Gdy mowa o dziełach Przybyszewskiego, mówi się zaraz o rozpasaniu, erotyzmie, satanizmie, seksualizmie, symbolizmie, patologii, o Beaudelairze, Nietzschem, Huysmansie i Bóg wie jeszcze o czem.
Słowa! słowa! słowa! zupełnie zbyteczne, gdyż w namiętności Przybyszewskiego są tylko słowa, w jego sataniźmie brak szatana, w jego symbolizmie są tylko alegorje i przeważnie we wszystkiem, co on pisze są... słowa. W jednych „Wigiljach“ jest cudowne, wspaniałe, bezbrzeżne uczucie. Ten człowiek po odejściu kochanki rzeczywiście tak cierpi, że każde jego słowo to łza i czytając łzy te spadają niemal nam na serce i bolą. Reszta, to nawet nie Catulle Mendez, to raczej Sar Peladan, Rachilde i inne od dziesięciu lat grzebiące się w rozgadanej jak kumoszka papierowej namiętności. Bo „Zohar“ Mendeza, a „De profundis“ to jeden temat. Lecz Mendez jest Benvenutem Cellinim w porównaniu z Przybyszewskim. Jest jednak w Przybyszewskim ta potężna nuta strachu, trwogi przed niewidzialnym a istniejącym potworem, a do wyrażenia tej trwogi Przybyszewski umie znaleźć takie słowa, że zapomnieć nam każą o dziecinnych prawie paradoksach, jakimi Homo sapiens nas karmi.
Tęsknota i trwoga przed sumieniem, oto dwie struny, na których Przybyszewski gra mistrzowską ręką i wtedy podziwiać należy jak on potrafi głęboko sięgnąć w ludzką duszę, targnąć nami, zawiesić nam oddech, napełnić taka trwogą, że chwilę jesteśmy blizcy obłędu — a potem kazać wić się wspomnieniem jakiego występku, jakiejś myśli, które pchnęła drugiego człowieka w nieszczęście, czasem na dno grobu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W odegranej wczoraj sztuce „Dla Szczęścia“ główna nuta, główne słowo jest owo... sumienie. O nie rozchodzi się głównie, gdyż banalny romans Mlickiego z jeszcze banalniejszą Dalilą — i porzucenie przez niego Heleny dla