Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Nazajutrz wieczorem u stołu książęcego zasiadała znowu ta gromadka ludzi poważnych, z którą Kaźmierz czas lubił spędzać słuchając ich i ucząc się a zagrzéwając do myśli wielkich. Ci sami tu byli, których widzieliśmy w jego towarzystwie. Opat Lucyusz, Scholastyk Lambert, Benedyktyn jeden z Tyńca, mistrz Wincenty i dziekan krakowski Pełka, domniemany już naówczas następca biskupa Gedki, prawa ręka jego.
Jak zwykle, gdy się tu duchownych kilku zebrało, którzy rozmowę ożywić umieli coraz nowemi opowiadaniami, jeszcze mis nie zdjęto, a już żywo rozprawiano nie o tém, co nadto teraźniejszość przypominało, lecz co od niej oderwać mogło.
Mistrz Wincenty ze wszystkich najmłodszy, pamięcią, wymową, żywością umysłu przodował. Słuchali go zdumiewając się niewyczerpanej erudycji i łatwości strojnego słowa. Cystersi, do których zakonu skłonność i przywiązanie wielkie okazywał, zazdrościli go księciu i kapitule, przyklaskując uczonemu i świątobliwemu młodzieńcowi.
Nawet gdy najposępniejszej był myśli, a na sercu ciężar miał największy, Kaźmierz wśród tych przyjaciół swych odzyskiwał swobodę ducha i wesołość, zapominał o powszednich troskach, zatapiał się w rozmyślaniach nad wielkiemi zagadnieniami natury i przeznaczeń człowieka, do których legendy treścią swoją pobudzały.
Były to czasy cudów i cudownych ludzi, pobożności gorącéj, uniesień ku niebu, ascetyzmu i zapału religijnego. Były to czasy, gdy suknię św. Bernarda powołującego na wojnę krzyżową rozdzierano na drobne szczątki, gdy na krzyże niestało tkaniny, aby niemi obdzielić tysiące; czasy, gdy święci ludzie widzieli nad sobą rozwierające się niebiosa, gdy pustelnicy karmili się łzami i modlitwą, w postach trwając całe miesiące; czasy, gdy na wagę złota i dyamentów kupowano relikwie świętych, a klasztorom pobożnym nadawano całe księztwa, aby bez troski o chleb głosiły chwałę Bożą.
Na zachodzie rodziły się rycerskie poemata, na wschodzie odegrywały się one pod murami zagrożonej Jerozolimy, na północy legendy, jak wędrowne ptaki przylatywały zwiastując wiosnę wiary.
U stołu książąt, u ogniska możnych panów, gdy wieczorem zasiedli ludzie, a mnich pośród nich, świętym powieściom nie było końca, w których często i ze wschodu przyniesiona baśń, przeistoczona i przeobleczona szatą nową występowała.
Tego wieczora właśnie mistrz Wincenty drugie już opowiadanie miał rozpocząć, a na które z niecierpliwością oczekiwano. Mowa była o niewdzięczności ludzkiej, o której szeroko i długo rozwodzili się goście książęcy z powodu pogłosek, jakie chodziły o synach Władysławowych, obdarzonych i osadzonych na szlązkich dzielnicach, że się zdradziecko z Mieszkiem i innemi nieprzyjacioły Kaźmierza wiązali.
Książe wiary temu dawać nie chciał, ale zła wola ich jawnie się już okazywała.
Mistrz Wincenty, gdy inni na niewdzięczność powstawali, wedle zwyczaju swojego, zapowiedział, iż o tém ma piękną do przytoczenia historyę dawną, a gdy się książe jej dopraszał, tak począł[1].
„Król pewien nad państwem swem namiestnika postanowił, którego serce przez wywyższenie w taką się dumę i złość wbiło, iż wszystkich ludzi zmuszał, aby myśli jego i rozkazy spełniali.
Nieopodal od pałacu pańskiego był las pełen zwierza dzikiego, nakazano w nim doły kopać, gałęźmi i liśćmi je pokrywając, aby zwierzęta w nie wpadały. I stało się raz, że namiestnik ów przez las jadąc, rozmyślał w sobie, jak potężnym był, że nadeń w całem państwie nikogo silniejszego nie było. Tak dumając a jadąc dalej, na dół najechawszy, padł weń z koniem i wynijść z niego nie mógł. Tegoż dnia do tego samego dołu wpadł był już wprzódy lew, późniéj małpa, naostatek wąż. Namiestnik widząc się otoczony dzikiemi zwierzęty, uląkł się bardzo, o pomoc na głos wołając.
Krzyk ten usłyszawszy, chudzina pewien imieniem Gwidon, który na osiołku zwykł był drwa z lasu wozić, nadbiegł do dołu.
Począł mu namiestnik obiecywać bogactwa wielkie, jeśliby go ratować i wydobyć się pomógł.
Na co rzekł Gwidon — najmiłościwszy panie, nie mam z czegobym żył, susz tylko zbierając się żywię, gdy dzień stracę, szkodę poniosę wielką. Na co odpowiadając namiestnik, nagrodę mu przyrzekł wielką, byle go z owej jamy wydostał. Gwidon usłyszawszy to, szedł zaraz do miasta, sznur przyniósł długi i spuścił go do dołu, aby namiestnik się doń uczepił, a on wyciągnąć miał. Aliści, gdy sznur się spuścił, skoczył lew naprzód i wyciągniony został, a zaryczawszy, pobiegł w las; gdy wtóry raz sznur spadł, skoczyła doń małpa i dobyła się z jamy w las uciekając, za trzecim razem węża Gwidon wyciągnął, który świsnąwszy uszedł na puszczę. Naówczas namiestnik wołać począł. — Miły mój, niech będzie błogosławiony Bóg za to, żem od dzikiego zwierza jest wolny; spuśćże teraz sznur ku mnie. Tak się i stało, podpasał się nim, a Gwidon go do góry wyciągnął. Dobyli potém konia, na którego siadłszy namiestnik do pałacu wrócił, a drwal poszedł do domu.
Żona zobaczywszy, iż z próżnemi rękami przybywa, zasmuciła się, ale on jéj przygodę swą opowiedział i przyrzeczenie otrzymania nagrody, które ich pocieszyło. Rano tedy szedł Gwidon do pałacu, i odźwiernego posłał do namiestnika z oznajmieniem, iż na łaskę jego czekał. Ten zaś raz i wtóry zaparł się, iż w żywe oczy człeka nie widział, a gdy precz odchodzić nie chciał, rózgami go się osiec odgrażał. Za trzecim razem gdy przybył jeszcze, odźwierny go osmagał tak okrutnie, iż ledwie żyw został. Dowiedziawszy się o tém żona Gwidona przybyła z osiołkiem i zawiozła go do domu, kędy chorzał długo i czasu choroby wszystko co mieli na przeżywienie stracili.
Gdy nareście ozdrowiał, powrócił znowu do lasu susz zbierać. Tu mu zaszły drogę dziesięć osłów objuczonych, za któremi lew postępował, wprost idąc z niemi do Gwidona. Poznał go odrazu, iż ten sam był, którego on z jamy wydobył. Lew zbliżywszy się, nogą mu znak dał, aby osły do domu zabrał — co się też stało. Szedł za nim lew i odprowadziwszy go do wrót domu, zaryczał biegąc nazad do lasu.
Ogłosić kazał Gwidon po kościołach, czy komu osły nie zginęły, a gdy się nikt nie zgłaszał, juki otwarto, a dostatki w nich znaleziono, które posiadłszy, stał się możnym.
Gdy znowu do lasu szedł, a żelaza z sobą nie wziął do rąbania drzewa, spójrzawszy do góry małpę postrzegł, którą z jamy wyciągnął. Ta rękami i pazurami gałęzi nałamała tak wiele, iż stało na obładowanie osła i Gwido powrócił do domu ze zdobyczą.
Trzeci raz przybywszy do lasu, gdy siedział siekierę przysposabiając, ujrzał węża którego z dołu dobył, niosącego w pysku kamień trzema barwami zafarbowany, z jednej strony był biały, z drugiej czarny, z trzeciej czerwony. Wąż pysk otwarłszy i kamień mu na kolana upuściwszy, zniknął. Gwido z kamieniem poszedł do miasta do takiego, co niemi kupczył. Ten obejrzawszy i własności jego uznawszy, dawał mu zań chętnie sto złotych. Ale kamień sprzedany, nazad do niego powrócił. Tak nabywszy majętności z pomocą kamienia tego cudownego, zaciągnął się drwal jako rycerz w służbę pańską. Król o nim słysząc, zawołać go kazał do siebie żądając, aby mu kamień ten sprzedał, albo go precz z państwa wysłał. Gwidon rzekł.
— Miłościwy panie, kamień ten sprzedam wam, ale jeśli mi nie dacie co wart jest, powiadam, że on do mnie powróci. Dał mu król złotych trzysta, ale kamień potém znalazł się u Gwidona, który go panu odniósł. Dziwując się król rzekł. — Powiedz mi, jakoś ty do tego kamienia przyszedł? Naówczas od początku całą historyę opowiedział drwal, jako przez namiestnika był osieczony, a co od lwa, małpy i węża otrzymał. I poruszyły się wnętrzności pańskie przeciw namiestnikowi, którego wnet przywołać kazał. — Co słyszę o tobie? — zawołał. — Nie mógł przeczyć obwiniony. — Król rzekł — o niegodziwy i niewdzięczny, za to coś mu uczynił, winien byś wisieć i co masz, powinno być ukrzywdzonemu oddane... Panowie rady sąd ten potwierdzili, i Gwido państwem rządził.
Gdy mistrz Wincenty opowiadanie swe dokończył, ozwał się ktoś, że Kietliczowi by los owego namiestnika należał, na co scholastyk Lambert odpowiedział, iż państwo spisków złych ludzi obawiać się nie ma potrzeby, gdyż królestwo sprawiedliwych Pan Bóg ma w opiece.
Książe usłyszawszy to, dodał, że i on w tej opiece zawsze największą ufność pokładał, ale bolał nad tém, iż wszystkie państwa i królestwa miały swych opiekunów, rzeczników i orędowników w niebiesiech, a jedno tylko to państwo jego własnego patrona nie miało, gdyż św. Wacław czeskim był, a Wojciech święty nie rodził się też na tej ziemi, choć na niej był uczczony.
Wtrącono zaraz co z pomocą św. Dyonizyusza we Francyi się działo, potém o błogosławionym Tomaszu Kantuaryjskim, aż dziekan Pełka rzekł.
— I my byśmy też swojego biskupa, który męczeńską śmierć poniósł, za łaską stolicy rzymskiéj mogli mieć na ołtarz podniesionym, jako zasłużył, bo i u jego grobu cuda się dzieją.
Na co mistrz Wincenty, który równie jak Pełka znał Rzym, iż przystęp tam był trudny i robota ciężka dla zmieniających się papieżów, odparł.
— Wszyscy święci do całego chrześciańskiego świata należą, Rzym onych szczątków i ciał świętych z czasów prześladowania wiary pełen jest. Łatwiéjby więc było u papieża zwłoki jednego ze świętych wyprosić, któryby się stał opiekunem królestwa tego, niż wyjednać ubłogosławienie. Kaźmierz wnet jąwszy się chciwie téj myśli, począł wołać, iż szczęśliwymby się czuł, gdyby za jego panowania Kraków uzyskał patrona, o którego do Rzymu, prosząc, koniecznie wysłać chce posłów.
— A jako rycerski nasz kraj jest — dodał Pełka — tak nam też Bóg łaskaw i biskup rzymski da rycerza pewnie, któryby na straży stał i bronił nas.
Wszczęła się tedy mowa o Rzymie, który dziekan Pełka opisywać zaczął, jak jest w świętości bogaty, iż tam każda niemal garść ziemi męczeńską krwią i błogosławionych stopami jest uświęcona. Książe rozgorzał niezmiernie myślą tą, jakoby dla siebie i królestwa opiekuna zyskał, i o niczém już więcéj nie mówiono tylko o tém. Opowiadano o cudach, jakie kości świętych ściągały, o wielkiéj dzielności pośredników, o relikwiach po wszystkich krajach rozproszonych, w które jedna tylko Polska najuboższą była, cały bowiem skarb jéj składał się z tego co Bolesław wykupił od Prusaków, Petrek do Wrocławia wyprosił, a królowa Salomea dla dzieci swych zostawiła. Rozprawiano jeszcze różne piękne legendy przywodząc o opiece świętych i duchów błogosławionych, gdy pomimo pory spóźnionéj, hałas się dał słyszeć u wnijścia.
A że w téj porze nikt niezwykł był przybywać, rzucili się komornicy pańscy obaczyć co się stało, gdy w progu biskup Gedko się ukazał.
Już pora, o któréj się tu zjawił i to, że sam nie wahał się na zamek jechać, zwiastowały, iż z próżnemi nie przyszedł rękami. Oblicze też starca obleczone smutkiem, mówiło o niedobrém poselstwie, wszyscy ruszyli się z miejsc zatrwożeni, a książe, który się był ożywił rozmową, niespokojny naprzeciw pasterza pospieszył.
— Synu mój — odezwał się Gedko poważnie — nie chciałem abyście z ust obcych dowiedzieli się o tém, co wam przynoszę; zarazem smutek, radę i pociechę niosąc.
Zamilkł trochę. — Oto przed godziną może — dodał — poseł do mnie przybył z Gniezna od ks. Zbisława. Mieszek opanował to miasto, a drobni ziemianie i rycerstwo Poznań mu też oddało!
Biskup mówiąc to, ręce załamał; książe stał prawie niezmieniony, spokojny, głowę tylko lekko skłoniwszy.
— Cóż się z Ottonem stało? — spytał po chwili.
— Mówią, że się przed ojcem ukorzył i z nim przejednał — przebaczenie otrzymawszy.
— Bogu tedy niech będą dzięki! — przerwał Kaźmierz — Bogu dzięki!
W tém Jaksa wystąpił z za stoła.
— Miłościwy panie — począł głośno, poruszony mocno — tego ścierpieć nie można, musiemy iść na Gniezno! Do ciebie ono należało, więc nietylko przeciw synowi, ale przeciw tobie się porwał! Jeżeli mu to ujdzie bezkarnie, możemy się go i w Krakowie spodziewać!
Zawtórowali temu Goworek i Mikołaj Lis brat dziekana.
— Trzeba nam iść nań! — zawołali — i to nie mieszkając, aby nie miał czasu ludzi gromadzić i na inne się rzucić dzielnice. Po Mieszku wszystkiego się spodziewać można. Dowodna rzecz iż ze Szlązakami jest w porozumieniu, a siłę zdobywszy, nie zaśpi.
Potwierdzali to wszyscy. Gedko się nie sprzeciwiał. Książe słuchał milczący. Ten i ów wyrywali się z gorącemi mowami przeciw Mieszkowi i Kietliczowi. Chcieli niektórzy arcybiskupa Zbisława wzywać, aby klątwą przywłaszczyciela odegnał. Oburzenie było powszechne, gniewni panowie słów nie mierzyli, wszczęło się wołanie i narzekanie straszne, jakby wnet na wojnę się zabrać miało.
Patrzyli wszyscy na księcia, który stojąc naprzeciw biskupa słuchał, czekał i ust nie otwierał. Biskupowi z myśli swéj nie potrzebował się spowiadać, gdyż wprzódy mu ją już był objawił, lecz gdy Jaksa o cześć i potęgę pańską dbały, nalegał, aby wojsko zbierać i wysyłać, Kaźmierz go ręką i wejrzeniem zatrzymał.
— Jakso miły — odezwał się — spytajcież mnie co ja trzymam o tém. Za miłość twą dla mnie dziękuję ci, lecz jakem to zawczasu mówił, przeciw ojcu i bratu nie pójdę. Wiecie wszyscy, iż ojca wolą było, aby Mieszek Poznań trzymał, wraca więc do tego, co mu było przeznaczone. Na ojcabym się więc porywał a razem na brata, gdybym mu odbierał co doń należy. Niech używa w pokoju!
Zdumienie wielkie ogarnęło wszystkich, spoglądali na się z niedowierzaniem; nikt jednak przeciw tak stanowczo wypowiedzianéj woli pana występować nie śmiał.
Najodważniejszy Jaksa rzekł cicho.
— Wola twa, miłościwy panie! sprawiedliwym chcesz być z niesprawiedliwemi, daj Boże, byś za to był wynagrodzonym.
— W sumieniu mém już jestem — odparł książe.
— W tém, w czém się miłość wasza rozgrzeszyć nie chce, oni się łatwo rozgrzeszą — dodał Jaksa. — Nicbym nie mówił, gdyby się na tém skończyło, ale dusza moja czuje, że to dopiero początek.
Synowie Władysława i Mieszek roszczą prawa do Krakowa, choć papież rzymski nowy porządek następstwa, na prośbę ojców duchownych i naszą zatwierdził prawem swem zwierzchniem. Nie chcesz panie z braćmi wojować, będziesz musiał bronić się zdrajcom.
Mikołaj Lis powtórzył toż samo. Książe stał niewzruszony i spokojny.
— Mili moi — zawołał — ziemianie i doradzcy! Żądajcie po mnie czego chcecie, uczynię wszystko z ofiarą władzy i mienia, ale nie chciejcie odemnie, abym przeciwko sumieniowi i sprawiedliwości szedł — bo tego nie uczynię — nie.
Gedko głowę spuścił i westchnął.
— Gotujmyż się przynajmniéj ku obronie a rychło! — zawołał Jaksa. — Jako mnie żywym widzicie, co przepowiadam, to się stanie. Nie mówiłbym tego, gdybym ludzi nie znał, a myśli ich nie wiedział. Gotujmy się, póki czas!
Nie tają się oni z tém, że swą dzielnicę chcą odzyskać, bo za swą ją uważają. Bolko mówi, że ona mu należy, Mieszek, że była jego i doń powróci.
Słabego Leszka oblegają, na Mazury i Kujawy wytrzeszczając oczy chciwe. Nie mówię sam za się, ale za wszystkich ziemian i ojczyców, którzy pod jarzmo ich iść nie chcą.
Ty panie o sobie myśl, my też musiemy!
— Do obrony bądźmy gotowi — rzekł Kaźmierz — nie jestem przeciw! Do napaści nie poprowadzicie mnie. Łatwy jestem na wszystko, co się duszy méj nie tyczy, ale poczciwości méj dla panowania nie dam — i — raczéj je rzucę...
Z siłą wielką wymówiwszy te wyrazy, książe zwrócił się do biskupa Gedki, zapytując go, czy krwawe było zdobycie Gniezna.
— Miłościwy panie — uśmiechnął się biskup z goryczą — im człowiek dłużéj na ludzi patrzy, tém ich mniéj rozumie. Wielkopolanie z waszéj ręki Mieszka nie chcieli, a wzięli go dobrowolnie z ręki Kietlicza; bez oporu i owszem z radością wielką! Gniezno ubiegli bez żadnego krwi rozlewu. Rycerstwo samo mu przyszło Poznań ofiarować, niechcąc z nim wojować. — Stało się jako pomyślał!
— Bogu niech będą dzięki! — powtórzył Kaźmierz — zwłaszcza, gdy i syn pojednany z ojcem!
Obrócił się do Jaksy.
— Wierzaj mi, miły mój, że człowiek co wszystko stracił i nic odzyskać nie miał nadziei, a przyszedł potém do posiadania choć części tego, co miał za zgubione, nie waży potém łatwo odzyskanego. Dlatego nie wierzę, iżby Mieszek się na mnie miał porywać, a stanie się to, druhu mój, ufam w ziemiany krakowskie i moich Sandomirzan, że nie dopuszczą, aby nas gołą ręką ujęto.
Jaksa głową potrząsał.
— Ja też nie wątpię, że bronić się będziemy — rzekł — bo choćbym sam jeden u boku twego pozostał, dałbym się zabić broniąc cię — ale!
Nie dokończył, obejrzał się w koło i zamilkł.
— Mówcie! — wtrącił książe.
— Ryb przed niewodem łapać nie chcę — począł Jaksa — daj Bóg bym się omylił. Wprowadziliśmy cię na tę stolicę jako jeden mąż wszyscy zgodnie, ale dziś, choć ojcowskiem sercem rządzisz nami, czy wszyscy się przy tobie ostoją — ja nie wiem!
Książe słuchał zdumiony, kończył Jaksa powoli.
— Jest we krwi naszéj, miłościwy panie, żeśmy nieustannie przerabiać radzi cośmy zrobili.
Myśleli ziemianie sadząc was na Krakowie, że ziemiom tym koronę dawną i dawną jedność przyniesiecie, że wrócą czasy Chrobrych i Mieszka praojca. Z Krakowém, Sandomierzem, Lublinem, z Wielkopolską, ze spadkiem po Leszku, którego życie na włosku, już się jedno wielkie państwo składało. Z niem czoło byśmy stawili Rusi i mogli ją zawojować całą, Pomorze, Prusy, Łużyce. Nie ja jeden roiłem tak, roili i drudzy. Nie chcesz ty panie czynić tego, azali nie znajdą się, co powiedzą — bierzmy Mieszka, ten wahać się nie będzie, w potęgę urośniemy.
Kaźmierz słuchał w myślach pogrążony głęboko.
— Wierz mi Jakso na nieprzyjaciela sercaby mi nie brakło, na braci go nie mam, po ich ciałach do téj potęgi dla was, nie pójdę.
Mamy dosyć siły, aby się oprzeć nieprzyjaciołom i bronić, dlaczegóż zawojowywać chcecie? Jestli państwo szczęśliwsze, gdy wielkie, na które jednemu człowiekowi jako ja nie starczy oczu i siły, aby niem rządził?
Na pogan idźmy! Chrześciańskie państwa nie sąż nam wszystkie w Chrystusie braćmi?
Wierzcie mi, na maluczkiembym wolał siedzieć, bylem je szczęśliwém widział!
Gedko nie mówił nic, Jaksa téż zamilkł.
Ciężka chwila minęła, patrzano po sobie smutno.
— Uznacie więc Mieszka na Poznaniu? — zapytał biskup.
— Pierwszy krok do mnie nie należy — rzekł książe. Zmilczę i czekać będę, bo on pierwszy do mnie przyjść powinien, nie ja do niego. Jeżeli zwierzchnictwa mego, które wolą ojca przywiązane jest do Krakowa nie uzna —
— Naówczas — wtrącił Jaksa — Wasza miłość musicie iść nań.
Kaźmierz ani potwierdzał, ni przeczył.
— Czekajmy więc! — szepnął Gedko smutnie.
Wszyscy już dostrzedz mogli, iż na Kaźmierzu odebrana wiadomość przeciwne spodziewanemu uczyniła wrażenie, weselszym był, ożywił się. Uściskał Biskupa, zwrócił się do Jaksy, dziękując za serce, jakie dlań miał i dla państwa jego.
Podczaszemu skinął by wino przyniesiono.
— Wesołéj myśli bądźmy — zawołał — ja się najlepszego spodziewam! Mieszek uspokojony a nauczony tém co przebył, szczęśliwie rządzić będzie, zgoda nam wszystkim zaświeci!
Nikt nie zdawał się podzielać téj radości księcia, lecz nikt mu téż jéj zatruwać nie chciał[2] Biskup pożegnał go i odprowadzony do przed sienia[3], odjechał. Inni pogwarzywszy jeszcze nieco między sobą, żegnali pana i rozchodzili się.
Nakoniec Kaźmierz sam z Wichfriedem udał się do izb swoich. Niemiec, który w sprawy publiczne nie rad się mięszał, słuchał rozmów milczący, widać było że raczéj tych zdanie podzielał, co na Mieszka nastawali.
Z uśmiechem na ustach wszedł książę na próg sypialni, zwracając się do Wichfrieda z tą samą co do innych czułością. Widać było że szczęśliwy sam, innych téż był rad wesołemi widzieć.
— Stało się, — zawołał do niemca — czegom zdawna pragnął! Mieszkowi wróciło się co mu należało!
Miałem dlań obowiązki, sierota wychowałem się na łasce jego, starszym był, ojcem mi się stał. Zmuszony byłem, Bóg i ty świadkiem, zająć miejsce jego, należało mu choć to co wziął! Cieszę się i Bogu dziękuję!
Wszyscy są w błędzie — dodał. — Mieszek zostanie spokojnym i mnie nie zamąci pokoju.
Korzystając z tego usposobienia księcia, Wichfried zaraz zwrócił rozmowę na przedmiot weselszy, na to że się księciu należała po trudach rozrywka, i o wdowie przebąknął.
— Miłościwy panie, ja tu zawsze aż do utrudzenia miłości waszéj, przychodzę jako rzecznik za nieszczęśliwą wstawiać się niewiastą. Za co ją karzecie? Co uczyniła iż łaskę waszą straciła? Patrzę na nią i lituję się, bo we łzach się roztapia, choruje i wyrzeka.
Nagle rozjaśniona twarz księcia zmieniła się zupełnie, spojrzał na Wichfrieda surowo.
— Uczyniłem dla niéj com mógł, uczynię co chce, ale powrócić do niéj, nie mogę, — rzekł sucho. — Cierpiałem dosyć — wszystko skończone.
— Lecz cóż się stało?
— Nieszczęśliwy błąd mój naprawiłem — odparł książę — zwyciężyłem się. — Widzieć jéj niechcę.
Wichfried przeszedł się po izbie.
— Ta niewiasta zginie marnie! miłością wielką przywiązała się do was!
— Wichfriedzie — przerwał książę — spokój mój szanuj!
— Dla spokoju waszego począłem o tém — odparł niemiec — niewiasta gwałtowna jest, wszystkiego, nawet zemsty po niéj spodziewać się można.
Namarszczył się książę.
— Strachem mnie nie weźmie nikt! — rzekł. Wiem co się u niéj dzieje, na gachach tam nie zbywa, jest pocieszać komu.
— Nieprzyjaciele potwarze prawią!
— Przyjaciółmi memi są co mi oczy otwierają — rzekł Kaźmierz.
Niemiec zmuszony, przestał na tém, nie szedł jednak.
— Nie ciągnę ja ani namawiam was — dodał po przestanku, — aliści łatwiéj by te więzy zwolna było potargać, niż nagle. Raz lub dwa szedłbyś książę pocieszyć ją, uległaby słowu rozumnemu. Dziś rozpacza i rozum traci.
— Stokroćby mi było trudniéj powoli więzy te kruszyć — odpowiedział Kaźmierz — postanowiłem nie widzieć jéj, spokojny jestem; ty jako druh mój, reszty dopełnij.
— Miłościwy panie, — z wymówką począł Wichfried — jam ufność waszą postradał, nie wszystko wiem, przeto niewiele mogę. Sprawa to jest drugiéj niewiasty.
Kaźmierz popatrzał nań zarumieniony i głową wzruszył.
— Czas płochych zabawek minął dla mnie — rzekł powoli i smutnie, starszym jestem, spokoju pragnę.
Po rozmowie téj niemiec widząc że mu się książę zwierzyć nie chce, urażony nieco, nieśmiejąc jednak czynić wymówek, postał jeszcze chwilę, zagadał o łowach, o rzeczach obojętnych i wyszedł dając uczuć księciu że się czuł pokrzywdzonym. W progu już Kaźmierz go uderzył po ramieniu i rzekł wesoło.
— Druhem mi bądź jak byłeś, ja ci serca nie odbiorę!
Tak się rozstali, niemiec pokłoniwszy się, wyszedł zniechęcony i gniewny, postał w sieni i po namyśle pociągnął do wdowy...
Dorota mieszkała już w swym nowym dworze, łudząc się i przygotowując ciągle do powrotu księcia. Nowe mieszkanie swe z pospiechem wielkim przybrała we wszystko czego jéj mógł dostarczyć skarbiec pański. Przepych tu był większy niż w spalonym domu, bo Dorota ściągnęła co jéj pozostało na Skałach. Sama zajmowała się w początku przybieraniem, rozstawianiem, ozdobą nowéj siedziby. Roiła że tu dwór księcia i mnogich gości dostojnych przyjmować będzie.
Wichfried po trosze utrzymywał ją w tym błędzie, prawdy nie mówiąc, a spodziewając się ciągle księcia ściągnąć do niéj. Łudziła się więc niemal codzień oczekując jego przybycia, każdego wieczora stroiła się do niego. Niemiec różnemi przeszkody nieobecność tłumaczył.
Dnia tego już mu wykłamać się trudno było. Szedł więc powoli po głowie szukając czém ją zbędzie i gniewy jéj rozbroi. O téj porze co dnia i teraz wszystko było pogotowiu. Wdowa przechadzała się po izbach rozkazy,[4] dając swym dziewczętom, które strojne téż wyglądały przybycia pana.
Piękna jeszcze Dorota, choć lata już ją nieco ciężką i otyłą uczyniły, miała nie ów wdzięk młodości, który obudza zachwyt i cześć, ale drażniący powab dojrzałego owocu, narzucającego się ustom spragnionym. Białe jéj ramiona odsłonione nieco, obejmowała dnia tego jedwabna suknia w lazur ze złotem tkana, z wzorzystéj tkaniny wschodniéj. Z pod rękawów jak utoczone, śnieżne, wypieszczone wysuwały się ręce, złotemi obwieszone pierścieniami. We włosach miała czółko kamieniami sadzone, na szyi splot cienkich łańcuszków. Twarz, gdyby nie namiętne jéj poruszenia, które każdy szelest wywoływał, jeszczeby miała wdzięk rysów prawie młodzieńczy, tak mało czas ją odmienił. Gdy się ustroiła jaśniała dawną pięknością swą królewską.
Wśród ciszy na dworze, gdy Wichfried do drzwi zastukał, choć zdala posłyszała Dorota uderzenie i stanęła twarzą się ku wnijściu zwracając. Wyraz jej przestrachem i niepokojem był zmieniony, ręką cisnęła gwałtownie bijące serce. Starała się odgadnąć czy niemiec sam czy z nim przychodził. Słuchała — kroki powolne, mierzone zbliżały się — sam był? — nie?
W głowie i uszach szumiało tak że nic rozeznać nie mogła, Wichfried nie spieszył. I to już było złym znakiem. Jak przyrosła do podłogi, nieruchoma czekała nań z twarzą do drzwi zwróconą ciągle.
Niecierpliwiła się, nie przychodził. Poskoczyła już sama ku wnijściu, gdy niemiec podniósłszy czerwoną zasłonę, opieszałym krokiem, jak znużony, ręką pot ocierając z czoła — wsunął się milczący.
Czekała jeszcze, odzywać się nie śmiejąc, a on mówić nie śpieszył.
Wybuchnęła naostatek.
— Cóż? nie ma go? nie będzie?
— Nie mógł — odparł niemiec — właśnie dziś najgorsze nadeszły wieści, Mieszek opanował Gniezno i Poznań. Potrwożeni wszyscy — wojna być może. W takiéj chwili trudno mu biegać dla rozrywki...
— Gniezno! Poznań! — krzyknęła — cóż mnie do Gniezna i Poznania! Całą noc go przecie męczyć ci starzy nie będą!
Ręce zacisnęła, patrzając bystro na Wichfrieda.
— Prawdę mi mów!
— Prawda jest! pytajcie innych!
— Gniezno! Poznań! — poczęła — ale dawniéj mu nic nie przeszkadzało!
— A no! zestarzał — rzekł niemiec.
— Nie! nie!
Poruszyła się gwałtownie, przebiegając izbę krokami szybkiemi, jakby goniła lub uciec chciała sama od siebie.
— Mówił kiedy będzie? — spytała stając.
— Sam nie wie! Jutro może na koń go posadzą!
— I pojedzie nie widząc mnie?
Wichfried ramionami ścisnął.
— Księciem jest i nie wolnym! — rzekł.
Dorota z pogardą nań spojrzała.
— Kłamstwa! wymówki! zdradziectwa!
Łzy pociekły z jéj oczów, ale gniewem wyciśnięte, ścięła usta okropnie i miotając się znowu biegała po izbie. Wichfried postawszy nieco, padł na ławę, wyciągnął się, podparł, zadumał. Stanęła przed nim.
— Mów mi prawdę — poczęła targając go, — mów wszystko, ja się łżą karmić nie chcę, powinnam wiedzieć wszystko! Nie chce mnie znać? ma inną?
Milczenie było prawie przygotowaniem do pożądanéj prawdy, niemiec tarł czoło i pył strzepywał z sukni.
— Co ja ci mam mówić! — ozwał się ponuro. — Ostygł! o niczém więcéj nie wiem... Mnie się nie zwierza!
— Inną musi mieć — zawołała Dorota — ja to czuję. Ci co się mnie pozbyć chcieli, dali mu ją. Z was przyjaciel dobry gdy wam oń nie mówi nic!
— Tai się, bo wie żem wasz.
— O śmieszny człowiecze — zawołała Dorota — a któż ci broni psy na mnie wieszać, aby z niego wyciągnąć co wiedzieć potrzeba?
Nogami uderzyła w ziemię.
— Muszę dojść gdzie ona, kto ona, aby się jéj pozbyć! Nie możesz ty nic — wezmę innego.
Wichfried spojrzał na nią.
— Weźcie sobie innego — rzekł — jam już dla was ufność jego postradał. Odwraca się odemnie i tai — dość mi!
Ruszyła ramionami Dorota.
— Wszyscyście tacy! jeden od drugiego nie wart więcéj na źdźbło.
Niemiec nie bronił się już nawet, siedział jak zlodowaciały.
— Łaj — odezwał się — wolę już słuchać, wymówek i łajania, niżeli darmo leźć w ogień.
Straciłem łaskę jego przez ciebie.
— A ja żem jego straciła — zakrzyknęła Dorota — nie przez kogo, tylko przez ciebie! Innyby mnie potrafił obronić — a ty!
Spojrzeli sobie w oczy. Dorota nagle zaczęła się w gniewie miarkować, przystąpiła doń rękę mu kładnąc na ramieniu.
— Dość tych swarów! — odezwała się. — Radźmy. Padliśmy oboje, razem się podnosić potrzeba. Niechcę więcéj nic, tylko mi go daj na jedną chwilę, na krótką, na jedną. Moja sprawa aby mi się wrócił! Widzieć go muszę!
— Hę! hę! — rzekł niemiec — zna on to żeś straszna i téj chwili się boi, ani go ściągnąć!
Rozśmiała się Dorota dziwnie.
— Miałam napój przygotowany — szepnęła schylając się — zaręczyła mi Czechna że umarłegoby obudził. Warzyła kilka nocy — ale ja mu go muszę dać z własnéj ręki.
Niemiec nie odpowiadał.
— Dla téj co mi go chce odebrać, znajdzie się inny! — dodała mrugając.
Z niedowierzaniem szyderskiém popatrzał na nią Wichfried.
— Co wasze napoje! — odezwał się[5] — Małoś to go lubczykami poiła, a przeto się znudził i odbiegł! Wiecznie go mieć nie możesz!
Dorota odwróciła się od niego, nie chciała się nawet spierać, tak swego była pewną.
— Nie zechce przyjść — poczęła na pół do siebie — no, to się przebierę i pójdę sama, napój zaniosę z sobą. Wieczorem, po męzku zawiedziesz mnie.
— Ja? nie!
— Do czegóżeś się zdał? — zapytała z gniewem wdowa.
— Abym wam wybił z głowy co niemożliwe — rzekł Wichfried — szukajcie innych, jeśli ich macie za mało — z nim!! skończona!
Dorota niesłuchając prawiła.
— Czechna wróżyła, patrzała na wodę — mówi że ma inną! Któż mu ją dał? sam jéj nie wyszukał? Może ty?
— Eh! — rozśmiał się Wichfried — dość mi jednéj. Nie wdam się więcéj w te sprawy! nie!
— O! wy! boście do niczego!
— Tak, jam do niczego! — potwierdził obojętnie.
Zniecierpliwiona wdowa odskoczyła, ręka jéj podniosła się, zdawało się że go uderzy, ale popatrzała przez ramię i odeszła. Wichfried leżał na ławie. Od progu zawróciła się Dorota i siadłszy znowu przy nim, chwyciła za ramiona, potrzęsła.
— Rozbudźże się, mów! Niepoznaję ciebie! I ty już nie masz litości nademną? Ja ginę!
— A ja nie mogę nic! Żal mi was — odezwał się niemiec cicho. — Czyńcie już co się wam zda. Straciłem rozum...
Po chwili namysłu, Dorota która trzęsła się z gniewu — ochłódła, pomyślała, uśmiechnęła się i ukazała że wieczerza stała gotowa w drugiéj izbie.
Widać było przeze drzwi stół szytym okryty obrusem, lśniący od naczyń złocistych, dziewczęta stały przy nim jedne z nalewkami i ręczniki, drugie przyświecając.
Jak gdyby już zapomniała gniewu i trwogi Dorota ociągającego się niemca podwiodła ku stołowi.
— Wprawdzie sami będziemy! — odezwała się szydersko — a no płakać nie ma czego!
Skinęła aby dziewczę kubek podało. Wichfried spragniony wychylił go chciwie. Zasiedli poufale szepcząc z sobą, Dorota, choć podrażniona i gniewna, ustami się śmiała, udając lekkomyślną. Niemiec pod wpływem ożywczym napoju zaczął patrzeć weseléj i usta śmieléj otwierać. To z czém się wprzódy ociągał i wahał, teraz mu się z nich samo dobywało.
Dorota wyciągała go na słowa, słuchając bacznie i umyślnie okazując zobojętnienie.
— Jeżeli książę mnie opuści — mówiła — znajdę innego opiekuna, na nich mi jeszcze nie zbędzie. Choć mnie ogadują i czernią, nie jeden choćby ożenić się gotów!
— Na księcia nie wiele już rachować — wyrwało się niemcowi. — Nie wiem ja nic, ale mi się zdaje, że ta za którą niegdyś szalał i po lasach biegał, znowu tu być musi.
Dorotę krew oblała, lecz nie przerywając dała mu się rozgadywać.
— Znalazła się pono w Krakowie i gdzieś ją zobaczył w kościele — kończył popijając Wichfried. — Z początku dopytywał się, niepokoił, jam mu do tego pomagać nie chciał, nie wiem czy wyszukał!
— Ta za którą po lasach się upędzał? — przerwała wdowa, oczyma rozognionemi spoglądając na niego, jakby zeń wzrokiem prawdy dobyć chciała.
— Ta! ta, którąście wy pono widzieli nawet! — Mówił więc o niéj?
— Jakoby najrzał ją w kościele — odparł niemiec — ale wątpię by mógł wyszukać!! Ja mu nie pomogę, a inny nie potrafi...
Widząc że już więcéj się nie dowie, Dorota zerwała się od stołu, wybuchając tak gwałtownie, że dziewczęta stojące za nią, cofnęły się przejęte strachem.
— On! on jéj nie znajdzie — krzyknęła — ale ja ją wyszukam! Dla tego to patrzeć już nie chce na mnie! Wyszukam ją i pokażę mu — trupem!
To mówiąc wdowa porwała kubek, wychyliła go duszkiem i na stół cisnęła.
— Zobaczemy, która z nas zwycięży!
Niemiec ruszył ramionami.

KONIEC TRZECIEGO TOMU.






  1. Gesta Romanorum.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przedsienia.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przecinek winien poprzedzić słowo rozkazy.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Małoś) winien być małą literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.