlókł — odezwał się ponuro[6] — Po co ci tu siedzieć było? po co do kościoła na zamek chodzić? Chciałaś żeby cię książe zobaczył? Teraz po mieście trzęsą i szukają ciebie! Ot z czém Wichfried tu przyszedł, a mnie wybrał na zwiady!
Rozśmiał się gorzko. W tém Jagna która pochylona słuchała chciwie chwytając słowa, rzuciła się z twarzą od radości opromienioną nagle zmieniona, odmłodzona, oszalała. Biła w ręce wołając.
— On mnie widział! On! Posyła za mną! Poznał! On! A! nie może to być! Powtórz że on śle mnie szukać! On! mój pan, mój król, sokół mój jedyny, złoty! On! Więc ta czarownica nie całe mu serce wyjadła? O! dobry pan!
I przerwała zwracając się do Stacha.
— A tyś mi nie powiadał nic! ty!!
Stach mruknął.
— Choćby i dlatego nie spieszyłem, bom nie wiedział czy go nienawidzisz czy kochasz.
— Ja! — wołała Jagna w uniesieniu — nie przestałam go kochać nigdy. Odepchnął mnie bo musiał, na to panem jest! O! tamtaby mi go nie odebrała gdyby mu ziela pić nie dali. Nie będzie kochał ino mnie, tak jak ja tylko jego! Oczyma czar rozbiję!
Stach patrząc na nią dziwił się cudowi. Niewiasta przed chwilą zwiędła, blada, zbolała, zmieniła się w mgnieniu oka. Słowo jedno oddało jéj młodość, siłę, życie — stała się prawie taką jaką była gdy do Gaju pędziła aby ukochanego zobaczyć. Śmiała się, płakała, biła w dłonie, kręciła się po izbie, szalała. Uczucie wezbrane pędziło do ust słowa, których powstrzymać nie mogła.
— A! ja mu wszystko zapomnę, byle on mi powrócił! Dowiaduje się, śle po mnie — idź! mów, jam tutaj — chcę mu do nóg paść!
Wzdrygnął się Stach i rzucił.
— Wstydu nie masz! — zawołał gniewny.
— Niemam! — odpowiedziała — bo kocham!
Upamiętać ją nie było podobna. Stachowi się serce ściskało jakby pęknąć miało. Wstał z ławy i chciał odejść; przerywanym głosem rzekł tylko.
— Czyń co chcesz. — Idę precz. — Poprzysiągłem służyć panu, ale z Wichfriedem jedną drogą nie pójdę — nie. — Nie moja to sprawa!
Chwiejnym krokiem szedł do drzwi, gdy Jagna go za ramię chwyciła.
— Takci to się do mnie jak pies przywiązał? — poczęła śmiejąc się[7] — A no! jak pies, prawda, nie jak człek, bo zapłaty za to chcesz..
— Od ciebie? ja niechcę nic!! nic! — krzyknął Stach — tylko wolnym być!
— Mnie téj wiedźmie i niemcowi dając na pastwę — odparła Jagna — aby głupią i bezbronną życia zbawili! A no, tak! tego chcesz! Zabiją mnie — tyś chciał!
Odwrócił się Stach z brwią namarszczoną[8] — Ja ci stręczycielem i przejemcą do księcia nie będę — zawołał[9] — Chceszli ztąd precz iść, uciec od złego, pójdę za tobą, bronić będę, a drugiéj Doroty czynić ze Ściborzanki nie dam!
Na to imię, Jagna z zaciśniętemi pięściami przypadła do niego.
— Milcz ty! zbóju! — krzyknęła[10] — Ty mnie śmiesz równać z tą wszetecznicą! mnie! com nigdy nie znała nikogo nad tego który mi mężem był, co mi przed Bogiem przysięgał! Mnie — z Dorotą!!
Stach znowu do drzwi szedł, gdy go schwyciła oburącz i zmusiła stanąć.
— Co chcesz abym czyniła?
— Iść ztąd trzeba precz.
— Nie pójdę! nie mogę! — rzekła Jagna.
— Więc ja idę — bo na to patrzeć nie chcę, osłaniać nie będę.
— Kogo osłaniać? — zawołała Jagna — osłony mi nie trzeba, kryć się nie będę. Jestem pierwszą i prawo mam do niego! Ani ta co się księżną nazywa, większego niema nademnie!
Gdy to mówiła, Stach jedną nogą był już za progiem, — goniła za nim.
— Stójże — wołała — ja cię trzymać nie będę, pójdziesz gdy zechcesz.. ale ujść ci nie dam teraz z pogardą dla mnie, po tych słowach któremiś mi w twarz cisnął.
Błagającym jéj, namiętnym głosem ujęty Stach zatrzymał się raz jeszcze. Dziewcze poznało że osłabł i złamanym był i pociągnęło go napowrót do izby.
— Stachu! — wołała — ty mnie nie możesz, tyś nie powinien mnie porzucać. Nie zdradziłam cię, bądź mi jak byłeś bratem.
— Gdybym ci na prawdę bratem był — rzekł Stach — niczyją miłośnicą nie dałbym ci być, abym się nie sromał za ciebie.
— Srom! srom! — załamując ręce poczęła Jagna — jam niewiedziała o sromie gdym go pokochała. Dziećmi poczęliśmy się miłować, byłam mu i jestem żoną taką jak ta co mi go odebrała. Zmusili go do niéj, nieszczęśliwym jego i mnie zrobili. A ta wiedźma zielem napoiła i struła!
Głosu jéj brakło, wiedziała że Stach patrzy groźno — błysły jéj oczy, przyskoczyła do niego.
— Słuchaj! ty — kłamcą byłeś — ty nie ja! Tyś nie Zabor z Przegaju, ty jesteś Stach z Konar! Ja cię wydam abyś szedł precz ze sromem.. Srom na tobie nie na mnie!
Rzuciła mu to w twarz nawzajem, pobladł — ale trwogi nie pokazał.
— Odegnają cię! — powtórzyła.
— To pójdę — rzekł chmurno.
— Nie zlękniesz się?
Potrząsł głową[11] — Tak i powinno być — dodał — za to żem cię miłował, zapłacisz mi! Na taką płacę od niewiasty człek zawsze musi być gotów!
Jagna ręce załamała.
— Każ mi czynić co chcesz — poczęła — posłucham, tylko mi nie mów abym się go wyrzekła, gdy chce powrócić do mnie, bo umrę! Każ mi lepiéj zaraz umierać! Zabij sam nie powiem nic[12]
Stach znękany upadł na ławę. Jagna twarz zakryła rękami, potém pobiegła do wody, wychyliła kubek chciwie i wróciła wpatrując się w niego, rozgorączkowana i drżąca!
— Wyrwać go trzeba téj wiedźmie! — poczęła szeptać — to ja tylko mogę! ja zrobię!
Nie słuchał prawie Stach, pogrążony w sobie, zachwiany, przeklinając życie. Tak chwilę długą przesiedział walcząc i jęcząc, niewidząc stojącej ciągle przed sobą.
— Dotrwam mu wiernym! — rzekł w końcu do siebie — choćbym i sromu się napił. Taka dola moja! Srom mu dam na ofiarę za życie!
Ręką spotniałe otarł czoło.
— Cóż ty chcesz abym czynił — odezwał się słabym głosem.
Jagna padła przed nim na kolana.
— O! ty dobry człowiecze — krzyknęła — jabym ci nogi całowała! Ty nie porzucisz biednéj! ulitujesz się — mów?
— Nie porzucę — rzekł Stach.
— Idź do niego, oznajm mu o mnie...
— Ja nie mogę — odezwał się cicho[13] — Poznaćby mnie mógł. Mnie dla niego na świecie niema. Ja jestem — policzek! Pókim ja żyw on skrzywdzony.
Słów mu zabrakło.
— Tak! — odparła Jagna — ty jesteś policzek — ty iść nie możesz.. Hreczyn mój pójdzie do niego, wrzekomo z żałobą, z poselstwem odemnie. Wichfriedowi o mnie ani słowa! Rozumiesz! Niemiec wróg mój bo z wiedźmą trzyma.
— Czyń co chcesz — rzekł Stach — mnie i tak inne sprawy wołają, muszę precz.
— Ale powrócisz — przerwała Jagna chwytając go za rękę[14] — Oni mnie gnać ztąd i palić zechcą i zabijać może, trzeba byś przy mnie był. Wiedźma ustąpić musi albo ja umrzeć.
Nie sprzeciwiając się więcéj, Stach milczał.
Tegoż dnia zawołała do siebie Hreczyna, który dla niéj na wszelką usługę był gotów.
— Pójdziesz na zamek — rzekła mu — po co chcesz, z czém ci się zda, z żałobą do pana, po jałmużnę. Będziesz tam stać i czekać dopóki mu nie rzucisz w ucho że Sciborzanka tu jest, w tym dworku — i czeka na niego.
Stary Hreczyn, oczyma tylko błagał ją aby tego nie czyniła nie dała mu się odezwać.
— Chcę tego, pójdziesz i powiesz mu — rozumiesz!
Sługa westchnął i pokłonił się pokornie, ale łzę miał w oku.
— Nikt prócz księcia słyszeć tego niema — dodała — idź zaraz, a niewracaj z niczém.
Hreczyn namyślał się długo, poszedł potém do komory swéj, odział się ubogo, próbował jednéj i drugiéj sukni, z kolei kilka podeptał nogami niecierpliwie, wreszcie licho przybrany, z kijem w ręku ku wrotom pociągnął. Jagna niecierpliwiąc się i zżymając czatowała w oknie na wychodzącego. Gdy go ujrzała, worek który miała nagotowany w ręku, wysunęła ku niemu.
— Weź, byś miał czem kupić odźwiernych.
Hreczyn powlókł się ku zamkowi. Dostać się do księcia nie było naówczas trudno nawet najbiedniejszemu człowiekowi. Za czasów surowego Mieszka puszczano wszystkich z żałobami wedle starodawnego zwyczaju, u Kaźmierza drzwi każdego czasu dla biednych stały otworem. Nie odsyłano do urzędników, chyba gdyby pana nie było. Gdy na zamku się znajdował, sam sądził i słuchał. Lecz przy tych posłuchaniach stali zawsze u boku księcia urzędnicy, dwór i komornicy. Rzadko bywał sam bez świadków. Musiał Hreczyn szukać takiéj zręczności, aby go jednego spotkał.
Dla ludzi co na posłuchanie w zamku oczekiwali, miejsce było w przedsieniach, lub w podwórcu i pod wałami. Hreczyn siadł zdala aby mógł się rozpatrzéć i wyczekać. W torbie miał chleba kawałek, bo kto wie jak długo siedzieć trzeba było. Cały dzień zszedł do wieczora bez skutku. Gdy wrota zamykać miano, nie wracając do dworku przypadł gdzieś u płota w kuczki i tak noc przedrzémał.
O świcie, gdy otwarto bramę, wsunął się pierwszy, a że właśnie kościół odmykano, stanął przy drzwiach jego. Wiedział że książe codzień tu na ranną mszę przychodzi, myślał że może samego trafi w kościelnym progu. Nie zawiodła go nadzieja; Kaźmierz szedł przodem a za nim zdala dwór. Hreczyn się jak żebrak pokłonił, i gdy książe z kalety dobywał jałmużnę, którą każdego obdarzał — odezwał się żywo.
— Miłościwy książe — nie po jałmużnę przychodzę, a z poselstwem od Ściborzanki. Pozdrawia was i do nóg waszych pada. Jest tu.
Hreczyn oczyma mierząc zbliżających się, pospieszał z resztą.
— Czeka na was, ale nie godzi się aby o tém drudzy prócz was wiedzieli, dla sromu biednéj niewiasty.
— Męża ona ma? — spytał książe.
— Nigdy żadnego nie miała — odparł stary sługa.
Nadchodzili już dworzanie.
Książe rzucił mu pieniądz i słowo[15] — Będę u niéj.
Służba chciała starego odepchnąć, gdy Kaźmierz rzekł.
— Dajcie mu pokój, z żałobą do mnie szedł — niech odejdzie z Bogiem.
Ustąpił Hreczyn, lecz choć mu się tak powiodło szczęśliwie, jak struty do dworku powrócił. W sumieniu mu było ciężko, obawiał się o panią, niósł wieść która jak kamień ważyła. Gdy wrota zaskrzypiały, Jagna okiennicę odsunąwszy, głowę nachyliła z pytaniem.
— Hreczyn? z niczém?
Czekała pół żywa na odpowiedź, pierś cisnąc ręką.
— Z niczém? — powtórzyła.
— Sprawiłem coście kazali — rzekł sługa.
Krzyknęła z radości.
Stało się wnet czego niewiasty służebne zrozumieć nie mogły. Od czasu przybycia do Krakowa, Jagna nie myślała o stroju, chodziła w sukni jednéj, odziana ubogo, niewiedząc co na siebie brała. Nagle dobywać kazała ze skrzyń suknie, chusty, gzła szyte, wszystko co miała najdroższego.
Siadła każąc czesać i splatać włosy, które poplątane wiązała ladajaką taśmą. Wszystko jéj teraz było brzydkie i ubogie, stroiła się, zrzucała, przybierała niecierpliwiąc, a na szelest najmniejszy zbiegając do okna.
Przez cały dzień kładła co tylko miała, dziewcząt pytając jak jéj w tém było — to śmiejąc się, to chmurząc. Wdziała naostatek suknię czarną, gzło białe, kolce i pierścienie, włosy zaplotłszy jak niegdyś nosiła, siedziała w oknie i czekała..
Czekała dzień i wieczór cały i noc już była a nie przybył nikt. Płakać zaczęła — a gdy sen morzył, legła jak stała na łoże, budząc się co chwila i do ciemnych okien zbiegając.
Nazajutrz tak samo, stroiła się rano, do okna szła i nie ruszała się od niego. Dziewczęta zdala patrząc strachały się jak obłąkanéj. Dzień zchodził powoli, jeść niechciała, piła wodę tylko i przysłuchiwała się szmerom ulicy, nie dając się odciągnąć od okna.. Nie było nikogo.
Kaźmierz powrócił z kościoła innym jak poszedł, Wichfried dostrzegł to pierwszy iż weselszy był ale niecierpliwy i roztargniony. Chciał zaraz korzystać z tego aby pociągnąć do wdowy. Książe się nań oburzył.
— Idź że ty mi z nią. Znać was nie chcę! — zawołał groźno.
Zmięszany Wichfried zamilkł, ale tém bardziéj czuwał nad nim i pilnował. Książe go z różnemi poleceniami odsyłał. Dawna poufałość zmieniła się w chłodną jakąś i sztywną, niemiec próbował wesołym być, Kaźmierz mu się marszczył.
Tak dzień jeden i drugi upłynął, a Wichfried coraz był niespokojniejszym. Uparty niemiec stał na czatach do późnéj nocy, dopóki mu komornicy nie powiedzieli iż książe do snu się położył i nikogo wpuszczać nie kazał.
Nie udało mu się i ze Stachem, do którego biegał sam, nie mogąc zastać, a wreście odprawił go kwaśno Zabor z Przegaju, tém że się do podobnych spraw nie nadał, i o Ściborzance nie wie nic, a na Szlązk jechać musi, radząc mu by sobie kogo innego szukał.
Nazajutrz ponowiło się to co wczoraj; Wichfried pilniejszym był na służbie niż kiedy, nie dowierzał księciu i obawiał się o siebie. Kilka razy zagadnął o Dorotę, Kaźmierz się odwrócił i zbył kwaśném milczeniem.
Odprawiony dla ważniejszych spraw, niemiec nie odchodził daleko, siadał w pierwszéj izbie i w kości z komornikami grał, ku drzwiom spoglądając. Wieczorem Kaźmierz szedł do księżnéj i dzieci, zostawując go samego, aż póki komornicy drzwi zamykać nie zaczęli. Naówczas Wichfried uchodził do wdowy zdawać sprawę z tego co się działo, biedowali oboje.
Jednego wieczora, gdy Kaźmierz do snu się miał kłaść, posłał pacholę po Smoka. Odział się opończą ciemną, tylnemi drzwiami z nim po wałach do wrót doszedłszy, furtę otworzyć kazał, i z zamku się wymknął. Noc była ciemna, nie poznał nikt, a gdy w kilka godzin późniéj nazad powracał, nie spotkał nikogo; komornicy co u drzwi sypiali, skrzypnięcia drzwi nawet nie słyszeli.
Smok tylko ze zwieszoną głową, chmurny, gdy na swój barłóg powrócił nocą, prześladowali starego towarzysze, iż się nie rychło o siwych włosach wybrał na nocne wycieczki.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.