Oczywiście, wychodząc, okażemy mu wdzięczność pod postacią kilku dotis kolorowego perkalu, na razie zaś dajemy mu szklankę wina, po której wypiciu trzyma oczy wzniesione w górę, jakby w uniesieniu. Niema w tem zresztą nic dziwnego, bo i nam dwufrankowy burgund wydaje się niebiańskim nektarem. Królik, wypiwszy jednę szklankę, nie śmie prosić o drugą, patrzy natomiast na butelkę oczyma tak pełnemi miłości, jak na młodą narzeczoną. Ale wina mamy w ogóle mało, zresztą życie po naszem odejściu mogłoby mu wydawać się zbyt szare — więc przez samą filantropię nie chcemy się domyślić, o co mu chodzi.
Zasiadamy do obiadu, którego główną potrawę stanowi jeden z ptaków, zabitych w czasie pochodu. Duża skrzynia z konserwami służy nam za stół, dwie inne mniejsze za krzesła. Nie ubliżając sławie „365 obiadów,“ jest rzeczą więcej niż wątpliwą, czy nasz M’sa pomienione dzieło czytał, albowiem talent jego kulinarny polega głównie na wrzucaniu do wody wszystkiego, co ma wydane, i następnie na mieszaniu pierwszym lepszym patykiem w tej wodzie — aż do skutku. Z trudnością także przychodzi mu odróżnić szmalec od ekstraktu mlecznego Liebiga, skutkiem
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/368
Ta strona została uwierzytelniona.