Z Bagdadu do Stambułu/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Bagdadu do Stambułu |
Podtytuł | Powieść podróżnicza |
Rozdział | Napad |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Von Bagdad nach Stambul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy nas zbudzono, konie wypoczęły już zupełnie. Postanowiłem spróbować, czy nowo nabyty koń pozwoli wsiąść na siebie węglarzowi. Próba się udała. Zwierzę zauważyło widocznie, że się z niem źle nie obchodzimy. Dzięki temu mogłem znów dosiąść mojego Riha, co, jak się okazało, było dla mnie prawdziwem szczęściem!
Wzgórza, dotąd nagie, zalesiały się coraz to gęściej, im bardziej posuwaliśmy się na południe. Grunt tu był więcej nawodniony. Z tego powodu jazda stawała się coraz uciążliwszą, a o drodze utorowanej mowy nawet nie było. To musieliśmy piąć się na strome wzgórza, to znowu zjeżdżać, to trzeba było przeciskać się pomiędzy skały, to znowu przez kraj bagnisty, lub przez napół przegniłe pnie drzewne. Tak dostaliśmy się po południu na wązką dolinkę, w której tylko przez środek biegł wolny pas podobny do łąki, podczas gdy boki porosłe były gęsto drzewami. W sinej dali wznosiła się wielka góra. Zdawało się, że jej górzyste stoki zagrodzą nam drogę.
— Czy przejedziemy tamtędy? — spytałem Alla.
— Tak, panie. Przejdziemy na lewo u stóp tej góry
— Co powiada ten człowiek? — spytał Lindsay.
— Że droga prowadzi tam na lewo u stóp góry, którą przed sobą widzimy.
— Niepotrzebna wiadomość! — mruknął niechętnie.
Niebawem miał sposobność przekonać się, jak potrzebną była ta uwaga przewodnika, gdyż zaledwie otworzyłem usta, aby mu odpowiedzieć, huknęły z obu stron strzały, a równocześnie wyskoczyło z pomiędzy drzew na prawo i na lewo przeszło pięćdziesięciu jeźdźców, by nas osaczyć.
Była to straszna niespodzianka! Wszystkie nasze konie padły od kul z wyjątkiem mego. Zawdzięczam to, jak się później okazało, nie przypadkowi jedynie. Towarzysze moi padając usiłowali wyjąć nogi ze strzemion i chwycić za broń. Ale w jednej chwili zostaliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Wprost na mnie pędziło dwu jeźdźców, których poznałem natychmiast: byli to szejk Gazal Gaboya i Bebbeh, z którym podczas pościgu prowadziłem układy pokojowe.
Strzelono tylko do naszych koni; chcieli nas więc pojmać żywcem. Puściłem sztuciec na rzemień, a chwyciłem za ciężką strzelbę.
— Mam cię, robaku! — zawołał szejk. — Już mi teraz nie ujdziesz!
Zawinął w powietrzu pałką, by mię uderzyć, ale w tej chwili skoczył na niego Dojan i chwycił go zębami za ramię. Szejk krzyknął z bólu, a cios, który we mnie miał ugodzić, trafił głowę mojego konia. Szlachetne zwierzę zarżało głośno i rzuciło się w górę wszystkiemi czterema nogami, dając mi w ten sposób czas i możność uderzenia Bebbeha kolbą po plecach. Potem koń zerwał się i pognał naprzód nieczuły wskutek bólu na żadne próby ujęcia go w cugle.
— Dojan! — krzyknąłem poza siebie, nie chcąc dzielnego psa utracić. Wyciągnęły się ku mnie ostrza włóczni, które odbiłem strzelbą od siebie. Co działo się potem, nie wiem, gdyż nastąpiła jazda, którą pamiętać będę przez całe życie. Żaden rów nie był zbyt głęboki, żaden płot zbyt wysoki, żadna szczelina zbyt szeroka, żadna skała zbyt ślizka, żadne bagno zbyt zwodnicze wszystko: drzewa, skały, krzaki, góry, doliny, przelatywały błyskawicznie koło mnie przez długi czas, zanim zdołałem jako tako opanować rozszalałe zwierzę. Znajdowałem się sam w okolicy dzikiej, nieznanej, ale zapamiętałem sobie kierunek, w którym pędziłem. Wprost przedemną leżała owa wysoka góra, o której mówiliśmy poprzednio.
Co miałem robić? Śpieszyć towarzyszom na pomoc? To już nie było możliwe; należało się raczej spodziewać, że Bebbehowie ścigać mnie będą. Jak jednak dostali się ci Kurdowie tak głęboko w góry? Skąd dowiedzieli się, żeśmy obrali tę drogę? To było dla mnie zagadką.
Chwilowo nie mogłem nic uczynić dla mych towarzyszy. Zginęli lub dostali się do niewoli. Musiałem przedewszystkiem ukryć się i dopiero nazajutrz zobaczyć pobojowisko. Postanowiłem wówczas dopiero przedsięwziąć coś na ich obronę.
Zbadałem najpierw głowę konia. Nabiegł mu porządny guz, zaprowadziłem go więc do wody, kazałem mu się położyć i zacząłem robić okłady z taką pieczołowitością, z jaką matka czyni to swemu dziecku. Na tej czynności upłynął mi z kwadrans, kiedy naraz usłyszałem z dala jakiś szmer. Było to stękanie i chrapanie, jak gdyby ktoś oddech tracił; w chwilę potem nadbiegł pies, zawył radośnie i z taką siłą skoczył na mnie, że upadłem na trawę.
— Dojan!
Pies wył i skomlił — objawów jego radości nie podobna było powstrzymać. Wyskakiwał to na mnie, to znów na konia i musiałem mu na to pozwolić, dopóki się sam nie uspokoił. I on zdołał ujść bez szwanku. Przyszedłszy do siebie, przypatrywało mi się mądre zwierzę przez pewien czas, a potem jakby zrozumiawszy, dlaczego konia opatruję, wspięło się w górę i jęło troskliwie lizać uszkodzone miejsce na głowie przyjaciela. Rih znosił to spokojnie, parskając od czasu do czasu.
Leżeliśmy tak jeszcze czas jakiś, zanim uznałem za stosowne opuścić to miejsce. Najlepiej było w każdym razie wyszukać lewe zbocze góry, o którem mówił węglarz. Dosiadłem więc znowu konia i pojechałem w tym kierunku.
Zbocza góry porosłe były gęstym lasem, tylko w dole, kędy miałem przejeżdżać następnie, widać było trochę więcej miejsca wolnego. Tam ujrzałem też wystający daleko naprzód róg lasu, z którego można było dostrzec każdego nadchodzącego. Zwróciłem się w tę stronę, a dostawszy się tam, zsiadłem z konia, aby się dlań postarać o bezpieczną kryjówkę. Zaledwie jednak uszedłem kilka kroków, dał Dojan znać, że coś zwietrzył. Sytuacya była zbyt niepewna, żebym go miał puszczać samego. Przywiązałem więc konia do drzewa, a psa wziąłem na linewkę i poszedłem za nim ze sztućcem, przygotowanym do strzału.
Posuwałem się naprzód powoli, ale pies ciągnął linewkę tak silnie, że ledwie jej nie przerwał, aż stanął pod dwoma piniami i szczeknął. U ich stóp rosło kilka dużych paproci, a gdy kity ich sztućcem odgarnąłem, zauważyłem jamę szerokości dwu stóp, idącą skośnie w głąb ziemi.
Czy jakie zwierzę tam było? Chyba nie. Gdy jednak wetknąłem sztuciec do jamy, poczułem tam jakoweś ciało, które nie mogło należeć do wroga; o tem upewniało mię zachowanie się psa. Kazałem Dojanowi wejść tam, ale on nie posłuchał, ruszał tylko ogonem i patrzył w głąb w przyjaznem oczekiwaniu.
Zdecydowałem się sięgnąć ręką do jamy i natrafiłem na jakąś kudłatą głowę. Aha, rozwiązana zagadka: to pies węglarza, który uciekł, słysząc wystrzały i ukrył się tu, gnany przestrachem.
— Ajza! — zawołałem. Tak nazywał się pies węglarza.
W jamie było cicho i dopiero, kiedy po raz drugi powtórzyłem wołanie, zaczęło się tam coś ruszać. Odsunąłem znów kity paproci i oto co ujrzałem! Najpierw doszedł mię radośny pomruk w „contra C“, czy „contra A“, potem ukazały się kołtuniaste zarośla włosów, a wśród nich szeroki nos i małe oczka, poczem wysunęły się ręce z szerokimi pazurami, dziurawy wór, zabrudzone równoległe futerały skórzane, a w końcu na każdym z tych futerałów po jednym ze znanych butów rodyjskiego kolosu. Przedemną stał Allo w całej swej okazałości.
Radosny przestrach ogarnął mnie na jego widok, gdyż, skoro ten człowiek się uratował, to może i reszcie udało się ocalić.
— Allo, ty tutaj? — zawołałem.
— Tak — odrzekł z wielką prostotą.
— Gdzie twój pies?
— Roztratowany, chodih! — rzekł z wyraźnym odcieniem smutku w głosie.
— Jak im umknąłeś?
— Kiedy wszyscy gnali za tobą, nikt się na mnie nie patrzył. Wtedy skoczyłem w zarośla. Potem przyszedłem tutaj, bo powiedziałem ci, że musimy tędy przejeżdżać. Myślałem, że nadejdziesz, jeżeli nie schwytają cię Bebbehowie.
— Kto jeszcze umknął?
— Nie wiem.
— Musimy tu zaczekać, może znajdzie się jeszcze który. Wyszukaj mi kryjówkę dla konia.
— Znam bardzo dobrą, chodih!
— Aha! Więc znasz te strony?
— Wypalałem już tutaj węgle. Chodź za mną z koniem!
Prowadził mię w górę może przez kwadrans. Tam znaleźliśmy ścianę skalną, obrosłą gęsto krzami ożyny. Allo odsunął gałęzie, a poza niemi ukazało się wgłębienie, w którem koń doskonale mógł się pomieścić.
— Mieszkałem tutaj — oświadczył węglarz. — Przywiąż konia, a ja tymczasem natnę paszy.
W tej szczelinie stało kilka pali wbitych w ziemię, które stanowiły kiedyś prawdopodobnie nogi nizkiego wschodniego stołu. Do nich przywiązałem konia tak, że sam nie mógł kryjówki opuścić. Wyszedłszy stamtąd zastałem Kurda, koszącego trawę swoim nożem.
— Zejdź, chodih! — prosił — mógłby ktoś nadejść tymczasem. Przyjdę tam, skoro tylko skończę.
Usłuchałem go i usadowiłem się na krawędzi lasu tak, że mogłem widzieć dokoła siebie wszystko, nie będąc sam dostrzeżonym. W kwadrans węglarz powrócił.
— Czy koń tam pewny? — spytałem, a gdy potwierdził, dodałem: — Czyś głodny?
W odpowiedzi usłyszałem nieokreślony pomruk.
— Nie mam niestety nic. Musimy cierpieć do jutra.
Mruknął znowu, poczem nastąpiło dosłyszalne już pytanie:
— Czy i za dzisiaj otrzymam dwa piastry?
— Dostaniesz cztery.
Teraz słychać było w mruknięciu lekki zachwyt, potem na czas jakiś nastała cisza.
Zapadała noc. Gdy już ostatki światła gasnęły, wydało mi się, że w wyrwie między drzewami przemknęła się jakaś postać. Pomimo zmierzchu było to takie łudzące, że powstałem, by się przekonać, co to jest. Kurdowi poleciłem zostać przy strzelbach, których nie wziąłem, bo byłyby mi przeszkadzały. Uwiązałem psa na linewce i jąłem się skradać.
Musiałem obejść wgłębienie wyrwy, ale nie uszedłem jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzałem tę samą postać. W kilku skokach dostałem się na miejsce, przez które musiała przechodzić. Teraz dopiero zbliżyła się do mnie bezpośrednio. Już chciałem ją zaatakować, kiedy mi w tem Dojan przeszkodził. Zaskomlił przyjaźnie, a postać zatrzymała się z przestrachem.
— Zounds! Kto tu?
Dwa długie ramiona wyciągnęły się ku mnie.
— Lindsay! Sir Dawid! Wyście to naprawdę? — zawołałem.
— Oh! Ah! Master! Yes! Well! To ja! A w y? Ah, ah! Well! To wy także! Yes!
Nie posiadał się z radości i we mnie wywołał tą niespodzianką ogromną radość. Brał mnie w objęcia, ściskał i chciał pocałować, na uskutecznienie czego oczywiście jego nos nie bardzo pozwalał.
— Tego nie myślałem, sir Dawidzie, żebym was tutaj zastał.
— Nie? Goryl... o no! Węglarz powiedział przecież, że musimy tędy przechodzić.
— Widzicie, jak to się dobrze stało! Ale powiedzcie, jak ocaliliście się.
— Hm! To poszło prędko. Konia podemną zastrzelili, wygramoliłem się, zobaczyłem, że wszyscy pognali za wami i skoczyłem w bok.
— Zupełnie jak Allo.
— Allo? Także tak zrobił? Także tu?
— Siedzi tam. Chodźcie!
Zaprowadziłem go do naszego obserwatoryum. Radość Kurda była ogromna, kiedy ujrzał, że drugi z towarzyszy żyje i jest wolny. Wyraził ją głosem, który dałby się jedynie porównać z warczeniem popsutego kołowrotka.
— Jakżeż wam się udało? — spytał Lindsay.
Opowiedziałem mu wszystko.
— A więc koń wasz nieuszkodzony?
— Nie, z wyjątkiem nabrzęku.
— A mój nie żyje! Dzielne zwierzę! Wystrzelam tych Bebbehów! Wszystkich! Yes!
— A czy macie jeszcze swoją strzelbę?
— Strzelbę? Miałem ją zostawić im? Oto leży.
W ciemności nie zauważyłem tej szczęśliwej okoliczności.
— Więc cieszcie się, sir! Strata tej strzelby nie dałaby się powetować.
— Mam także nóż, rewolwer i naboje tu w worku.
— Co za szczęście, że nie mieliście ich w torbie u siodła! Ale, czy macie choć jakie słabe pojęcie o tem, czy jeszcze kto z naszych nie umknął?
— Nikt. Halef leżał pod koniem, a Haddedihnowie znajdowali się już między tymi Bebbehami!
— Biada, w takim razie zginęli wszyscy trzej!
— Zaczekać, master! Allah akbar — Bóg jest wielki, jak mówią Turcy.
— Macie słuszność, sir. Miejmy nadzieję, a gdyby ta zawiodła, uczynimy wszystko, aby wyswobodzić naszych towarzyszy na wypadek, gdyby jeszcze żyli w niewoli.
— Słusznie, ale teraz spać. Jestem znużony; musiałem daleko iść piechotą! Spać bez koca! Nędzni Bebbehowie, nędzna okolica! Yes!
Zasnął razem z Kurdem. Ja natomiast czuwałem i jeszcze raz zawlokłem się na górę, aby zobaczyć konia. Następnie spróbowałem usnąć także, pozostawiając obowiązek czuwania wiernemu psu. Przerwało mi sen energiczne szturchnięcie w ramię. Ocknąłem się; dzień już szarzał.
— Co tam? — spytałem.
Zamiast odpowiedzi, wskazał Kurd pomiędzy drzewa ku przeciwległemu skrajowi lasu; wychylił się stamtąd rogacz, aby pójść do poblizkiego potoka napić się wody. Trzeba nam było mięsa, a chociaż wystrzał mógł nas zdradzić, chwyciłem za strzelbę, złożyłem się i wypaliłem. Na odgłos strzału zerwał się Lindsay na równe nogi.
— Co to? Gdzie nieprzyjaciel? Jak? Gdzie? Yes!
— Tam leży, sir.
Spojrzał we wskazanym kierunku.
— Ah! Roe-buck — rogacz! Przepysznie! Bardzo się przyda! Nic nie jadłem od wczoraj w południe. Well!
Allo pośpieszył po zabitą zwierzynę, a w kilka minut płonął w ukryciu ogień, nad którym skwierczała soczysta pieczeń. W ten sposób zaspokoiliśmy odrazu głód, a i Dojan otrzymał także swoją część.
Podczas jedzenia powzięliśmy postanowienie zaczekać aż do południa, potem zaś zbadać, co słychać z Bebbehami. Podczas rozmowy zerwał się nagle Dojan i jął wpatrywać się w las. Przez pewien czas zdawało się, że sam nie jest całkiem pewien siebie, potem jednak jednym susem oddalił się, nie oglądnąwszy się na mnie. Zerwałem się, aby chwycić za strzelbę i pośpieszyć za nim, lecz zatrzymałem się natychmiast, usłyszawszy głośne, radosne skomlenie zwierzęcia.
Zaraz potem pojawił się mały hadżi Halef Omar bez konia wprawdzie, ale w pełnym rynsztunku: ze strzelbą, pistoletami i sztyletem za pasem.
— Hamdullillah, zihdi, że cię oglądam przy życiu — pozdrowił mnie. — Serce moje pełne było obawy, ale pocieszałem się, że żaden nieprzyjaciel twego Riha nie dogoni.
— Hadżi! — zawołał Lindsay. — Oh! Ah! Nie rozsiekany! Wspaniale, nieporównanie! Zaraz jeść pieczeń z nami! Well!
Poczciwy Lindsay wziął sprawę ze strony praktycznej. Halef niemniej był ucieszony, widząc zdrowym jego i przewodnika, ale nie pogardził też cielesnym posiłkiem i sięgnął zaraz po kawał pieczeni, podany mu przez Anglika.
— Jak uciekłeś, Halefie? — spytałem.
— Bebbehowie strzelili do naszych koni — odpowiedział. — Runął i mój, a ja zawisłem w strzemieniu. Nie troszczyli się o nas, bo szło im tylko o ciebie i twego Riha. To też ich Allah pokarał ślepotą, że nie widzieli, jak Kurd i ten master umknęli. Wreszcie uwolniłem się także, porwałem moją broń i uszedłem.
Co za nieostrożność ze strony tych Bebbehów! Strzelali tylko do koni, aby ująć jeźdźców i pozwolili im zbiec!
— Czy nie zauważyłeś Haddedihnów?
— Widziałem już podczas ucieczki, że ich pojmano.
— O, w takim razie nie wolno nam tracić czasu; ruszajmy!
— Zaczekaj, zihdi i pozwól mi dokończyć! Zniknąwszy szczęśliwie Bebbehom z oczu, pomyślałem, że będzie rozumniej zostać i przypatrzyć się nieprzyjaciołom, niźli uciekać. Wylazłem więc na drzewo i ukryłem się w jego liściach. Zostałem tam aż do wieczora i zlazłem dopiero wtedy, kiedy zrobiło się całkiem ciemno.
— Co widziałeś?
— Bebbehowie nie odchodzą. Rozbili obóz. Naliczyłem ośmdziesięciu wojowników.
— Z czego skład a się obóz?
— Pobudowali szałasy z gałęzi. W jednym z nich leżą Haddedihnowie ze związanemi nogami i rękami.
— Wiesz to na pewno?
— Tak, zihdi. Nie spałem wcale, lecz skradałem się dokoła obozu przez całą noc, bo przypuszczałem, że dostanę się do więźniów. Nie było możliwem. Tobie tylkoby się to udało, zihdi, bo ty dopiero przecież uczyłeś mnie tak się skradać.
— Czy nie mogłeś z jakiej okoliczności wywnioskować, dlaczego zostali? Nie pojmuję, czemu zaraz nie opuścili tego miejsca.
— Ja także nie; ale nie zdołałem się dowiedzieć niczego.
— Muszę cię pochwalić, Halefie, że udało ci się podejść ku nam niepostrzeżenie tak blizko. Z czego wnosiłeś, że będę tu właśnie?
— Znam twój sposób, zihdi; szukasz sobie zawsze miejsca, z którego nie dostrzeżony dla nikogo, możesz jednak sam widzieć.
— Wypocznij teraz, a ja się namyślę, co nam czynić należy. Allo, idź konia napoić i nakoś mu świeżej trawy!
Węglarz jeszcze się z ziemi nie podniósł, aby wykonać mój rozkaz, kiedy pies zlekka zaszczekał. Na skraju naszego wązkiego widnokręgu ukazał się jeździec, który szybko się zbliżył i przejechał obok nas galopem.
— Hallo! Czy mam go zmieść? — spytał Lindsay.
— Za żadną cenę!
— Ależ to Bebbeh!
— Zostawcie go! Nie jesteśmy skrytobójcami!
— Ale mielibyśmy konia!
— Już ja się o konie postaram.
— Hm! — uśmiechnął się. — Nie skrytobójcy, tylko rabusie! Chce kraść konie! Yes!
Pojawienie się tego Bebbeha zastanowiło mnie teraz znowu. Dlaczego swoich opuścił i dokąd dążył? Zagadka ta rozwiązała się sama może w godzinę, gdyż ten sam jeździec przejechał obok nas z powrotem, ani nie przeczuwając, żeśmy tak blizko.
— Co tam robił na dole ten drab? — spytał Lindsay.
— To posłaniec.
— Posłaniec? Od kogo?
— Od szejka Gazal Gaboyi.
— Do kogo?
— Do oddziału Bebbehów, który o półgodziny stąd w dół obsadził drogę.
— Skąd wiecie o tem?
— Tak przypuszczam. Ten szejk dowiedział się w jakiś sposób, że nadjedziemy i zastawił nam drogę w dwu miejscach, aby drugi oddział pochwytał tych, którzy ujdą pierwszemu.
— Pięknie obmyślane, jeśli to prawda!
Musiałem to zbadać. Umówiliśmy się, że Anglik z węglarzem zostaną przy koniu w naszem dotychczasowem ukryciu, ja zaś z Halefem wyjdę na zwiady. Jeślibym jednak nie wrócił do następnego południa, to sir Dawid ma na moim karym udać się pod przewodnictwem węglarza do Bistanu i tam czekać na mnie przez dni czternaście.
— Jeślibym do tego czasu nie powrócił razem z Halefem — dodałem — w takim razie nie żyjemy, a wy, sir Dawidzie, możecie objąć po mnie spadek.
— Hm! Testament! To straszne! Wytłukłbym cały Kurdystan! Spadek? Co takiego? — zapytał dzielny syn Albionu.
— Mój koń — odrzekłem.
— Nie chcę go! Jeśli zginiecie, to niech cały kraj ten przepadnie razem z wszystkimi końmi, wołami, owcami, Bebbehami, ze wszystkiem! Well!
— Wiecie zatem już wszystko. Mam jeszcze tylko dać wskazówki Kurdowi z Banny.
— Tylko wytłómaczcie mu wszystko jasno, sir! Nie potrafię się z nim ani słowem rozmówić. Piękna rozmowa! Nadzwyczajna przyjemność! Pyszne! Mogłem w Old England zostać! Nie potrzeba mi fowling-bullów! Yes!
Musiałem go zostawić w tej łagodnej rozpaczy, a sam pouczywszy Alla, jak ma postąpić, zarzuciłem obie strzelby na ramiona i powierzyłem się przewodnictwu Halefa.
Prowadził mię tą samą drogą, którą rano tu przyszedł i dowiódł przytem, że był moim uczniem pojętnym. Umiał wyzyskać najdrobniejsze ukrycie, oceniał bystro teren, a nogi stawiał zawsze tak ostrożnie, że nawet Indyaninowi z trudem tylko byłoby się udało iść naszym śladem bez przerwy.
Szliśmy ciągle pomiędzy drzewami, ale zawsze tak, że pomiędzy pniami mieliśmy przed sobą wolne pole. Psa miałem z sobą, a że szliśmy ciągle pod wiatr, więc nie było obawy, żeby nas kto mógł zaskoczyć.
Wkońcu doszliśmy do okolicy, w której na nas napadnięto. Halef chciał mi dalej towarzyszyć, lecz na to nie pozwoliłem.
— Gdyby mię schwytali — powiedziałem mu — to będziesz wiedział, gdzie znaleźć Anglika. Na razie będzie najlepiej, jeśli wyleziesz na jedną z tych pinii, stojących tak blizko siebie, że gałęzie ich tworzą gęstą plątaninę i doskonałe ukrycie. Rozróżniasz wybornie huk mojej strzelby, albo szybkie odgłosy sztućca od głosu innych strzelb. Jestem w niebezpieczeństwie tylko wówczas, jeżeli usłyszysz moje wystrzały.
— A co mam w takim razie zrobić?
— Siedzieć dalej, dopóki cię głośno nie zawołam. A teraz wyłaź na górę!
Wziąłem psa całkiem krótko i jąłem skradać się dalej. Była to rzeczywiście gra niebezpieczna puszczać się w biały dzień tak blizko ku nieprzyjacielskiemu obozowi, żeby go zobaczyć i przypatrzyć mu się dokładnie.
W jakiś czas ujrzałem pierwszy szałas. Zbudowany był w sposób bardzo pierwotny z gałęzi w kształcie piramidy. Cofnąłem się znowu, aby wpierw szerzej obóz okrążyć; musiałem stwierdzić, czy Bebbehowie nie znajdują się głębiej w lesie. W tym wypadku miałbym ich za plecami i mogliby mnie zobaczyć.
Skradałem się od drzewa do drzewa, wyszukując najgrubsze pnie i wsłuchując się ciągle w samotną głuszę boru. Niebawem też spostrzegłem, że ostrożność moja nie była wcale zbyteczna, gdyż wydało mi się, jakobym słyszał głosy ludzkie, a równocześnie trącił mnie Dojan nosem. Szlachetne zwierzę rozumiało instynktownie, że mu się teraz nie wolno odezwać i nie spuszczało ze mnie swoich wielkich, rozumnych oczu.
Zwróciwszy się w tym kierunku, skąd doleciały mię głosy, ujrzałem niebawem trzech ludzi, siedzących pod drzewem, dokoła którego rosły młode, wysokie na pięć stóp zaledwie krzaki wawrzynowiśni. Miejsce było jak stworzone do podsłuchiwania. Ponieważ przypuszczałem, że przedmiotem rozmowy będzie wczorajsze zdarzenie, obszedłem ich zdaleka, a następnie położyłem się na ziemi i przyczołgałem się aż do krzaków, skąd mogłem dobrze słyszeć ich słowa.
Jakże się zdumiałem, kiedy w jednym z Kurdów poznałem tego samego, który leżał dwukrotnie pod Dojanem, którego wypuściłem, ponieważ podawał się za Dżiafa! Dojan poznał go także i oczy jego zamigotały wrogo w stronę Kurda, chociaż głosu z siebie nie wydał. Dobrze więc widział Allo. Ten Kurd to był Bebbeh, postawiony na straży, aby donieść o naszem nadejściu. Miał on wówczas z pewnością gdzieś w pobliżu ukrytego konia i pojechał naprzód przed nami, a my przypuszczaliśmy, że się udał na północ.
— Oni byli wszyscy głupi! — usłyszałem, jak mówił.— Ale najgłupszy był ten, który jeździ na pięknym karoszu.
Czyżby tu o mnie mówiono? Bardzo pochlebne!
— Gdyby był pozostałych Bejatów nie uwięził i nie obraził — ciągnął Kurd dalej — nie byliby nam powtórzyli podsłuchanej przez siebie jego rozmowy, w której podał zamierzoną drogą.
A więc i ta zagadka rozwiązana! Podsłuchano nasz plan rozłączenia się z Bejatami, a ci zdradzili go potem Bebbehom, aby sobie przez to pozyskać pobłażliwość zwycięzców.
— Głupi był następnie dlatego — zauważył drugi Kurd — że dał się tobie oszukać.
— Tak, ale głupi był także Gaza! Gaboya, że kazał nam oszczędzać jeźdźców i karego konia. Ludzi nie było szkoda, tylko konia. Teraz czterech nam uciekło razem z dowódcą, a ponieważ już koni nie mają, mogą uchodzić przez najdziksze ustępy. Na koniach byliby pojechali zastawioną przez nas drogą.
Ci trzej Bebbehowie zbierali przedtem grzyby, a teraz je krajali i czyścili, aby je potem zanieść do obozu. Ta czynność dała im sposobność do poufnej wymiany zapatrywań na te sprawy.
— Cóż więc postanowił szejk?
— Wysłał na dół posłańca. Tamten oddział ma czekać, dopóki słońce nie stanie najwyżej. Jeżeli do tego czasu nie znajdzie się żaden ze zbiegów, to mają ruszyć, aby się z nami połączyć, ponieważ już zbiegowie na pewne uciekli. My wyruszymy dziś jeszcze.
— Co się stanie z obydwoma więźniami?
— To jacyś ludzie dostojni, ponieważ nie wymówili jeszcze ani słowa. Ale powiedzą nam jeszcze, co są za jedni i zapłacą poważny okup, jeżeli nie zechcą zginąć.
Usłyszałem już dość i cofnąłem się ostrożnie. Bebbehowie skończyli robotę, a gdyby się podnieśli z miejsca, mogli mię spostrzec.
Byłem więc głupi, najgłupszy z nas wszystkich! Musiałem niestety przyjąć ten komplement, nie mogąc nań odpowiedzieć. Najwięcej kłopotu sprawiała mi ta okoliczność, że Bebbehowie mieli już w południe wyruszyć, gdyż do tego czasu należało uwolnić Haddedihnów. Ale w jaki sposób?
Bebbehowie powstali ze swoich miejsc; nie oddaliłem się więc za prędko. Ten, który podawał się za Dżiafa, rzekł do tamtych:
— Idźcie! Ja zajrzę najpierw do koni.
Poszedłem za nim z daleka. Bezwiednie zaprowadził mnie do wgłębienia, którego dnem płynął mały strumyczek. Pasło się tam około ośmdziesięciu koni, poprzywiązywanych do drzew i krzaków, i to w takiej od siebie odległości, że każdy miał dość zieleni bez zbliżania się do drugiego. Miejsce było jasne, słoneczne, a od pierwszego do ostatniego konia było może ośmset kroków.
Mogłem się z góry wszystkiemu przypatrzyć! Były tam konie przepyszne i w duchu wybrałem już sobie sześć najlepszych. Najwięcej ucieszyło mię to, że tylko jeden Kurd był na straży.
Mój poniewolny przewodnik pochodził koło łysego gniadosza, najlepszego może ze wszystkich koni. Był widocznie jego właścicielem; postanowiłem więc w nagrodę za uprzejmy komplement dać mu sposobność przejechania się do domu na własnych nogach.
Pomówił kilka słów ze strażnikiem i poszedł ku obozowi. Udałem się znowu za nim z przeświadczeniem, że w dalszym promieniu od obozu nie spotkam nikogo. Mogłem się więc puścić w bezpośrednie pobliże nieprzyjaciela.
Po starannem i powolnem zbadaniu naliczyłem szesnaście szałasów, które tworzyły pod drzewami rodzaj półkola. W największym mieszkał widocznie szejk Gazal Gaboya, gdyż szczyt jego zdobiła chusta turbanu. Stał w samym środku półkola tak, że bardzo łatwo mogłem się do niego zbliżyć; obok szałasu szejka stał drugi, w którym znajdowali się jeńcy, gdyż siedzieli przed nim dwaj Kurdowie ze strzelbami na ramieniu.
Teraz mogłem już wrócić do Halefa. Był jeszcze na drzewie i zlazł dopiero teraz. Wyłuszczyłem mu mój, co prawda, zuchwały plan oswobodzenia Hadedihnów, poczem ukryliśmy się w miejscu, z którego mogliśmy objąć wzrokiem całą drogę. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy rozpoczęcia działania. Takie oczekiwanie ma w sobie zawsze coś podniecającego i trawiącego, gdy przeciwnie chwila czynu chłodzi nerwy i uspokaja.
Tak upłynęły ze dwie godziny. Wtem ujrzeliśmy zbliżającego się z dołu jeźdźca.
— Ten pewnie doniesie o przybyciu drugiego oddziału — rzekł Halef.
— Może być. Czy widziałeś ten wysoki dąb powyżej wgłębienia, w którem się konie znajdują?
— Tak, zihdi.
— Zakradnij się teraz tam i czekaj na mnie. Muszę usłyszeć, co opowie ten jeździec. Masz tu Dojana; nie potrzeba mi go w tej chwili. Weź także strzelby ze sobą!
Halef wziął psa i strzelby i oddalił się, ja zaś pośpieszyłem ku namiotowi szejka, aby usłyszeć, o czem będą mówili. Zaledwie umieściłem się za drzewem, przycwałował jeździec i zeskoczył z konia.
— Gdzie szejk? — zapytał.
— Tam, w namiocie!
Gazal Gaboya wyszedł naprzeciw niego.
— Jaką wieść przynosisz?
— Wojownicy zaraz przybędą.
— Nie widzieliście żadnego ze zbiegłych?
— Żadnego.
— Mieliście oczy zamknięte!
— Czuwaliśmy przez całą noc aż do teraz, obsadziliśmy wszystkie boczne doliny, ale nie widzieliśmy nikogo.
— Oto nadchodzą! — zawołano przed obozem.
Na ten okrzyk pośpieszyło wszystko na polanę; przyłączyli się nawet obaj strażnicy. Wiedzieli przecież, że jeńcy są skrępowani!
Sposobność była korzystniejsza, niż myślałem. Jednym skokiem stanąłem za namiotem jeńców... dwa cięcia nożem i znalazłem się w jego wnętrzu. Leżeli obaj ze związanemi rękami i nogami.
— Mohammed Eminie, Amadzie el Ghandur! Raz, dwa!
Dwie sekundy wystarczyły na rozcięcie więzów.
— Chodźcie, prędko!
— Bez broni? — spytał Mohammed Emin.
— Kto wam ją odebrał?
— Szejk ją ma w swoim namiocie.
Wyszedłem tyłem i spojrzałem dokoła. Nikt nie zważał na obóz.
— Za mną!
Skoczyłem do namiotu szejka, a Haddedihnowie wraz ze mną. Byli podnieceni, jak w gorączce. Tu wisiała ich broń, leżały pistolety i długa perska flinta, własność szejka. Zabrałem pistolety i flintę i znów wyjrzałem; wciąż jeszcze nikt nie zwracał na nas uwagi. Wyszliśmy chyłkiem na dwór i pognaliśmy ku dolince. Była ona oddalona o pięć minut drogi, ale już we dwie minuty znaleźliśmy się obok Halefa.
— Maszallah! Cud Boski! — zawołał.
— Teraz do koni! — krzyknąłem.
Strażnik siedział odwrócony do nas tyłem. Na moje skinienie skoczył pies ku niemu i powalił go w jednej chwili na ziemię. Kurd krzyknął raz, ale do ponownego okrzyku nie miał już odwagi. Wskazałem na sześć najlepszych koni i zawołałem: Amadzie el Ghandur, trzymaj je! Halefie i Mohammedzie, resztę rozpędzić prędko do lasu! Zrozumieli mnie natychmiast. Właśnie podniósł się za nami okrzyk powitalny, kiedy skakaliśmy od konia do konia, aby poprzecinać sznury. Dwadzieścia pięć lin wypadło na jednego męża; z tem uporaliśmy się szybko, poczem kijami i kamieniami pognaliśmy w las rozpętane zwierzęta. Miałem na sobie trzy strzelby, a za pasem dwa pistolety. Z tem wsiadłem na gniadego i wziąłem drugiego konia na linę.
— Naprzód! Największy czas!
Nie oglądając się, popędziłem moje konie w górę po stromem zboczu; potem otoczył nas ciemny bór. Tu z powodu złego gruntu jechaliśmy bardzo powoli, zwłaszcza że musieliśmy jeszcze okrążać. Niebawem dostaliśmy się jednak na lepszą ścieżkę, gdzie już mogliśmy puścić w skok nasze zwierzęta.
Wtem usłyszeliśmy za sobą głośny wrzask, ale nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad jego właściwą przyczyną. Naprzód!
Mieliśmy jechać wielkiem półkolem, gdy naraz całkiem w tyle, gdzie się ono zaczynało, ukazali się teraz dwaj jeźdźcy. Skoro nas tylko ujrzeli, wrócił jeden z nich, a drugi puścił się za nami.
— Cwałem, najszybszym cwałem, bo stracę mego ogiera! — zawołałem. — Będziemy ich zaraz mieli na piętach!
Wybór koni był dobry, gdyż okazały się znakomitymi biegunami. Wnet ukazał się nasz róg lasu. Dostawszy się tam, zatrzymaliśmy się pod drzewami. Dostrzegłem tylko samego Alla.
— Gdzie emir? — spytałem go.
— Na górze przy koniu.
— Masz tutaj flintę. Siadaj na tego kasztana; to twój!
Popędziłem do groty. Leżała o kwadrans drogi, ale sądzę, że nie byłem na górze później jak w pięciu minutach. Tu siedział Lindsay.
— Już tu, master? Oh! Ah! Jak poszło, he?
— Dobrze, dobrze! Teraz niema czasu, bo nas ścigają. Gońcie z całych sił na dół, sir, tam jest koń dla was!
— Ścigają? Ah! Pięknie! Wspaniale! Koń dla mnie? Dobrze! Well!
Runął raczej z góry, niż zeszedł. Odwiązałem karego i sprowadziłem go na dół. Nie poszło to tak szybko, jak sobie tego życzyłem, i kiedy doszedłem do towarzyszy, siedzieli już wszyscy oddawna na swoich koniach, a Halef trzymał szóstego na linie.
— To długo trwało, effendi — rzekł Mohammed Emin. — Patrz, już za późno!
Wskazał ręką po za siebie, gdzie właśnie ukazał się jeździec, który nas ścigał. Spojrzałem nań ostro i poznałem tego człowieka.
— Czy go poznajecie? — spytałem.
— Tak, zihdi — odrzekł Halef. — To ten wczorajszy Dżiaf.
— To Bebbeh i zdradził nas. Puśćcie go naprzód, a będzie nasz.
— A jeżeli tymczasem inni nadjadą?
— To nie uda się tak prędko. Sir Dawidzie! Pojedziemy naprzód i weźmiemy tego jeźdźca między siebie. Gdyby się bronił, wytrącimy mu broń z ręki.
— Pięknie, master! Pysznie! Yes!
Teraz zniknął Bebbeh za najbliższym zakrętem drogi, a my wychyliliśmy się z naszej kryjówki. Dostawszy się z Lindsayem do tego załomu, zbliżyliśmy się do Bebbeha na pięćdziesiąt kroków. Usłyszał nas i odwrócił się. Poznawszy nas, tak się w pierwszej chwili przestraszył, że mimowolnie konia zatrzymał. Przypuszczał, żeśmy już przed nim, a tymczasem ujrzał nas za sobą. Zanim ochłonął, pochwyciliśmy go.
Sięgnął po nóż, ale schwyciłem dłoń jego i ścisnąłem tak silnie, że go wypuścił. Lindsay wyrwał mu włócznię, ja zaś równocześnie przeciąłem rzemień, na którym zwisała mu strzelba przez plecy, tak, że upadła. Był rozbrojony, a koń jego gnał razem z naszymi pełnym biegiem. Wobec tego poddał się swemu losowi.
— Co z tym drabem zrobimy, master? — zapytał Lindsay.
— Ukarzemy go!
— Yes! Fałszywy Dżiaf! Jaka kara?
— Nie wiem. Naradzimy się nad tem.
— Pięknie! Posiedzenie! Izba wyższa, izba niższa! Well! Jak uwolniliście Haddedihnów?
Opowiedziałem mu w krótkich zarysach. Doszedłszy do tej części opowiadania, w której Dojan unieruchomił straż przy koniach, zatrzymałem się nagle.
— O biada! Cóż ja uczyniłem!
— Co, master? Przecież wszystko dobrze!
— Zapomniałem w pośpiechu odwołać psa od tego człowieka!
— Oh! Ah! To niemiłe! Przybiegnie!
— Nigdy! On już nie żyje, a strażnik także!
— Czemu zaraz: nie żyje?
Skoro go tylko kto dotknie, lub mu pogrozi, rozdziera gardło leżącemu pod nim człowiekowi. Wobec tego musieli go Bebbehowie zastrzelić. Gotówbym doprawdy zawrócić po tego psa, i wystawić się i na największe niebezpieczeństwo, lecz byłoby to bezcelowe niestety!
Na wieść o stracie wiernego i mądrego psa zmieszał się także Halef, a ja spędziłem resztę godzin tego dnia w głębokiem zniechęceniu. Wieczorem zatrzymaliśmy się i teraz dopiero skrępowano Bebbeha. Mimo pośpiechu zdołał Halef wpakować na luźnego konia nadpoczętego dopiero rogacza i w ten sposób mieliśmy się czem posilić.
Po posiłku wzięto jeńca na przesłuchanie. Nie przemówił dotychczas ani słówka. Znosił to wszystko oczywiście dlatego tylko z takim spokojem, że spodziewał się, iż towarzysze niebawem się pojawią, by go uwolnić.
— Słuchaj, człowiecze — zacząłem przesłuchanie. — Ktoś ty? Dżiaf czy Bebbeh?
Nie odpowiedział.
— Odpowiedz mi na pytanie!
Nie drgnął powieką.
— Halefie, zdejm mu turban i obetnij kosmyk włosów!
Jest to największa hańba, jak a może spotkać Kurda, i wogóle muzułmanina. Toteż kiedy Halef z nożem w prawej ręce sięgnął lewą do włosów, Bebbeh jął prosić:
— Panie, zostaw mi włosy! Będę odpowiadał.
— Dobrze! Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Bebbeh.
— Okłamałeś nas wczoraj!
— Wrogowi nie trzeba mówić prawdy.
— Zasady twoje są łotrowskie. Zresztą zaprzysiągłeś to, co powiedziałeś, na brodę proroka!
— Nie jest koniecznem dochowywać przysięgi, złożonej niewiernemu.
— Przysiągłeś także przed wiernymi; jest tu nas czterech takich!
— To mię nic nie obchodzi.
— Następnie nazwałeś mnie głupcem!
— To kłamstwo, panie!
— Powiedziałeś, że wszyscyśmy głupi, a ja najgłupszy! To prawda, ponieważ słyszały to moje własne uszy — poza obozem, gdyście grzyby krajali. Leżałem za krzakiem i przysłuchiwałem się waszej rozmowie, a potem zabrałem wam jeńców i konie. Widzisz zatem, czy istotnie jestem takim głupcem!
— Przebacz, panie!
— Nie mam nic do przebaczenia, ponieważ słowo z ust twoich nie może obrazić emira z Frankistanu. Puściłem cię wczoraj, bo żal mi cię było, a dzisiaj znowu jesteś w mym ręku. Kto z nas dwu jest rozumny? Czy ty jesteś bratem szejka Gazal Gaboyi?
— Nie.
— Hadżi Halefie, obetnij mu włosy!
To pomogło odrazu.
— Kto ci powiedział, że jestem bratem szejka?
— Ktoś, co cię zna.
— Więc powiedz, jakiego żądasz okupu?
— Chcieliście za tych dwu — wskazałem przytem na Haddedihnów — okupu; jesteście Kurdami. Ja nie biorę nigdy okupu, bo jestem chrześcijaninem. Wziąłem cię dlatego tylko do niewoli, żeby ci pokazać, że mamy więcej rozsądku, odwagi i sprytu, niż wy myślicie. Kto pierwszy spostrzegł dzisiaj, że wam uszli więźniowie?
— Szejk.
— Jak to zobaczył?
— Wszedł do swego namiotu i zauważył brak broni jeńców i własnej.
— Ja ją zabrałem.
— Sądzę, że chrześcijanin nic nie zabiera.
— To słuszne. Chrześcijanin nigdy nie bierze cudzej własności w sposób niedozwolony, ale też nie pozwala się obdzierać Kurdowi. Wystrzelaliście nam konie, które lubieliśmy, a ja wziąłem za to sześć waszych, które nam nie są miłe. Mieliśmy w torbach bardzo wiele potrzebnych nam rzeczy; zabraliście je, a ja wziąłem za to sobie flintę szejka i jego pistolety. Zamienialiśmy się; wy rozpoczęliście gwałtem tę zamianę, a ja gwałtem ją zakończyłem.
— Wasze konie były gorsze od naszych!
— To mię nic nie obchodzi, gdyż zanim je zabraliście, nie pytaliście, czy gorsze od tych, które ja wam miałem zabrać. Czemu nie zastrzelono mojego konia?
— Szejk chciał go mieć.
— Czy sądził w istocie, że go dostanie? A gdyby się to było stało, to byłbym go sobie odebrał napowrót. Kto zauważył dzisiaj brak koni?
— Także szejk. Wpadł do namiotu jeńców, a ujrzawszy, że ich niema, popędził do koni; już ich nie było.
— Czy nic nie znalazł?
— Strażnika leżącego pod psem.
— Co się z nim stało?
— Zostawiono go pod psem za karę za to, że nie uważał.
— To straszne! Czy wy ludzie?
— Szejk tak nakazał.
— A cóż z tobą się stanie, który także nie uważałeś? Leżałem za krzakiem wawrzynowiśni, o krok od ciebie, potem poszedłem za tobą do koni, bo nie wiedziałem, gdzie się znajdują, a w końcu także za tobą do obozu.
— Panie, nie mów tego szejkowi!
— Nie obawiaj się! Mam jedynie z tobą do czynienia. Powtórzę teraz twe odpowiedzi mym towarzyszom, a oni wydadzą wyrok. Nie będziemy cię sądzić my, chrześcijanie, lecz ci czterej muzułmanie!
Przetłómaczyłem towarzyszom rozmową z Bebbehem na język arabski.
— Co chcesz z nim uczynić? — spytał Mohammed.
— Nic — odpowiedziałem spokojnie.
— Emirze, on nas okłamał, oszukał i oddał w ręce nieprzyjaciela. Zasłużył na śmierć.
— Co więcej — dodał Amad el Ghandur — on przysiągł fałszywie na brodę proroka; zasłużył na śmierć potrójną.
— Co ty na to, zihdi? — spytał Halef.
— Teraz nic. Postanówcie wy, co się z nim ma stać!
Gdy mahometanie się naradzali, zapytał mnie Anglik:
— No i co z nim będzie?
— Nie wiem, a co wy byście uczynili?
— Hm! Zastrzelić!
— A czy mamy prawo do tego?
— Yes! Nawet bardzo!
— Droga prawna jest następująca: Wniesiemy skargę do naszych konsulatów, skąd pójdzie zażalenie do Konstantynopola, poczem basza z Sulimanii otrzyma rozkaz ukarania złoczyńców, jeżeli ich nie wynagrodzi.
— Piękna droga prawna!
— Ale jedynie dozwolona nam, jako obywatelom naszych państw. Co uczynicie z tym nieprzyjacielem, jako chrześcijanin?
— Idźcie ze swojemi pytaniami, master! Jestem Eglishman. Czyńcie, co chcecie!
— A jeżeli puszczę go wolno?
— To niech ucieka! Nie boję się go i nie potrzebuje ginąć przezemnie. Umożliwcie to lepiej, żebym mógł przywiesić mu nos mój; to byłaby najlepsza kara dla człowieka, który nas wczoraj za nos wodził tak, że spuchł nam w sposób daleko okazalszy, niż mój! Yes!
Bebbeh tracił widocznie cierpliwość. Podczas przerwy, która teraz nastała, zwrócił się do mnie:
— Panie, co się ze mną stanie?
— To będzie całkiem zależało od ciebie. Przez kogo chcesz być sądzonym? Czy przez tych czterech ludzi, których nazywacie wiernymi, czy też przez nas dwu, których przezywacie „giaurami“?
— Chodih, ja modlę się do Allaha i proroka. Niechaj sądzą mnie tylko mężowie, którzy są prawdziwymi wiernymi!
— Niech się stanie twoja wola! My dwaj przebaczylibyśmy tobie i puścilibyśmy cię jutro. Umywam teraz ręce. Niech ci się stanie, jak sobie życzyłeś; obyś nie żałował, że wątpiłeś w słowo chrześcijanina i odepchnąłeś jego litość od siebie!
W końcu doszli tamci do postanowienia.
— Emirze, my go zastrzelimy — rzekł Mohammed Emin.
— Na to ja żadną miarą nie zgodzę się — odparłem.
— On znieważył proroka!
— Czy wy macie to sądzić? Niechaj on sam załatwi to z Imamem, z prorokiem, lub z własnem sumieniem!
— On był szpiegiem i zdradził nas!
— Czy kto z nas stracił życie z tego powodu?
— Nie, lecz my straciliśmy co innego.
— Wynagrodziliśmy sobie to lepszem. Hadżi Halefie Omarze, ty znasz moje zapatrywanie. Przykro mi widzieć cię takim krwi żądnym.
— Zihdi, tego nie chciałem! — usprawiedliwiał się gorliwie. — Chcieli tego tylko Haddedihnowie i Bannah.
— Moje zdanie jest takie, że Bannah nie ma tu nic do gadania. On jest naszym przewodnikiem i otrzymuje za to zapłatę. Zmieńcie wyrok!
Zaczęli znów szeptać ze sobą, poczem Mohammed Emin doniósł mi o wyniku narady.
— Emirze, nie chcemy życia jego, lecz niechaj zostanie zniesławiony. Weźmiemy mu kosmyk włosów i oćwiczymy go rózgami po twarzy. Kto ma na sobie takie znaki, ten stracił cześć na zawsze.
— To jeszcze okropniejsze, niż śmierć, a niema żadnego skutku. Spoliczkowałem jednego z Bebbehów, ponieważ zelżył mą wiarę, a potem walczył on przeciwko mnie u boku szejka. Czyż zniesławiły go te razy?
— Obcięcie kosmyka zniesławi go z pewnością!
— Zatrzyma turban na głowie tak, żeby tego nie dostrzeżono.
— Sam kazałeś mu pierwej obciąć!
— Nie; ja nie uczyniłbym tego. Była to tylko groźba, by go zmusić do zeznań. Czemu wogóle chcecie tych Bebbehów jeszcze bardziej na nas rozgoryczyć? Czują względem nas prawo za sobą, ponieważ sądzą, że byliśmy sprzymierzeńcami Bejatów. Nie mogą wiedzieć o tem, że nie zgodzilibyśmy się na taki rozbój; nie wiedzą, że otwarcie w oczy powiedziałem Hajder Mirlamowi, iż byłbym ostrzegł Bebbehów, gdybym był mógł; spotkali nas pośród zbójów i traktują nas jako takich. Teraz uszliśmy im szczęśliwie i może dadzą nam spokój; czyż chcecie okrucieństwem zmusić ich do tego, by prześladowali nas dalej?
— Emirze, byliśmy u nich w niewoli i musimy się zemścić!
— I ja byłem w niewoli, częściej niż wy, a nie mściłem się. Rais z Szordu, Nedżir Bej, pojmał mnie, oswobodziłem się sam i przebaczyłem mu; potem został mym przyjacielem. Czyż to nie było lepiej, niż gdyby było między nami stanęło widmo przelanej krwi?
— Emirze, ty jesteś chrześcijanin, a chrześcijanie są albo zdrajcy, albo baby!
— Mohammed Eminie, powtórz to raz jeszcze, a w tej minucie droga twoja pójdzie w prawo, moja zaś w lewo. Nie lżyłem nigdy twej wiary, czemu czynisz to z moją? Czy widziałeś kiedy mnie lub Dawida Lindsay-Beja zdrajcą lub babą? Mógłbym teraz bardzo łatwo obrazić Islam i powiedzieć, że muzułmanie są niewdzięczni, gdyż zapominają, co chrześcijanin dla nich uczynił. Ale nie robię tego, bo wiem, że choć ktoś czasem da się unieść krwi swojej, to z drugiej strony jest wielu takich, którzy umieją zapanować nad sobą!
Zerwał się na to i wyciągnął do mnie obie ręce.
— Emirze, przebacz mi! Broda moja jest biała, a twoja ciemna jeszcze, ale chociaż serce twoje młode i gorące, rozum twój ma dojrzałość podeszłego wieku. Oddajemy ci tego człowieka; uczyń z nim, co ci się spodoba!
— Mohammedzie, dziękuję ci! Czy i syn twój zgadza się na to?
— Tak, effendi — odrzekł Amad el Ghandur.
Zwróciłem się ucieszony do jeńca:
— Okłamałeś mnie raz. Czy obiecujesz mi teraz prawdę powiedzieć?
— Przyrzekam!
— Jeśli rozpuszczę ci teraz więzy, a ty przyrzekniesz mi nie uciec mimo to, czy słowa dotrzymasz?
— Przyrzekam ci to, panie!
— Dobrze! Ci czterej muzułmanie wracają ci wolność. Dziś jeszcze z nami zostaniesz, a jutro możesz odejść, gdzie ci się spodoba.
Rozwiązałem mu ręce i nogi.
— Panie — rzekł — mam cię nie okłamywać, a ty sam powiedziałeś mi teraz nieprawdę.
— O ile?
— Powiadasz, że ci mężowie dali mi wolność, a to nieprawda. Ty jedynie mi ją dałeś. Oni mię chcieli rozstrzelać, potem oćwiczyć i wziąć mi ozdobę wiernego, ale ty się zlitowałeś nademną. Rozumiałem każde słowo, gdyż mówię po arabsku tak samo, jak po kurdyjsku. A teraz wiem też ze słów twoich, że nie pomagaliście Bejatom, lecz byliście przyjaciółmi Bebbehów. Emirze, jesteś chrześcijanin. Nienawidziłem chrześcijan; dziś poznaję ich lepiej. Czy chcesz być mym przyjacielem i bratem?
— Chcę!
— Czy zaufasz mi i zostaniesz tutaj, mimo, że jutro będą tu wasi prześladowcy?
— Ufam ci!
— Podaj mi rękę!
— Masz! Ale czy i towarzysze moi mają bezpieczeństwo zapewnione?
— Każdy, kto należy do ciebie. Nie żądałeś odemnie okupu, ocaliłeś mi życie, a potem honor; ani tobie, ani twoim włos nie może spaść z głowy!
W ten sposób pozbyliśmy się już wszelkich obaw! Nie miałem pojęcia, że ten człowiek umiał po arabsku, byłem jednak szczęśliwy, że tej okoliczności zawdzięczałem zwycięstwo. Dla uczczenia tego zwycięstwa, dobyłem resztek tytoniu z torby przy siodle; niedużo tego było, ale wonny dym wywołał przecież nastrój, zupełnie odmienny od tego, w którym zaczęliśmy nasze jury.
W wesołem usposobieniu pokładliśmy się spać, odważywszy się nawet nie stawiać warty.
Nazajutrz rano przedstawiła się sprawa mniej romantycznie, niż przy migotliwem, poetycznem, świetle obozowego ogniska w dniu wczorajszym; postanowiłem jednak mimo to okazać Bebbehowi szczere zaufanie.
— Jesteś więc wolny — rzekłem doń. — Tam stoi twój koń, a broń znajdziesz po drodze.
— Moi ludzie ją znajdą; ja tu zostanę — odpowiedział.
— A jeżeli nie przyjdą?
— Przyjdą! — odparł stanowczo — a ja sam postaram się o to, żeby nas nie minęli.
Przebyliśmy ostatnią noc w bocznej dolinie o takim skręcie i tak wązkiem wejściu, że nawet za dnia niepodobna było nas spostrzec od strony doliny głównej. Bebbeh podszedł ku wejściu i tak się tam ustawił, że mógł okiem rzucić daleko. Czekaliśmy z ciekawością na to, co miało nastąpić.
— A jeśli nas ponownie oszuka? — zapytał Mohammed Emin.
— Ufam mu! Wiedział przecież, że mamy mu wrócić wolność i nie miał potrzeby przyznawać się do tego, że rozumiał każde słowo naszej rozmowy. Przypuszczam na pewno, że ma względem nas zamiary uczciwe.
— Ale skoro nas przecież podejdzie, wówczas będzie pierwszym, którego kula moja dosięgnie!
— Wówczas nie zasłużyłby na nic innego.
I Dawid Lindsay nie był widocznie w zgodzie z samym sobą.
— Master, on siedzi tam u wchodu — rzekł — a jeśli nas jeszcze raz okłamie, wówczas będziemy w najokropniejszej matni, jaka się da pomyśleć. Nie miejcie mi tego za złe, że obejrzę się za moją bronią i za nowym koniem!
Co prawda, wziąłem na siebie nadzwyczajną odpowiedzialność i przyznaję chętnie, że mi w duchu było nieswojo. Szczęściem rozstrzygnięcie nie kazało na się czekać zbyt długo. Bebbeh podniósł się i osłaniając oczy ręką, jął uważnie w dal się wpatrywać, poczem udał się do swego konia, aby go dosiąść co prędzej.
— Dokąd? — spytałem.
— Naprzeciw Bebbehów — odrzekł — oni nadchodzą. Pozwól, panie, że ich przygotuję!
— Dobrze!
Odjechał, a Mohammed Emin zauważył:
— Emirze, czy jednak nie popełniłeś błędu?
— Mam nadzieję, że postępowanie moje jest odpowiednie. Zawarliśmy pokój i gdybym mu okazywał nieufność, to mogłoby go to właśnie zmienić znowu w nieprzyjaciela.
— Ale był w naszym ręku i miał być dla nas zakładnikiem!
— Wróci w każdym razie. Konie nasze tak stoją, że każdej chwili możemy ich dosiąść. Miejcie broń w pogotowiu, ale tak, żeby to nie wpadało w oczy.
— Co to pomoże, emirze! Ich będzie wielu, a ty chcesz, żebyśmy strzelali tylko do koni, a nie do jeźdźców.
— Mohammed Eminie, powiadam ci, że jeżeli ten Bebbeh zdradę nam knuje, to nie możemy się ocalić zabiciem koni, a ja będę pierwszym, który mierzyć będzie do jeźdźców. Siedźcie dalej spokojnie, a ja ustawię się przy wejściu. Możecie potem stosować się do tego, co ja uczynię.
Podprowadziłem konia do wylotu wąwozu, z którego można było spojrzeć na dolinę, wsiadłem nań i wziąłem sztuciec do ręki. Wychyliwszy się nieco, mogłem objąć wzrokiem płaszczyznę i ujrzałem niedaleko gęsty oddział jeźdźców, który zatrzymał się, aby wysłuchać przemowy szejkowego brata. Po chwili odłączyło się od oddziału dwu jeźdźców i ruszyło ku naszej dolince, podczas gdy reszta pozostała na miejscu. Poznałem, że to szejk Gazal Gaboya z bratem i zrozumiałem, że nie mamy już powodu do obaw.
Przybywszy i spostrzegłszy mnie, zatrzymał obok mnie konia. Wyraz jego opalonej twarzy był wciąż jeszcze nieprzyjazny, a w pytaniu jego brzmiała nieomal groźba.
— Czego tu chcesz?
— Przyjąć ciebie — odrzekłem krótko.
— Ale przyjęcie twoje niebardzo uprzejme, cudzoziemcze!
— Żądasz może od emira z Zachodu, żeby obchodził się z tobą przyjaźniej, niż ty z nim postępujesz?
— Człowieku, tyś bardzo dumny! Czemu siedzisz na koniu?
— Bo i ty jesteś na koniu.
— Chodź do twych towarzyszy! Ten mąż, który jest synem mojego ojca, życzy sobie, żebym zbadał, czy wam możemy przebaczyć.
— Więc chodź! Moi ludzie chcą się naradzić, czy was ukarać, czy ułaskawić!
Tego mu było za wiele.
— Człowieku — zawołał do mnie — zważ na to, kto wy jesteście, a kto my!
— Zważam na to — odrzekłem spokojnie.
— Was jest tylko sześciu!
Skinąłem głową z uśmiechem.
— A nas całe wojsko.
— Skinąłem znowu.
— Więc bądź posłusznym i puszczaj nas!
Skinąłem po raz trzeci i usunąłem konia na bok tak, że szejk i brat jego mogli się przesunąć przez wązkie wejście. Teraz wygraliśmy, gdyż skoroby szejk wbrew woli brata chciał w dalszym ciągu przedsiębrać kroki nieprzyjacielskie, byłby w naszej mocy.
Obaj podjechali ku grupie towarzyszy, zsiedli z koni i usadowili się na ziemi, poczem i ja zrobiłem to samo.
— Czy to przyjaźnie, czy wrogo, master? — spytał mię Lindsay.
— Nie wiem jeszcze, ale chcecie współdziałać?
— To się rozumie! Yes!
— Za chwilę powstaniecie z miną obojętną...
— Well! Straszliwie obojętną!
— Pójdziecie do wchodu i staniecie na straży.
— Watch-man? Bardzo pięknie! Pysznie!
— Gdybyście ujrzeli, że Bebbehowie tam na polu ruszają z miejsca, aby się zbliżyć, wówczas zawołacie...
— Yes! Krzyknę bardzo głośno.
— A gdyby któryś z tych dwu chciał się wydostać bez mego pozwolenia, położycie go trupem.
— Well! Wezmę z sobą mój shoot-stick![1] All right! Jestem Dawid Lindsay! Nie robię żartów! Yes! Obaj Bebbehowie słyszeli oczywiście tę rozmowę.
— Czemu mówicie w obcym języku? — spytał szejk podejrzliwie.
— Ponieważ ten waleczny emir z Zachodu mówi tylko językiem swego narodu — odrzekłem, w skazując na Lindsaya.
— Waleczny? Czy który z was jest rzeczywiście waleczny? — rzekł szejk, a po chwili dodał z bardzo lekceważącym ruchem ręki: — Uciekaliście przed nami!
— Prawdę powiadasz, szejku — odrzekłem ze śmiechem. — Umknęliśmy wam po dwakroć, ponieważ jesteśmy od was mężniejsi i waleczniejsi. Żaden Bebbeh nie może mierzyć się z mężem Zachodu.
— Człowieku, chcesz mię obrazić?
— Gazal Gaboyo, niech dusza twoja się uspokoi, aby oko zachowało swą jasność. Przychodzisz do nas naradzić się nad pokojem, ale jeżeli chcesz go rzeczywiście uzyskać, to musisz być więcej uprzejmym niż dotychczas. Jest nas mężów niewielu, a was, jak to sam mówisz, wojsko całe, a jednak to wojsko nie zdołało nas zatrzymać. Czy to hańba dla nas, czy zaszczyt? Nie z tchórzostwa unikaliśmy walki z wami, lecz dla tego, żeby waszego życia oszczędzać.
— Cudzoziemcze, ty majaczysz! — wtrącił.
— Czy tak sądzisz? Miałem jednego z twoich ludzi przed sobą na koniu, potem brat twój był u nas w niewoli, a wówczas, kiedy byliśmy w waszym obozie, aby wyswobodzić naszych towarzyszy, wtedy i twoje życie było w naszym ręku. Oszczędzaliśmy was i teraz was oszczędzimy, ale domagamy się, żebyś był dość rozsądnym i rozeznał się w obecnem położeniu.
— Rozumiem je. To położenie zwycięzcy. Spodziewam się, że poprosicie nas o przebaczenie i zwrócicie nam wszystko, coście ukradli!
— Mylisz się, szejku, jesteś bowiem w położeniu zwyciężonego. Nie my, lecz ty prosić masz o przebaczenie i mam nadzieję, że to uczynisz natychmiast!
Bebbeh wpatrzył się na mnie oniemiały ze zdumienia, a następnie wybuchnął głośnym śmiechem.
— Cudzoziemcze, czy sądzisz, że Bebbehowie są psami a ja, ich szejk, bękartem suki? Ustąpiłem prośbom brata i przybyłem do was, aby wielkość winy waszej zbadać okiem łaski. Kara wasza miała być łagodna. Ponieważ jednak nie chcecie uznać tego, co jest dla waszego dobra, niechaj więc dalej brzmi między nami hasło nienawiści; poznacie, że wystarczy mój rozkaz, aby was zmiażdżyć.
— Wydaj ten rozkaz, szejku Gazal Gaboyo! — odpowiedziałem z zimną krwią.
Wtem zabrał głos po raz pierwszy jego brat.
— Ten cudzoziemiec z Zachodu jest moim przyjacielem; on ocalił mnie od śmierci i hańby; dałem mu słowo, że ma być pokój między nami i słowa dotrzymam!
— Dochowywaj sobie słowa, jeżeli możesz bez mojej pomocy — odpowiedział szejk.
— Bebbeh nie łamie nigdy danego przyrzeczenia. Ja zostanę przy moim obrońcy, dopóki będzie mu groziło niebezpieczeństwo; chcę widzieć, czy wojownicy naszego szczepu odważą się zaczepić mężów, którzy zostają pod moją opieką.
— Twoja opieka nie jest opieką szczepu, a głupota twoja stanie się twojem nieszczęściem, gdyż padniesz razem z tymi ludźmi.
Szejk powstał i poszedł do swego konia.
— Czy to jest twe postanowienie? — zapytał brat.
— Tak. Jeśli zostaniesz tutaj, to nic zrobić dla ciebie nie mogę prócz tego, że zakażę strzelać do ciebie.
— Ten rozkaz będzie daremny. Zabiję każdego, kto będzie zagrażał życiu mego przyjaciela, nawet gdybyś to ty sam był, a wówczas i mnie nie oszczędzą.
— Czyń, co chcesz! Allah sprawił, że rozum straciłeś; niechaj trzyma dłoń swoją nad tobą, skoro ja nie będę cię mógł ochronić. Odchodzę.
Brat został z nami, a szejk dosiadł konia, aby opuścić dolinkę. Wtem Lindsay podniósł swą strzelbę i wymierzył prosto w pierś szejka.
— Stop, old boy — stój, stary młodzianie! — rozkazał. — Zsiadaj, bo cię zastrzelę! Well!
Szejk odwrócił się do mnie i spytał:
— Czego chce ten człowiek?
— Zastrzelić ciebie — odrzekłem spokojnie — ponieważ nie pozwoliłem ci jeszcze na opuszczenie tego miejsca.
Poznał po mojej zimnej, nieruchomej minie, że mówię poważnie, a równocześnie zobaczył, że Anglik miał już palec na cynglu. Zawrócił konia gwałtownie i zawołał z gniewem:
— Cudzoziemcze, jesteś łotr!
— Szejku, powtórz raz jeszcze to słowo, a dam znak naszemu strażnikowi i będziesz trupem.
— Ależ zachowanie twoje, to zdrada! Przybyłem jako poseł mojego plemienia i mogę się domagać wolnego powrotu!
— Nie jesteś posłem, lecz dowódcą swojego szczepu; prawo pośredników ciebie nie dotyczy.
— Czy wiesz, co to jest prawo narodów?
— Ja wiem, ale ty go nie znasz. Słyszałeś może kiedyś, że o tem mówiono, lecz duch twój nie dojrzał jeszcze do tego zrozumienia. Prawo, o którem mówisz, nakazuje uczciwość w boju, każe zawiadomić nieprzyjaciela o tem, że się go ma napaść. Czyś to uczynił? Nie. Wpadłeś na nas jak zbój, jak sęp, co rozdziera gołębia, a teraz się jeszcze dziwisz, że się ciebie traktuje jak zbója. Przybyłeś do nas, bo uważasz nas za tchórzów, bojących się twego orszaku, ale przekonasz się, że jest przeciwnie. Opuścisz to miejsce tylko wówczas, kiedy mnie się spodoba, a gdybyś chciał przemocą się wydostać, to przypłacisz to życiem. Zsiadaj więc i usiądź przy nas. Nie zapominaj jednak, że oczekuję od ciebie grzeczności i że zginiesz niechybnie, jeśliby Bebbehowie poważyli się na nas tu napaść!
Usłuchał z wahaniem mego rozkazu, nie zdołał się jednak wstrzymać od groźnej uwagi:
— Moi ludzie pomściliby mnie straszliwie!
— Nie boimy się ich zemsty; widziałeś to już i nieraz jeszcze zobaczysz! No, ale teraz pomówmy z rozwagą o tem, co cię tu sprowadziło. Mów, szejku Gazal Gaboyo, lecz unikaj wszelkiej obrazy!
— Jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, gdyż połączyliście się z Bejatami, by nas ograbić.
— To mylne zapatrywanie. Bejaci spotkali nas podczas noclegu, a szejk ich Hajder Miriam zaprosił nas w gościnę. Powiedział nam, że udaje się na święta do Dżiafów, a my uwierzyliśmy jego słowom. Gdybyśmy byli wiedzieli, że zamierza na was uderzyć, nie bylibyśmy się doń przyłączyli. Zabrał wam trzody wtedy, kiedyśmy spali, a gdy tylko zauważyłem, co się święci na prawdę, dałem mu poznać, że się gniewam z tego powodu. Napadłeś na nas i nakazałeś nas ścigać. Nie baliśmy się, oszczędzaliśmy was i umknęliśmy, dowiódłszy wam, żeśmy niewinni. Nie pozwoliłeś nam jednak odejść i zgotowałeś nam zasadzkę. Schwytaliśmy twego szpiega, ale obeszliśmy się z nim łaskawie. Zaatakowałeś nas, a my nie nastawaliśmy na wasze życie. Byłem w waszym obozie, zabrałem mych towarzyszy, a wy byliście w moim ręku, lecz nie utoczyłem wam ani kropli krwi. Popędziliście za nami, a my schwytaliśmy twego brata, lecz ani włos nie spadł mu z głowy. Natęż myśli, szejku i zrozumiej, że postępowaliśmy z wami nie jak wrogowie, lecz jak przyjaciele! W nagrodę za to przybywasz do nas ze złem słowem i obelgami na ustach, i zamiast prosić nas o przebaczenie, żądasz, żeby się to z naszej strony stało. Niech Allah będzie sędzią nad nami! My nie boimy się was; a ty nie unikaj sposobności do przekonania się, że wy nas bać się musicie!
Słuchał mnie tylko na pół uważnie i odparł dość szyderczo:
— Mowa twoja jest długa, cudzoziemcze, ale wszystko, co mówisz, jest niesłuszne i fałszywe.
— Udowodnij to!
— Przyjdzie mi to z łatwością. Bejaci są naszymi wrogami, a że wy byliście z nimi, więc i wy jesteście naszymi nieprzyjaciółmi. Kiedy moi ludzie was ścigali, wystrzelaliście im konie. Czy to przyjaźń?
— A czy w tem była może przyjaźń, żeście nas prześladowali?
— Uderzyłeś mię w głowę tak, że straciłem przytomność. Potem obiłeś po twarzy najdzielniejszego z moich wojowników i zrzuciłeś z konia, jak nikczemnego robaka. Czy to też przyjaźń?
— Twoje uderzenia były największą obelgą, jaka istnieje; znieważony żąda twojej krwi!
— Widocznie to, że go obiłem, musiało nie być zniewagą, lecz wielkim zaszczytem, skoro pozwoliłeś mu potem walczyć u swego boku. Jeśli domaga się mojej krwi, to niechaj przyjdzie zabrać ją sobie!
— Nakoniec skradłeś nam wczoraj najlepsze konie. Czy i to przyjaźń?
— Zabrałem wam konie, ponieważ wystrzelaliście nasze. Wszystkie twoje zarzuty są fałszywe i bezpodstawne. Nie mamy czasu, ani ochoty wystawiać dłużej naszą cierpliwość na próbę. Powiedz nam krótko, czego żądasz, a my damy ci również odpowiedź.
Nareszcie wyjechał szejk ze swymi warunkami, zaczynając:
— Żądam, żebyście do nas przybyli...
— Dalej! — rzekłem.
— Wydacie nam konie, broni wszystko, co posiadacie.
— Dalej!
— Ty dasz zadośćuczynienie człowiekowi, którego obiłeś.
— Dalej!
— Potem możecie ruszyć, dokąd wam się podoba.
— Czy to już wszystko?
— Tak. Widzisz, że jestem bardzo łaskawy!
— Na czem ma polegać zadośćuczynienie, którego żąda ów człowiek?
— Na odszkodowaniu, jakie ustanowimy. Sądzę, że powiesz „tak“ na moje żądania!
— Nie powiem „tak“, lecz mówię „nie“. Nie wy, lecz my mamy prawo żądać. Zresztą żądanie twe jest bezrozumne. Jakżeż mógłbym zapłacić odszkodowanie, gdybyście nam wszystko przedtem zabrali? Radzimy wam puścić nas bez przeszkody; to dla was najlepsze! Zważ, że znajdujesz się w mojej mocy!
— Czy każesz mnie zamordować?
— Nie zamordować, lecz zabić, skoro tylko Bebbehowie dopuszczą się względem nas czegoś wrogiego.
— Oniby mnie pomścili; powiedziałem ci to już raz!
— Nie pomściliby ciebie, a zgubiliby siebie. Popatrz, Gazal Gaboyo! W tej strzelbie mam dwadzieścia pięć kul, a w tej dwie, każdy z tych dwu rewolwerów ma po sześć kul, a każdy z twych pistoletów, które widzisz tu u mnie za pasem, po dwie; mogę więc wystrzelić czterdzieści dwa razy bez nabijania. Towarzysze moi są niemniej dobrze uzbrojeni, znajdujemy się zaś w miejscu, na które dostać się można wązkiem wejściem tylko po jednemu. Twoi ludzie padliby więc, nie mając nawet sposobności zranić któregoś z nas, a tem mniej zabić. Usłuchaj mnie i głosu brata swego i puść nas w pokoju!
— Czy moi mają mię wyśmiać i wyszydzić? Jak możesz mieć tyle kul w swej strzelbie! Z brzmienia słów twoich nie wynika, że mówisz prawdę.
— Nie kłamię. Siladarowie[2] Zachodu są zręczniejsi od waszych. Zobacz dokładnie; wytłómaczę ci istotę tych strzelb! Pokazałem urządzenie sztućca repetierowego i rewolwerów, a coraz niespokojniejsza min a jego dowodziła, że taktyka moja była na miejscu.
— Allah jest wszechmocny! — mruczał. — Czemu nie daje swym wiernym zdolności sporządzania takich strzelb?
— Boby ich nadużywali. Bóg jest najlepszy i najmądrzejszy; daje takie strzelby tylko chrześcijaninowi, który posługuje się niemi dopiero wówczas, gdy wyrozumiałość jego już na nic się przydać nie może. Powiedz, co postanowiłeś!
— Panie, widziałem twoją broń; jest znakomita, lecz my się jej nie boimy. Mimo to chcę być dla was łaskawym, jeśli dacie mi to, czego teraz zażądam.
— Czegóż żądasz?
— Tych sześciu koni, któreście nam zabrali i karego, na którym ty jeździsz. Oprócz tego dasz mi tę strzelbę z dwudziestu pięciu nabojami i oba pistolety z sześcioma kulami wraz z bronią, którą zabrałeś z mojego namiotu. Nic więcej!
— Nie otrzymasz żadnego z twych koni, ponieważ zabiliście nasze. Nie dostaniesz mego konia, ponieważ on więcej wart, niż tysiąc koni Bebbehów. Broni mojej także potrzebują dla siebie. By ci jednak pokazać, że jestem dobrotliwy, otrzymasz z powrotem swą flintę i swe pistolety, skoro nabędę przekonania, że nas puścisz w pokoju.
— Zważ cudzoziemcze, co ty...
Zatrzymał się, ponieważ w dali padł strzał, potem jeszcze jeden, a wreszcie kilka. Zwróciłem się do Anglika:
— Co tam, sir?
— Dojan! — odrzekł.
Tak mię to słowo zelektryzowało, że w sekundzie stanąłem przy wejściu. Był to rzeczywiście mój chart. Kurdowie urządzili nań polowanie, ale pies był na tyle roztropny, że obiegł ich wielkim łukiem. Podstęp ten jednak nie na wiele mu się przydał. Był bardzo zmęczony, a małe konie Bebbehów zdobyły się na większą szybkość, niż on. Spostrzegłem, że był w niebezpieczeństwie i skoczyłem do konia.
— Szejku Gazal Gaboyo, teraz możesz zobaczyć, jaką broń ma emir z Zachodu. Nie waż się jednak przekroczyć wejścia. Jesteś mym jeńcem, póki nie wrócę.
Dosiadłem konia.
— Dokąd, zidi? — zapytał Halef.
— Psa bronić.
— Pojadę z tobą!
— Zostaniesz. Staraj się, ażeby ci dwaj Bebbehowie nie uciekli! Wyjechałem na dolinę i dałem Kurdom znak ręką, żeby psa zostawili w spokoju. Dostrzegli, ale nie posłuchali. Pies ujrzał mnie i puścił się zamiast łukiem wprost na mnie. W ten sposób zbliżył się bardzo do swych prześladowców i musiał przebiec tuż koło nich.Postanowiłem za wszelką cenę nie dopuścić do zastrzelenia dzielnego zwierzęcia, które miałem już za stracone. Toteż dojechawszy na odległość strzału, zatrzymałem konia i pokazałem psu lufę strzelby. Na ten znak stanął zupełnie bez ruchu. Złożyłem się i powaliłem dwoma strzałami konie dwu Kurdów, którzy się do psa najbardziej zbliżyli. Dojan przemknął się nie uszkodzony, a Bebbehowie podnieśli wrzask gniewu i ruszyli wprost na mnie.
Z radości, że mię odnalazł, wskoczył pies jednym susem na siodło, ale strąciłem go natychmiast, gdyż to mogło mię zgubić.
— Buraja, buraja — tutaj, tutaj! — zawołał u wejścia szejk, chcąc wyzyskać tę okoliczność, aby się wydostać ze swego, co najmniej niemiłego, położenia.
Kurdowie usłyszeli ten okrzyk, podpędzili konie i jęli wywijać bronią. Uprzedziłem ich oczywiście, a dostawszy się do wejścia, ujrzałem szejka na ziemi, gdzie go już Halef i Anglik związywali. Brat stał obok wolny, a całą swoją postawą okazywał, że chce pozostać neutralnym.
— Emirze, oszczędzaj braci moich! — prosił.
— Jeżeli strzec będziesz szejka — odrzekłem.
— Dobrze, panie!
Zeskoczyłem z konia i kazałem towarzyszom położyć się za skałami, tworzącemi przejście.
— Strzelajcie tylko do koni! — prosiłem.
— Tak dotrzymujesz słowa, emirze? — zżymał się Mohammed Emin.
— Brat szejka ma uczciwe zamiary. Tylko pierwsza salwa na konie; potem zobaczymy, co dalej!
Poszło to wszystko tak prędko, że Bebbehowie dobiegli właśnie dopiero na odległość strzału. Wystrzeliwszy z obydwu luf strzelby, wziąłem sztuciec do ręki. Huknęły strzały raz, a potem drugi raz.
— Bounce — bęc, o jak padają! — zawołał Anglik. — Pięć, ośm, dziewięć koni! Yes!
Podniósł się z klęczek, aby tak samo, jak inni nabić strzelbę na nowo, podczas gdy ja dalej strzelałem. Allo wystrzelił także z flinty szejka i zranił jednego z Bebbehów; reszta była pewna swych strzałów.
Pierwsza salwa powstrzymała rozpęd Kurdów, dopóki nie nabiliśmy broni na nowo, ale druga zatrzymała ich całkiem.
— Come on — naprzód! — krzyknął Lindsay. — Wybić tych houndchatchers — tych myśliwych, polujących na psy!
Porwał strzelbę za lufę i chciał się rzeczywiście rzucić na Kurdów. Chwyciłem go jednak wczas i zdołałem zatrzymać.
— Co wam do dyabła, sir? — zawołałem. — Czy chcecie postradać wasz piękny nos patentowany? Zostańcież tam, gdzie jesteście!
— Czemu? Chwila dobra! Na nich, master, na nich!
— Niedorzeczność! Tu jesteśmy pewni, tam nie.
— Pewni? Hm! To połóżcie się na kanapę i urządźcie sobie drzemkę poobiednią, master! To głupota, pozwolić uciec tym drabom! Well!
— Tylko zimnej krwi! Widzicie, że się cofają! Dostali nauczkę i będą ją pamiętali.
— Ładna nauczka! Kosztuje zaledwie kilka koni! Wtem położył mi brat szejka dłoń na ramieniu.
— Emirze — rzekł — dziękuję ci! Mogłeś ich tylu zabić, co koni, albo i więcej, a tego nie uczyniłeś. Jesteś chrześcijaninem, ale Allah ciebie uchroni!
— Czy uznajesz, że broń nasza przewyższa waszą?
— Widzę to.
— Więc idź tam do tych Bebbehów i powiedz im to!
— Pójdę, ale co się stanie z szejkiem?
— Zostanie tutaj. Daję ci cały kwadrans czasu. Jeżeli do tej pory nie wrócisz z poselstwem pokoju, szejk będzie wisiał na tej gałęzi, tam w górze. Nie wątp o tem! Znudziła mię już walka z niemądrym wrogiem.
— A jeśli przyniosę pokój?
— To puszczę szejka na wolność.
— A to, czego żądał od ciebie?
— Nie dam.
— Ani jego flinty i pistoletów?
— Nie. On jest winnym napadu, który właśnie odparliśmy; nie może się spodziewać żadnej pobłażliwości. Jesteśmy zwycięzcami. Czyń, co ci się podoba!
Odszedł, a ja postarałem się przedewszystkiem o to, żeby nabić strzelby na nowo. Pies leżał przytem u moich nóg i skomlił z radości, chociaż język zwisał mu z pyska ze zmęczenia.
— Jak sądzisz, emirze — spytał Amad el Ghandur — czy zagryzł dozorcę koni, przy którym był został?
— Mam nadzieję, że nie. Przypuszczam, że zostawił tego człowieka, bo mu było za długo czekać na odwołanie. Czuwał przy nim całe popołudnie i całą noc; biedne zwierzę jest strasznie znużone. Halefie, daj mu co zjeść! Wody napije się dopiero później.
Szejk leżał skrępowany na ziemi i nie rzekł ani słowa, lecz oczy jego śledziły każdy nasz ruch. Widać było po nim, że nigdy przyjacielem naszym nie będzie.
Oczekiwaliśmy z napięciem odpowiedzi Bebbehów. Stali blizko siebie, a po żywości giestykulacyi poznaliśmy, że narada była burzliwa. Wreszcie poseł nasz wrócił.
— Panie — rzekł — przynoszę pokój.
— Pod jakim warunkiem?
— Pod żadnym.
— Tego się nie spodziewałem. Musiałeś bardzo gorliwie za nami przemawiać. Dziękuję ci!
— Zrozumiej mnie, panie, zanim mi podziękujesz! Przynoszę ci wprawdzie pokój, lecz Bebbehowie nie przystają także na żaden warunek.
— Ah! I to nazywają pokojem? Dobrze, więc i ja się zabezpieczę. Powiedz im, że zabieram szejka ze sobą jako zakładnika.
— Jak długo zatrzymasz go?
— Dopóki mi się spodoba; dopóki nie będę pewnym, że mnie już nikt nie ściga. Wówczas szejka wypuszczę.
— Wierzę ci. Pozwól, że powiem to moim braciom!
— Idź i rozkaż im cofnąć się aż do gór, otaczających dolinę. Skoro tylko zobaczę, że idą za nami, szejk zginie.
Odszedł, a niebawem ujrzeliśmy, że Bebbehowie konni i piesi posunęli się zwolna na północ. On sam powrócił, by zabrać swojego konia i rzekł:
— Emirze, byłem twym jeńcem; czy mię puszczasz na wolność?
— Tak. Jesteś moim przyjacielem. Masz tu pistolety swego brata. Nie jemu je oddaję, lecz tobie. Flinta pozostanie własnością człowieka, któremu ją darowałem.
Został z nami, dopóki szejka nie przywiązano do konia. Gdyśmy byli gotowi do drogi, podał mi rękę.
— Bywaj zdrów, panie! Niech Allah błogosławi twoim rękom i nogom! Zabierasz z sobą człowieka, który jest twoim nieprzyjacielem i moim, a mimoto polecam go twej dobroci, gdyż jest synem mojego ojca.
Patrzył za nami długo, dopóki nie zniknęliśmy mu z oczu, ale szejk nie obdarzył go nawet spojrzeniem. Było pewnem, że rozdzieliła ich nienawiść.
Zachowaliśmy nadal południowy kierunek. Halef i Allo wzięli szejka pomiędzy siebie i oprócz koniecznych tu i ówdzie uwag, odbywaliśmy drogę w milczeniu. Poznałem po towarzyszach, że postępowanie moje w ostatnich dniach nie zyskało ich poklasku. Nie padło w tej mierze ani jedno słowo, ale wyglądało to z ich spojrzeń, min, z całego wogóle mrukliwego zachowania. Otwarte wypowiedzenie byłoby dla mnie milsze od tego zamykania się w sobie. Przyroda dokoła nas także nie była przyjazna. Jechaliśmy przez puste szczyty, nagie zbocza, ciemne parowy. Wieczorem zrobiło się tak zimno i wietrzno, jak w zimie. Nawet noc, którą przepędziliśmy pomiędzy dwoma nachylonemi ku sobie skałami, nie zdołała w nas obudzić innego nastroju.
Na krótko przed świtem wziąłem strzelbę, aby podejść jaką zwierzynę. Po długich poszukiwaniach udało mi się zastrzelić małego borsuka, którego przyniosłem do obozu jako jedyną zdobycz. Towarzysze już me spali. Spojrzenie, które niepostrzeżenie rzucił mi Halef, powiedziało mi, że zaszło coś pod moją nieobecność. Niedługo czekałem na to, by się dowiedzieć; zaledwie bowiem usiadłem, spytał mię Mohammed Emin:
— Emirze, jak długo mamy wlec ze sobą tego Bebbeha?
— Jeśli masz zamiar prowadzić dłuższą rozmowę — odrzekłem — to oddalcie przynajmniej jeńca, który zapewne tak samo umie po arabsku, jak jego brat.
— Niech go Allo weźmie w opiekę!
Poszedłem za jego wnioskiem, zaprowadziłem szejka na miejsce odległe i oddałem go tam węglarzowi, któremu zapowiedziałem, że ma, jak może najbaczniej, uważać na jeńca. Potem wróciłem do tamtych.
— Teraz nas już nikt nie podsłucha — rzekł Mohammed Emin — powtarzam więc pytanie: jak długo mamy włóczyć ze sobą tego Bebbeha?
— Skąd to pytanie?
— Czy nie mam prawa zapytać, effendi.
— Masz prawo, którego ci nie zaprzeczam. Chciałem go zatrzymać przy sobie, dopóki nie zdobędę pewności, że nas nie ścigają.
— Jak ją chcesz zdobyć?
— Przekonam się. Będziemy jechali dalej aż do południa, wy na jakiemś odpowiedniem miejscu rozłożycie się odrazu na nocleg, ja zaś pojadę napowrót i jestem pewien, że odkryję Bebbehów, jeśli idą za nami. Jutro w południe znowu do was powrócę.
— Czy taki wróg godzien tyle zachodu?
— Nie on, lecz nasze bezpieczeństwo wymaga tego.
— Czemu nie chcesz ulżyć nam i sobie?
— A w jaki sposób możnaby tego dokonać?
— Wszak wiesz, że jest naszym wrogiem.
— Tak, to wróg, nawet wielki.
— Który kilkakrotnie nastawał na życie nasze.
— Prawda.
— Który nas zdradził, nawet kiedy się znajdował w naszym ręku, ponieważ zawezwał swoich ludzi wtedy gdy wyjechałeś, aby psa bronić.
— Tak i to słuszne.
— Wedle prawa Szammarów zasłużył na śmierć już wielokrotnie.
— Czy te prawa działają także tutaj?
— Wszędzie, gdzie Szammar ma sądzić.
— A, chcecie osądzić jeńca? Zdaje mi się, że wydaliście już wyrok na niego! Jak on opiewa?
— Śmierć.
— Czemu nie wykonaliście jeszcze tego wyroku?
— Czy mogliśmy to zrobić bez ciebie, emirze?
— Nie macie odwagi spełnić wyroku bezemnie, a mieliście serce skazać jeńca bezemnie? O, Mohammed Eminie, idziesz drogą fałszywą, gdyż śmierć jeńca byłaby zarazem i twoją.
— Jakim sposobem?
— Bardzo łatwo. Tu siedzi mój przyjaciel Dawid Lindsay Bej, a tu mój waleczny hadżi Halef Omar. Czy sądzisz, że pozwoliliby ci zabić Bebbeha w mej nieobecności?
— Nie przeszkodziliby nam w tem, bo wiedzą, żeśmy od nich silniejsi.
— To prawda, żeście najwaleczniejsi bohaterowie Haddedihnów, lecz ci dwaj mężowie nie zaznali jeszcze nigdy obawy, ni trwogi. A co, zdaniem twojem, byłbym ja uczynił, gdybym, powróciwszy do was, ujrzał na własne oczy skutek waszego postępowania?
— Nie zdołałbyś tego już zmienić.
— To prawda, ale was byłaby także śmierć spotkała. Wbiłbym nóż w ziemię przed wami i walczyłbym jako mściciel tego, któregobyście zamordowali, mimo że się znajdował pod moją ochroną. Allah tylko wie, czy udałoby się wam mnie pokonać.
— Emirze, przemilczmy to lepiej. Wszak widzisz, że pytamy ciebie, zanim coś uczynimy. Szejk zasłużył na śmierć; naradźmy się teraz nad tem!
— Znowu się naradzać? Czyż nie wiecie, że przyrzekłem bratu jego puścić go bez szwanku, skoro nas ścigać nie będą?
— Było to przyrzeczenie, zbyt pośpiesznie dane; dałeś je, nie zapytawszy nas poprzednio. Czy jesteś naszym władcą, że przywykłeś postępować według własnej woli?
Był to zarzut, jakiego się nie spodziewałem. Milczałem czas jakiś, aby wypróbować własne sumienie, a potem odrzekłem:
— Macie słuszność, twierdząc, że postępowałem czasem bez pytania was o zdanie. Działo się to jednak nie dlatego, jakobym uważał siebie za stojącego ponad wami, lecz z innych powodów. Nie umiecie po kurdyjsku i ja byłem zawsze jedynym, który mógł mówić z Kurdami. Czyż miałem przed każdem zadanem mi pytaniem, przed każdą moją odpowiedzią tłómaczyć wam każde słowo? Czy jest czas do narady z towarzyszami przy każdem postanowieniu, które szybko powziąć należy, przy każdym czynie, nie cierpiącym najmniejszej zwłoki, i to do narady z ludźmi, którzy nawet nie rozumieją jednej wspólnej mowy? Czy nie wychodziło nam zawsze na korzyść to, co czyniliście za moją radą?
— Odkąd zetknęliśmy się z Bejatami, od tego czasu rada twoja nigdy dobrą nie była.
— Nie poczuwam się do tego, chociaż nie chcę sprzeczać się z wami. Nie jestem Allahem, lecz człowiekiem, który się może pomylić. Dotychczas powierzaliście mi przewodnictwo dobrowolnie, bo mieliście do mnie zaufanie, ponieważ jednak widzę, że to zaufanie zniknęło, więc ustępuję także dobrowolnie. Mohammed Eminie, jesteś najstarszy między nami, w twoje więc ręce składam zaszczyt przewodniczenia nam w dalszej drodze.
Tego się nie spodziewali; ale ostatnie zdanie zbyt pochlebiało staremu Haddedihnowi, iżby miał wniosek mój odrzucić całkiem bez dyskusyi.
— Czy to twoja wola niezłomna, emirze? Sądzisz że mogę być wam przewodnikiem?
— Tak, gdyż jesteś zarówno mądry, jak silny i waleczny.
— Dziękuję ci! Ale ja nie umiem po kurdyjsku.
— Będę twoim tłómaczem.
Poczciwiec nie rozumiał tego, że z powodu osobliwego składu naszej gromadki, niepodobna było złożyć w jedne ręce całkowitego przewodnictwa.
— Zresztą — dodałem — wejdziemy niebawem w okolice, gdzie się mówi tylko po arabsku.
— Czy inni godzą się na twój wniosek? — spytał Mohammed Emin.
— Hadżi Halef Omar uczyni, co ja zechcę, a Anglika zaraz zapytam.
Wytłómaczyłem rzecz Anglikowi, a on wysłuchawszy, rzekł sucho:
— Nie popełnijcie błędu, master! Zauważyłem już dawno, że Haddedihnom coś cięży na sercu. Jesteśmy chrześcijanie i wydajemy się im zbyt humanitarnymi. Well!
— Zdaje się, że trafiliście w sedno. Mam was teraz zapytać, czy uznajecie Mohammed Emina przewodnikiem.
— Yes, jeżeli tylko zna drogi. Zresztą, co mię tam do licha obchodzi przewodnik. Jestem Englishman i robię, co mi się podoba!
— Czy mam mu to powiedzieć?
— Powiedzcie mu to, powiedzcie mu nawet wszystko, co wam się tylko zechce. Zgodzę się nawet na to, jeżeli ten węglarz będzie miał ochotę grać rolę naszego mistrza.
Powtórzyłem zdanie Lindsaya Haddedihnom w następujących słowach:
— Dawid Lindsay Bej nie sprzeciwia się. Jemu wszystko jedno, kto przewodnikiem: ty, czy węglarz Allo. Jest emirem z Inglistanu i postępuje zawsze według swego upodobania.
Mohammed Emin zmarszczył brwi; jego władza zaczynała się chwiać już w samym początku.
— Kto mi zaufa, ten będzie ze mnie zadowolony — rzekł. — Ale teraz pomówmy o Bebbehu. Zasłużył na śmierć, a więc kula czy stryczek?
— Ani jedno, an i drugie; powiedziałem ci już, że zaręczyłem słowem za jego życie.
— Emirze, to już niema znaczenia, gdyż ja zostałem dowódcą, a co powie dowódca, to stać się musi!
— Stanie się, co powie dowódca, ale wtedy, gdy inni zgodzą się na to. Nie dopuszczę, żeby moje słowo złamano.
— Effendi!
— Szejku!
Wtem dobył Halef pistoletu i zapytał:
— Zihdi, czy życzysz sobie, żebym komu kulę w głowę wpakował? Na Allaha, zaraz to zrobię!
— Hadżi Halefie Omarze — rzekłem spokojnie — zostaw broń za pasem, gdyż jesteśmy przyjaciółmi, chociaż Haddedihnowie zapominają o tem widocznie.
— Panie, my nie zapominamy — bronił się Amad el Ghandur — ty jednak musisz pamiętać, że jesteś chrześcijaninem, znajdującym się w towarzystwie prawdziwych wiernych. Tu panują prawa Koranu i chrześcijaninowi nie wolno bronić nam ich wykonywania. Broniłeś brata szejkowego, ale tego wydrzeć sobie nie damy. Dlaczego każesz nam strzelać tylko do koni? Czyżeśmy chłopcy, którzy się bawią tylko swą bronią? Dlaczego mamy oszczędzać zdrajców? Nauka, za którą idziesz, pozbawi cię jeszcze kiedyś życia!
— Milcz, Amadzie el Ghandur; jesteś istotnie jeszcze chłopcem, chociaż nosisz imię, oznaczające „bohatera“! Poznaj wprzód mężów, zanim coś powiesz!
— Panie! — zawołał gniewnie — jestem mężem!
— Nie, gdyż będąc mężem, wiedziałbyś, że mąż nie da się zmusić do złamania słowa!
— Nie złamiesz go, gdyż to my tylko ukarzemy Bebbeha.
— Ja zakazuję!
— A ja nakazuję! — zawołał Mohammed Emin, powstając z gniewem.
— Czy masz prawo tu rozkazywać? — spytałem.
— A ty masz prawo zakazywać? — odparł.
— Tak. Słowo moje daje mi to prawo.
— Dla nas nic twoje słowo nie znaczy. Sprzykrzyło nam się panowanie człowieka, miłującego naszych wrogów. Zapomniałeś, co zrobiłem dla ciebie. Przyjąłem cię u siebie w gościnę, broniłem cię, dałem ci nawet konia, który mię kosztował połowę życia. Jesteś niewdzięczny!
Poczułem, jak mi krew z twarzy uszła, a ręka mimowoli sięgnęła po sztylet; udało mi się jednak zapanować nad sobą.
— Cofnij to słowo — rzekłem zimno, podnosząc się z miejsca.
Dałem znak Halefowi i poszedłem ku miejscu, gdzie leżeli szejk pojmany i węglarz. Usiadłem tam, a w niespełna minutę siedział Anglik koło mnie.
— Co tam, master? — zapytał. — Zounds, macie oczy wilgotne! Człowieku, powiedzcie mi, kogo mam zastrzelić lub zdławić!
— Tego, kto się poważy dotknąć tego jeńca.
— Kto to taki?
— Haddedihnowie. Szejk Mohammed zarzucił mi niewdzięczność. Oddałem mu karego.
— Karego? Czy zwaryowaliście, master, żeby oddawać takiego konia wtedy, gdy już był pewną waszą własnością? Mam jednak nadzieję, że się to jeszcze odmieni!
Wtem nadszedł Halef z dwoma końmi; jeden był jego, a drugi nadliczbowy, odebrany Bebbehom. Ten drugi miał na sobie moje siodło, zdjęte z karego. I mój mały hadżi miał łzę w oku, a głos jego drżał, kiedy mówił:
— Słusznie postąpiłeś, panie. Szejtan opętał tych Haddedihnów. Czy mam wziąć bicz, by go wypędzić?
— Przebaczam im. Ruszajmy!
— Co uczynimy, jeśli zechcą zabić Bebbeha?
— Zastrzelimy ich natychmiast.
— Tak, to mi się podoba! Niech Allah ukamienuje tych łotrów!
Jeńca znowu przywiązano do jego konia, poczem wskoczyliśmy na siodła; ja oczywiście nie na karego, lecz na gniadego, który u nas kosztowałby tysiąc czterysta koron. Mały orszak ruszył z miejsca i przeszedł obok siedzących jeszcze na trawie Haddedihnów. Przypuszczali może, że się pogodzimy, ale teraz, widząc, że biorę rzecz poważnie, zerwali się obaj.
— Emirze, dokąd? — zapytał Mohammed Emin.
— Precz — odparłem krótko.
— Bez nas?
— Jak się wam podoba!
— Gdzie kary?
— Tam, gdzie był przywiązany.
— Maszallah, on przecież twój!
— Teraz już znowu twój. Salama... Allah niech cię zachowa w pokoju!
Ścisnąłem konia ostrogami i popędziliśmy kłusem. Zaledwie jednak ujechaliśmy z milę angielską, dopędzili nas obaj. Amad el Ghandur siedział na karym, a swego konia trzymał za cugle. Teraz nie podobna już było przyjąć ogiera napowrót.
Mohammed Emin podjechał do mnie, a syn tymczasem pozostał w tyle.
— Sądzę — zaczął — że ja mam być przewodnikiem!
— Nam trzeba przewodnika, ale nie tyrana!
— Chcę ukarać Bebbeha, który mnie i syna mojego wziął do niewoli; ale cóż tobie zrobiłem?
— Mohammed Eminie, odarłeś się z miłości i szacunku trzech ludzi, którzy swoje życie narażali za ciebie i aż do dzisiaj bez wahania na śmierć byliby poszli.
— Effendi, przebacz!
— Nie gniewam się na ciebie.
— Weź ogiera napowrót!
— Nigdy!
— Czy chcesz wiek mój ukarać i wstydem okryć siwą brodę moją?
— Właśnie wiek twój i biała, jak śnieg, broda, powinny ci były powiedzieć, że gniew nigdy nic dobrego nie przynosi.
— Czy mają sobie wszędzie opowiadać dzieci Beni Arabów, że szejk Haddedihnów otrzymał dar swój z powrotem, ponieważ nie był godzien go ofiarować?
— Będą to opowiadać!
— Emirze, jesteś okrutny, rzucasz hańbę na moją głowę.
— Sam to uczyniłeś. Byłem twym przyjacielem i miłowałem cię, a i dziś chętnie ci przebaczę. Wiem, jaki będzie wstyd, kiedy wrócisz do swoich i przyprowadzisz z sobą ogiera; chciałbym na to poradzić, ale nie mogę.
— Możesz; przyjm tylko konia!.
— Uczyniłbym to z przyjemnością dla twej czci i miłości, ale stało się niemożliwem. Spojrzyj tylko za siebie!
Oglądnął się, ale potrząsnął głową.
— Nie widzę nic. Co masz na myśli, emirze?
— Czyż nie widzisz, że kary ma już nowego właściciela?
— Teraz cię rozumiem, effendi. Amad el Ghandur zsiądzie.
— Ale ja konia nie wezmę. Włożył nań swoje siodło i dosiadł go; to znak, żeście mi go odebrali. Gdybyś mi go był takim przyprowadził, jakim go zostawiłem, nieosiodłanym i nietkniętym, mógłbym sądzić, że pozostaliśmy nadal przyjaciółmi i mógłbym zdjąć z ciebie hańbę. Amad el Ghandur zarzucił mi, że jestem chrześcijanin, i że postępuję jako taki. Dobrze, on jest muzułmanin, ale nie postępuje jako taki, dosiadując konia, którego grzbiet nosił chrześcijanina. Opowiedz to wiernym, z którymi się zejdziesz.
— Allah il Allah! Jakież straszne błędy popełniliśmy!
Żal mi było starego szejka, ale nie mogłem poradzić na to. Azali miałem hańbę wziąć na siebie, aby jej oszczędzić jemu? Nie! Nie mogłem pojąć, co tym dwu, tak rozumnym ludziom, strzeliło nagle do głowy. Osobiste względy nie były pewnie przyczyną. Może przyczyna ich postępowania kiełkowała w nich już od dawna, a ja sam pielęgnowałem ją pobłażaniem, z jakiem odnosiłem się do naszych przeciwników. Oszczędzanie Bebbehów było zatem już tylko kroplą, która przepełniła czarę niezadowolenia Haddedihnów. Mimo że odczułem głęboko w sercu stratę ogiera, ani mi przez myśl nie przeszło ofiarować cokolwiek z moich łagodnych zapatrywań na rzecz mściwych zwyczajów tych koczowników.
Haddehihn długi czas jechał obok mnie w milczeniu, wreszcie zapytał:
— Czemu jeszcze ciągle się gniewasz?
— Nie gniewam się na ciebie, Mohammed Eminie, lecz mię to smuci, że serce twoje tęskni za krwią tych, którym twój przyjaciel przebaczył.
— Więc dobrze; naprawię ten błąd!
Wrócił się. Za mną jechał Anglik z Halefem; potem Allo z jeńcem, a na końcu Amad el Ghandur. Nie oglądałem się, sądząc, że Mohammed Emin chce pomówić z synem, a z tego samego powodu nie oglądnęli się Halef i Lindsay. Zrobiliśmy to dopiero, usłyszawszy donośny głos Haddedihna:
— Jedź nazad i bądź wolny!
Pierwszy rzut oka przekonał mnie, że szejk przeciął więzy jeńca, który natychmiast chwycił konia za cugle i pognał cwałem.
— Mohammedzie, coś zrobił! — zawołał Halef.
— Thunder storm, co temu przyszło do głowy! — krzyknął Anglik.
— Czy dobrze postąpiłem, emirze? — spytał Mohammed.
— Postąpiłeś jak chłopiec! — odpowiedziałem z gniewem.
— Chciałem uczynić zadość twojej woli.
— Kto ci powiedział, że życzą sobie już teraz widzieć wolnym jeńca? Przepadł zakładnik, a my znów jesteśmy w niebezpieczeństwie!
— Allah istafer — Boże przebacz mu! — zawołał Halef. — Gońmy za Bebbehem!
— Nie dopędzimy go — powiedziałem z wyrzutem — nasze konie go nie prześcigną. Tylko kary jest szybszy.
— Amadzie, za nim! — zawołał Mohammed Emin na syna. — Sprowadź go tutaj, albo go zabij!
Amad zawrócił konia i popędził. Zaledwie ujechał pięćset kroków, koń stanął, nie chcąc go nieść dalej. Ale Amad nie dał się zrzucić, i zmusił konia do biegu. Pojechaliśmy oczywiście za nim. Zniknął na skręcie, a my dojechawszy tam, ujrzeliśmy go znowu walczącego ze szlachetnem zwierzęciem. Wytężał całą swą siłę i zręczność, ale daremnie; wreszcie wyleciał z siodła. Koń wrócił, przybiegł ku mnie i zatrzymał się przy moim boku, pocierając wśród parskania piękną głową o moją nogę.
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — rzekł Halef — daje koniowi lepsze serce, niż je miewa wielu ludzi. Jaka szkoda, zihdi, że ci honor nie pozwala przyjąć go napowrót!
Haddedihn potłukł się trochę i z trudem tylko się podniósł; gdy go jednak zbadałem, okazało się, że nie poniósł poważnych uszkodzeń.
— To dyabeł ten ogier! — rzekł. — Wszakże nosił mnie przedtem chętnie!
— Zapominasz, że ja potem na nim jeździłem — odpowiedziałem — a ja przyzwyczajałem zawsze dotąd konia do tego, że poniesie tylko tego, komu jechać na nim pozwolę.
— Nie dosiędę już nigdy tego szejtana!
— Byłbyś mądrze postąpił, nie dosiadając go już przedtem. Gdybym ja był siedział w tem siodle, Gazal Gaboya nie byłby nam uciekł.
— Siadaj, emirze i jedź za nim! — prosił Mohammed Emin.
— Nie obrażaj mnie!
— A więc Bebbeh ma umknąć?
— Umknie i to tylko z twej winy!
— Okropne! — lamentował Anglik. — Głupia historya, wielce głupia! Yes!
— Co czynić, zihdi? — pytał Halef.
— Aby dostać Bebbeha? Nic. Posłałbym za nim psa, gdyby nie był dla mnie tak drogim. Ale teraz trzeba coś przedsięwziąć. — Zwracając się zaś do Haddedihnów, rzekłem: — Czy dziś ran o, gdy poszedłem zabić borsuka, nie rozmawialiście w obecności Bebbeha o naszej drodze?
Wahali się z odpowiedzią, lecz Halef rzekł:
— Tak, zihdi, mówili o tem.
— Ale tylko po arabsku — usprawiedliwiał się Mohammed.
Gdyby nie był wyglądał tak czcigodnie, nie byłby uszedł ostrego skarcenia; tak jednak zmusiłem się do spokojnego tonu:
— Nie postąpiliście rozumnie. Coście mówili?
— Że się udajemy do Bistanu.
— Nic więcej? Przypomnij sobie! Zależy tu na tem, żeby wiedzieć każde słowo, któreście wymówili. Zamilczana drobnostka może nam przynieść wielką szkodę.
— Powiedziałem, że z Bistanu pojedziemy może do Achmed Kulwanu, a w każdym razie do Kizzeldżi, aby się dostać do jeziora Kiupri.
— Byłeś głupi, szejku Mohammedzie. Nie wątpię, że Gazal Gaboya będzie nas ścigał. Czy wydaje ci się wciąż jeszcze, że możesz być naszym dowódcą?
— Emirze, przebacz mi! Jestem pewien, że Bebbeh nas nie doścignie. Musiał się wracać zbyt daleko, by się spotkać ze swoimi.
— Tak sądzisz? Byłem u wielu ludów i poznałem ich charakter, toteż nie łatwo mnie oszukać. Brat szejka jest człowiekiem uczciwym, ale nie dowódcą Bebbehów. Uzyskał u nich tylko wolne dla nas odejście, ale dam głowę, że oni się udali za nami, nie pokazując nam się wcale. Dopóki szejk był w naszym ręku, byliśmy bezpieczni, teraz jednak należy się już obawiać. Zechcą się zemścić za wszystko i za konie przez nas zabite.
— Nie mamy potrzeby ich się obawiać — pocieszał Amad el Ghandur. — Właśnie z powodu tych koni nie mogą wszyscy podążyć za nami. Jeśliby zaś przyszli, powitamy ich naszemi dobremi strzelbami.
— To brzmi dobrze, ale tak nie jest. Widzieli, że mamy nad nimi przewagę w otwartym boju i urządzą znowu na nas zasadzkę, albo wpadną na nas w nocy.
— Ustawimy wartę!
— Jest nas tylko sześciu, a potrzeba co najmniej tyluż wart, aby się chociaż jako tako czuć pewnym. Musimy o czemś innem pomyśleć.
Węglarz trzymał się od nas na boku. Był zakłopotany, bo spodziewał się wyrzutów za to, że nie przeszkodził Haddedihnowi w uwolnieniu jeńca.
— Jak daleko jeżdżą Bebbehowie na południe?
— Aż do jeziora — odrzekł.
— Czy okolicę znają dokładnie?
— Całkiem dokładnie. Znają tak dobrze, jak ja, każdą górę i każdą dolinę między Derghecynem a Miekiem, między Nwajcgieh a Dżenawerą.
— Musimy obrać inną drogę, niż chcieliśmy poprzednio. Na zachód jechać nam nie wolno. Jak daleko tu na wschód aż do głównego łańcucha gór Cagros?
— Ośm godzin, gdybyśmy mogli jechać powietrzem.
— A że musimy jechać po ziemi?
— To rozmaicie. Dalej w dół znam przesmyk. Jadąc na wschód, przenocujemy bezpiecznie w lesie i dostaniemy się jutro, kiedy słońce będzie najwyżej, do gór Cagros.
— Ale tam musi być granica perska, jeśli się nie mylę.
— Tak, gdyż tain graniczy kurdyjski kraj Teratul z perskim obwodem Sakiz, należącym do Sinny.
— Czy są tam Kurdowie Dżiaf?
— Są, ale bardzo wojowniczy.
— Może jednak przyjmą nas dobrze, gdyż nie zrobiliśmy im nic złego. Być może także, że imię chana Hajder Mirlama posłuży nam jako polecenie. Prowadź nas do przesmyku, o którym mówiłeś. Jedziemy na wschód!
Rozmowę tę prowadziliśmy w języku kurdyjskim, więc przetłómaczyłem ją towarzyszom, którzy byli zupełnie zadowoleni z moich zarządzeń. Amad el Ghandur osiodłał i dosiadł swego konia i ruszyliśmy dalej. Mohammed Emin wziął ogiera do siebie.
Podczas tych niemiłych rozpraw i zdarzeń upłynęło sporo czasu i było już prawie południe, kiedy dotarliśmy do wspomnianego przesmyku. Znajdowaliśmy się w głębi gór i zwróciliśmy się na wschód, postarawszy się wprzód o to, żeby nie zostawić śladów zmiany kierunku.
Już w godzinę zauważyliśmy, że teren znów zaczął się zniżać, a na moje zapytanie dowiedziałem się od Alla, że chcąc się dostać stąd do łańcucha gór Cagros, trzeba przejechać wpoprzek znaczną podłużną dolinę.
Sprzeczka, która zaszła dziś rano, wprowadziła głębokie zniechęcenie w nasze tak braterskie dotychczas koło, a widać je było najwyraźniej na mojej twarzy. Nie mogłem oka zwrócić na ogiera. Gniady był wprawdzie także niezły koń, ale, ponieważ Kurdowie umieją tylko konie do upadłego zajeżdżać, czułem się w siodle, jak uczeń początkujący w szlachetnej sztuce gimnastyki na wychudłym człapaku, którego utajone przymioty trzeba dopiero studyować. Oczywiście z całego serca godziłem się na to, że ogier mógł sobie te raz kłusować, tak swobodnie i lekko.
Pod wieczór dostaliśmy się do lasu, gdzie mieliśmy rozbić obóz. Nie spotkaliśmy dotychczas ani jednego człowieka, a natomiast trochę zwierzyny, która posłużyła nam jako posiłek przed spaniem. Zjedliśmy ją w nadzwyczajnem milczeniu i ułożyliśmy się do spoczynku.
Odbywałem pierwszą straż i siedziałem na uboczu wsparty o drzewo. Wtem nadszedł Halef, pochylił się nademną i spytał z cicha:
— Zihdi, serce twe zasmucone, ale czy koń milszy ci od wiernego Halefa Omara?
— Nie, Halefie. Za ciebie oddałbym dziesięć takich koni i więcej.
— Więc pociesz się, mój dobry zihdi, gdyż jestem przy tobie i zostanę, a żaden Haddedihn nie oderwie mnie od ciebie! Przyłożył rękę do piersi i wyciągnął się potem obok mnie na ziemi.
Siedziałem tak w tę cichą noc, a serce wezbrało mi napełnione pewnością, że posiadam miłość człowieka, do którego przywiązałem się także. Jakże szczęśliwym musi być człowiek, który ma ciche gniazdo rodzinne, niedostępne dla wzburzonych fal losu, a w niem żonę, której może zaufać i dziecko, w którem widzi swe uszlachetnione odbicie. I surowe serce obieżyświata czuje chwilami, że tam we wnętrzu człowieka, poza pustemi, samotnemi płaszczyznami znajdują się wyżyny, które słońce może oświetlać i ogrzewać swymi promieniami.
Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę i okazało się, że Allo się nie mylił. Już przed południem ujrzeliśmy przed sobą wyże Cagrosu, mogliśmy więc zmęczonym koniom pozwolić na wypoczynek. Rozłożyliśmy się w dolinie, której ściany wydawały się całkiem niedostępnemi. Puściliśmy konie wolno na paszę, a sami pokładliśmy się w wysokiej trawie, bardzo świeżej i soczystej, ponieważ dolinę przepływał mały potoczek.
Lindsay leżał obok mnie. Chrupał, ogryzając kość i mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy. Był w złym humorze.
Naraz podniósł się do połowy i wskazał ręką poza mnie. Obróciłem się i ujrzałem trzech mężczyzn, zbliżających się do nas powoli. Ubrani byli w cienką, pasiastą materyę, nie mieli butów ani okrycia na głowach, a uzbrojeni byli tylko w noże. Wobec tak mizernych figur nie było potrzeby chwytać nawet za broń. Stanęli przed naszą małą grupą i pokłonili się pokornie.
— Coście za jedni? — spytałem.
— Kurdowie ze szczepu Mer Mamalli.
— Co tu robicie?
— Naraziliśmy się na krwawą zemstę i umknęliśmy, aby wyszukać inny szczep, któryby nam udzielił opieki. A kto wy, panie?
— Jesteśmy obcy wędrowcy.
— A co tu robicie?
— Wypoczywamy.
Mój interlokutor widocznie nie wziął za złe tych krótkich odpowiedzi i rzekł:
— W tej wodzie są ryby. Czy pozwolisz nam złowić kilka.
— Przecież nie macie ani sieci, ani wędki!
— Umiemy chwytać je rękoma.
I ja zauważyłem także, że były tu pstrągi; a ponieważ byłem ciekaw, jak je można chwytać rękoma, przeto powiedziałem przybyszom:
— Słyszeliście, że jesteśmy tu obcy i nie możemy wam zabronić łowienia ryb.
Oni zaczęli zaraz żąć trawę, a gdy już jej mieli dość, nanieśli kamieni i zatamowali tem wodę na skręcie potoku. Najpierw ustawili dolną, a potem górną tamę. Gdy woda spłynęła, łatwo było pochwytać ryby, zamknięte w wyschłem zagrodzeniu. Ponieważ rzecz mimo swej prostoty była zajmująca, zabraliśmy się sami do tego. Połów był obfity, a że ślizkie stworzenia ciągle nam się wymykały, przeto zwracaliśmy na nie więcej uwagi, niż na Kurdów. Wtem zabrzmiał głośny okrzyk przewodnika:
— Panie, uważaj, oni kradną!
Podniosłem wzrok i ujrzałem wszystkich trzech drabów już na naszych koniach: jednego na ogierze, drugiego na gniadym, a trzeciego na Lindsayowym. Pomknęli, zanim towarzysze zdołali ochłonąć ze strachu.
— All devils, mój koń! — zawołał Lindsay.
— Allah kerim, Boże bądź nam miłościw, ogier! — krzyknął Mohammed Emin.
— Za nimi! — ryknął Amad el Ghandur.
Ja jeden byłem spokojny. Nie mieliśmy tu do czynienia z koniokradami lub innymi zręcznymi ludźmi, bo ci nie zostawiliby nam reszty koni.
— Stać! Czekajcie! — krzyknąłem. Mohammed Eminie, przyznajesz, że kary jest znowu twoją własnością?
— Tak, emirze!
— Dobrze! Nie wolno mi było pozwolić, byś mi go zwrócił, ale pożyczyć go mogę. Czy zgadzasz się na to?
— Przecież i jego niema!
— Mów prędko, czy mi pożyczysz?
— Tak, emirze!
— Więc jedźcie powoli za mną!
Wskoczyłem na najbliższego konia i pocwałowałem za łajdakami. Stało się już to, czego się spodziewałem; w niewielkiej odległości wisiał Kurd rękoma i nogami na ogierze, który wyprawiał szalone skoki, aby zrzucić złodzieja. Nie dojechałem jeszcze do draba, kiedy zleciał na ziemię. Kary wrócił i stanął na moje zawołanie. W jednej chwili byłem na siodle i ruszyłem naprzód, zostawiwszy tamtego konia.
Kurd zerwał się znowu i usiłował zemknąć. Wyciągnąłem pistolet, chwyciłem za lufę i podniosłem rękę.
Przelatując tuż koło niego, uderzyłem go głownią w obnażoną głowę tak, że runął natychmiast. Schowałem pistolet i odwiązałem lasso. Daleko na dole ujrzałem tamtych dwu. Położyłem karemu rękę między uszy:
— Rih!
Pomknął prędzej od ptaka w powietrzu. W minutę dosięgnąłem ostatniego.
— Wstrzymaj się! Z konia! — rozkazałem.
Oglądnął się; widziałem, że się przestraszył, lecz nie usłuchał, tylko napędzał konia do pośpiechu. Byłem już z nim na jednej szerokości i rzuciłem, mijając go, niechybny rzemień. Nastąpiło szarpnięcie. Porwałem go kawał drogi za sobą i zatrzymałem się, aby zeskoczyć. Kurd leżał bez ruchu na ziemi. Mimo bardzo krótkiego czasu wlókł się wskutek szybkości konia przez dość długą przestrzeń po kamieniach tak, że stracił przytomność.
Odwinąłem zeń lasso, zrobiłem nową pętlę i pozostawiwszy Kurda na ziemi, dosiadłem konia znowu i pognałem za trzecim złodziejem. Doścignąłem go wkrótce. Teren bardzo dobrze nadawał się dla pogoni, ponieważ nie było gdzie uciec ani na prawo, ani na lewo. Temu także kazałem się zatrzymać, lecz nie usłuchał.. Świsnęło lasso w powietrzu, a pętla owinęła się około ciała Kurda, przyciskając do niego ramiona. Jeszcze kilka skoków i zatrzymałem konia, gdyż ścigany już leżał na ziemi. Był przytomny, ponieważ nie wlokłem go tak daleko.
Zeskoczyłem z konia, skrępowałem złodzieja rzemieniem jeszcze dokładniej i podniosłem go z ziemi. Koń jego stanął, drżąc cały.
— A więc to były ryby, które chcieliście łowić! Jak ci na imię?
Nie odpowiedział.
— Przedtem nie byłeś niemy. Nie spodziewaj się łaski, jeśli nie będziesz odpowiadał! Jak się nazywasz?
Milczał i teraz.
— Leż więc, póki tamci nie nadjadą!
Pchnąłem go, a że był skrępowany, runął sztywnie na ziemię. Usiadłem także, widząc nadjeżdżających towarzyszy. Niebawem byliśmy razem, odzyskaliśmy nasze konie z dodatkiem złodziei i — co było najmilsze — dzielny Allo był na tyle mądry, że podczas naszego polowania na Kurdów, odpiął swój koc z konia, zawinął weń złowione ryby i przyniósł je z sobą. Wykopano w ziemi jamkę, ułożono w nią ryby, a nad niemi rozniecono ogień, aby je, chociaż bez odpowiedniej przyprawy, przysposobić do jedzenia.
Poczciwy Dawid Lindsay odzyskał dzięki temu dobry humor, ale w tem gorszem usposobieniu znajdowali się biedni miłośnicy tak krótkiej niestety przejażdżki konnej. Nie mieli odwagi podnieść oczu.
— Czemu chcieliście zabrać nam konie? — spytałem pojmanych.
— Bo ich nam, jako zbiegom, tak bardzo było potrzeba.
To było usprawiedliwienie, które tem chętniej chciałem uwzględnić, że kradzież koni nie uchodzi u Kurdów za niegodne rzemiosło.
— Jeszcze młody jesteś. Czy zostawiłeś rodziców?
— Tak, oni także, a ten nawet żonę i dziecko.
— Czemu oni nie mówią?
— Panie, oni się wstydzą!
— A ty nie?
— Panie, przecież przynajmniej jeden musi odpowiadać.
— Zdaje się, żeś niezły chłopiec; żal mi was, dlatego spróbuję wstawić się za wami u towarzyszy.
Oczywiście trud był daremny, gdyż nawet Halef i Anglik upierali się przy tem, że kara jest konieczna. Lindsay chciał, żeby ich oćwiczyć, ale odstąpił od swego wniosku, skoro mu powiedziałem, że to czynność hańbiąca, gdy tymczasem zrabowanie koni uważa się za coś rycerskiego.
— A zatem nie bić — rzekł. — Well! Więc wąsy opalić! Wyśmienicie! Malowniczo! Yes!
Uśmiałem się i przedstawiłem reszcie plan Lindsaya. Zgodzili się natychmiast. Przytrzymało się Kurdów, a we dwie minuty zostały im z wąsów tylko niedopałki. Potem pozwoliliśmy im odejść. Żaden z nich się nie bronił, ani słowa nie wyrzekł, ale kiedy nas opuszczali, przeraziłem się niemal spojrzeń, jakiemi nas pożegnali.
Po dłuższym czasie przygotowaliśmy się także do wyruszenia. Wtem przystąpił do mnie Mohammed Emin.
— Emirze, czy mogę cię prosić o pewną grzeczność?
— Jaką?
— Chcę ci na dzisiaj pożyczyć karego.
Filut! Zdawało mu się, że znalazł sposób pogodzenia się ze mną i wprowadzenia mnie zwolna na nowo w posiadanie ogiera.
— Nie potrzebuję go — odrzekłem.
— Ale każdej chwili może zajść konieczna potrzeba użycia go, podobnie jak dopiero co.
— Wówczas cię poproszę.
— Może się zdarzyć, że zabraknie czasu na prośbę. Jedź na nim, effendi, skoro i tak nikomu innemu nie wolno!
— Ale pod warunkiem, że zostanie twoją własnością.
— Niech i tak będzie!
Byłem usposobiony pojednawczo i spełniłem jego życzenie z mocnem oczywiście postanowieniem nieprzyjęcia konia już nigdy. Nie przeczuwałem, że stać się miało inaczej.