nim. Minąwszy przesmyk, natknęliśmy się na nadbiegającego Halefa i jego syna.
— Zihdi, słyszeliśmy strzały. Co się stało? — zawołał.
— Atak dwu Kurdów — odrzekłem. — Może ich więcej nadejdzie. Ukryj się z Kara Ben Halefem w przesmyku i uważajcie! Strzelicie do każdego nadchodzącego wroga!
Obaj zniknęli pomiędzy skałami. Do Haddedihnów doszedł także odgłos strzałów. Obstąpili rannego szejka i miotali groźby. Nie zważałem na nich, mając pomówić z Bebbehem, którego nie trzymaliśmy już teraz. Stał on oparty o skałę i patrzał ponuro przed siebie.
— Dostałem się po raz drugi w twe ręce, emirze — zaczął.
— Tak, sprawia mi to wielką przykrość. Sam przyznałeś wówczas, że ocaliłem ci życie i honor. Zostałem twoim przyjacielem i bratem,[1] a mimo to strzeliłeś do mnie dopiero co.
— Do ciebie? Mylisz się. Wysłaliśmy jednego z nas na zwiady, a on nie wracał zbyt długo. Wobec tego zakradłem się ja z jeszcze jednym na górę. Zobaczyłem was i usłyszałem twoją pokojową przemowę, a potem, jak twój własny przyjaciel dobył noża przeciwko tobie. Widząc to, strzeliliśmy do niego.
— A więc ty wiesz, że ja nie chcę was zwalczać?
— Tak.
— Dobrze! Jesteś więc, jak dawniej moim bratem. Puszczam cię wolno, możesz odejść.
— Rzeczywiście, emirze, naprawdę? — zapytał, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
— Tak.
— Ale... ale... ależ tego nikt nie czyni!
— Zapewne, że muzułmanin nie, ale ty chyba wiesz, że jestem chrześcijaninem. Wracaj w imię Boże do swoich. Za przesmykiem leży broń wasza. Zabierz ją z sobą.