>>> Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Z cyklu Wigilii
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron




PRZYBYSZEWSKI
STANISŁAW



Z CYKLU WIGILII
Z RYSUNKAMI STANISŁAWA WYSPIAŃSKIEGO.

Et la tristesse de tout cela, ô mon âme, et la tristesse de tout cela...[1]

Stanisław Przybyszewski
Kraków 12 maja 1899.




LWÓW * KSIĘGARNIA POLSKA * 1899
ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE.



Dzień zaledwie minął.
Wczoraj jeszcze widziałem ją przy tym stole smutną, znękaną. Patrzała na mnie ze strachem i wstydem, czuła się winną, i czuła, że nadeszła godzina rozstania.
Byłem spokojny. A był to straszny spokój, jakiego nigdy przedtem nie znałem. W głowie jakaś szeroka pustka i w sercu pustka. Patrzałem przed się, zaledwie byłem w stanie rozeznać przedmioty, czasami traciłem zupełnie świadomość tego, co zaszło, co mnie czeka — co teraz — w tej chwili koniecznie nastąpić musi.
Spojrzałem na nią, widziałem jej twarz jak przez sen, a naraz spostrzegłem jej oczy, jak się badawczo, z dziwnym, prawie bolesnym niepokojem we mnie wpijają.
Otrzeźwiałem, myśli się skupiać poczęły.
Patrzeliśmy na siebie chwilę z taką siłą, jakbyśmy duszę sobie wyssać chcieli, ale nie zniosła bólu mego wzroku — spuściła oczy — i w tej chwili zapomniałem o wszystkiem — patrzałem z cichą, a smutną rozkoszą na tę drobną delikatną twarz, którą tak namiętnie ukochałem.
— A więc się rozstaniemy…
Mówiłem wolno, z jakiemś dziecinnem namaszczeniem, byłem mocno wzruszony. I wzięła mnie taka litość nad samym sobą, że chciało mi się płakać i śmiać, dusiło mnie coś w gardle, zimny dreszcz przeszedł mi przez ciało, a ręce się trzęsły, jakby ręce obcego człowieka.
— Pocóż się mamy męczyć — no tak — widzisz, przestałaś mnie kochać. Uczucia nasze nie są wieczne — no — a wiesz, że ja nie pierwszy i nie ostatni, — he, he — trzeba ci wiedzieć, że się to często zdarza — no, jednem słowem — nie biorę Ci za złe — Bóg widzi, że Ci za złe nie biorę.
Patrzała na mnie zimnym, obojętnym wzrokiem, jakby mi chciała powiedzieć: dobrze, dobrze, ale po cóż to długie gadanie — skończ że raz! Naraz zmienił się wyraz jej oczu, zdawało mi się, że widzę jakąś litość nademną, jakąś prośbę, by jej dłużej nie męczyć.
Zrozumiałem, że nie mamy sobie rzeczywiście nic więcej do powiedzenia, trzeba raz przecież skończyć — tak, tak — skończyć — skończyć.
— No, dobrze — jak widzisz, nie myślę cię zatrzymywać, możesz iść, gdzie cię serce prowadzi...
Wstała, zdawała się być zawstydzoną, i bardzo, bardzo smutną.
Naraz stałem się uprzejmym, mówiłem do niej po przyjacielsku, prawie serdecznie.
— Przecież się rozstaniemy w przyjaźni. Trzeba jeszcze załatwić kilka technicznych szczegółów. Trzeba ci przesłać twoje rzeczy — no, a może pieniędzy potrzebujesz?... Nie powinnaś mnie fałszywie rozumieć. Przestałaś mi być kochanką, żoną, ale możesz mi być przyjacielem...
Ściskałem serdecznie i bardzo silnie jej ręce i śmiałem się głupim śmiechem, który mnie bolał i szarpał...
— To będzie najlepiej, jeżeli wyjedziesz zaraz, ale to natychmiast... natychmiast — rozumiesz, w tej chwili — pomnę, że głos mój stał mi się obcym, świszczał, obniżał się i podnosił, traciłem przytomność... Idź, idź — bo widzisz, pomimo, że jestem człowiekiem niezwykle szlachetnym, ale radzę ci, uciekaj czemprędzej...
Kurczyła się we wściekłym ucisku moich rąk, drżała i patrzała na mnie w błędnym przestrachu.
— Wszystko można zrozumieć, krzyczałem, wszystko pojąć, a jednak — na dnie duszy pozostanie stary przesąd — he, he — idiosynkrazya dla kobiety, która — no, która...
Ochłonąłem naraz, puściłem jej ręce i siadłem wyczerpany.
Łzy ciekły po jej twarzy — łzy — Bóg wie, — może tylko zimny pot ze strachu.
Czuła, że też coś powiedzieć musi — trzeba było mnie przecież uspokoić.
— Chcesz się mnie pozbyć — dobrze — ale kocham cię jak cię kochałam.
Roześmiałem się na głos, śmiałem się do rozpuku — wpadłem w rozkoszny humor.
— Wiem, wiem, że mnie kochasz — ale idź — idźże wreszcie... ha! możebyś dziecko chciała wziąć ze sobą? Nie, nie, moja kochana, pomimo całej głębokiej przyjaźni, jaką żywię dla ciebie, dziecka nie dam — to chyba rozumiesz — zresztą dziecko przeszkadza w miodowych miesiącach...
Znużyłem się nagle, opadłem zupełnie ze sił, pragnąłem tylko, żeby raz wreszcie poszła.
Widocznie nie myślała, żeby rozstanie mogło być tak trudne. Koniecznie chciałaby mnie pocieszyć, powiedzieć jakieś dobre kochane słowo, a może — o Chryste Panie — zapłakać na mojej braterskiej piersi.
Uczułem wściekły wstręt — nie mogło mi się w głowie pomieścić, że ja ją kiedyś kochałem — tak wydała mi się brzydką i wstrętną.
— Idź, moja droga, idź — chcesz pieniędzy — tu masz, możesz je przyjąć — od przyjaciela, ja ci tak chętnie wszystko ułatwię — ale nie męcz mnie dłużej — idź...
Podszedłem do niej, ująłem ją za rękę.
— Nie zobaczymy się więcej...






Co się potem stało — nie wiem. Ziemia usuwała mi się pod nogami, pociemniało mi w oczach, czułem, że lecę gdzieś, spadam, zaprzepaszczam się...
Przypominam sobie tylko, że zimny powiew wiatru chłodził me skronie — widocznie wyprowadziłem ją przed dom.
Gdy oprzytomniałem byłem już w mojej pracowni.
Siadłem przy stole, otworzyłem jakąś książkę, czytałem dwie czy trzy strony, nie zajęło mnie to, ani nie nudziło, bom ani słowa nie zrozumiał.
W głowie pustka — jakby kto myśli wymiótł.
Bezprzestrzenna jasność! powtórzyłem to kilka razy.
Potem położyłem się na łóżku i usnąłem.
Naraz budzę się.
Słyszę jak ktoś drapie się po wschodach.
Zrywam się z łóżka i z niewysłowionym przestrachem słyszę, jak jakieś olbrzymie cielsko dysząc i stękając wtłacza się, do góry. Słyszę, jak schody się łamią, trzeszczą, zarywają się, naraz pękają drzwi, wylatują ze zawias, ściana cała się rozpada a do pracowni wali się morze światła. Wszystko spływa w świetle, tonie, zapada się w tym straszliwym zatorze światła.
Światło wlewa się do mego gardła, światło przepala moje ciało, chłonę światło, duszę się od niego — niknę w niem.
Oprzytomniałem.
I widzę ją przed sobą — pijany snem i bólem, wyciągam ku niej ręce — o! sekundę tylko, jedną tysiączną sekundy czuć jej ciało przy mojem, tylko oddech jej ciepłego ciała, tylko odbłysk jej białego ciała, oddech i odbłysk wzdłuż mej piersi — oddech i odbłysk wiosny, szczęścia, rozkoszy...
A ręce moje szarpały się ku niej.
Boże! Wszechmocny, litościwy Boże!
Począłem się uspokajać, mówiłem głośno, bałem się i byłem szczęśliwy, że słyszę siebie samego w tej głuchej pustej samotności, kwiliłem jak dziecko, wyłem jak biczem smagane zwierzę, i błagałem, klęczałem i załamywałem ręce:
— Przyjdź, jasna, przyjdź, połóż twe białe miękkie ręce na mem sercu! Patrz, jestem chory i samotny, potrzebuję ciepła i miłości, przyjdź jasna, weź w twe dobre ciche dłonie me serce. A otóż jestem w kościele. Jestem, małe chłopię, owiany błogą świętością bóstwa, strojny błogiem szczęściem, utkanem z miękkich jedwabiów, w sercu grają anielskie chóry — po raz pierwszy przyjmuję Ciało Pańskie.
A moje serce staje się bóstwem odwiecznem, Ciałem Pańskiem, świętą hostyą.
— Przyjdź, weź hostyą mego serca w twe miękkie ręce, przyjdź a przybierz się w jedwabny, złotem tkany ornat kapłański, a teraz podnieś twe ręce w górę, ponad czoło wszechbytu, podnieś wolno, poważnie z świętem namaszczeniem.
Tu na stopniach kościoła naprzeciw wielkiego ołtarza. Przed nami żarem tryskające południe — wokół snopy złotych zbóż, złocą się ścierniska, a w oddali w dusznem drganiu mgieł świetlistych, mgieł trawiącej gorączki, ciemnieje las.
A ponad żarem południa, ponad złotymi pokosami pszenicy w rękach twoich drga moje serce, krwawi i wzbija się w niebo.
Drży świat, kornie kładą się pola, rozbrzmiewa las:
Tantum ergo Sacramentum!
Wszystko w okół mnie zataczało pijane kręgi, oboma rękoma objąłem głowę, zamknąłem oczy — wizya zanikła, zwolna stałem się spokojny.
A księżyc ciskał grube, gęste snopy światła do mej pracowni i w srebrnych zatokach tonęły me obrazy.
Stamtąd wlepiał się w me oczy nagi bezwstyd kobiety sfinxa — z innej strony wwiercał się w mój mózg ohydny ruch jakiejś histerycznej tanecznicy a ze wszystkich ram czołgała się ku mnie jakaś lubieżna chuć pijanej hetery. Czułem, jak mi mózg krwią napływa. Przestałem być czasem i przestrzenią ograniczonem jestestwem — stałem się czystą, nagą duszą, tak odwieczną jak wszystkie światy razem, tak bezgraniczną, jak wszechprzestrzenia.
A w tryszczącej pianie wieczności widziałem, jak stulecia i lat tysiące ciskają się w bezdenną otchłań — oczy me nieśmiertelne dotarły do głębi wszechbytu.
Teraz pojąłem, czego mózg mój pojąć nie mógł. Pojąłem, co dusza ma myślała, gdy me ręce bezwiednie tworzyly. Z rozpryskanych fal morskich wyłoniła się biała, olbrzymia twarz, jesienny krajobraz przetworzył się w głębokie, w bezdennie głębokie oko, a w kształt krwawiącej się rany wypaliła na niej godzina zmroku mistyczne, lubieżne usta.
I ze wszystkich mych obrazów wyłoniła się samica, wola wszechświatu, pra-łono — pani:
Mylitta, nierządnica babilońska, która nigdy pragnień nie gasiła, a ulubieńców swych w ogień piekła rzucała, —
Isis, co słońce w niepokalanem poczęciu porodziła, nikt ze śmiertelnych nie podniósł jej sukni —
Athene, która nigdy nie zaznała ciemności łona matczynego, bo ją jasne przestrzenie mózgu zrodziły —
Święta dziewica teutońskich lasów, przez którą Odyn swą wolę objawiał — i Ty — Ty potężniejsza jak Izyda, świętsza jak Athene, bom ja Cię porodził, ja ojciec twój i syn — Ty dziecię moje i matka moja.
A cóż Ty Jahweh, czemuś mówił: obficie rozmnożę boleści twoje i poczęcia twoje, w boleści rodzić będziesz dzieci, a wola twa poddana będzie mężowi twemu, a on nad tobą panować będzie.

Wstyd ci wstyd, bo ponad wszelkim bytem, w kłam twym słowom, święci się samica!








II.

Siedzę i myślę, czemu cię kochać musiałem.
Serce rozpala się wspomnieniem, jaśnieje przebłyskami ognia, co w najtajniejszej głębi mej duszy się żarzy.
Zmrok wieczorny w kościele wiejskim. Głęboka cisza. Cisza oczekiwana czai się na sklepieniach i ścianach, cisza w parnem upojeniu kadzideł, cisza w głuchym jakoby podziemnym odgłosie organów.
Kamienne filary rzucają gęste cienie, ostre i czarne plamy przy głównym ołtarzu, co się w blasku setek świec jarzy, niejasne i rozpłynięte w średniej nawie, a pod chórem rozlane w ciepłych pieszczotach półzmroku. A jakby odległe drganie powietrza rośnie coś i płynie przez kościół, wznosi się, jakby ciche westchnienie, pręży się jak tygrys, przysadzony do skoku a na raz pęka cisza, ryknęły organy, a z żelaznych objęć ciszy i czekania wyrywa się pieśń straszna, potężna, pieśń, co mury rozpiera i groby rozsadza, pieśń bólu i dnia sądnego:

Salve Regina.
I znowu noc. Iskrzy się niebo, o iskrzy się, jak olbrzymia przestrzeń przed dworcami wielkich miast. Miliony świateł, jeden olbrzymi las rozpalonych pochodni, światła i światełka wichrzą, piętrzą się w górę, spływają w jedno ognisko — a w dali kwieci się łąka różnobarwnych palących się kwiatów.
A woń róż rozkwitłych, płynie gdyby jaśnienie mgieł w parnej nocy letniej. I widzę tłum ludzi z jarzącemi się świecami a ponad nim zwiesza nieszczęście czarne skrzydła upiora. I znowu śpiew, straszny, bolesny, śpiew, co serce szarpie i mózg przepala.
A pieśń staje się liniją, oddech wiosny przybiera kształty, nastrój duszy stroi się w tęczowe barwy, a skłębiony chaos barw, dziwnie poplątane kształty i linije, oddech i woń: to wszystko tak różne, tak rozmaite, ale we wszystkiem brzmi ten sam ton nastroju, ten sam akord, co wraz w inne się formy wciela.
Bo w głębiach duszy przemienia się drżące wzruszenie i nabożna skrucha mrocznych kościołów w miękkie a drobne kształty twego ciała, a odległe drganie ciszy i westchnień stapia się w cichem zamyśleniu twych oczu — głucha pieśń smutku i bólu: toć to tęsknota twego głosu.
Pomnę: dzieckiem jeszcze jestem.
Niebieskie dale przedemną, bladoniebieskie, żarem płonące dale. Słońce przepala ziemię, trawi zieloność, stoi nad jeziorem miliardem ostrych skaczących płomyków a nademną wybiega topól bystrym wierzchołkiem w błękit niebios.
A me oczy błądzą w bladoniebieskich dalach, w drgającym żarze do biała roztopionego słońca. To drganie, ten żar letniego słońca widziałem kiedyś wokół twych oczu, gdyś się w parnem spowiciu naszych ciał do mnie tuliła.
Tam przedemną obraz, któryś tak bardzo kochała: szeroki step burzanów, pożółkła trawa, spiekłe zielsko. Małe bagno porosłe sitowiem w zmroku wieczornym. Wyschłe gałęzie wierzb obwisły nad brudną wodą a gdzieś w mglistej dali nawpół rozpadła chata.
A smutek stepów, posępna jesień, syta bólu i tęsknoty, szeroka duma spieczonych burzanów — toś Ty!
I widzę niebo jak gore we wszystkich blaskach. Kłębią się tęczowe chmury, na krańcach nieba leją się strugi roztopionego złota, zapadłe słońce tryska w górę krwawą pożogą a od zachodu do wschodu piętrzy się wściekła kaskada purpury i ognia. Zwolna gasną purpury i ognie, tylko jedna szeroka rana krwawi się na olbrzymiem czole nieba.
Patrzę na niebo i na skon białego dnia. A rana rośnie i wgłębia się w ciemny błękit, zmienia się w otchłań stęchłej krwi, coraz głębsza wrasta w niebo czarna cień ziemi, rozdarta drgającym przebłyskiem ostatnich promieni, aż wreszcie wszystko zanika i gaśnie w ciężkich czarnych oponach nocy.
A blask zachodu, krwawe łuny na ciemnych błękitach, ta chmurna zmiana, przebłysk i zanik — toś Ty.
I słyszę pieśń: jeden ciemny głęboki ton, a na nim rozlane niebieskawe cętki światła. I płynie ton cicho i poważnie jak strumień górski, z obu stron niebotyczne ściany nagich skał. Naraz jak błyskawica prześlizgnął się wąż chciwych pragnień, lubieżnego śmiechu i spłonął w gorącym krzyku rozkoszy.
O, nieraz wytrysły te węże z twych oczu w spokojne głębie mego serca. Oplotły je w nęcących pieszczotach, tarły się o nie lubieżną rozkoszą i kładły się w jego namiętnym żarze do snu.
Ciebie tylko, ciebie jedyną odtwarzała wiecznie moja dusza, w każdym kształcie, każdej myśli i każdym nastroju. Tyś mi dostroiła wszechświat do tego jednego tonu i ja stałem się Tobą.
A żeś była kształtem mojej pieśni, a żeś żyła liniją mej tęsknoty i mych pragnień, a żeś była barwą i tonem i wonią mej duszy, musiałem cię kochać.

Zaczem cię ujrzałem, już byłaś we mnie. Zaczem cię do serca tuliłem, drgałaś w mych pieśniach, płonęłaś w blaskach mych barw, a jak zorza wieczorna łagodziłaś kojąc smutek mej duszy, koiłaś i wświecałaś we mnie twe źrenice, a z życia mego splatałaś jaśniejącemi rękoma szerokie dumy mych pól rodzimych.

I kocham cię! Kocham cię jako moją sztukę, kocham cię jako całą moją odwieczną przeszłość, kocham Cię jako tchnienie mej ziemi rodzinnej, jako upojenie i zachwyt kościelnej zadumy, boś była moją wiosną i mojej potęgi kwitnącą pychą, byłaś mi purpurowem przeczuciem rannych brzasków i drżącym niepokojem rwącego się dnia.
I kocham cię jeszcze, boś dała mi cierpienie i tęsknotę — tęsknotę, co myśli twórcy kojarzy, ręce ku Bogu wyciąga, mózg trawi żądzą poznania, bolesną a odwieczną tęsknotę bytu, wieczny niepokój, a rozkosz.
Zapomniałem o tobie, zagasł mi przepych twego ciała, zanikła żądza. Tylko to jedno pozostało, czem cię pragnąłem, czem cię wypieściłem, czem się dusza moja przetrawia: tęsknota.

Ty, ty odwieczna kochanko moja!

Wokół Twej głowy wieniec zwiędłych kwiatów gdyby korona czarnych słońc, a Twe oblicze płonie żałobą zastygłych gwiazd.
U nóg Twych kona burza mego żywota, gasnącą falą oblewa Twe stopy chory płód mej duszy —
Szaremi skrzydły okrąża Cię obłęd mych ciemnych przeznaczeń — kolebko Ty moja, grobie Ty moj!
Z czarnych mgławic mego początku wyrosłaś w chmurne nieb stropy, w słabej muszli perłowej mego bytu płyniesz w głuche bezkresy, Ty bolesna piękności, coś jest ponad wszechpięknością —
Tęsknoto Ty!
I czemuż stałaś mi się grobem, czemuż płonące Twe pienia, któremi innych rwiesz w niepojęte krainy piękna, kraczą w mej duszy złowrogie wróżby, a czerwone pochodnie, które innym stawiasz po drodze ku wzgórzu szczęścia, czemuż gromniczną żałobą obstawiły mi łoże?
Byłaś mej braci słowem Boga, co z Niczego światy wyrzuca, byłaś jej żebrem Adama, co święte cuda w sobie nosi, byłaś jej wiecznością i bezgraniczem potęgi — tylko w moją głowę wwierciłaś suche kolce cierniowego wieńca. —
Ty bolesna piękności, coś jest ponad wszechpięknością,
Tęsknoto Ty!
A przecież stało napisane, że moja dusza, syta Twej boskiej siły, odrodzi od nowa w nowej potędze i piękności świat cały i wszechstworzenie —
— Bo i jemu i mnie dany ten sam początek —
Stało napisane, że dusza moja będzie mocą Twojej wszechmocy, powietrzem, które wszechstworzenie nową rozkoszą upoi, obejmie wszechświaty, porozrywa pięczęcie ich tajemnic, a nad gwiazdami od jednej do drugiej rozpostrze się gdyby płaszcz królewski, a na nim spocznie Twój święty majestat Odkupienia.
I jeszcze stało napisane, że oddasz się w moc moją, dasz się ująć ślubną obręczą mego słowa, rozwietlisz mi dźwięki co z pod mych rąk wypłyną, w słoneczne dal mych pól rodzimych, roztętnisz barwy moje tą siłą i życiem, jakiem drga wiosna we wiecznych porodach.
Z poza ciemnych gór miałaś wzejść krwawem słońcem nad Twem nowem królestwem i nigdy już nie zapadać, bo w nowem Twem królestwie słońce nie zapada.
Moją męką, moją Gehenną miałaś się odkupić na nową przyszłość, na Nowy Zakon.

A otóż patrz? Tu króluję, jak Pan Zastępów, Ja, Twoje odkupienie, i piekło Twoje!
Patrz! Majestat mój opanował wszechbyty. Ja, Twoje ostatnie słowo, co nieskończoną i przepotężną ręką pisze w ciemnościach przyszłości czyn z Boga urodzony, czyn Nowego Testamentu, Czyn rozerwania wszelkich pieczęci.
Tu siedzę na mym tronie, i myślę, czemby Cię odkupić można.

A teraz widzę Cię!
Wokół Twej głowy wieniec tysiąca nagich błyskawic, burze lat tysiąca rozszarpały Twoje włosy i cała wieczność szczęścia i rozpaczy ludzkiej rozpasała się w Tobie. Płyniesz na tęczach rozszalałych mocy, a wola Twa gdyby otchłań kipiących sił.
O daj mi akord, coby objął Twoją moc. Daj mi to wszechmocne słowo, daj mi to Stań się! pierwszego dnia, coby Cię wypowiedzieć mogło!
Ten akord, to słowo, co światy z ich torów postrąca, akord co się jednem olbrzymiem słońcem, jedną olbrzymią pożogą słońca od jednego krańca do drugiego na niebie rozleje — och akord ten! och słowo to!
Silniej, bliżej, straszniej! Ha! Kto zna to słowo, kto zna ten akord?

Ja, ja znam tę pieśń, Ja syn Twej burzy, Ja syn Twojej rozpaczy, Twoich wiecznych obłędów!
Daj mi tę nową pieśń — silniej, bliżej! Bliżej jeszcze!
Rozlej się na światów przestworza strugami krzyczących błyskawic, rozszalej się orkanem, co góry piasku pod niebo rzuca, rozpioruń się grozą Jechowy, gdy ze Synai swe gromy ciskał: Jam jest Pan Bóg Twój!
Już słyszę wściekłą wichrzycę skrzydeł tej pieśni, już kłębi się orkan jej mocy w moich żyłach, już prężę się, rosnę, wybiegam głową w niebo, już pękają fale, już przebłysk bezgranic, już oddech wieczności, już...
Daremnie! Zanikło!
Jak robak toczyłaś mój tron królewski, toczyłaś bezustannie, toczyłaś aż chwiać się począł, zadygotała na mej głowie królewska korona, a razem z mym tronem Cezarów runąłem na ziemię: strzępy i łachmany, to moja purpura...
Zimnym blaskiem zagasłych słońc więdnieje Twe oblicze, na Twej głowie wieniec zwiędłych kwiatow, a w słabej muszli perłowej mej niemocy płyniesz w ciemną dal wiecznych cieni i bezsiły, Ty straszna piękności, coś jest ponad wszechpięknością —

Tęsknoto Ty!

O Jeruzalem, Jeruzalem! Nowy Syonie szczęścia! Przyjdź! przyjdź!
Dusza ma krzyczy za chwilką szczęścia. Coś wyciąga z jej dna straszne biedne ręce w łkającym jęku po kielich odkupienia, coś kurczy się i drga i czołga się ku stronie światła, bo dusza moja to roślina, co marznie w zimnej cieni, a tuż obok śmieje się i kipi ziemia, upojona słońcem.
O Boże, chociaż odrobinkę szczęścia! Szczęścia, chociażby zwierzęcia, nieświadomego, bezwiednego szczęścia, słonecznie oblanego gasnącym majestatem rozumu i świadomości.
I z szeroko na zachód otwartemi podwojami stoi świątynia mej duszy, w gruzy rozbite Jeruzalem mej potęgi. Tonąc w cieniu palm stoi i czeka, aby przyjąć oblubieńca, syna upojenia Bożego, nowej wiecznej szczęśliwości.
I jak arcykapłan stoję ja, biedny syn człowieczy. Stoję na stopniach ołtarza i czekam. Z wyciągniętemi rękoma, z oczyma, nieruchomie zwróconemi ku wschodowi, stoję i czekam.
Wokół mnie wiechy palm, a owiany falą dymu kadzideł stoję i czekam, ja stary Symeon, aby wziąść na ręce nowo porodzone dzieciątko — nowego Pana Odkupienia.
Daremnie!
Przy mym stole bawi się z białym królikiem mój jasny chłopczyk. Ból go porodził, bólem śmieje się jego drobna twarz, bólem myślą jego zadumane oczy, odwiecznym bólem wszechbytu.
Bo ból, to wieczność, z której się wszystko wyłoniło, bólem przemawia wszelka przeszłość, a w przyszłości nic prócz runów bólu.
Ach stłumić ten ból chociażby chwilką tworzenia, upoić się oddechem wieczności, zaniknąć w ciemnej otchłani nieświadomej rozkoszy, gdy z pod ręki dzieło wyrasta!
Napróżno!






Dziś próbowałem pracować.
Nie mogę!
Nie mam już tej tęsknoty, która niczego nie pragnie, jest sama sobą, sama sobie celem i przyczyną.
Tęsknota, co mnie kiedyś w nocach księżycowych rzucała na miękkie świeżo rozorane pole, tęsknota za czemś niepojętem, a tak silna, że rękoma się w ziemię wgrzebywałem i przysypywałem się rodzinną glebą gdyby miękkim jedwabiem pierza edredonowego.
Tęsknota, co w duszy artysty wichrzy się burzą, to znów w przeczysty lazur nieba spływa, leje się i kołysze od jednego bieguna do drugiego, to znowu w dzikich odmętach krąży po mózgu, oblewa od prapoczątku ukryte w nim obrazy, wyłania je, ucieleśnia, przetwarza i w nowem pięknie, w nowej sile odradza.
O ta dumna przeczysta tęsknota dojrzewającego dziecka, co w ciemnym bólu swą przyszłą twórczość przeczuwa, tęsknota artysty, co w skupionem upojeniu słucha, jak chaos gwiazdy poradza, wielka tęsknota początku, rodzenia, bytu, tęsknota zmroku co się w łoże nocy ściele i tęsknota brzasku, co w krwawym przepychu odkupienia swe zmartwychwstanie święci.
Inna, och inna tęsknota teraz mi duszę nurtuje.
Tęsknota za nią przeżarła żyłką obcego kamienia twardy granit mej duszy, i pęka, kruszy się granit, chorzeje tą obcą żyłą.
I wżarła mi się w każdą myśl, w każde uczucie. W najdrobniejszym atomie myli mych i pragnień na jawie i we śnie wciąż ona prześwieca, przenikła mi duszę aż do dna, wrosła w każdą szczelinę mego ciała, w każdą komórkę mego mózgu.
Pocznę malować, to z pod ręki wyrasta mi jej twarz, w jej ruchy układają się linie, które kreślę, a jej gorący śmiech mąci mi szczerozłote dźwięki mych barw.
I naraz opadają ręce, myśli bezładnie się plączą, i wciąż, i wciąż... o Boże!
Każdą chwilę szczęścia raz jeszcze przeżywam, odtwarzam w duszy dźwięk jej słowa, kocham go, pieszczę, całuję i słyszę jak drga, jak szemrze, jak mnie kocha i w serce mi się wcałowuje.
I znowu czuję to pragnienie, które przy niej odczuwałem: dotrzeć do ostatnich celów sztuki, rozwiązać ostatnie zagadki bytu przez stopienie dwóch istot w jedno kosmiczne Ja — Ty.
I znowu czuję tę moc, jak gdyby wszystko chaosem było, z którego ja dopiero nowe światy miałem ukształtować, jak gdyby całe stworzenie śniło jeszcze w praiłach, z których ja dopiero ród nowych miałem wyprowadzić żywotów.






Och pomnę, pomnę...
Szliśmy przez las kasztanów, co właśnie rozkwitły.
Szedłem z nią, miałem ją tuż przy sobie i przyciskałem jej ręce do mej piersi. Czułem jej bezgraniczne oddanie się. Zdało się, że rozszalała fala tego oddania płomiennem otoczyła nas kołem, że coraz szybciej zacieśniała to koło, chwytała nas w ścisk, stłaczała w jedno, aż cały świat zanikł nam z przed oczu, aż z jakiemś przerażenia pełnem szczęściem jęliśmy patrzeć w tajemne nagości naszych dusz.
A gałęzie drzew poczęły nabierać życia, rozrastały się nad nami błogosławiącemi ramiony. Ciężkie kiście kwiatów zbiły się w świetlany obłok i drżały i tańczyły w świetle niebieskiem. Całe niebo kwiecia roztęczyło się w niepojętym przepychu, całe niebo białego żaru i parnej woni, i zwolna zwisło nad naszem łożem ślubnem.
Och pomnę, pomnę...
Byłaś wtedy tak piękną, a Twe młode piersi drgały przy mem sercu pragnieniem szczęścia, któregoś się bała i tak chciwie oczekiwała.
Byłaś wtedy tak piękną, a Twe oblicze paliło się tęczą, co pod wiosnę nad nadziejną ziemią zawisa.
Byłaś wtedy tak piękną, a gwiezdnemi oczyma patrzałaś na mnie, wstydliwa bez grzechu i skazy, wświecałaś we mnie czystość Twej duszy, czystość Twych pragnień, bo w żądnem Twem upojeniu paliła się wola wielkiego bóstwa, by dopełnić Zakonu, który nas stworzył.
Och pomnę, pomnę...
Szliśmy przez czarny, samotny park, poprzez tajny szum liści, przez zaślubne drżenie natury. Siedliśmy przy stawie. Wokół bielały bladem jaśnieniem srebrne topole, a w szklistej toni dwoiło się niebo i z dna stawu patrzało na nas błyszczącą rozkoszą gwiazd.
A była cisza. Jak schwytany gołąb drgałaś w mych ramionach.
A niebo kwitło miliardem sześciolistnych kielichów gwiazd, hej! jak rozkosznie śmiała się niebieska łąka płonącem kwieciem gwiazd!






Kędyż Cię szukać?
Wyciągam ku Tobie ramiona, zatapiam ręce w Twem ciele, rzucam się przed Tobą na twarz, chwytam złote promienie Twych włosów, wsysam, wpijam się w Ciebie...
Jedno niebo zerwałem, by Cię pod niem pogrzebać, rzuciłem na Ciebie błyskawicę, ciężką jak spadająca wieczność, byś mi nie uciekła..
O nie! nie! Już ja nie pochwycę Cię!
Kędyż Cię szukać?!
Jesteś grozą nocy, gdy potoki błyskawic rozszarpują niebo w szerokie bruzdy, gdy wiosenne wichrzyce potężniejsze pnie jak suche łamią trzciny?
Twojeż to oblicze żarzy się w łunach płonącego nieba? Tyż to płyniesz na spienionych grzywach smaganego przez orkan morza?
Och chwycić Cię!
Wieniec z pieśni gwiezdnych, co dżdżą w moje noce, zwiję na jasnowłosą Twoją główkę, rozpłoniesz wszemi łagodnemi żary chwil zmrokowych, będziesz jako cichy duch nocy głęboka i piękna jako jego wieczność.
Suknią Ci utkam z najpiękniejszych upojeń mej twórczej duszy, snami najgorętszych pragnień Cię opaszę, najpotężniejsze myśli moje puszczę jako burzą zrodzone stadło chrobrych, ciężkoskrzydłych sokołów dokoła Twojej głowy i będziesz jako niebios królowa w płomienistej chwale wniebowzięcia z nabijaną gwiazdami mleczną drogą u stóp.
Wszystko to daję Ci, tylko bądź moją, zejdź ku mnie...
Czuję Cię wszędzie — tronujesz na stapiających się mgłach rannych brzasków, rozpływasz się i uchodzisz w dal drgającej gwiazd poświacie, wdycham Cię z wonią rosistych łąk i dymiących ugorów, głos Twój przewija się strumieniem ciepłej krwi przez szał weselny wiecznie twórczej ziemi: jesteś wszędzie i nigdzie, o światło bez cienia, o istności ponad wszystkie nieskończeń bezgranicza.

Dniu mój, me słońce, światło me, kędyż Cię szukać?
Och jasna moja, święta kochanko, o serce mej duszy! czoło Twe oplatam czarnem kwieciem mej tęsknoty, otulam Cię w głuche opony burz mego życia, sypię na Twą jasną główkę gwiaździsty deszcz złotych wspomnień dziecinnych...
Cudzołożnico!
I cóż się stało?
Byliśmy przecież tak pijani, och tak pijani!
Siedział tam — w wgłębieniu okna. Z boku padało na jego demonicznie bladą, bruzdami pooraną twarz jasne światło lampy, każdy z jego ostrych, jakby w kamieniu wykutych rysów nabierał jakiejś potwornej i równocześnie potężnej piękności, każdy rys: jedna otchłań nieprzepartej siły i woli.
Pomnę, że nie odczuwałem go wcale jako osobę, ale jako ucieleśnioną moc czegoś nieosobistego, jako narzędzie jakiejś potęgi, która nas wszystkich w uwięzi trzymała.
Czytał swój poemat. Nie rozumiałem sensu pojedynczych zdań, odczuwałem tylko bolesny, a straszny pokład uczucia, ogólny nastrój, spleciony z błyskawic i wyjących burz. A w sobie czułem drgające ręce, czułem jak każdy muszkuł się ściąga, a żyły krwią nabiegają. Z czarnych odmętów wyciągały się ręce w górę, bólem i wściekłością drgające ręce:

Tak jeszcze nigdy noc się nie skrzyła,
Blaskiem djamentów lśnią nasze dale —

Siedziała przy fortepianie i raz po raz jakby od niechcenia uderzyła parę akkordów akompaniamentu. Ale zwolna gra jej stała się silną i namiętną, opadała i wrzała, przeszła jak wicher burzy przez moją duszę, wwiercała się w mózg bólem pragnienia, rozpasała się krzykiem zachwytu i pijaną rozkoszą. Coś mnie szarpnęło, zerwałem się przerażony, dusza moja wczołgała się, wpełzła w te tony, szalała w dzikiej gonitwie razem z nimi, chwytała je tysiącem ukrytych zmysłów, piła tę truciznę każdem włóknem nerwu — naraz zrozumiałem...
To ze wszystkich głębi tryszczące pragnienie, to bezmyślne zapadanie się w odmętach rozkoszy miłosnej — o Boże, jak to bolało!
A dźwięk i słowo spłotły się, jeden ton za drugim wpijał swe szpony w burzą rozszarpaną grzywę słowa, a po jego rozwianych promieniach wspinał się dźwięk ku słońcu szczęścia.
Nie były to dźwięki, ani słowa, to były dwie dusze spojone w wściekłym uścisku, porywały się w górę, spadały w dół, a silniej i silniej splotły się ręce, szarpały się i gryzły, a była to jakby orgia rozpasanych zmysłów, pełna krzyku boleści i żądzy, chciwa krwi i ciała.
Myślałem, że mi głowa pęknie, a krew z oczu tryśnie i naraz w cichym, gasnącym refrenie wrzasnąłem dzikim głosem:

Tak jeszcze nigdy noc się nie skrzyła,
Blaskiem djamentów lśnią nasze dale...

Nikt na mnie nie zważał, byliśmy przecież tak pijani — tak pijani...
Skończył wreszcie, jej ręce opadły, a mnie szał pobrał.
— Pocałuj go, pocałuj! krzyknąłem. On poetą a ja królem! Pocałuj, królewskim darem nagradzam Twą pieśń!
Przysiadłem w krześle, żeby módz się lepiej jeszcze własnym bólem nasycić i patrzeć na własną hańbę i nią się poić i krwawić.
Widzę, jak idzie ku niej. Wstała, śmiejąc się, trochę zawstydzona, założyła ręce na szyję, on patrzał na nią przez chwilę z bezmiernym zachwytem...
Cała wieczność spłynęła. Ssałem ich każdy ruch, każde drganie ich ciał. Obliczałem każdy napływ siły w ich nerwach, każde naprężenie muszkułów. Zdawało mi się, że widzę, jak krew im stopniowo z wzrastającym szałem do mózgu napływa.
Stali jeszcze chwilkę. Naraz wspięła się na palcach, wygięła się i zatonęła wzrokiem w jego duszy. Porwał ją na ramiona, podrzucił na swe piersi, wgryzł się ustami w jej usta, pociemniało mi w oczach, schwyciłem kurczowo poręcz mego krzesła i krzyczałem jak wściekły:
Silniej jeszcze, silniej!
A krzyk mej woli był jakby biczem, który ich na siebie smagał, zdawało mi się, że jestem tysiącznogłowym tłumem, który dwóch gladyatorów na siebie szczuje.
Widziałem jak się obślizgła z jego ramion, siadła na ziemi, oddychała głęboko i patrzała na niego.
O ta nieskończoność sytego szczęścia w jej oczach, to bezkresne oddanie się w każdem drgnięciu jej ciała.
Wyszedłem, taczając się z pokoju.
Może, że chciałem im dać czas, by się raz jeszcze sobą nasycić mogli.
Gdym wrócił, leżał u jej nóg, całował jej stopy, i był szczęśliwy, och tak szczęśliwy...
Teraz już nie cierpiałem więcej. Otrzeźwiałem i byłem na wszystko obojętny. Nie czułem bólu, nie czułem zazdrości — wszystko się skończyło.
Położyłem się w ciemnym kącie na dywanie, zapaliłem papierosa, paliłem jakiś czas, nie myśląc o niczem, słyszałem znowu jego deklamacyą i jej grę i usnąłem.
Gdym się na drugi dzień przebudził stała obok mnie i patrzała na mnie z jakąś okrutną otwartością. Może się chciała tłomaczyć, powiedzieć mi wszystko, alem nie potrzebował żadnych wyjaśnień, wiedziałem przecież wszystko, więcej może, niżby mi sama powiedzieć mogła lub chciała.
Nic już nas ze sobą nie łączyło.






Stoję na ulicy.
Wokół gazowej latarni przesuwają się jakieś czarne, w dziwne kształty podarte cienie nocy.
Tobie w ofierze, Ty nowy Boże, Boże milczenia i nocy.
Stoję na ulicy. A po za Tobą, biedna, smagła sarno, słyszę jakieś taczające się, pijane kroki i słyszę daleki, głuchy odgłos wozów.
Tam — przedemną olbrzymia, niedołężna masa, jakiś czarny potwór, Bóg mego cienia, Bóg mego milczenia.
Głupstwo! Mój własny cień!
Błoto na ulicy, a na niem w królewskiej ciszy olbrzymie palce elektrycznego światła, biała ręka olbrzyma.
Czemuż spoczęła ta biała ręka na błocie?
Biała ręka Boga na błocie życia, na błotnem śmiecisku życia.
I widzę: pijany robotnik rozpryskuje kijem to błoto, bije z całą siłą, z jakąś zapalczywą zaciekłością...
Zabije wreszcie tę straszną rękę?
Och, gdyby tylko zabił! Abym własną ręką mógł moje życie pochwycić, wgryźć się w nie własnemi zębami.
Cisza — Cisza...
I idę wzdłuż kanału.
Ta czarna woda tam w dole. Nieskończoność głębi, nieskończoność smutku.
Pochylam się i patrzę.
Światło — światło — Białe, wązkie paski światła tańczą na wodzie.
To są myśli mej nieświadomej ciemnej duszy. — Jakie to biedne, jakie to rzadkie, jakie to marne...
A trzeba mi całego morza światła, całego bezgranicza świadomości, bym mógł własnemi rękoma uchwycić me życie, wgryźć się w nie własnymi zębami.
Przedemną dwa równoległe rzędy latarni. Jedno koło światła wbite w drugie, a każde otoczone czerwoną świetlistą chwałą mgły. A nieskończone te rzędy stoją przed czarnym murem nieba, co w nocnej ciszy legło na piersiach ziemi. Stoją gdyby ogniste miecze archanioła przed rajem zatraconym i strzegą nieziemskich tajemnic. Dwa te ogniste, a milczące archanioły.
I idę i idę w czarną noc. Głuchnie już miasto; tylko słaby odbłysk, gdyby jaśnienie pleśni, co stare sarkofagi porosły.
I leżę w rosistych mchach, nademną niebo gwiazd, przedemną jaśniejąca pleśń miasta, a w sercu ból i strach.
A naraz wszystko zagasło.
Na czarnych równinach pól duma strach śmierci. Przy drodze marzną nagie wierzby. Raz po raz przeleci jesienny wiatr i gwiżdże zaduszne pieśni, gdzieś pozamną na górce kościół wiejski.
Zaduszki...
Teraz powstaną martwi z grobów i pójdą do kościoła. Stary kapłan wyjdzie z podziemnego sklepu, przybierze się w ornat, leżący na ołtarzu, roztworzy wielki, śrebrem okuty mszał: Introibo! A wokół czarnego katafalku straszne tłumy szkieletów. — Słychać stukot kości i przebłysk białych zębów w żótłem świetle gromnicznych świec.
A z ołtarza patrzy na mnie Ukrzyżowany, patrzy oczyma, dyszącemi bólem.
— Dopomóż mi!
A oczy jego, gdyby dwa gasnące słońca, wświeciły mi się aż do dna, dogorywające oczy, już giną, już gasną, a otóż naraz buchnęły potokami światła, rozdarły noc w krwawe strzępy — i zgasły.
I tylko przebłysk cichego głosu: Synu mój, synu...
I słyszę śpiew, biały i cichy jak topnienie śniegu na wysokich górach. Srebrne nitki spływają w dolinę, spływają w bezmiernej ciszy po olbrzymich płytach lodu, płyną ze wszystkich gór i skał.
O słyszę, słyszę tę cichą, odwieczną pieśń łaski, pieśń nocnego błogosławieństwa, pieśń cichego smutku i załzawionych oczu.
I stało się.
Na kirem pokryte ugory mej duszy spadła blada róża. Nie wiem czyja ręka Anioła ją na mą duszę zrzuciła, nie wiem jaka burza życia ją zwiała. Wyrosła na grobach w smutku nagich cyprysów? Spłynęła na srebrnych, martwych falach mglistych pleśni? wykwitła ze złota zamarzłych promieni?
Na jesienne pole mej duszy spadła biała róża.
A patrz!
Widzisz?
Strugami złota pryska na niebo wschodzące słońce, a czerwoną tęczą sklepia się na niebie poranek.
Pani. Ty we mnie. Ja Tobą, Tyś mną.
Czuję Cię w sobie, spoczęłaś we mnie, serce mego serca, duszo mej duszy.
Ty bezpierśna!
ANDROGYNE!






I znowu cisza, taka straszna cisza, że każdy dźwięk zawisa w powietrzu, i światło głuchnie.
Niema już światła i niema dźwięku.
Leżę tak miękko, tak dobrze.
A ta smutna ciemność, chora, syta rozkoszy ciemność z dyszącemi gorączką skroniami.
Powiędły róże. Drżą jeszcze w kirach nocy, ale w urnach ich kielichów spoczęła śmierć.
I znowu Cię widzę jak kiedyś w nagim przepychu Twego ciała.
Aleś mi obcą, daleką i patrzę na Cię zimnym wzrokiem nasyconych żądz.
Moje potężne oko, oko wszechświatów wyłoniło Cię z ciemności. Na moje potężne Stań się, przybrałaś kształty i postać. Tchnąłem na Cię Świętego Ducha mych uczuć i myśli. Byłaś głupią zabawką, a zrobiłem z Ciebie fetysza i idol święty. Wzbudziłem w Tobie pragnienie, wraz Cię w nowe piękno stroiłem, ale dziś oślepły me oczy na Twą piękność i już nie bije mi serce w rytmach Twej żądzy.
Nie, nie!
Nie Ciebie z drażniącym niepokojem wiecznych pragnień.
Nie Ciebie z piersią samicy i płodem Twego łona.
Ciebie nie pragnę i nie potrzebuję, ani płodu Twego, tego nędznego kawałka wieczności.
Ale Ciebie we mnie, Ty mej duszy odwieczna kochanko, Ty mego serca bezbrzeżna potęgo...
Ty w każdym kształcie i ruchu mej myśli —
Ty w każdym przebłysku i odżwięku mych uczuć —
Ty siło pragnienia, co ziemię rozrywa i wściekłą pięścią o wrota nieba bije —
Ty zmroku wieczorny na jesiennych polach —
Ty smutna rozkoszy wieczornego nabożeństwa w ubogich kościołach —
Ty — Ty, krwi mej myśli, osi mej duszy...
Powiędły róże, a wokół mnie spiekła dysząca gorączka chorej ciemności...
Chodź mój jasny synu — chodź moja odrobinko wieczności. My oboje tacy wielcy w królewskim majestacie naszej nicości, my biedne, nędzne robaki.
Ty, ja i ten biały królik...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Tytuł wiersza Dagny Juel Przybyszewskiej franc. I smutek z tym wszystkim, o moją duszę, i smutek tego wszystkiego...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.