W miasteczku X, gdzie praktykowałem od kilku lat, cieszyłem się wielkiem powodzeniem, a mając ukochaną młodą żonę i dwoje cudnych dzieci, nie zaznałem prawie nigdy zmartwienia.
Razu pewnego wracałem późno od chorego i cieszyłem się, że za chwilę ujrzę swój miły domek przeglądający przez bukiety, bzów i jaśminów, zobaczę różowe światło w oknach naszego salonu, uścisnę swą drogą żoneczkę, przywitam się serdecznie z dziećmi i wśród miłego gwaru zasiądę do stołu. Lecz choć zbliżyłem się już bardzo do domu, nie ujrzałem oczekiwanego światła, tylko domek majaczył swą białością pomiędzy krzewami. Zajechałem przed ganek i odrazu uderzyła mnie jakaś cisza. Jakby w przeczuciu złego wszedłem cicho do sieni, gdzie zaraz zjawiła się służąca mówiąc stłumionym i drżącym głosem:
Proszę pana doktora, z naszą panią coś niedobrego się dzieje!
Zrzuciłem prędko palto i wbiegłem do sypialni. Mimo słabego światełka świecy uderzyła mnie odrazu dziwna bladość twarzy mej żony. Przywitałem ją tak jak zwykle czule, ona jednak lekko tylko do mnie się uśmiechnęła. Zaraz lekarz zaczął brać u mnie górę, zacząłem ją badać, wypytywać i dotknąłem pulsu... drgnąłem z przerażenia, puls był słaby, drobny, ledwo wyczuwalny! Nie było mi teraz tajnem, że stan mojej drogiej żony jest bardzo groźnym, że chodzi o krwotok wewnętrzny, prawdopodobnie z ciąży pozamacicznej i że natychmiastowa operacja jest konieczną. Poszedłem szybko do telefonu, lecz niestety kolegi do którego miałem zaufanie jako do dobrego operatora, nie było w domu, bo wyjechał właśnie do chorego.
Przewozić żony w takim stanie nie mogłem, nie