Stare wrota/Część druga
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Stare wrota |
Podtytuł | Poemat |
Pochodzenie | Poezye Ludwika Kondratowicza. Tom II |
Wydawca | Wydawnictwo Karola Miarki |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Mikołów-Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeszłości święta! pokój ci niech będzie
W twym wiekuistym, w twoim sennym grobie
Coś nagrzeszyła w niebacznym obłędzie,
Niech Bóg udzieli przebaczenia tobie,
A twoim cnotom swą łaską przyczaili
Plennego wzrostu, co ma ziarno w roli,
W naszych im sercach krzewić się dozwoli!...
Przeszłości święta! tyś nasza mistrzyni:
Nie dla zgorszenia, ale dla poprawy,
Pozwól w twój obraz przypatrzyć się mgławy,
I nie poczytuj nas za świętokradce,
Nie miej za winnych synowskiej obrazy,
Jeśli się zdala przypatrując matce,
Na jej obliczu odkryjemy skazy.
My dobrze serce naszej matki znamy:
Ona tam w Niebie jedną żądzę żywi,
By jej synowie byli od niej samej
Bardziej cnotliwi i bardziej szczęśliwi.
Nam dla przestrogi ona sama powie,
Co nabroiła, kiedy była młoda.
Niewiele grzechów liczy na swej głowie, —
Grzech jej najcięższy miał imię — Swoboda.
Nie ta swoboda, którą ma od Boga
I myśl człowiecza, i niebieski ptaszek,
Co nie dla marnych stworzona igraszek,
Co wie, skąd idzie i dokąd jej droga,
Pilnując kręgu, jak słońce na Niebie,
Ciepło i światło sieje wkoło siebie,
I zna to dobrze, że gdyby zakresie
Śmiała przekroczyć choć na jeden atom,
To zamiast szczęścia, które daje światom,
Straszliwe światu skończenie przyniesie.
Córką zniszczenia jest inna swoboda,
Czynem i słowem w karby nieujęta.
Do której hasło najpierwszy ten poda,
Kto chce narzucić niewolnicze pęta,
Co aby snadniej zhołdować lud Boży,
Sam się poniży, sam się upokorzy.
Na nim się wesprzesz, jakby na opoce,
A on się śmieje w głębi swego ducha,
On weźmie pierwsze swawoli owoce,
A karę błędu — ten, kto go usłucha.
Tak niegdyś w Polsce miłościwe pany
Mówiły szlachcie: Co te nasze prawa?
Ten król, choć przez nas swobodnie obrany,
Na naszą wolność nieżyczliw się zdawa.
Nasze statuta, choć własne pisanie.
Niedobrze płużą braterskiej swobodzie:
Wszakżeśmy szlachta — a szlachcic, mospanie,
Choć na zagrodzie, rówien wojewodzie.
Hej! kogo losy krajowe obchodzą,
Do mnie niech spieszy, co żywiej a sporzej!
Stanę na czele, a pod moją wodzą,
Król się poniży, prawo upokorzy!
Nic nie zważajcie, żem ja wojewoda,
A baczcie we mnie szlachcica i brata:
Mam chleb i wino, co to ust nie szkoda,
Przyjmę was chętnie, czem chata bogata!
A ślepa szlachta, krzycząc w niebogłosy
Na ucisk tronu i niesłuszność prawa,
Pod sztandarami wojewody stawa
I z jego gwiazdą połączą swe losy,
Z jego zachceniem łączy swoje modły,
Z jego orężem swe szable ochocze, —
Już się za kruszec zaprzedaje podły,
Za stągiew miodu, za gruntu półwłocze
A do pańskiego rydwanu przykuta,
Już zapomniawszy co wolność prawdziwa,
śni jeszcze szlachta, że swobód używa,
Obiera króla i pisze statuta.
Senne rojenia! niedorzeczne chęci!
Pomiędzy kilku władza się rozdziela;
Potężnych domów mnodzy są klienci,
Lecz trudno w kraju o obywatela.
II.
Krzysztof Szeliga na birżańskim dworze
Urastał w łaskach książęcia Krzysztofa.
Postać miał dziarską, a spojrzenie hoże,
Dłoń, co się nigdy przed szablą nie cofa,
Umysł przytomny, a poczciwe serce, —
Czemuż tych darów na lepsze nie użył?
Gdyby krajowi poświęcił w żołnierce,
Jakby się pięknie wsławił i zasłużył!
Jeszcze za życia Zygmunta Trzeciego,
Zamek birżański gdy obiegli Szwedzi,
Młody Szeliga wraz z drugim kolegą,.
Zebrawszy ciżbę zamkowej gawiedzi,
Sprawił wycieczkę i śmiałym obrotem
Niemałą klęskę napastnikom zadał;
A kiedy Birże poddały się potem,
On w różnych miejscach na Szwedów napadał.
Obok książęcia na bitwach niósł zdrowie,
I z chrobrem sercem do rozprawy staje;
Nadstawiał piersi, aby się wrogowie
W głębsze litewskie nie przedarli kraje,
Był to niedługi zawód wojowniczy,
Co w lat dwadzieścia znowu się ożywił:
Bo gdy po przodkach Birże odziedziczy
Książę koniuszy, Bogusław Radziwiłł,
Szeliga, zawsze Radziwiłłom wierny,
Podzielał księcia wyprawy bojowe,
Pod Beresteczkiem wiódł hufiec pancerny
I Kozaczyznę poraził na głowę.
Już czoło jego siwizną się prószy
Ozdobne w laury ojczystej zasługi;
Lecz z owych laurów żartował w swej duszy,
Bo on krajowi nie służył, jak drugi,
Jeno zdobywał łaskę u magnata,
Co chciał krajowi dowodzić przemocą;
Poszedłby, zda się, i na koniec świata,
Biłby się zawżdy, nie pytając o co;
I przy tureckim stanąłby sztandarze,
Jeżeli książę koniuszy rozkaże.
Na świetnym dworze księcia Bogusława
Nic było mowy o Rzeczpospolitej:
Szlachta — narzędzie pańskiej myśli skrytej,
Gdzie jeno skinie, wszędy hurmem stawa,
Ani pytając tego, co na przedzie?
Cziy dobrze wiedzie i dokąd zawiedzie?
Na zjazdach szlachty, Szeliga niebacznie,
Kierowan ręką, z której pragnął złota,
Rokosze w wojsku poszeptywać zacznie,
I na powagę królewską się miota,
I z owym mieczem, co poświęcił Skarga,
Na Pomazańca Pańskiego się targa.
Skarga już nie żył, i ojciec już nie żył,
Otworem stały do swawoli drogi,
Nikt go nie ujął słowami przestrogi,
Nikt pogardliwem okiem go nie zmierzył.
A łaska pańska ku niemu się wdzięczy,
A przepych dworski tak nęci z daleka,
Że, oplatany jak w siatce pajęczej,
Z rozkoszą własnej woli się wyrzeka.
I nie pojmował, jak szlachta wśród wioski
Może brać sochę lub siekierę w ręce,
Mieć inną barwę krom Radziwiłłowskiej,
Mieć inne myśli, niż myśli książęce.
Tak go zajęły te względy łaskawe,
Że ani spojrzał na rodzinne ściany;
Ojcowski dworek wypuścił w dzierżawę,
A czynsze z niego — przegrywał z dworzany.
Domek, co niegdyś ojcowska siekiera
Wyciosywała ze skrzętnym mozołem.
Dziś drewnianemi szczudły się podpiera,
Jak stary żebrak, jak dziad pod kościołem.
Słomiana strzecha pokryła się cała
Mchy zielonemi i plamy czurnemi;
W oknach gdzieniegdzie szyba pozostała,
Ganek i przyzba osiadły ku ziemi.
Gruszę cienistą wycięto z przed chaty,
W ogródku chwasty wyrosły krzewiście,
A klon uwiędły, zeschły, rosochaty,
Ledwie niemnogie i żółte miał liście.
Pszczółki rzuciły opróchniałe barcie,
Gęste pokrzywy wyrosły u płota.
Stare, poczciwe i zaklęte wrota
Zdają się prosić o lepsze podparcie.
A między ludźmi jeszcze jest podanie,
Jak ojciec Skarga poświęcał je nowo,
I swe zaklęcie jak położył na nie,
Aby runęły nad zdradziecką głową.
Lecz dzięki Bogu wrota nie runęły,
Choć niepodparty słup ledwie się trzyma:
Na Starej Litwie, w dziedzinie Jagiełły,
Są grzeszni ludzie, ale zdrajców niema.
Wieczność nad światem krąży nieprzerwanie,
Zmienia się oracz, chociaż jedna niwa;
A na cmentarzach, na kościelnej ścianie,
Coraz to nowy nagrobek przybywa, —
I jeśli zważysz — w tejże samej chwili
W nowej kolebce nowy gość zakwili.
Przyszłość z przeszłości wyradza się starej
Tak pomalutku, tak niepostrzeżenie,
Jak drobnej brzozy lub dębu nasienie
Wyrasta listkiem, wystrzela w konary,
I jak najstarsi ludzie nie przypomną,
Latorośl marna, uboga, maleńka,
Już dzisiaj wiechą wieńczy się ogromną,
Jej pień starzeje, olbrzymieje, pęka,
Sieje dokoła krzewiste nasiona,
A żółte próchno wysypuje z łona.
W każdym niebieskiej jutrzenki rozświcie
Kończy się życie i poczyna życie:
Kwiat stugodzinny, i człowiek stuletni,
I historyczna tysiąców lat era,
Czy słońce świeci posępniej, czy świetniej,
Za każdą chwilą rodzi się — umiera.
Nie dojrzy żaden dar jasnowidzenia,
Jako świat Boży oblicze przemienia,
Jak rozwinięty w swych prawach swobodnie,
W jednej godzinie starzeje i młodnie.
Niepostrzeżonym, nieznacznym obrotem
Przeszło nad Polską pół wieku z okładem.
Zmarł Zygmunt Trzeci, a w dziesięć lat potem
Władysław poszedł za ojcowskim śladem;
Korona Polska, jak wieńce cierniowe,
Przygniotła Jana Kazimierza głowę.
Jak w losach człeka, tak w losach narodu,
Pan Bóg dopuszcza chwile ciężkiej doli,
Czy to za grzechy brojone za młodu,
Czy w dowód łaski, czy nauce gwoli.
Ojciec niebieski w gniewie, czy w rozwadze,
Różdżkę Swej chłosty podnosi na dzieci,
Całe narody da klęskom pod władzę,
A chmura nieszczęść jak z wiatrem naleci.
Uderza w gromach piorun po piorunie,
Wszystko druzgoce, obala i pali;
Gdy jeden obłok zdaje się przesunie,
Patrzcie! horyzont już czernieje dalej,
A w nowychh kłębach czarnego chmurzyska
Nowy grom huczy, nowy piorun błyska,
I nowy wicher zadyma z pod chmury —
Łamać, obalać, co zostało jeszcze...
Ojcze ludzkości! Strażniku natury!
Kiedyż te znaki ustaną złowieszcze?
Kiedyż się skończy burza, klęsk niesyta?
Kiedyż się skończy to serc naszych drżenie?
Kiedyż poranek radosuy zaświta,
I błysną jutrzni różowej promienie?
Och! czas już światu poweseleć od niej!
Czas sercom ludzkim uderzyć swobodniej!
W doli narodów, nim burza Jehowy —
O ściany kraju uderzy w zapędzie,
Bóg — najprzód miesza stary ład domowy,
Żywioły bytu porozprząga wszędzie,
Ześle bezsilną niemoc na sternika,
Oczy czeladzi ślepotą zaciemni;
Ginie porządek, święta zgoda znika.
Stają się wszyscy wrogowie wzajemni.
A gdy się waśnią, gdy wstecz idzie praca,
Gdy fundamenta podkopali sami,
Uderza piorun i ściany wywraca,
już społeczność jęczy pod gruzami.
I swe bolesne opatrując rany.
Każdy na drugich gdy swe winy zwala.
Grom, który został na pomstę przysłany,
Z niebacznej ciżby śmieje się z oddala;
Wicher, co bije w nieszczęśliwe zgliszcze.
Z urągowiskiem po ruderach świszczę.
Tak w owe czasy, nim w Polskę strzeliły
Cztery pioruny ze czterech stron świata.
Pan porozdwajał, pogmatwał jej siły.
Z gościńca przodków odbieżał Sarmata.
Bezrząd na wszystkiem swoją pieczęć kładzie,
Nosi jej cechę już Rzeczpospolita,
A niegdyś baczny na wszystko Lechita
Stał się porządnym — jedynie w bezładzie.
Panowie radni oblegają króla
I za starostwa sprzedają swe wota;
Szlachta na sejmie po gospodach hula,
Pijanem słowem na wszystko się miota.
Rzuca na króla i na senat zakał,
Każdą myśl jego zabija w jutrzence.
Och! często, często boleśnie zapłakał,
Często załamał Jan Kazimierz ręce,
I tęskne myśli posyłał za morze,
Gdzie tron ojcowski posiadł mu kto inny,
Gdzie lud monarchom posłuszny, powinny,
Gdzie król poddanych uszczęśliwiać może.
A tutaj... tutaj gdzież jest tronu władza?
Naród do szczęścia sam sobie przeszkadza.
Tu groźna północ od Szwedów i Rusi
Dwiema chmurami z daleka się sroży;
Tutaj Chmielnicki, prawdziwy bicz Boży,
Kraj naddnieprowy oderwać się kusi,
Krwią lacką spluskał ukraińskie stepy,
A niema środków postawić mu czoła.
Sejm tylko jeden uczynić to zdoła,
Ale sejm polski, gwarliwy a ślepy,
Gdzie dola kraju, gdzie obrona dziatek,
On się targuje z królem o podatek.
Jęczą na nędzę i szlachta, i pany,
Jednak tym jękom trudno dawać wiary,
Bo dzisiaj w ziemi, kopając kurhany,
Mnogie znajdujem grosze i talary,
Na których stemplem ówczesnych myncarzy
Odbite rysy Kazimierza twarzy.
Snadź w owe czasy chciwość, czy obawa,
Kryły przed sejmem, że grosza jest dosyć,
I trudno było o szeląg uprosić
W imieniu kraju lub w imieniu prawa.
Senator chowa swe grosze do skrzyni,
Mnich się bogaci, panoszy bez granic,
Szlachcic o zbytki dwór królewski wini,
A na pobory nie zgadza się za nic.
Każdy od nędzy rzekomo się garbi.
W liczbie podatku niedoboru kreski;
Zakłopotany koronny podskarbi,
Zakłopotany podskarbi litewski.
Wojsko bez żołdu sztandary opuszcza,
Poborca grosze rozt rwania bezładnie, —
A na sejmikach wykrzykiwa tłuszcza:
Że król niebaczny, że podskarbi kradnie,
Że wszystek zasób wyciągnięto z chatek,
Że przyjdzie z głodu umrzeć na ostatek.
A patrz po kraju, kędy grosz się trwoni
Za jedną szczyptę zamorskiego ziela!
Co sług i co potraw! co psów, a co koni!
Jak tryska wino! jak huczy kapela!
Patrz, ile kanak z dyamentu warty
W stroju mężczyzny, białogłowy, dziecka!
Jakie sobole, tygrysy, lamparty!
Rzeczypospolita zbytkuje szlachecka.
Za dwie wieczerze nadwornej szarańczy
Można uzbroić chorągiew husarzy;
Lecz szlachta szumi, o swobodach gwarzy,
Na grobie kraju śmieje się i tańczy;
Ani chce wiedzieć, że tu wnet naskoczy
Groźny Chmielnicki, Szwed albo Rakoczy.
Gdy się na głowę zwala Siedmiogrodzie,
Kozak i Rusin gdy do walki zowie,
Na wałach fortec jaśni starostowie
Sieją warzywa, jak gdyby w ogrodzie,
Mur z bastyonem rozbijając stary,
Budują z niego spichrze i browary.
Rzadko gdzie w domu szlachcica-rycerza
Był koń, zbroica lub miecz w pogotowiu;
Żołnierz koronny, zbyt folgując zdrowiu,
Wlókł z sobą łóżka i pościele z pierza.
Na wież obronnych niedawne zwaliska
Wspina się koza i ogryza chwasty;
Na straży żołnierz dziesiąty, dwunasty.
Bo reszta hula, albo lud uciska.
Czegóż nie działał ów motłoch, łakomy
Na cudze grosze, majętność i domy!
Na niewinnego potwarze wymiata,
Mówiąc: Ten zdrajca, ten z wrogiem się brata,
Ten ranił sługę, co był pod mą władzą,
Ten ukradł konia, co do mnie należy!
Więc do hetmana niewinnych prowadzą,
A ich domostwa oddają łupieży;
Mordują, ranią, gdy rabować nie dasz.
Biorą co wola i niosą na przedaż.
Zamiast starszyznę mieć w zacnej powadze,
Szemrał na króla, rotmistrze, hetmany.
Składał swe zjazdy żołdak zbuntowany
I groźny oręż podnosił na władzę.
Rzadko kto mawiał: Dopomóż mi Boże!
Sławo! ja głowę dla ciebie położę!
Częściej słyszałeś z ust rycerskiej braci:
Służę i czartu, jeśli mi zapłaci!
Boleść rwie serce, gdy musimy w pieśni
Wspomnieć te czasy, kreślić te obrazy.
Patrząc na Polskę płakali spółcześni:
Piękna ziemico! zgubionaś sto razy!
Świetna wśród bitew, nieszczęśliwa donia.
Nie drżysz przed Szwedem ani Zaporożem,
Lecz sama własnym zabijasz się nożem.
Grób sobie kopiesz własnemi rękoma!
Nie winuj obcych, że z chciwym zapałem
Biegną ku tobie, czując twe niezdrowie:
Tylko narzędziem Pańskiem są krukowie,
Co lecą martwem nasycić się ciałem.
Nie oni zgonu twojego przyczyną:
Kraje przez siebie, nie przez obcych giną.
Poczęły trwużiio szerzyć się pogłoski
O nieprzyjaznym dla Polski sąsiedzie;
Że podkanclerzy, zdradny Radziejowski,
Na zgubę braci szwedzkie hufce wiedzie.
Tuż za pogłoską szedł i skutek spieszno:
Runęły w Polskę zastępy Wandali,
A gród poznański, i Kalisz, i Leszno
W ręce zwycięzców wodzowie oddali.
Wojewodowie i kasztelanowie,
Co w wolnym kraju i wyznać sromota,
W pokornem piśmie i w pokornej mowie
Królowi Szwedów składali swe wota.
Janusz Radziwiłł wnet przeszedł do Szweda,
Wiodąc za sobą szlachtę z Litwy całej,
I poszła dalej zwycięska czereda,
Wkrótce ją mury warszawskie ujrzały.
Uszedł król polski ze swojej stolicy,
Coraz po kraju tułając się dalej;
Pierzchli koronni niegdyś pochlebnicy,
Co jeno łaski u tronu szukali.
Opuszczał króla silny i bogaty,
Szedł i Szwedowi swą przychylność kłamał.
Biedny mieszkaniec zaściankowej chaty
Spojrzał dokoła — i ręce załamał;
A obcy pychy poszeptom zdradzieckim,
Przysiągł nie zdradzić króla i swej ziemi,
Naostrzył brzeszczot rękami chrobremi
I szedł do swoich łączyć się z Czarnieckim,
Stefan Czarniecki, mąż kuty z żelaza,
Z niewielką garstką nie zdradził swej wiary:
W nim kraj rodzony, w nim Kazimierz Waza
Widzieli męża, co jak granit stary,
Zaległszy morza wściekłego wybrzeże
Sam jeden lądu od powodzi strzeże.
A w tym niezłomnym wiekowym granicie,
Przy którym fala ściele się bezwładnie,
Jakież skry ognia! zaraz w nich ujrzycie.
Za lada starciem jak piorun wypadnie.
Ruś gości w Wilnie, Chmielnicki we Lwowie,
Szwed zajął Poznań, Warszawę i Kraków;
Już wszystkie grody stołeczne Polaków
W rękach zdobywców, jak nędzne pustkowie.
Trzy wielkie wichry w całej swojej sile
Kiedy na jedną budowę gruchnęły,
Zda się dziedzina Piasta i Jagiełły
Będzie na troje rozdarta za chwilę.
Niemasz wyboru dla prawego męża,
Jeno polegnąć pod domowem zgliszczem;
Lecz mądrzy mówią: Może coś uzyszczem,
Pójdźmy się kłaniać temu, co zwycięża.
Książę Radziwiłł, litewski koniuszy,
Dawno szwedzkiemu kłania się królowi;
Jego klienci, na wszystko gotowi,
Na stronę szwedzką przeszli z całej duszy.
Tylko gdzieniegdzie trzyma się na wodzy
Kupa mieszczanów lub szlachta ubodzy.
Pomimo pochlebstw, pomimo popłochu,
Gdzieś garstka z garstką jeszcze się sprzymierza,
Ostatni szeląg, ostatnią garść prochu
Niesie za sprawę Jana Kazimierza,
Ostatnie takty bolejącej piersi
Składa w modlitwę za Rzeczpospolitą.
Lecz tacy ludzie, biedniejsi im szczersi,
Jakże się muszą opłacać sowito!
I szwedzki żołdak, i służba książęca
Ściga stronników sarmackiego króla.
Pod ich strzechami najbezkarniej hula,
Nad ich rodziną pastwi się i znęca;
A byle cienie, byle powód marny,
Niesie miecz rzezi i ogień pożarny.
Ale po burzy znowu się rozwidni, —
Poczęła świtać jutrznia lepszej doli.
Szlachta od Szwedów cofa aię powoli,
Przejrzeli ślepi — a zdrajcy ohydni,
Gdy nowe knować poczęli zasadzki,
Stanąi w Tyszowcach akt konfederacki.
A w Częstochowie jedno serce mnicha,
Które wspierała Przenajświętsza Panna,
Tysiące szwedzkich zastępów odpycha,
Daje się słyszeć wesołe: Hosanna!
Z echem i z wiatrem rozwiał się dźwięk pieśni
Po całym kraju, jak dobra otucha;
Powiat z powiatem kojarzją się cieśniej,
Szwedzkich rozkazów już mało kto słucha.
Sandomierz, Lublin już w ręku Polaków,
Już głoszą powrót Jana Kazimierza,
Nazad zdobyte Warszawa i Kraków,
Czarniecki wszędy jak piorun uderza.
A ludzie dobrzy, łatwowierni, prości,
Co szli do Szweda w prostocie swej duszy,
Już się zrzekają ohydnych sojuszy,
Naród powraca do swej powinności.
Już tylko tacy przy wrogu zostali,
Co chcieli nękać swą ziemicę biedną:
Kilku magnatów i klienci mali.
Co z magnatami chcieli być za jedno.
Krzysztof Szeliga za nadto swą dolę
Skojarzył z losem księcia Bogusława;
Spólne ich bojów, ich przewinień pole,
Dzielić im tylko spoiny los zostawa.
Już dziś nie poznać owego młodziana,
Któremu Skarga święcił miecz na boje;
Twarz jego dzisiaj zmarszczkami zorana,
Znać, że sumienia cierpi niepokoje.
Głos powinności ku matce swej ziemi,
Którego wszystka szlachta usłuchała,
Czyż w jego piersiach nieprawość oniemi?
Czyż w jego myślach nigdy nie zapała?
O! znaczno walkę we szlachetnej duszy!
Ciężka tam w głębi odbywa się próba.
On nieraz myśli: Niech książę koniuszy
Trzyma ze Szwedem, czy z kim się podoba;
Moja powinność tam, gdzie mojej braci,
W szeregach króla, w obronie tej niwy,
Gdzie złożył głowę mój ojciec sędziwy,
Gdzie mię z narodem krew powinowaci.
Przeciw tym myślom myśl zdradna a płocha
Stawiła czoło potężnie i srodze:
Czyż rzucić księcia, który tak mię kocha,
Kiedy tu silną chorągwią dowodzę?
Ja tutaj mnogie skarby mam pod strażą,
Z łupów wojennych uzbierałem krocie;
Wrócić do swoich — to oddać je każą,
Oddać kmiotkowi, wdowie lub sierocie.
Rzucić dostojność, którą tutaj pieszczę,
Pozbyć się grosza — toć cała ruina;
Zostać żołdakiem, potem słuchać jeszcze,
Gdy człek skrzywdzony łupieżcę przeklina...
Nie, już za późno... już pozostać wolę:
Po mojej drodze zaszedłem daleko;
Wypieszczonemu na książęcym stole,
Wracać do wioski — pić wodę i mleko...
Przy łasce księcia, przy wojennym łupie.
Nie taką wioskę ja wkrótce zakupię.
Tak, by zagłuszyć sumienia zgryzoty,
Szeliga w swego namiotu ustroni
Przeglądał pilno swój strój szczerozłoty.
Srebrzysty oręż, suty rząd na konie;
A obliczając swe przyszłe rozkosze,
Przyszłe znaczenie — dodawał kryjomu:
Zmienią się czasy, i króla przeproszę,
I jak bohater powrócę do domu.
Bluźniercze myśli! bezrozumne cele!
Bo się w dziejową świątynię nie wdziera:
Nie dosyć męstwa albo ran na ciele.
Bo Świętość sprawy czyni bohatera:
Imię mężnego na nie się nie przyda,
Gdy czyje czoło piętnuje ohyda.
Pod wioską Prostki, na pruskiej granicy,
Bfwed, już z dziedziny sarmackiej wygnany.
Leżał obozem — a dwa polskie pany,
Dwaj macierzystej ziemi najezdnicy:
Książę koniuszy, Bogusław Radziwiłł,
I podkanclerzy polski, Radziejowski,
Nowe Szwedowi podawali wnioski,
By wrócił w Polskę i kraj uszczęśliwił,
Że tamta ziemia ku niemu stęskniona
Znowu poddańeze wyciągnie ramiona.
Elektor pruski, obecny naradzie,
Co swoje hufce ze Szwedem połączył.
Co radby z Polską na zawsze już skończył.
Przyrzeka pomoc i warunki kładzie.
Radzono długo... noc była już ciemna.
Były tam plany, i spory, i swary;
Wreszcie nastała ugoda wzajemna,
Przybito dłonie, podano puhary, —
I cichy toast okrążył trzy razy:
Niech żyje zguba Kazimierza Wazy!
Szeliga z wartą księcia Bogusława
Stał przy namiocie tuż za samem płótnem.
Słyszał jak gwarna toczyła się wrzawa.
Słyszał toasty z ich proroctwem smutnem;
Ale mu serce nie zadrgało zgrozą.
Zaśmiał się — szepnął: Giń, Rzeczpospolita!
Gdy starą Polskę na marach powiozą,
Toć nowy w świecie porządek zaświta.
Szwedzkim stronnikom już zręczność się poda
Wypłynąć na wierzch, bo ich teraz pora...
Już nie starosta, jak marzyłem wczora,
Lecz będę hetman, kanclerz, wojewoda;
Wezmę urzędy, których nie dościga
Nawet Radziwiłł, nietylko Szeliga.
A dusza ojca, stary duch woźniczy,
Co patrzy na mnie ze zgrozą rozpaczy,
Kiedy me wszystkie honory policzy,
Jakże mi chętnie odstępstwo przebaczy!
I w drugim śwdecie nagany mi nie da,
Że szlachcic polski był stronnikiem Szweda.
Ledwie to wyrzekł, aż oto z łoskotem
Trąbka zagrała przed samym namiotem,
I spieszny goniec zapytał u straży:
Czy tu król szwedzki? czy ucha udziela?
I czy z listami tu się wejść odważy?
A listy pilne od wojska Forgela.
(Ów zasię Forgel był szwedzki generał,
Który szedł kilku tysiącom na czele,
Był dwakroć jeńcem, ale teraz śmiele
Znów się do Polski za Wisłę przebierał).
Wpuszczono gońca, a na wielkiej radzie
Siła zapytań razem go osypie.
Niedobre wieści: bo przy wiosce Lipie
Czarniecki dopadł Wandalów w nieładzie;
Krwawemi strugi zalało się pole,
Trupem poległo Szwedów dwa tysiące;
Nim się poranne ukazało słońce,
Generał w polską dostał się niewolę.
Król szwedzki zgrzytnął i zatupał nogą,
Elektor pruski coś zamruknął z cicha,
Pan Radziejowski pogląda złowrogo,
Książę koniuszy blednieje i wzdycha.
Goniec złej wieści wymknął się z namiotu
I kędyś zniknął w obozowem kole.
Szeliga otarł wielką strugę potu,
Co mu gorąco płynęła po czole,
I dziecko Litwy niespokojne szczerze,
Że jego naród swe tryumfy bierze.
Cicho w namiocie — i król, i książęta
Zwiesili głowy pod myśli nawałem.
Wtem cisza nocy znowu potrząśniąta,
Ale złowrogim na trwogę sygnałem.
Król wybiegł... słucha... to nuta nieswojska!
— Na koń, żołnierze! do zbroi! do broni!
Lecz w tejże chwili nad uchem zadzwoni
Bogarodzica — hymn polskiego wojska.
Zaledwie szwedzka rusza się gromada,
Troisty hufiec na karki jej wpada.
Książę koniuszy wyskoczył z namiotu,
Dopadł rumaka — lecz go hufiec ściga,
Jeno zakrzyknął: — Hej, mości Szeliga!
Ze swą chorągwią zastaw się u płotu;
A jeśli napad podstąpi zdradziecki,
Pilnuj się waszmość na miejsca wyborze.
By miłościwy król jegomość szwedzki
W ręce się polskie nie dostał broń Boże!
Król szwedzki uszedł; lecz jego zamiary
Przeniknął hufiec pancerny litewski,
I wielki hetman, Wincenty Gosiewski,
Przyskoczył, mając najemne Tatary, —
I wtejże chwili zręcznie oskrzydlili
Pancerne hufce księcia koniuszego.
Napróżno pułki brandenburskie biegą,
Napróżno szwedzkie rycerstwo się sili, —
Już dzielne polskie i tatarskie zuchy
Rozbiły hufiec birżańskiego księcia.
Książę z Szeligą, bojąc się ujęcia,
Na rączych koniach szukają otuchy.
Hufiec Tatarów rączo ich dościga:
Pojmany książę, pojmany Szeliga.
Chwała zwycięstwa, jak kronika pisze,
Na Gosiewskiego zaświtała głowie;
A korzyść walki dobrzy towarzysze
I perekopscy wzięli Tatarowie.
Sześć pułków szwedzkich, dwa pruskie satandary,
Dwa hufce polskie i armat bez miary,
Bez miary jeńców okowywa pęty
Hetman litewski Gosiewski Wincenty, —
I dobrze pewien, że wiadomość miła,
Radosne gońce do króla posyła.
Przy boku króla był Radziwiłł drugi,
A krewny księcia koniuszego blizki,
Mąż znakomity przez zacne zasługi,
Michał Kazimierz, ordynat nieświeski.
Jego staraniem, choć z bronią pojmany,
Książę koniuszy zgubie się wyśliznie;
A jego wojsko i wszystkie dworzany
Kazano wygnać, jak śmieci w ojczyźnie,
Ażeby żadne nie zostały ślady,
Że szlachcic polski był zdolen do zdrady.
Książę koniuszy, choć swojej krainie,
Swemu królowi zawinił się srogo,
W Słucku, Nieświeżu, Mirze, Tykocinie,
Fortece szwedzką osadzał załogą.
Dobywał Brześcia, — dziś zbity na głowę,
Jak buntownika Gosiewski go bierze;
Lecz potem z królem pojednał się szczerze
I sprawiał różne urzędy krajowe.
(Czy urzędując nagrodził te straty,
Które krajowi poczynił tak świeżo?
To są wypadki już późniejszej daty,
Co do powieści naszej nie należą).
Szeliga tedy, występny banita,
Wygnan od ziomków za rodzinne płoty;
Lecz za to bogacz, a myśl jego skryta
Mało się troszczy tem piętnem sromoty.
A hetman, nieco łagodząc mu winę,
Nim się dopełni wygnanie złowieszcze,
Kilka dni czasu zostawił mu jeszcze,
Aby mógł przedać ojcowską wioszczynę.
Szczupły-ć to dworek — mało go obchodzi;
Jednak Szeliga skorzystał z pozoru,
Aby na Litwie, wśród tamecznej młodzi,
Jednać stronniki dla szwedzkiego dworu.
Pojechał tedy w rodowitą stronę,
Gdzie od młodości nie postał i nogą;
Cztery rumaki, w karocę wprzężone,
Pędzą ku Litwie pośpiesznie, jak mogą.
I któżby poznał po tak długim czasie
Syna woźnicy w tej pańskiej kolasie?
Na pacholęciu przed dawnemi laty,
Gdy wyjeżdżało z ojcowskiego domu,
Nie świecił w oczy strój taki bogaty,
Twarz była młoda, a czoło bez sromu.
Za nim leciały, jako towarzysze,
Błogosławieństwa ojca i kapłana;
Dziś jego głowa z kraju wywołana,
Przeklęctwo ziomków nad nią się kołysze.
I kraj się zmienił, że poznać niemożna:
Cak było pięknie, tak było zielono!
A teraz dymem wsi i miasta płoną;
Świątynie ręka odarła bezbożna;
Nie słychać w polu śpiewania żniwiarzy;
Kryje się w lasach trwożliwa drużyna;
A gdy człowieka napotkać się zdarzy,
Ten gorzko płacze i Szweda przeklina;
Zboża spalone, nagie świątyń mury,
Wszędy zniszczenie, gdzie oko dościga...
I gorzko, gorzko zaśmiał się Szeliga,
Dworek swych ojców gdy zobaczył z góry.
Runęły spichrze, gołębnik, stodoła,
Dom pochylony do upadku gotów,
Klonów i gruszy nic było już zgoła,
Rosły badyle w ogródku bez płotów.
Znaczno, że wszędy przeszedł czas pożerczy,
Wszystlco bolesne przypomnienia budzi;
Tylko przed wjazdem stara brama sterczy,
Zaklęciem Skargi pamiętna u ludzi.
Westchnął Szeliga — a z dumnego oka
Trysnęła łezka, gość niespodziewany;
Lecz się opomniał i spojrzał z wysoka,
I począł nowe osnowywać plany.
— Ten, kto ma złoto, ma wszystko na świecie.
Co mi tam szkodzi wygnańca nazwisko?
Banita polski — nie zginiony przecie;
Na ziemi szwedzkiej znajdę przytulisko.
Tam kupię dobra — grosz popłaca wszędzie;
Ale nie żegnam mej rodzinnej włości:
Gdy się król szwedzki na siłę zdobędzie,
My znowu tutaj zawitamy w gości.
Odbiorę własność może w rok najdalej
I wygnam z kraju tych, co mnie wygnali.
Tu będzie pałac, na nim herb kamienny,
Gniazdo Szeligów odnowić potrzeba.
Stary mój ojciec, królewski stajenny,
Aż się uśmiechnie z wysokiego Nieba.
Bo cóż za złoto okupić się nie da?
I cześć powróci, którą wyrok plami.
Bylebym tylko między Litwinami
Zjednał co więcej stronników dla Szweda...
Kiedy tak dumał, rumaki jak z procy
Leciały pędem na dworku zwaliska.
Oś czterokonnej wspaniałej karocy
Pod stare wrota z mozołem się wciska.
(A wrota wązkie, bo tędy od wieka
Szedł prosty wózek, lub wjeżdżał gość konny,
Bo wiedział starzec, że się nie doczeka,
Iż go odwiedzi urządnik koronny,
I nie dla karet szerokiej postaci
Budował wrota, lecz dla szlachty braci).
Za ciasno było synowskiej kolebce,
Uwięzły konie, woźnica je plaży.
Szeliga zadrżał poblednial na twarzy.
Coś niedobrego przeczucie mu szepce.
Konie zarwały, oś o słupy grzmocę,
Spróchniałe słupy pękły od zamachu, —
I cały ciężar dębowego dachu
Z głuchym łoskotem pada na karocę.
Przegniła słoma i krokwi gromada
Całkiem przykryły woźnicę i pana, —
Trzaska się w szczęty karoca złamana
I cug rumaków na kolana pada;
Nakoniec targnął i odrzucił w stronę
Dwa trupy ludzkie, na miazgę stłuczone...
Więc Stare wrota nad zdradziecką głową
Już dopełniły swojej powinności!
Tak sobie ludzie powiadali prości,
Przypominając księdza Skargi słowa:
Kto tędy przejdzie z jaką mysią zdradną,
Niechaj te wrota na niego upadną!
Czy prawdę mówią? niepodobna dociec:
Czy mało baśni nagada prostota?
Tutaj, jak zwykle, winien stary ojciec,
Że nazbyt wązkie wybudował wrota;
Winien woźnica, że źle konie lecą,
Że zakierował i rady im nie da;
A może zresztą i syn winien nieco,
Że rzucił króla, a przeszedł do Szweda.
14 lipca 1856. Borejkowszczyzna.