Z Bagdadu do Stambułu/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Z Bagdadu do Stambułu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Von Bagdad nach Stambul
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Z BAGDADU
DO
STAMBUŁU
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILLUSTRACYAMI
NAPISAŁ
KAROL MAY
NAKŁAD I ADRES WYDAWNICTWA:
»PRZEZ LĄDY i MORZA«
WE LWOWIE PLAC MARYACKI L. 4 (HOTEL EUROPEJSKI).
W WARSZAWIE: ALEJA JEROZOLIMSKA L. 76; TELEFON 102-50.
ODPOWIEDZIALNY REDAKTOR: EDMUND USZYCKI.

ROZDZIAŁ I.
Pośród złodziei.

Na południe od wielkich pustynnych obszarów Syryi i Mezopotamii leży oblany morzem Czerwonem z jednej, a zatoką Perską z drugiej strony, półwysep Arabski, którego najdalszy brzeg południowy sięga w głąb burzliwego Arabsko-Indyjskiego morza.
Kraj ten otacza z trzech stron wązkie wprawdzie, ale bardzo urodzajne wybrzeże, które, wznosząc się stopniowo w głąb lądu, tworzy pusty płaskowyż. Posępne, a miejscami dzikie okolice tego płaskowyżu zamykają zwłaszcza od wschodu pasma niedostępnych gór, do których należy zaliczyć głównie góry Szammar.
Dzielono ten półwysep w starożytności na Arabia petraea, Arabia deserta i Arabia felix, czyli na Arabię petrejską, pustynną i szczęśliwą. Jeżeli niektórzy geografowie dotąd jeszcze przypuszczają, że określenie petraea pochodzi od grecko-łacińskiego wyrazu petra, znaczącego: „skała, kamień“ i że dlatego ta część Arabii nazywa się „skalistą“, to jest to wynikiem zapatrywania błędnego. Nazwę tę odnieść raczej należy do starożytnego miasta Petra, które było stolicą najdalej na pół noc wysuniętej prowincyi tego kraju. Arab nazywa swą ojczyznę Dżesirat el Arab[1], podczas gdy Turcy i Persowie nadają jej nazwę Arabistanu. Dzisiaj dzielą ten kraj rozmaicie, ale koczujący jego mieszkańcy uznają tylko różnice, charakteryzujące poszczególne plemiona.
Nad tą krainą wznosi się wiecznie pogodne sklepienie niebios, z którego nocą mrugają w dół gwiazdy czyste i jasne. Przesmykami górskimi i po równinach pustynnych, w większej części mało jeszcze zbadanych, uwija się półdziki syn stepów na wspaniałym koniu lub niezmordowanym wielbłądzie. Oko jego sięga wszędzie, bo on żyje w sporze i niezgodzie z całym światem, z wyjątkiem członków własnego plemienia. Od jednych granic ku drugim przemyka bądźto łagodny powiew czystej i miękkiej, bądź groźny pomruk ponurej, dzikiej poezyi, owiewający wędrowca wszędzie, gdziekolwiekby tu chciał przebywać. Stąd to pochodzi, że przed wiekami już znano setki arabskich wieszczów i poetek, których pieśni żyły w uściech ludu, dopóki nie utrwalono ich na dalsze czasy za pomocą rylca.
Za praojca właściwych Arabów, czyli Joktanidów uchodzi Joktan, syn Huta, a potomek Sema w piątem pokoleniu. Owóż tego Joktana potomkowie zamieszkiwali Arabię szczęśliwą i wybrzeże Tehama aż w dół ku Perskiej zatoce. Obecnie wiele plemion widzi swą wyższość i honor w pochodzeniu od Izmaela, syna Hagary.
Według podania miał ten Izmael przybyć razem z ojcem Abrahamem do Mekki i zbudować tam świętą Kaabę. Prawdą natomiast jest, że Kaabę założyli, a przynajmniej wykończyli Koreiszyci. Między jej świętościami największej sławy zażywały: źródło Cem-Cem i czarny kamień, który rzekomo spadł z nieba.
Do tego świętego miejsca odbywały pielgrzymki różne plemiona Arabów, by umieścić tutaj swych bożków plemiennych i domowych i składać im wśród modłów ofiary. To też Mekka stała się tem dla Arabów, czem były Delfy dla Greków, a Jerozolima dla Żydów: tworzyła ona ognisko dla szeroko rozprószonych nomadów, bez którego byliby się pogubili, każdy gdzieindziej.
Ponieważ ten ważny punkt znajdował się w posiadaniu Koreiszytów, dlatego byli oni plemieniem najpotężniejszem i najznakomitszem, a zarazem najbogatszem w całej Arabii; gromadzący się tu bowiem zewsząd pielgrzymi nie przybywali nigdy bez podarunków lub kosztownych towarów.
Pewien ubogi członek tego szczepu, imieniem Abd Allah[2], umarł w roku 570. po Chrystusie, a w kilka miesięcy potem, przypadającego w poniedziałek dnia 20. kwietnia 571. roku powiła wdowa jego, Amina, chłopczyka, którego później nazwano Mohammed[3]. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miał przedtem chłopiec inne imię, a zaszczytne imię Mohammeda otrzymał dopiero wówczas, gdy dzięki swej działalności proroczej stał się wybitnym człowiekiem. Imię to pisze się także Muhammed, Mohammad lub Muhammad, ale ze względu na cześć, jaką wierni otaczają proroka, nie wymawia go nikt w tem brzmieniu; wyraz zmienia się na Mehemmed.
Po ojcu odziedziczył chłopiec tylko dwa wielbłądy, pięć owiec i abisyńską niewolnicę. Z tego powodu zdać się musiał na opiekę i pomoc najpierw dziadka swego Abd-al-Muttaliba, a po jego śmierci obydwu swoich wujów Cuheira i Abu Taleba. Ponieważ jednak obaj ci mężowie niewiele mogli dlań uczynić, przeto musiał zarabiać na chleb jako pasterz owiec. Potem został poganiaczem wielbłądów i nosicielem łuków i kołczanów; wtedy to zapewne obudziło się i rozwinęło w nim wojownicze usposobienie.
Mając dwadzieścia pięć lat, wstąpił do służby u bogatej wdowy po kupcu Chadidży i służył jej z taką wiernością i poświęceniem, że polubiła go i weszła z nim w związek małżeński. Ale Mohammed stracił potem wielki majątek żony. Utrzymywał się więc odtąd aż do czterdziestego roku życia jako kupiec i handlarz. Podczas dalekich podróży stykał się z Żydami i Chrześcijanami, z Braminami i Czcicielami ognia i starał się poznać ich religie. Cierpiał na epilepsyę, a wskutek tego na rozstrój nerwowy, co wywołało u niego skłonność do halucynacyi. Jego religijne dociekania nie sprzyjały leczeniu choroby tak, że w końcu zamknął się w jaskini, położonej w pobliżu Mekki, na górze Hara. Tu miał pierwsze wizye.
Grupa wiernych, którzy się dokoła niego gromadzili, składała się z początku tylko z żony Chadidży, niewolnika Zaida, dwu mieszkańców Mekki, Othmana i Abu Bekra, oraz młodego brata stryjecznego, Alego, który otrzymał potem zaszczytny przydomek Areth-Allah[4]. On należy do najnieszczęśliwszych bohaterów Islamu.
Ten Ali, którego imię znaczy po polsku: „wysoki, wzniosły“, urodził się w roku 602. i cieszył się tak wielkiem poważaniem Muhammeda, że dostał za żonę córkę jego, Fatimę. Kiedy prorok po raz pierwszy wygłosił w gronie rodzinnem nowe artykuły wiary i zapytał: „Kto z pośród was chce być moim zwolennikiem?“, w szyscy odpowiedzieli milczeniem; tylko młody Ali, porwany wspaniałą poezyą wykładu, zawołał głosem donośnym i stanowczym: „Ja chcę być i nigdy cię nie opuszczę!“ Tego nie zapomniał mu Mohammed nigdy.
Był to wojownik waleczny i szalenie odważny, przyczynił się też w znacznej części do niezmiernie szybkiego rozszerzenia się Islamu. Mimo to, kiedy Mohammed umarł bez rozporządzenia ostatniej woli, pominięto go i obrano kalifem[5] teścia mohammedowego, Abu Bekra. Po nim nastąpił w roku 634. drugi teść proroka, imieniem Omar, po którym znowu przyszedł zięć Mohammeda, Othman. W roku 656. zasztyletował go syn Abu Bekra. Jako sprawcę tego mordu posądzono Alego, a kiedy partya jego obwołała go kalifem, wielu namiestników odmówiło mu posłuszeństwa. Walczył on o kalifat przez cztery lata, aż w roku 660. zamordował go Abd-er-Rahman. Pochowany jest w Kufie, gdzie też postawiono mu pomnik.

Allo.
Odtąd datuje się rozłam, dzielący Mahometan na dwa wrogie obozy: Sunnitów i Szyitów. Rozdziału tego właściwie nie wywołały różnice w pojmowaniu zasad Islamu; jest to raczej kwestya osób, kwestya, kto powinien być następcą proroka. Wyznawcy Szii twierdzą, że ani Abu Bekr, ani Omar, ani Othman, lecz jedynie Ali miał prawo do pierwszego namiestnictwa po proroku. Sporów, które powstały potem pomiędzy obydwoma partyami o przymioty Boga, o fatum, o wieczność Koranu i o przyszłą nagrodę za życie na ziemi, nie należy uważać za zbyt istotne.

Ali pozostawił dwu synów: Hassana i Hosseina. Pierwszego wybrali kalifem Szyici, podczas gdy stronnicy Sunny powierzyli kalifat Muawiji I., założycielowi dynastyi Ommajadów. Ten drugi przeniósł swą rezydencyę do Damaszku, ustanowił dziedziczność kalifatu i już za życia wymusił uznanie następcą syna swego Dżezida, który okazał się później takim okrutnikiem, że wspomnienie jego spotyka się nawet u Sunnitów z przekleństwem. Hassan nie mógł podołać Muawiji i umarł otruty w roku 670. w Medynie.
Brat jego Hossein sprzeciwiał się uznaniu Dżezida i stał się bohaterem jednego z najtragiczniejszych epizodów w historyi Islamu.
Dłoń Muawiji ciężyła potężnie na prowincyach, a namiestnicy jego wspierali go w tem ze wszystkich sił. I tak naprzykład nakazał Zijad, namiestnik Basry, żeby po zachodzie słońca nikt pod karą śmierci nie ważył się pokazać na ulicy. Wieczorem po ogłoszeniu tego rozkazu spotkano dwieście osób poza ich domami i pościnano im natychmiast głowy. Następnego dnia liczba ich była już daleko mniejsza, a trzeciego wieczoru nie widać już było nikogo. Najsroższym z Ommajadów był Hadjasz, namiestnik Kufy, którego tyranię przypłaciło życiem sto dwadzieścia tysięcy ludzi.
Jeszcze gorszym od Muawiji okazał się syn jego, Dżezid. Za czasów tego potwora przebywał Hossein w Mekce, gdzie przyjmował posłów z Kufy, wzywających go, by przybył do nich, ponieważ chcą go uznać kalifem. Poszedł za tem wezwaniem – na swoją zgubę.
Ze stu zaledwie wiernymi zwolennikami przybył Hossein pod Kufę, ale zastał ją już obsadzoną przez przeciwników. Rozpoczął bezowocne układy, a tymczasem wyczerpały się zapasy żywności, woda wyschła w żarze słonecznym, popadały zwierzęta, a towarzyszom jego wyzierała śmierć blada z zapadłych, błyszczących od gorączki oczu. Daremnie wołał do Allaha i proroka o pomoc i ocalenie; zguba jego była „w księdze zapisaną“. Obeid Allah, jeden z dowódców Dżezida, uderzył nań pod Kerbelą, wyrżnął w pień cały jego orszak, a jego samego kazał zabić. Zastano go w chwili, kiedy prawie konał z braku wody, ale nie miano dlań litości. Bronił się bezskutecznie resztką sił niknącego życia – ale ucięto mu głowę, wbito ją na włócznię i obnoszono w tryumfalnym pochodzie.
Stało się to 10. muharremu i do dziś jest ten dzień u Szyitów dniem żałoby. W Hindostanie noszą obraz z głową Hosseina na włóczni podobnie, jak to się stało w dniu jego śmierci i naśladują podkową, sporządzoną ze szlachetnych kruszców tętent jego rumaka. Dnia 10. muharremu rozlega się okrzyk boleści od Borneoli Celebes przez całe Indye i Persyę aż do Mogrebu[6] azyatyckiego, gdzie Szia posiada jeszcze nielicznych rozprószonych wyznawców, a w Kerbeli odbywa się przedstawienie dramatyczne, które pod względem scen najdzikszej rozpaczy nie ma równego sobie. Biada Sunnicie, biada giaurowi, któryby się chciał dnia tego pokazać wśród rozszalałej do wściekłości tłuszczy Szyitów! Rozdartoby go w kawały!
Ten wstęp historyczny niech posłuży do lepszego zrozumienia tego, co nastąpi.
Powzięliśmy nad Cabem postanowienie jechać wzdłuż tej rzeki do Kurdów Szirban, a następnie do Kurdów Zibar. Do Szirbanich mieliśmy polecenia od beja z Gurari i od meleka z Lican, a stąd począwszy, liczyliśmy na dalszą pomoc. Szirbanie przyjęli nas gościnnie, ale Zibarowie bardzo nieprzyjaźnie; później udało mi się zapewnić sobie ich przychylność. Dotarliśmy szczęśliwie do rzeki Akry, spotkaliśmy się tu jednak u dzikiej ludności górskiej z taką złośliwością, że musieliśmy po różnych przykrych doświadczeniach zwrócić na południowy wschód. Przeszliśmy Cab na wschód od Ghara Surgh, zostawiliśmy po lewej stronie Pir Hazan i nie mogąc zaufać tamtejszym Kurdom, trzymaliśmy się z konieczności wzdłuż Dżebel Pir Mam kierunku południowo-wschodniego, aby potem zboczyć na prawo i dostać się do Tygrysu gdzieś między Diyaleh a Małym Cabem. Spodziewaliśmy się, że Arabowie Dżerboa przyjmą nas gościnnie i dadzą nam pewnych przewodników, tymczasem dowiedzieliśmy się ku wielkiemu, naszemu zmartwieniu, że oni połączyli się z Obeidami i Ben i Lamami, aby wszystkim szczepom, zamieszkałym pomiędzy Tygrysem i Thatharem dać poznać ostrza swych włóczni. Szammarowie byli wprawdzie zaprzyjaźnieni z jednym szczepem Obeidów, którego szejkiem był Eslah el Mahem, ale człowiek ten mógł tymczasem zmienić swe przekonanie, a o innych szczepach wiedział Mohammed Emin na pewne, że są względem Haddedihnów nieprzyjaźnie usposobione. Wśród takich okoliczności uważaliśmy za rzecz najstosowniejszą zwrócić się ku Sulimanii, a potem dopiero postanowić, co dalej. Uwolniwszy Amada el Ghandur i doprowadziwszy go szczęśliwie aż tutaj, woleliśmy pójść dalej dokoła, aniżeli wystawiać się na nowe niebezpieczeństwa.
Tak dostaliśmy się po dłuższym czasie, oraz po wielu wysiłkach i niedostatkach szczęśliwie do północnych stoków gór Cagros.
Wieczór już zapadał, kiedy rozłożyliśmy się na brzegu lasu, w którym rosły same czimary[7]. Ponad nami wisiało niebios sklepienie, pełne takiego blasku, jaki tylko w tych stronach można oglądać. Znajdowaliśmy się w pobliżu granic Persyi, której powietrze słynie z przezroczystości. Gwiazdy świeciły tak jasno, że chociaż księżyca nie było ani w kalendarzu, ani na niebie, mogłem o trzy kroki dokładnie rozróżnić wskazówki na zegarku, a czytać mogłem nawet drobne pismo. Światło Jowisza było tak silne, że nawet wówczas gdybym brzegiem dalekowidza z odśrubowanemi soczewkami zakrył był tarczę samej planety, trudnoby mi było odróżnić jego księżyce. Widać było nawet ciała niebieskie, dostrzegalne tylko przez teleskop. Przeźrocze takiego firmamentu wywiera głębokie wrażenie na duszy i dzięki temu zrozumiałem, dlaczego w Persyi miała swą kolebkę astrologia, ta niewolna matka szlachetnej córki, która zapoznaje nas z błyszczącymi światami niebios.
Ze względu na nasze położenie woleliśmy nocować na wolnem powietrzu. Za dnia jeszcze kupiliśmy sobie od pewnego pasterza jagnię, a teraz roznieciliśmy ogień, aby je sprawić, ostrzyc i upiec razem ze skórą.
Konie pasły się w pobliżu. W ostatnich czasach musiały się nadzwyczajnie wytężać i należało im dać przez kilka dni wypocząć, co jednak było niemożliwem. Sami mieliśmy się dobrze z wyjątkiem jednego z nas. Był to sir Dawid, który miał wielkie zmartwienie.
Oto przed kilku dniami przeszedł febrę, która trwała około dwudziestu czterech godzin. Potem choroba ustała, ale równocześnie rozwinął się u niego ten okropny dar Wschodu, który łacinnik nazywa febris alleppensis, Francuz mai d’Aleppo albo bouton d’Alep. Ten „guz alepski“, nawiedzający nietylko ludzi, lecz i niektóre zwierzęta, jak psy i koty, rozpoczyna się zawsze krótkotrwałą febrą, poczem wyrasta na twarzy, piersiach, na rękach lub nogach guz, który wydziela jakąś ciecz, nie znika prawie przez cały rok i pozostawia po sobie nie niknącą już nigdy bliznę. Nazwa tego obrzmienia jest nieodpowiednia, ponieważ choroba ta pojawia się nietylko w Aleppo, lecz także w całej okolicy Antyochii, Mossulu, Diarbekru, Bagdadu i w niektórych stronach Persyi.
Widziałem już niejednokrotnie to szpecące obrzmienie, ale nigdy jeszcze w tych rozmiarach, co u naszego poczciwego master Lindsaya. Nie dość bowiem na tem, że błyszczało czerwonością, przechodzącą w ciemny kolor, ale było na tyle bezczelne, że obrało sobie nos za siedlisko, ten nos, który i tak był nieszczęśliwy z powodu zbyt pokaźnych rozmiarów. Nasz Englishman nie znosił swego nieszczęścia z poddaniem się, z jakiem był powinien jako gentleman i przedstawiciel very great and excellent nation, lecz okazywał gniew i zniecierpliwienie, którego wybuchy zmuszały często serca słuchaczy do udziału w cierpieniach.

I teraz siedząc przy ogniu, obmacywał ustawicznie oboma rękami ową nieznośną nabrzmiałość.
— Master! — rzekł do mnie. — Popatrzeć tu!
— Gdzie?
— Hm! Głupie pytanie! Naturalnie, że na moją twarz! Yes! Znowu urosło?
— Co? Kto?
— ’s death! Ten guz! Czy bardzo urósł?
— Bardzo! Wygląda zupełnie jak ogórek.
— All devils! To straszne! Okropne! Yes!
— Może z czasem będzie z tego fowling-bull, sir!
— Czy chcecie dostać w twarz, master? Jestem zaraz do usług! Chciałbym, żebyście sami mieli ten nędzny swelling[8] na nosie.
— Czy was boli?
— Nie.
— To cieszcie się!
— Cieszyć się? Zounds! Jakże mogę się cieszyć, kiedy ludzie myślą, że mój nos przyszedł na świat razem ze snuff-boxem! Jak długo będę to miał?
— Prawie rok, sir!
Wytrzeszczył oczy, że omal nie cofnąłem się ze strachu, zwłaszcza że przerażenie rozwarło mu usta tak szeroko, iż nos razem ze snuff-boxem (tabakierą) mogły wejść do środka.
— Rok? Cały rok? Całych dwanaście miesięcy?
— Tak mniej więcej.
— Oh! Ah! Horrible! Straszna, okropna rzecz! Czyż niema żadnego środka? Plaster? Maść? Przyłożyć papkę? Odciąć?
— Nic, całkiem nic.
— Ależ na każdą chorobę są pewne środki!
— Na tę niema, sir! Ta nabrzmiałość nie jest wcale niebezpieczna, lecz gdy się ją przetnie lub choćby draśnie, może być nawet bardzo groźną.
— Hm! A co potem, jak zejdzie? Czy to widać jeszcze?
— Rozmaicie bywa. Im większy był guz, tem większa zostaje dziura.
— My sky! Dziura?
— Niestety!
— Ojoj! Straszny tu kraj! Nędzna okolica! Postaram się o to, aby wrócić do Old England! Well!
— Wstrzymajcie się trochę, sir!
— Czemu?
— Co powiedzianoby w starej Anglii na to, że sir Dawid Lindsay pozwala swemu nosowi zakładać filie!
— Hm! macie słuszność, master! Ulicznicy biegaliby za mną. Zostanę tutaj i będę się...
— Zihdi![9] — przerwał mu Halef, zwracając się do mnie — nie oglądaj się!
— Siedziałem obrócony plecyma do lasu i pomyślałem sobie natychmiast, że mały hadżi dostrzegł coś poza mną.
— Co widzisz? — spytałem.
— Parę oczu. Prosto za tobą stoją dwa czimary, a między nimi krzak dzikiej gruszy. Tam siedzi człowiek, którego oczy ujrzałem.
— Czy widzisz jeszcze?
— Czekaj!
Obserwował niepostrzeżenie, jak tylko mógł, a ja pouczyłem tymczasem drugich, że się mają zachować tak, jak dotychczas.
— Teraz! — rzekł Halef.
Powstałem i jąłem udawać, że szukam chróstu na ogień. Oddaliłem się przytem od obozu tak, że nie można mnie było zobaczyć. Następnie wszedłem do lasu i skradałem się znowu z powrotem. Nie upłynęło dziesięć minut, kiedy znalazłem się za czimarami, gdzie miałem sposobność przekonać się o bystrości wzroku Halefa. Między drzewami a krzakiem leżał człowiek i przypatrywał się uważnie temu, co robimy przy ognisku.
Co to miało znaczyć? Znajdowaliśmy się w okolicy, gdzie na kilka mil dokoła nie było żadnych osad ludzkich. Uwijały się tu tylko rozmaite pomniejsze szczepy kurdyjskie, które się wzajemnie zwalczają, a kiedy niekiedy mógł tu zabłądzić z Persyi jakiś szczep koczowniczy, by coś zrabować i uciec. Było tu przytem dość włóczęgów, rozbitków zniszczonych plemion, którzy szukali sposobności, aby się przyłączyć do innego szczepu.
Nie mogłem swobodnie i z ufnością zbliżyć się do podpatrującego, przysunąłem się więc pocichu do niego i schwyciłem go za kark. Przeraził się tak dalece, że zesztywniał zupełnie i nie bronił się wcale, gdy go podniosłem i zawlokłem do ogniska.
Tam położyłem go na ziemi i dobyłem sztyletu.
— Człowieku, nie rusz się, bo cię zakłuję! — oświadczyłem mu groźnie.
Nie byłem wcale tak srogo usposobiony, ale nieznajomy wziął moją groźbę na seryo i złożył ręce błagalnie.
— Panie, litości!
— To od ciebie zależy. Jeśli mię okłamiesz, zginąłeś. Ktoś ty?
— Jestem Turkomanem z plemienia Bejat.
Turkoman? Tutaj? Sądząc z ubrania, można było przypuścić, że mówi prawdę. Wiedziałem też, że dawniej istnieli Turkomani pomiędzy Tygrysem a granicą perską, zgadzało się zaś i to, że szczep Bejatów do nich należał. Luryjska pustynia i równina Tapespi były terenem ich włóczęgi. Kiedy jednak Nadir Szach wpadł do bagdadzkiego ejaletu[10], powlókł Bejatów do Khorassanu. Nazwał tę prowincyę z powodu jej położenia i właściwości „mieczem Persyi“ i starał się ją zaludnić walecznymi, wojowniczymi mieszkańcami.
— Bejat? — zapytałem. — Kłamiesz!
— Mówię prawdę, panie!
— Bejaci nie mieszkają tu, lecz w odległym Khorassanie.
— Masz słuszność; ale kiedy musieli opuścić te okolice, zostało przecież kilku, a ci tak się rozmnożyli, że liczą teraz przeszło tysiąc wojowników. Mamy letnie siedziby w okolicach ruin Kizzel-Karaba i nad brzegami Kuru-Czai.
Przyszło mi na myśl, że o tem słyszałem.
— A teraz znajdujecie się tu w pobliżu?
— Tak, panie.
— Ile macie namiotów?
— Nie mamy namiotów.
To mię uderzyło. Skoro plemię koczownicze opuszcza obóz bez namiotów, to znaczy to zazwyczaj, że jest na wyprawie rozbójniczej lub wojennej. Pytałem dalej:
— Ilu was jest dzisiaj?
— Dwustu!
— A kobiet?
— Nie mamy ich z sobą.
— Gdzie wasz obóz?
— Niedaleko stąd. Jeśli obejdziesz tamten róg lasu, będziesz u nas.
— Więc zauważyliście tu nasz ogień?
— Spostrzegliśmy go, a chan wysłał mnie, abym zbadał, co za ludzie się tu znajdują.
— Dokąd idziecie?
— Na południe.
— Do jakiej miejscowości?
— W okolice Sinny.
— To jest przecież w Persyi.
— Tak. Przyjaciele nasi obchodzą tam wielką uroczystość, na którą nas zaprosili.
To mię znów uderzyło. Ci Bejaci mieli swoje sadyby nad brzegami Kuru-Czai i obok ruin Kizzel-Karaba, a zatem w pobliżu Kifri; to miasto zaś leżało na południowy zachód od naszego dzisiejszego obozowiska, podczas gdy Sinna leżała o dwie trzecie tego oddalenia na południowym wschodzie. Dlaczego Bejaci nie udali się wprost z Kifri do Sinny? Czemu tak daleko kołują?
— Co robicie tu w górze? — zapytałem więc. — Czemu przedłużyliście sobie drogę w dwójnasób?
— Bo musielibyśmy iść przez kraj baszy z Sulimami! a on jest naszym nieprzyjacielem.
— Ależ tutaj jesteście także na jego terytoryum.
— Tu nas szukać nie będzie. Wie o tem, żeśmy wyruszyli i przypuszcza, że znajdzie nas na południe od swej rezydencyi.
To zdanie miało cechy prawdopodobieństwa, ale mimo to nie miałem jeszcze szczerego zaufania do tego człowieka. Powiedziałem sobie jednak, że obecność tych Bejatów może nam tylko przynieść pożytek. Pod ich osłoną mogliśmy dojść do Sinny i wówczas nie potrzebowaliśmy się obawiać niczego. Turkoman uprzedził moje pytanie, które chciałem zadać w tej sprawie.
— Panie, czy mię uwolnisz? Nic wam przecież nie zrobiłem!
— Uczyniłeś tylko, co ci kazano; jesteś wolny!
Odetchnął z widoczną ulgą.
— Dziękuję ci, panie! W którą stronę zwrócone są głowy waszych koni?
— Na południe.
— Przychodzicie z północy?
— Tak. Przybywamy z kraju Tijarich, Berwarich i Chaldanich.
— To jesteście odważni i waleczni ludzie. Do którego plemienia należycie?
— Ten mąż i ja jesteśmy emirami z Frankistanu, a ci drudzy, to nasi przyjaciele.
— Z Frankistanu? — Panie, czy zechcecie pójść z nami?
— A czy twój chan poda mi przyjaźnie swoją dłoń?
— Z pewnością. My wiemy, że Frankowie są wielkimi wojownikami. Czy pójść i powiedzieć mu o was?
— Idź i zapytaj, czy nas przyjmie!
Powstał i oddalił się szybko. Moi towarzysze zgodzili się na to, co uczyniłem; szczególnie cieszył się tem Mohammed Emin.
— Effendi — rzekł — słyszałem często o Bejatach. Żyją oni w ciągłej niezgodzie z Arabami: Dżerboa, Obejde i Ben i Lam, a więc i nam się przydadzą. Nie mówmy jednak, że jesteśmy Haddedihnami; niech lepiej o tem nie wiedzą.
— I teraz jeszcze musimy być ostrożni, gdyż nie wiemy, jak chan nas przyjmie. Przyprowadźcie konie i przygotujcie broń, aby nas żaden niespodziany wypadek nie zaskoczył!
Bejaci musieli się tymczasem bardzo długo naradzać, gdyż, zanim dali o sobie znak życia, upiekło się nasze jagnię i zjedliśmy je. Turkoman, który był u nas, zjawił się z trzema jeszcze towarzyszami.
— Panie — rzekł — chan mnie przysyła. Przyjdźcie do niego, miło nam będzie was powitać.
— To idźcie naprzód i prowadźcie nas!
Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy za nimi ze strzelbami w ręku. Po obejściu rogu leśnego nie spostrzegliśmy jeszcze nic podobnego do obozu, zaledwie jednak minęliśmy pas gęstych zarośli, dostaliśmy się na plac, otoczony dokoła krzakami, a w pośrodku niego płonęło potężne ognisko. Miejsce na obóz wybrane było doskonale, gdyż z zewnątrz nie łatwo je było zobaczyć.
Ogień nie służył do ogrzania ludzi, lecz do sporządzenia wieczerzy. Około dwustu ciemnych postaci leżało rozrzuconych po trawie, a trochę z boku opodal migocącego ognia siedział chan, który powoli powstał, gdyśmy się zjawili. Podjechaliśmy tuż obok niego i zeskoczyliśmy z koni.
— Pokój z tobą! — powitałem go.
— Mi newahet kerdem — składam swój ukłon! — odrzekł, pochylając się.
To było po persku. Może chciał mi dowieść w ten sposób, że jest rzeczywiście Bejatem, którego szczep macierzyński ma siedzibę w Khorassanie. Pers jest Francuzem Wschodu. Język perski jest giętki i dźwięczny, dzięki czemu przyjęło go i wprowadziło na swych dworach bardzo wielu książąt azyatyckich. Ale uprzejme, pochlebne, często płaszczące się zachowanie Persa, nie robiło na mnie nigdy korzystnego wrażenia; prosta, surowa uczciwość Araba więcej mi się podobała.
Inni zerwali się także, a wszystkich ręce wyciągnęły się usłużnie, aby wziąć od nas konie, my jednak trzymaliśmy je za cugle, nie wiedząc jeszcze, czy to gościnność, czy podstęp.
— Oddaj im konie! — rzekł chan. — Niech się nimi zaopiekują.
Chciałem się zaraz upewnić, zapytałem więc w perskim języku:
— Hesti irszad engic[11] — czy zapewniasz nam bezpieczeństwo?
Skłonił się na znak potwierdzenia i podniósł rękę do góry.
— Mi zaukend chordem — przysięgam na to! Usiądźcie ze mną i pomówmy!
Bejaci zabrali konie, mój tylko został w ręku Halefa, który zawsze bardzo dobrze wiedział, czem może mi sprawić przyjemność. Zajęliśmy miejsca obok chana. Blask ognia padał prosto na nas tak, że mogliśmy się wzajemnie dokładnie rozpoznać. Chan był człowiekiem w średnim wieku i bardzo wojowniczej postaci. Rysy jego były otwarte i budzące zaufanie, a pełne szacunku oddalenie, w jakiem podwładni jego odeń się trzymali, pozwalało wnosić o miłującym uczciwość i świadomym swej wartości charakterze.
— Czy znasz już moje imię? — zapytał.
— Nie — odpowiedziałem.
— Jestem Hajder Mirlam[12], siostrzeniec sławnego Hassan Kerkusz-Beja. Czy słyszałeś o nim?
— Tak. Rezydował w pobliżu wsi Dżenijah, leżącej przy drodze pocztowej z Bagdadu do Tanku. Był to wojownik bardzo waleczny, ale mimo to miłował pokój i każdy opuszczony znajdował u niego dobrą opiekę.
On powiedział mi swoje imię, względy uprzejmości więc wymagały, żebym mu podał moje. Ciągnąłem więc dalej.
— Twój wywiadowca powiedział ci już, że jestem Frankiem. Nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
Mimo słynnej oryentalnej zdolności panowania nad sobą, nie mógł stłumić okrzyku zdumienia:
— Ajah — oh! Kara Ben Nemzi! W takim razie ten drugi człowiek z czerwonym nosem, to emir z Inglistanu, który chce wykopywać kamienie i napisy?
— Czy słyszałeś o nim?
— Tak, panie! Powiedziałeś mi tylko swoje imię, ale ja znam ciebie i jego. Ten mały człowiek, trzymający twojego konia, to hadżi Halef Omar, którego boi się tylu wielkich!
— Zgadłeś.
— A kto są ci dwaj inni?
— To moi przyjaciele, którzy imiona swe położyli pod kuran[13]. Kto ci o nas opowiadał?
— Znasz Ibn Zedara Ben Huli, szejka Abu Hammedów?
— Tak. Czy to twój przyjaciel?
— Nie jest ani moim przyjacielem, ani wrogiem, i nie mam obowiązku pomścić go na tobie. Nie bój się!
— Ja się nie boję!
— Wierzę temu. Spotkałem się z nim koło Eski Kifri i dowiedziałem się, że z twojej winy musi płacić haracz. Bądź ostrożnym, panie! Zabije cię, skoro wpadniesz mu w ręce.
— Znajdowałem się w jego ręku, a nie zabił mnie. Byłem jego jeńcem, ale on nie zdołał mnie zatrzymać.
— Słyszałem o tem. Zabiłeś lwa sam jeden i wśród ciemności, a potem odjechałeś z jego skórą. Czy sądzisz, że i ja nie potrafiłbym cię zatrzymać, gdybyś był moim jeńcem?
To brzmiało podejrzanie, ale ja odpowiedziałem spokojnie:
— Nie zatrzymałbyś mnie; a nie pojmuję nawet, w jaki sposób próbowałbyś mię wziąć do niewoli.
— Panie, nas dwustu, a was tylko pięciu!
— Chanie, nie zapominaj, że dwaj emirowie z Frankistanu znajdują się pośród tych pięciu, a oni warci tyle, co dwustu Bejatów!
— Odzywasz się bardzo dumnie!
— A ty pytasz bardzo niegościnnie. Czyż mam wątpić w rzetelność twego słowa, Hajder Mirlamie?
— Jesteście moimi gośćmi, pomimo że nie znam imion tych dwu mężów i będziecie ze mną spożywać chleb i mięso.
Łaskawy uśmiech okrasił jego usta, a wzrok, rzucony ku Haddedihnom, powiedział mi resztę. Mohammed Emina można było dzięki śnieżno-białej brodzie poznać pośród tysięcy.
Na skinienie chana przyniesiono kilka czworokątnych kawałków skóry, a na nich podano chleb, mięso i daktyle, po jedzeniu zaś tytoń do fajek, przyczem chan własnoręcznie podawał nam ogień.
Teraz dopiero mogliśmy się uważać za jego gości, dałem więc Halefowi znak, aby konia mego zaprowadził do innych. Spełniwszy to polecenie, usiadł Halef także koło nas.
— Jaki cel waszej wędrówki? — pytał chan.
— Jedziemy ku Bagdadowi — odpowiedziałem przezornie.
— A my dążymy do Sinny — rzekł chan. — Może pojedziecie razem z nami?
— Pozwolisz na to?
— Miło mi będzie widzieć was u siebie. Pójdź i podaj mi rękę, Kara Ben Nemzi! Niech moi bracia będą braćmi twoimi, a moi wrogowie twoimi nieprzyjaciółmi!
Podał mi rękę, a ja przybiłem na znak zgody, poczem postąpił taksamo z drugimi, którzy cieszyli się serdecznie, że znaleźli tu tak niespodzianie przyjaciela i obrońcę. Musieliśmy później tego żałować. Chan nie miał względem nas złych zamiarów, ale zdawało mu się, że zyskał w nas dobry nabytek, który mu przyniesie wielką korzyść.
— Jakie szczepy spotyka się po drodze stąd do Sinny? — pytałem.
— To wolny kraj; to ten, to ów pasie tu swoje trzody, a ten zostaje, który silniejszy.
— Do którego szczepu jesteście zaproszeni?
— Do Dżiafów.
— Ciesz się więc swymi przyjaciółmi, gdyż to plemię jest najpotężniejsze w całym kraju! Boją się go Szejk Izmael, Cengeneh, Kelogawani, Kelore, a nawet Szenki i Hallali.
— Emirze, czy byłeś już kiedy tutaj?
— Nigdy jeszcze.
— Ale znasz przecie wszystkie szczepy w tej okolicy?
— Nie zapominaj, że jestem Frank.
— Tak, Frankowie wiedzą o wszystkiem, nawet o tem, czego nie widzieli. Czy słyszałeś także o szczepie Bebbeh?
— Tak. To najbogatszy szczep na dalekiej i szerokiej przestrzeni tego kraju, a sioła swe i namioty ma w okolicach Sulimanii.
— Dobrze to znasz. Czy masz pośród nich przyjaciół lub nieprzyjaciół?
— Nie. Nie spotkałem się jeszcze nigdy z żadnym z Bebbehów.
— Może ich poznacie.
— Czy zejdziecie się z nimi?
— Może, chociaż chętnie unikamy spotkania.
— Czy znasz dokładnie drogę do Sinny?
— Całkiem dokładnie.
— Jak daleko stąd?
— Kto ma dobrego konia, zajedzie tam w trzech dniach.
— A jak daleko do Sulimanii?
— Możesz się do niej dostać już we dwa dni.
— Kiedy jutro ruszamy?
— Ze wschodem słońca. Czy życzysz sobie pójść na spoczynek?
— Jak tobie wygodnie.
— Wola gościa jest prawem w obozie, a wy jesteście znużeni, gdyż odłożyłeś już fajkę. Także amasdar[14] zamyka już oczy. Spocznijcie sobie.
— Bejatend szirinkar — Bejaci mają piękne obyczaje. Pozwolisz, że rozłożymy nasze koce!
— I owszem. Allah aramed szumara — niech wam Bóg użyczy dobrego snu[15]!
Na jego skinienie przyniesiono dywany, z których zrobił sobie posłanie. Towarzysze moi porozkładali się, jak mogli najwygodniej, ja zaś przedłużyłem cugle mego karego zapomocą lassa, przywiązałem je sobie u przegubu ręki i położyłem się zewnątrz obozowiska. Tak mógł się koń paść, a ja byłem spokojny o niego, zwłaszcza że pies się przy mnie znajdował.
Tak przeszło kilka chwil.
Nie zamknąłem jeszcze oczu, gdy ktoś zbliżył się do mnie. Był to Anglik, który rozłożył obok mnie oba swoje koce.
— To ładna przyjaźń — mruczał. — Siedzę i nie rozumiem ani słowa! Myślę, że należy mi wyjaśnić! Tymczasem ten przyjaciel odemnie ucieka. Hm! Dziękuję bardzo!
— Darujcie, sir! Zapomniałem o was istotnie!
— O mnie zapomnieć! Czy wyście ślepi, czy ja za mały?
— No, w oko wpadacie, zwłaszcza od czasu, jak macie na twarzy tę latarnię morską. A zatem, co chcecie wiedzieć?
— Wszystko! A poza tem dajcie pokój latarni morskiej! Co omawialiście z szejkiem, czy chanem?
Powtórzyłem mu pokrótce treść rozmowy z Hajder Mirlamem.
— Well, to korzystne. Nie?
— Być bezpiecznym przez trzy dni lub nie być, to przecież różnica.
— Powiedzieliście więc: do Bagdadu? Czy macie to rzeczywiście na myśli, master?
— Byłoby mi to w każdym razie najmilsze, ale nie da się to wykonać.
— Czemu nie?
— Musimy wrócić do Haddedihnów, gdyż macie tam jeszcze swoich służących, a następnie trudno mi się rozłączyć z Halefem. Nie opuszczę go przynajmniej, dopóki nie odstawię go całym i zdrowym jego młodej żonie.
— Słusznie. Yes! Dzielny chłop! Warta dziesięć tysięcy funtów! Well! Chętnie udałbym się tam także.
— Czemu?
— Z powodu fowling-bulls.
— O, starożytności można znaleść także w pobliżu Bagdadu; naprzykład w ruinach koło Hilli. Tam leżał Babilon i do dziś dnia rozciągają się w tem miejscu zwaliska w promieniu kilku mil geograficznych, chociaż Babilon nie był tak wielki jak Niniwa.
— Oh! Ah! Jechać tam! Do Hilli! Nie?
— O tem nic teraz jeszcze nie można powiedzieć. Główna rzecz, żebyśmy się szczęśliwie dostali nad Tygrys. Co dalej, to się pokaże.
— To pięknie! Ale pójdziemy tam! Yes! Well! Good night!
— Dobranoc!
— Poczciwy Lindsay ani myślał dzisiaj, że dostaniemy się tam prędko i w całkiem; innych okolicznościach, niż sądził teraz. Owinął się kocem i niebawem dało się słyszeć głośne chrapanie. Ja zasnąłem także, zauważywszy wprzód, że czterech Bejatów dosiadło koni i odjechało.
Kiedy się zbudziłem, dzień już szarzał, a niektórzy Turkomani zajęci już byli swymi końmi. Halef, który wstał już także, zauważył odjazd czterech Bejatów i doniósł mi o tem, a następnie spytał:
— Dlaczego wysyłają tych ludzi, jeśli mają względem nas uczciwe zamiary?
— Nie przypuszczam, żeby ci czterej wyjeżdżali właśnie z naszego powodu. Jesteśmy i bez tego w mocy chana, jeśliby chciał nam zrobić co złego. Nie obawiaj się, Halefie!
Sądziłem, że wysłano tych czterech jeźdźców na zwiady z powodu niepewności tych okolic i miałem słuszność, jak mi na moje pytanie w tym kierunku objaśnił Hajder Miriam.
Po bardzo skromnem śniadaniu, bo składającem się tylko z kilku daktyli, ruszyliśmy w drogę. Chan podzielił swoich ludzi na drobne oddziały, które odbywały pochód w odstępach kwadransu drogi. Był to człowiek rozsądny, ostrożny i starał się wedle sił o bezpieczeństwo dla swoich ludzi.
Jechaliśmy bez odpoczynku aż do południa. Zatrzymaliśmy się, gdy słońce zajęło już najwyższy punkt na niebie, aby dać koniom wypocząć. Po drodze nie natknęliśmy się na nikogo, znajdowaliśmy tylko na pewnych miejscach po drzewach i krzakach i na ziemi znaki jeźdźców, wysłanych naprzód. Te znaki wskazywały nam kierunek, w którym mieliśmy się posuwać.
Kierunek ten był dla mnie zagadką. Sinna leżała na południowy wschód od miejsca, na którem wczoraj spoczywaliśmy, a my zamiast w tym kierunku, jechaliśmy wprost na południe.
— Chciałeś się dostać do Dżiafów — przypomniałem chanowi.
— Tak.
— Ten szczep wędrowny znajduje się teraz w okolicach Sinny?
— Tak.
— A więc, jeśli dalej tak pojedziemy, to nie dostaniemy się nigdy do Sinny, lecz do Banny lub do Nwajegieh!
— Czy chcesz odbywać podróż bezpiecznie?
— To się rozumie!
— My także. Z tego też powodu lepiej będzie, jeżeli ominiemy wrogie plemiona. Będziemy jeszcze dziś do wieczora jechać bardzo szybko, a potem możemy spocząć, gdyż należy się spodziewać, że droga na wschód będzie wolna.
To wyjaśnienie jakoś nie całkiem mnie przekonało, ale nie mogłem odeprzeć jego racyi, więc milczałem.
Po dwugodzinnym wypoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Jazda była szybka, przyczem zauważyłem, że jechaliśmy często w zygzak; po drodze było widocznie wiele punktów, od których wywiadowcy nasi starali się trzymać nas z dala.
Pod wieczór musieliśmy przejść przez wgłębienie, podobne do przekopu. Jechałem u boku chana w pierwszym oddziale i już byliśmy prawie po drugiej stronie, kiedy spotkaliśmy jeźdźca, którego strapiona mina wskazywała, że nie spodziewał się spotkać obcych w tem miejscu. Przysunął konia swego do zbocza, pochylił włócznię i pozdrowił:
— Sallam!
— Sallam! — odpowiedział chan. — Dokąd cię droga prowadzi?
— Do lasu. Chcę upolować sobie owcę górską[16].
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Bebbeh.
— Mieszkasz stale, czy wędrujesz?
— Mieszkamy zimą, a w lecie wypędzamy nasze trzody na pastwiska.
— Gdzie mieszkasz w zimie?
— W Nwajcgieh, stąd na południowy wschód. Za godzinę możesz się tam dostać. Moi towarzysze chętnie was powitają.
— Ilu was jest?
— Czterdziestu, a przy innych trzodach jeszcze więcej.
— Daj mi twą włócznię!
— Na co? — spytał jeździec zdumiony.
— I twoją flintę!
— Dlaczego?
— I twój nóż! Jesteś mym jeńcem!
— Maszallah!
Słowo to było okrzykiem strachu, ale w tej samej chwil, zabłyszczało coś w ostrych jego rysach; poderwał konia, skręcił go i pognał precz.
— Złap mnie! — usłyszeliśmy okrzyk tego, tak szybko działającego człowieka.
Chan chwycił strzelbę i złożył się do umykającego. Ledwie miałem czas odtrącić mu lufę na bok, huknął strzał. Oczywiście, ze kula chybiła celu. Chan podniósł na mnie rękę, ale namyślił się prędko.
— Kyangar[17]! — zawołał gniewnie. — Co ty robisz?
— Nie jestem zdrajcą — odparłem spokojnie. — Chciałem nie dopuścić do tego, żebyś się stał winnym przelewu krwi.
— Ależ on powinien był zginąć! Jeśli nam ujdzie, odpokutujemy to srodze.
— Czy darowałbyś mu życie, gdybym ci go sprowadził?
— Tak, ale ty go nie schwytasz!
— Zaczekaj!
Pojechałem za zbiegiem. Nie było go już widać; ale gdy minąłem parów, ujrzałem go znowu. Przedemną rozciągała się równina, porosła krokusami i dzikimi gwoździkami, a po drugiej stronie widać było ciemną linię lasu. Jeślibym mu pozwolił dostać się do lasu, wówczas przepadłby dla mnie.
— Rih! — zawołałem, kładąc karoszowi dłoń pomiędzy uszami. Dzielne zwierzę dawno już nie było w posiadaniu pełnych sił swoich, ale na ten znak pomknęło, jak gdyby spoczywało miesiącami. We dwie minuty zbliżyłem się do Bebbeha na dwadzieścia długości konia.
— Stój! — zawołałem.
Był to człowiek bardzo odważny. Zamiast gnać dalej lub wstrzymywać się, wykręcił koniem na miejscu i ruszył ku mnie. Za chwilę musieliśmy o siebie uderzyć. Dojrzałem, jak podniósł włócznię, więc pochwyciłem za lekki sztuciec. Na to on zwrócił swego koma w bok tylko o kilka cali. Przemknęliśmy obok siebie, przyczem grot jego włóczni zwrócony był w moją pierś. Odparowałem szczęśliwie, ale zwróciłem konia natychmiast. Czemu nie użył strzelby? Ponieważ on miał także konia zbyt dobrego, by go zastrzelić, zdjąłem z bioder lasso, przymocowałem jeden koniec do kuli u siodła i złożyłem rzemień w pętlicę. Bebbeh oglądnął się i ujrzał, że się doń zbliżam. Prawdopodobnie nie słyszał jeszcze o lassie i nie wiedział, jak się używa tej niebezpiecznej broni. Do włóczni także nie miał już zaufania, bo zdjął z ramion długą strzelbę, której pocisku już odparować nie można. Odmierzyłem dokładnie na oko odległość i w chwili, gdy on podnosił lufę, świsnął rzemień w powietrzu. Zaledwie ustąpiłem w bok z koniem, poczułem szarpnięcie: dał się słyszeć krzyk, wstrzymałem konia — Bebbeh leżał z owiniętemi rękoma na ziemi. W chwilę potem byłem już przy nim.
— Czy dolega ci ból?
To pytanie z mojej strony w obecnych okolicznościach musiało brzmieć jak szyderstwo. Usiłując oswobodzić ramiona, zgrzytnął:
— Zbóju!
— Mylisz się! Nie jestem zbójem, lecz życzę sobie, byś pojechał ze mną.
— Dokąd?
— Do chana Bejatów, któremu umknąłeś.
— Bejatów? A więc ludzie, których spotkałem, należą do tego szczepu! A jak chan się nazywa?
— Hajder Mirlam.
— Oh, teraz wiem wszystko. Oby was Allah wygubił, którzy przecież jesteście tylko złodzieje i łotry.
— Nie lżyj! Przyrzekam ci na Allaha, że nic ci się nie stanie!
— Jestem w twej mocy i muszę cię słuchać.
Wyjąłem mu nóż z za pasa, podniosłem włócznię i strzelbę, które mu wypadły, rozwiązałem rzemień i dosiadłem prędko konia, aby być przygotowanym na wszystko. Widocznie jednak o ucieczce nie myślał, bo gwizdnął na swego konia i wskoczył nań.
— Ufam twojemu słowu — rzekł. — Jedź!
Pocwałowaliśmy obok siebie z powrotem i spotkaliśmy Bejatów, czekających na nas u wylotu wgłębienia. Na widok jeńca rozpogodziło się oblicze Hajder Mirlama.
— Panie, sprowadzasz go rzeczywiście! — zawołał.
— Tak, ponieważ ci to przyrzekłem. Ale dałem mu słowo, że nic mu się nie stanie. Tu jego broń!
— Później wszystko otrzyma z powrotem, ale teraz zwiążcie go, żeby nie uciekł!
Rozkazu tego posłuchano natychmiast. Tymczasem nadciągnął drugi oddział, któremu oddano jeńca z poleceniem, żeby się z nim dobrze obchodzono, lecz zarazem, żeby go równie dobrze strzeżono. Następnie jazda poszła dalszym torem.
— Jak się dostał w twe ręce? — spytał chan.
— Złowiłem go — odparłem krótko, niezadowolony z postępowania chana.
— Panie, ty się gniewasz — rzekł — ale zobaczysz, że tak postąpić musiałem.
— Spodziewam się!
— Nie mogę dopuścić, żeby ten człowiek wygadał się, iż Bejaci znajdują się w pobliżu.
— Kiedy go wypuścisz?
— Gdy to się będzie mogło stać bez niebezpieczeństwa dla nas.
— Zważ, że on właściwie do mnie należy. Spodziewam się, że moje słowo, które mu dałem, nie będzie zhańbione!
— Cobyś uczynił, gdyby się stało coś przeciwnego?
— Jabym cię poprostu...
— Zabiłbyś? — przerwał mi.
— Nie. Jestem Frank, to znaczy chrześcijanin i zabijam ludzi tylko wówczas, gdy muszę bronić swego życia przed nimi. Nie zabiłbym cię zatem, ale rozstrzelałbym na strzępy twoją rękę, którą stwierdziłeś mi twe przyrzeczenie. Emir Bejatów byłby wówczas jako chłopiec, nie umiejący władać nożem, albo jako stara baba, z której głosu nikt nic sobie nie robi.
— Panie, gdyby mi to ktoś inny powiedział, śmiałbym się, ale was mogę o to posądzić, że zaatakowalibyście mnie wśród moich wojowników.
— Moglibyśmy to istotnie uczynić! Niema między nami nikogo, ktoby się bał Bejatów.
— Czy Mohammed Emin także nie? — odpowiedział z uśmiechem.
Spostrzegłem, że tajemnica zdradzona, ale odpowiedziałem obojętnie:
— On także nie.
— A Amad el Ghandur, syn jego?
— Czy słyszałeś kiedy, że jest tchórzem?
— Nigdy! Panie, gdybyście nie byli mężami, nie przyjąłbym was do siebie, bo drogi, po których jedziemy, są niebezpieczne. Życzę sobie, byśmy je odbyli szczęśliwie!
Wieczór zapadał, i właśnie, kiedy zrobiło się już tak ciemno, że był największy czas rozłożyć się obozem, dotarliśmy do potoku, który wypływał z labiryntu skał. Tam oczekiwali czterej Bejaci, którzy nas wyprzedzili. Chan zsiadł z konia i udał się do nich, aby z nimi pomówić.
Czemu czynił to tak pokryjomu? Czy zamierzał coś, co tylko im mogło być wiadomem? Wreszcie kazał zsiąść swoim ludziom. Jeden z owych czterech poszedł przed nami naprzód między wspomniane skały. Wzięliśmy konie za cugle i w kilka chwil weszliśmy na obszerne miejsce, otoczone dokoła skałami. Było to najlepsze ukrycie, jakie tylko znaleźć było można, chociaż trochę za małe na dwustu ludzi i tyleż koni.
— Czy zostaniemy tutaj? — spytałem.
— Tak — odrzekł Hajder Mirlam.
— Ale nie wszyscy!
— Tylko czterdziestu. Reszta obozować będzie w pobliżu.
Musiałem się zadowolić tą odpowiedzią; dziwiło mię jednak, że mimo bezpiecznego położenia, w którem teraz znajdowaliśmy się, nie rozniecano ogni. Także towarzysze moi zwrócili na to uwagę.
— Ładne miejsce! — rzekł Lindsay. — Mała arena. Nie?
— Zapewne.
— Ale wilgotno tu i zimno nad wodą. Czemu nie zapalać ognisk?
— Nie wiem. Może w pobliżu znajdują się nieprzyjaźni Kurdowie.
— Co sobie z nich robić? Nikt nie może nas dostrzec. Hm! Nie podoba mi się!
Rzucił dwuznaczne spojrzenie na chana, który rozmawiał ze swymi ludźmi z widocznem usiłowaniem, żebyśmy tego nie dosłyszeli. Przysiadłem się do Mohammed Emina, czekającego widocznie na tę sposobność, gdyż zapytał mnie zaraz:
— Emirze, jak długo pozostaniemy u tych Bejatów?
— Dopóki ci się spodoba.
— Jeśli ci to na rękę, to odłączmy się od nich zaraz jutro.
— Czemu?
— Człowiek, który zamilcza prawdę, nie jest dobrym przyjacielem.
— Uważasz chana za kłamcę?
— Nie, ale uważam go za człowieka, nie mówiącego wszystkiego, co myśli.
— On ciebie poznał.
— Wiem; poznałem to po jego oczach.
— Nie tylko ciebie, lecz i Amada el Ghandur.
— Łatwo pojąć, bo syn ma rysy ojca.
— Czy to budzi w tobie jakie obawy?
— Nie. Zostaliśmy gośćmi Bejatów i nie zdradzą nas. Czemu jednak pojmali tego Bebbeha?
— By nie mógł zdradzić naszej obecności.
— Dlaczegóż nie można jej zdradzić? Czego ma się obawiać dwustu uzbrojonych wojowników na dobrych koniach, skoro nie mają z sobą ani taboru, ani kobiet, ani dzieci, ani chorych, ani starców, ani namiotów, ani trzód? W jakich stronach znajdujemy się teraz, effendi?
— Jesteśmy w kraju Bebbehów.
— A on dążył do Dżiafów? Zauważyłem, że jechaliśmy wciąż na południe. Dlaczego dziś swoich ludzi na dwa obozy dzieli? Emirze, ten Hajder Mirlam ma dwa języki, pomimo, że nie knuje względem nas złych zamiarów. Jeśli jutro się z nimi rozstaniemy, to którą pójdziemy drogą?
— Mamy teraz po lewej ręce góry Cagros. Całkiem blizko nas leży stolica tego okręgu Banna. Gdy się ją minie, idzie się do Amehdabadu, Biji, Surene i Bayenderehu. Za Amehdabadem otwiera się przejście, wiodące samotnymi przesmykami i dolinami do Kicelcjehu. Tam spotyka się wzgórza Girceh i Serzir, oraz nagie góry Kurri-Kazhaf, poczem dochodzi się do wód Bistanu i Karadżolanu, które się łączą z Kicelejehem i razem wpadają do jeziora Kiupri. Gdy się dostaniemy do tego jeziora, będziemy bezpieczni. Naturalnie jest ta droga uciążliwa.
— Skąd wiesz o tem?
— Rozmawiałem w Bagdadzie z Kurdem Bulbassi, który opisał mi tę drogę tak dokładnie, że mogłem sobie sporządzić małą mapkę. Nie myślałem nawet, że mi się kiedyś przyda, ale mimo to narysowałem ją sobie w notatce.
— A czy sądzisz, że to dobra droga?
— Nakreśliłem sobie także inne miejscowości, góry i rzeki; tę drogę jednak uważam za najlepszą. Moglibyśmy pojechać albo do Sulimanii, albo przez Mik i Dowejcę do Sinny; nie wiemy jednak, jakiegobyśmy tam doznali przyjęcia.
— Więc zostajemy przy tem, że opuszczamy jutro Bejatów i dążymy przez góry do jeziora Kiupri. Czy mapa twoja cię nie zwiedzie?
— Nie, jeśli nie zwiódł mię Bulbassi.
— A zatem kładźmy się spać. Niechaj Bejaci czynią, co im się podoba.
Napoiliśmy konie w potoku i postaraliśmy się dla nich o żywność. Następnie pokładli się wszyscy spać, ja zaś udałem się do chana.
— Hajder Mirlamie, gdzie reszta Bejatów?
— W pobliżu; a czemu o to pytasz?
— Z nimi jest pojmany Bebbeh, którego chciałbym zobaczyć.
— Dlaczego chcesz go zobaczyć?
— Poczuwam się do tego obowiązku, ponieważ jest moim jeńcem.
— To nie twój, lecz mój jeniec; oddałeś mi go przecież.
— Nie będziemy się o to spierać; chciałbym jednak zobaczyć, jak się ma.
— Ma się dobrze. Skoro mówi to Hajder Mirlam, to jest prawda. Nie obawiaj się o niego, panie, lecz u siądź przy mnie; wypalimy po fajce.
Poszedłem za jego słowy, aby go nie rozgniewać, opuściłem go jednak niebawem i położyłem się spać. Czemuż nie miałbym zobaczyć tego Bebbeha? Źle z nim nie postępowano, bo za to ręczyło mi słowo chana, którym jednak powodowało coś, czego moja nieudolna przenikliwość w żaden sposób odkryć nie zdołała. Postanowiłem zaraz wczesnym rankiem na własną rękę uwolnić Bebbeha, a potem rozstać się z Bejatami. Z temi myślami zasnąłem.
Kto od świtu do późnego wieczora siedzi na koniu, ten znuży się, choćby był nałogowym jeźdźcem. Tak też było i ze mną. Spałem dobrze i twardo i zbudziłbym się był z pewnością dopiero nad ranem, gdyby nie mruczenie psa. Było jeszcze bardzo ciemno, kiedy otworzyłem oczy, mimo to poznałem wyprostowanego nad sobą człowieka.
Chwyciłem za nóż.
— Ktoś ty?
To pytanie zbudziło także mych towarzyszy, którzy również natychmiast porwali za broń.
— Czy nie znasz mię, panie? — zabrzmiała odpowiedź. — Jestem jednym z Bejatów.
— Czego chcesz?
— Panie, pomóż nam! Bebbeh uciekł!
Zerwałem się w jednej chwili, a towarzysze za mną.
— Bebbeh? Kiedy?
— Nie wiem. Spaliśmy.
— Ah! Pilnowało go stu sześćdziesięciu ludzi i mimo to uciekł?
— Ich przecież niema!
— Odeszło tych stu sześćdziesięciu?
— Oni powrócą, panie.
— Dokąd poszli?
— Ja nie wiem.
— Gdzie chan?
— Poszedł także.
Na to chwyciłem Bejata za pierś.
— Człowiecze, czy zamierzacie może coś przeciwko nam? Źlebyście na tem wyszli!
— Puść mię, panie! Jakżeż możemy ci zrobić co złego! Wszak jesteś naszym gościem!
— Halefie, zbadaj, ilu Bejatów znajduje się jeszcze tutaj!
Panowała taka ciemność, że nie podobna było objąć okiem całego placu. Mały hadżi wstał, aby wykonać mój rozkaz.
— Jest tu jeszcze czterech — objaśnił zaraz Bejat — a jeden stoi zewnątrz u wejścia, ale tam, w drugim obozie było nas dziesięciu do pilnowania jeńca.
— Jak on wam uciekł? Pieszo?
— Nie. Zabrał swojego konia i trochę naszej broni.
— To dowód, że jesteście rozsądnymi i uważnymi dozorcami. Ale czemu przychodzicie z tem do mnie?
— Panie, schwytaj go napowrót!
Omal że nie wyśmiałem go na głos. Naiwniejszego żądania nie mógł mi postawić. Nie zważałem wcale na jego życzenie i pytałem dalej:
— Więc nie wiecie, gdzie jest chan razem z innymi?
— Nie wiemy rzeczywiście.
— Przecież musiał mieć jakiś powód do odejścia!
— Tak jest.
— Co to za powód?
— Panie, tego nam nie wolno tobie powiedzieć.
— Dobrze. Zobaczymy, kto teraz ma prawo rozkazu, chan czy ja...
Przerwał mi Halef, donosząc, że istotnie widać tylko czterech Bejatów.
— Stoją tam w kącie — rzekł — i nam się przysłuchują, zihdi.
— Niech stoją! Powiedzno, czy twoje pistolety nabite?
— Czy widziałeś je kiedy w innym stanie?
— Dobądź ich i jeśli ten człowiek nie odpowie mi na pytanie, które mu po raz ostatni postawię, wpakujesz mu w łeb kulę. Czy zrozumiałeś?
— Nie bój się, zihdi! Dostanie dwie kule zamiast jednej!
Dobył broni z za pasa i jął bawić się czterema kurkami. Zapytałem Bejata jeszcze raz:
— Czemu chan się oddalił?
Na odpowiedź nie czekałem ani chwili.
— Aby napaść na Bebbehów.
— Na Bebbehów? Okłamał mię zatem. Powiedział, że chce odwiedzić Dżiafów.
— Panie, chan Hajder Miriam nie kłamie nigdy! Mamy się istotnie udać do Dżiafów, skoro nam się napad uda.
Teraz przyszło mi to na myśl, o co mię chan pytał: czy jestem przyjacielem, czy też wrogiem Bebbehów. Dał mi u siebie ochronę, a zarazem chciał mi ułatwić zachowanie bezstronności w wypadkach, które miały nastąpić.
— Czy z Bebbehami żyjecie w niezgodzie? — pytałem w dalszym ciągu.
— Oni z nami, panie. Za to zabierzemy im dzisiaj ich trzody, dywany i broń. Stu pięćdziesięciu ludzi odprowadzi tę zdobycz do domu, a pięćdziesięciu uda się z chanem do Dżiafów.
— Jeśli Bebbehowie na to pozwolą — dodałem.
Pomimo ciemności dostrzegłem, że dumnie podrzucił głową.
— Oni? — zawołał. — Bebbehowie to tchórze! Czyż nie widziałeś, że ten człowiek uciekał dziś przed nami?
— Jeden przed dwustu!
— A ty sam go schwytałeś!
— Bah! Ja chwytam w danych warunkach tak samo dziesięciu Bejatów. Na przykład: ty i tych czterech, straż stojąca zewnątrz i owych dziewięciu w drugim obozie jesteście teraz moimi jeńcami. Halefie, pilnuj wyjścia. Ktoby chciał wejść tu lub wyjść stąd bez mojego pozwolenia, tego zastrzelisz!
Dzielny hadżi zniknął w tej chwili w kierunku wyjścia, a Bejat odezwał się trwożliwie:
— Panie, ty żartujesz!
— Nie żartuję. Chan zamilczał przedemną rzecz najważniejszą, a i ty mówiłeś tylko dlatego, że cię zmusiłem. To też musicie mi być poręką, że mogę się tu czuć pewnym. Przyjdźcie wy czterej!
Usłuchali mego rozkazu.
— Złóżcie broń u moich nóg! — rzekłem — a gdy się zawahali, dodałem: — słyszeliście o nas! Jeśli żywicie względem nas uczciwe zamiary, to nic wam się nie stanie i otrzymacie broń z powrotem, skoro się jednak będziecie opierać moim rozkazom, nie pomoże wam żaden dżinni ani szejtan!
Wykonali to, czego od nich zażądałem. Strzelby oddałem towarzyszom i pouczyłem Mohammed Emina, jak się ma w dalszym ciągu zachować. W końcu opuściłem miejsce noclegu, aby biegiem potoku wydostać się na czyste pole.
Tam zastałem między skałami wartę, która mię natychmiast poznała.
— Kto cię tu postawił? — spytałem.
— Chan.
— Na co?
— Ażeby się mógł zaraz dowiedzieć, skoro tylko powróci, że wszystko w porządku.
— Bardzo dobrze! Wejdźno do obozu i powiedz moim towarzyszom, że zaraz powrócę.
— Tego miejsca nie wolno mi opuścić.
— Chan nic o tem nie wie.
— Dowie się.
— Może być; wtedy mu powiem, że ja ci to rozkazałem.
Teraz dopiero odszedł. Wiedziałem, że Mohammed Emin go zatrzyma i rozbroi. Nie dowiadywałem się wprawdzie, gdzie jest drugi obóz, ale słyszałem wieczorem głosy w pobliżu, spodziewałem się więc odszukać go z łatwością. Tak się też stało. Doleciał mię najpierw tupot kopyt końskich. Poszedłszy za tym głosem, zna lazłem dziewięciu Bejatów, siedzących na ziemi, którzy w ciemności wzięli mię za swego towarzysza. Jeden z nich zawołał:
— Co on powiedział?
— Kto?
— Obcy emir!
— On sam tu stoi — odpowiedziałem.
Teraz poznali mnie i powstali.
— O emirze, dopomóż nam! — prosił jeden z nich. — Bebbeh nam uciekł, a gdy chan powróci, źle będzie z nami.
— W jaki sposób wam uciekł? Czyście go nie skrępowali?
— Był związany, ale musiał zwolna rozluźnić więzy, a kiedyśmy spali, zabrał konia swego, nasze strzelby i uszedł z obozu.
— Weźcie konie i chodźcie za mną!
Posłuchali odrazu. Zawiodłem ich do naszego obozu. Przyszedłszy tam, zastaliśmy już ogień, rozniecony tymczasem przez Haddedihna w celu oświetlenia miejsca. Warta siedziała już bez broni obok reszty Bejatów. Przyprowadzeni przezemnie byli tak przygnębieni swojem nieszczęściem, że oddali mi bez oporu noże i włócznie. Oświadczyłem tym piętnastu ludziom, że tylko w tym wypadku mieliby powód się nas obawiać, gdyby chanowi przyszło do głowy dopuścić się względem nas zdrady, co się zaś tyczy zbiegłego Bebbeha, oznajmiłem, że sprowadzić im go napowrót nie mogę.
Master Lindsay kazał sobie pod moją nieobecność, o ile się to dało przy jego nieznajomości języka, wytłómaczyć Halefowi, co zaszło. Ujrzawszy mnie teraz, przystąpił i zapytał:
— Co zrobimy z tymi?...
— To się pokaże dopiero, gdy chan wróci.
— A jeśli uciekną?
— To im się nie uda; pilnujemy ich, a zresztą postawię Halefa Omara u wejścia.
— Tam? — wskazał przytem na wejście i dodał: — To nie wystarczy! — Tam jest jeszcze wyjście. Tam w tyle. Yes!
Spojrzałem w kierunku jego wyciągniętej ręki i ujrzałem przy świetle ognia wysoki złom skalisty, a przed nim krzak.
— Żartujecie, sir! — rzekłem. — Kto zdoła przejść przez tę skałę! Jest przynajmniej na pięć metrów wysoka.
Uśmiechnął się całą twarzą tak, że usta jego utworzyły słynny trapezoid, w którego czarnem wnętrzu widniały żółte zęby.
— Hm! Jesteście człowiek roztropny, ale Dawid Lindsay przecież mądrzejszy. Well!
— Wytłómaczcie się, sir!
— Idźcieno i przypatrzcie się krzakowi!
— A więc istotnie? Ależ iść tam nie mogę, bo zwróciłbym uwagę Bejatów na to wyjście, jeśli się tam rzeczywiście znajduje.
— Jest tam, jest naprawdę, master Yes!
— Jakże to?
— To nie jest skała, lecz dwa głazy, a w wązkim otworze między nimi stoi krzak.
— Ah! To może nam przynieść wielką korzyść. Czy Bejaci wiedzą coś o tem?
— Zdaje mi się, że nie, bo nie zważali na mnie, kiedy tam byłem.
— Czy otwór jest bardzo wązki?
— Można przejechać konno.
— A jaki jest teren poza tem?
— Nie wiem; nie mogłem tam zajść.
Było to tak ważne, że musiałem zaraz wybadać. Zwróciłem uwagę towarzyszy na mój zamiar i opuściłem obozowisko. Obszedłszy dokoła, zwały skalne, znalazłem wreszcie z trudem miejsce z krzakiem między dwiema skałami. Zamaskowany nim otwór miał ze dwa metry szerokości, a poza nim znajdowało się wprawdzie dużo porozrzucanych po ziemi głazów, lecz za dnia można było konia wśród nich przeprowadzić.
Nie wiedząc, co nas może spotkać, dobyłem noża i porobiłem na pieńkach krzaka tak głębokie zacięcia, że musiał upaść, gdyby się koń po nim tylko przesunął. Oczywiście, stało się to wśród wielkiej ostrożności, aby Bejaci nic nie zauważyli. Po tem wszystkiem wróciłem do obozu i postawiłem Halefa u wejścia z poleceniem doniesienia natychmiast, jeżeliby się kto zbliżył.
— Co znalazłeś, effendi? — spytał Mohammed.
— Znakomite wyjście na wypadek, gdyby nam przyszło oddalić się bez pożegnania.
— Przez krzak?
— Tak. Przeciąłem go. Skoro tylko jeden jeździec naciśnie go koniem, upadnie, a reszta będzie już miała drogę wolną.
— A czy potem są jeszcze kamienie?
— Są duże złomy, poprzerastane krzewiną i ostami, ale przy świetle można wcale dobrze przejechać.
— Czy sądzisz, że nam będzie potrzeba tej drogi?
— Nie wiem, ale przeczuwam. Nie śmiej się ze mnie, Mohammed Eminie! Już w dzieciństwie miałem pewną zdolność przeczuwania, która zwracała moją uwagę często na rzeczy bardzo odległe.
— Wierzę ci. Allah jest wielki!
Radosnych rzeczy nigdy nie przeczuwam. Czasem jednak ogarnia mię jakiś niepokój i lęk, jak gdybym popełnił coś złego, coś, czego następstwa bywają dla winowajcy groźne. Wówczas dzieje się zwykle coś, co mi przynosi szkodę. A ilekroć potem porównam czas wystąpienia u mnie owej nieokreślonej obawy z czasem zaistnienia niebezpieczeństwa, to zgadzają się doskonale, przekonywam się bowiem, że niebezpieczeństwo zaczęło się w tej samej chwili, w której mię opadła obawa.
— Uważajmy więc na ostrzeżenie, które ci zsyła Allah!
Obawy moje udzieliły się towarzyszom. Rozmowa utknęła i leżeliśmy w milczeniu obok siebie, dopóki nie nastał dzień. Ledwie jednak rozjaśniło się na tyle, że można było okiem w dal rzucić, nadbiegł Halef z wiadomością, że zobaczył wielu jeźdźców. Dokładnie liczby ich nie mógł rozeznać.
Przystąpiłem do konia, wyjąłem z torby dalekowidz i poszedłem za Halefem. Gołem okiem widać było na równinie mnóstwo ciemnych postaci, ale przez lunetę mogłem je rozróżnić dokładniej.
— Zihdi, kto to? — spytał Halef.
— To Bejaci.
— Ale ich niema tak wielu!
— Wracają z łupem. Prowadzą z sobą trzody Bebbehów. Zdaje się, że chan jedzie przodem z mniejszą gromadą, przybędzie więc prędzej niż reszta.
— Cóż poczniemy teraz?
— Hm! Zaczekaj! Powiem ci później.
Wróciłem do towarzyszy i doniosłem im, co widziałem. Byli taksamo jak ja przekonani, że nie mamy potrzeby obawiać się chana. Nie mogliśmy nic innego jemu zarzucić, prócz tego, że nam nie dał znać o swym zamiarze. Gdyby był to uczynił, nie bylibyśmy się doń przyłączyli, gdyż oczywiście narażaliśmy się na niebezpieczeństwo, pokazując się w towarzystwie rabusia. Postanowiliśmy przyjąć go ostrożnie, lecz uprzejmie.
Uzbrojony zupełnie wróciłem do Halefa.
Chan jechał cwałem na czele swego oddziału i zanim upłynęło pięć minut, zatrzymał konia przedemną.
— Sallam, emirze! — pozdrowił. — Zdziwiłeś się zapewne, nie widząc nas przy sobie. Miałem załatwić bardzo pilny interes, który się też udał. Spojrzyj za siebie!
Patrzyłem mu tylko w twarz.
— Kradłeś, chanie Hajder Mirlanie!
— Kradłem? — spytał wielce zdumiony. — Czy ten, kto nieprzyjaciołom swym zabiera, co może, jest złodziejem?
— Chrześcijanie powiadają, że jest złodziejem, a ty wiesz, że jestem chrześcijanin. Dlaczego jednak milczałeś wobec nas?
— Bo bylibyśmy się stali w takim razie wrogami. Byłbyś nas opuścił.
— Oczywiście.
— I byłbyś ostrzegł tych Bebbehów?
— Nie byłbym ich szukał, zwłaszcza że nie wiedziałem, na jaki obóz i jaką miejscowość napadniesz; gdyby mię jednak spotkał był jaki Bebbeh, byłbym mu doniósł o tem, co mu groziło.
— A widzisz, emirze, że mam słuszność! Mogłem tylko postąpić dwojako, albo zamilczeć o moim zamiarze przed tobą, albo wziąć cię do niewoli i zatrzymać przemocą dopóty, dopókiby się to wszystko nie stało. A ponieważ byłem twoim przyjacielem, uczyniłem to pierwsze.
— Ja jednak poszedłem w nocy do obozu do tych dziesięciu ludzi, których tam pozostawiłeś — brzmiała moja spokojna odpowiedź.
— Czego od nich chciałeś? — spytał chan.
— Wziąć ich do niewoli.
— Allah! Czemu?
— Ponieważ dowiedziałem się, że nas opuściłeś. Nie wiedziałem, co się mogło stać z nami, dlatego uwięziłem wszystkich pozostałych Bejatów, by ich użyć jako poręki za nasze bezpieczeństwo.
— Panie, jesteś bardzo przezornym człowiekiem, ale mogłeś mi zaufać. Co uczyniłeś z tym Bebbehem?
— Nic. Nie widziałem go nawet, bo uciekł.
Chan zbladł i zawołał:
— Derigh![18] To nie może być! To gotowo mi popsuć wszystko. Puść mię do tych psów, które spały zapewne, mając obowiązek czuwać.
Teraz dopiero skoczył z konia, zostawił go, a sam popędził pomiędzy głazy do obozu. Ja z Halefem pośpieszyliśmy za nim. W obozie rozegrała się pomiędzy chanem a jego ludźmi scena, której niepodobna opisać. Szalał, jak dzik postrzelony, kopał nogami i bił rękami na wszystkie strony i nie uspokoił się, dopóki sił nie wyczerpał. Nigdy byłbym nie sądził, że ten człowiek zdolny jest do takiej wściekłości.
— Powściągnij gniew, chanie — poprosiłem go w końcu. — Musiałbyś i tak wypuścić tego człowieka.
— I byłbym to uczynił — srożył się — ale jeszcze nie dzisiaj, gdyż mój plan nie powinien być zdradzonym.
— Jakiż to plan?
— Zabraliśmy wszystko, co było u tych Bebbehów, a teraz oddzielimy dobre od złego. Co tylko ma większą wartość, to wyślę dalekiemi, ale pewnemi drogami do naszych, a wszystko, co liche, mieliśmy zabrać ze sobą do Dżiafów, zostawiać to miejscami po drodze i skierować w ten sposób pogoń na siebie. Bebbehowie byliby myśleli, że napadł na nich oddział Dżiafów, a moi ludzie dostaliby się tymczasem bezpiecznie do obozów i wsi Bejatów.
— To plan dobrze obmyślany.
— Ale teraz się nie powiedzie. Schwytany Bebbeh należał do oddziału, na który urządziliśmy napad; wiedział, żeśmy Bejaci i zdradzi wszystko. On przeczuwał na pewne, cośmy zamierzali. Ma konia bardzo dobrego. Co będzie, jeśli skorzystał z jego chyżości i w nocy, kiedy byliśmy jeszcze zajęci rabunkiem, zaalarmował sąsiednie obozy?
— Byłoby bardzo źle dla was i dla nas, bo widział nas między wami — odrzekłem.
— Zna także nasze obozowisko, a należy się spodziewać, że Bebbehowie znają wejście do tych skał.
Zaledwie wyrzekł to słowo, zabrzmiał od wejścia donośny okrzyk:
— Allah ’1 Allah! Oto są! Brać ich żywcem!
Odwróciliśmy się i poznaliśmy zbiegłego Bebbeha. Za nim napływało wejściem mnóstwo jego towarzyszy, a zarazem dało się słyszeć straszliwe wycie, zmieszane z wystrzałami. Nie zważaliśmy wcale na to, co się działo zewnątrz obozu; zapomnieliśmy nawet postawić wartę u wejścia.
Nie miałem ani chwili czasu do namysłu, gdyż Bebbeh, w którym domyślałem się teraz chana lub szejka, zbliżył się do mnie. Był bez włóczni i strzelby tak samo, jak jego towarzysze, tylko w dłoni jego błyskał kręty afganistański sztylet.
Nie sięgając po broń, przyjąłem odważnego przeciwnika z gołemi rękoma. Lewą ręką schwyciłem jego uzbrojoną w sztylet prawicę, a prawą objąłem go za szyję.
— Giń, zbóju! — zawołał, usiłując gwałtownem szarpnięciem oswobodzić uzbrojoną rękę.
— Mylisz się — odrzekłem — nie jestem Bejat. Nie wiedziałem, że mają na was wykonać napad!
— Jesteś złodziej i pies! Pojmałeś mnie, ale teraz zostaniesz moim jeńcem. Jestem szejk Gazal Gaboya, któremu nikt jeszcze nie umknął.
Jak błyskawica przemknęło mi przez myśl wspomnienie o tem imieniu, o którem słyszałem, że nosi je jeden z najwaleczniejszych Kurdów. Nie było się już co namyślać. — Więc weź mnie do niewoli, jeśli potrafisz! — zawołałem, puszczając go oboma rękami i odstępując od niego.
To wydało mu się widocznie słabością z mojej strony, gdyż wydał okrzyk tryumfu i podniósł rękę do pchnięcia. Na to właśnie czekałem. Wpakowałem mu pięść tak gwałtownie pod obnażoną pachę, że nogi jego straciły natychmiast podstawę. Ciało, opisawszy w powietrzu łuk, runęło o sześć kroków na ziemię, a zanim on zdołał się podnieść, grzmotnąłem go pięścią w skroń tak silnie, że już się nie ruszył.

— Na koń i za mną! — krzyknąłem.
Jednem spojrzeniem objąłem całą scenę. Około dwudziestu Bebbehów zdołało wpaść do środka, a Bejaci walczyli z nimi. Master Lindsay miał dwu przeciwko sobie i pozbył się właśnie jednego uderzeniem kolby. Obaj Haddedihnowie stali oparci o skałę i nie przypuszczali do siebie nikogo, a mały Halef klęczał na powalonym nieprzyjacielu i obrabiał go głownią pistoletu.
— Zihdi, nie uciekać! Damy sobie z nimi radę — odpowiedział dzielny hadżi na mój okrzyk.
— Zewnątrz jest ich więcej; Bejaci napadnięci! Naprzód co prędzej!
Wydarłem leżącemu na ziemi Gaboyi sztylet na pamiątkę tego dnia, który tak nieszczęśliwie się zaczął i skoczyłem na konia. Aby uzyskać przestrzeń do rozbiegu, a zarazem zrobić trochę miejsca towarzyszom, poderwałem karego, dałem mu ostrogę i popędziłem w gęstwę Bebbehów. Tu pokierowałem mm tak, że wierzgał na wszystkie strony, dopóki nie zobaczyłem towarzyszy na koniach. Potem pognałem go ku krzakowi, który przewrócił kopytami. Za krzakiem musiałem go jednak wstrzymać, gdyż można się było tylko stępa naprzód posuwać. Towarzysze zdobyli jednak tymczasem dość miejsca, aby zaraz za mną podążyć.
Gdy byłem za tą skałą, przekonałem się jednem spojrzeniem, że wymknęli się wszyscy czterej, ścisnąłem konia nogami i pocwałowałem na otwartą równinę. Reszta ruszyła za mną.
Krótkie zastanowienie się wyjaśniło mi cały stan rzeczy. Ten szejk Gazal Gaboya był naprawdę mądrym człowiekiem. Zamiast ostrzec tylko swój oddział, zbyt słaby do skutecznego oporu, starał się poruszyć całą okolicę i gdy Bejaci nic nie przeczuwając, wracali objuczeni łupem do obozu, był już ten obóz, w wielkim wprawdzie promieniu, ale z trzech stron tak otoczony, że zbóje powinni być zadowoleni, gdyby się im udało ujść z życiem. Za nami wrzała bitwa. Nie miałem teraz czasu zbadać, jak się Bebbehom udało podejść tak niepostrzeżenie Bejatów. Na lewo widziałem szeroką linię jeźdźców, zbliżających się do obozu, na prawo zaś była cała okolica popstrzona ruchomymi czarnymi punktami: byli to jeźdźcy.
— Naprzód, effendi! — wołał Mohammed Emin — bo nas zamkną! Czy uszedłeś z całą skórą?
— Tak. A ty?
— Małe zadraśnięcie.
W istocie krew sączyła mu się z policzka, ale rana nie mogła być niebezpieczną.
— Zbliżcie się! — prosiłem. — Utworzymy prostą linię i kto nas z boku zobaczy, weźmie nas z daleka za jednego jeźdźca.
Poszli wszyscy za tym podstępem, lecz Bebbehowie, znajdujący się za nami, nie dali się oszukać i niebawem ścigała nas wcale pokaźna gromada.
— Zihdi, czy nas dopędzą? — spytał Halef.
— Kto to wie! Zależy od ich koni, ale, Halefie Omarze, co to z twojem okiem? Czy co złego?
Oko mu napuchło, pomimo że od napadu upłynęło kilka minut zaledwie.
— To nic, zihdi — odrzekł. — Ten Bebbeh był pięć razy dłuższy odemnie i ciął mnie lekko. Hamdullillah nie uczyni tego już nigdy!
— Nie zabiłeś go przecież?
— Nie. Wiem, że sobie tego nie życzysz, effendi.
Było mi w każdym razie bardzo przyjemnie, że żaden z nieprzyjaciół nie stracił życia z naszej przyczyny. Musiało nas to cieszyć już choćby ze stanowiska czystego wyrachowania, gdybyśmy bowiem wpadli w ręce Bebbehom, nie mieliby powodu mścić się na nas za przelew krwi.
Cwałowaliśmy dalej jeszcze z kwadrans. Obóz już zniknął nam z oczu, ale prześladowcy nasi byli za nami. Podzielili się. Ci, którzy mieli lepsze konie, zbliżyli się do nas, podczas gdy reszta została daleko w tyle.
— Emirze, dopędzą nas, jeśli prędzej nie pojedziemy — zauważył Amad el Ghandur.
— Nie możemy już teraz zbytnio natężać koni i lepiej pomówić z nieprzyjaciółmi, niż pomęczyć zwierzęta.
— Maszallah! Chcesz mówić z nimi? — zawołał Mohammed Emin.
— Oczywiście! Spodziewam się doprowadzić do tego, że zaprzestaną pogoni. Jedźcie dalej, a ja się zatrzymam tutaj.
Pojechali w tem samem tempie, ja zaś skoczyłem z konia, wziąłem broń, usiadłem na ziemi i zwróciłem się twarzą do ścigających.
Kiedy byli może na tysiąc kroków, zdjąłem chustę z turbanu i zacząłem nią powiewać. Wpadli zaraz z cwału w krok i zatrzymali się na połowie wspomnianego oddalenia. Po krótkiej naradzie podjechał jeden z nich i zapytał:
— Dlaczego siedzisz na ziemi? Czy to podstęp, czy uczciwe postępowanie?
— Chcę z wami pomówić.
— Z nami wszystkimi, czy z jednym?
— Z jednym, obranym przez was.
— Ty masz broń przy sobie.
— On może także przyjść uzbrojony.
— Odłóż broń daleko od siebie, to przyjdzie jeden z nas.
— W takim razie i on musi swoją zostawić.
— Zgoda.
Wstałem, położyłem oba sztylety i rewolwery na ziemi, a strzelbę i sztuciec zawiesiłem u siodła. Potem usiadłem znowu. Ludzie ci nie wiedzieli, ile miałem broni ze sobą i jaką, mogłem więc z łatwością zatrzymać sobie rewolwer, ale chciałem postępować z nimi uczciwie, aby być pewniejszym tego samego z ich strony.
Naliczyłem jedenastu ludzi. Ten, który ze mną rozmawiał, wrócił do nich i naradzał się z nimi. Potem zsiadł z konia, położył zwolna strzelbę, włócznię i nóż na ziemi i zbliżył się do mnie powoli. Był to piękny, wysmukły mężczyzna, lat może pięćdziesięciu. Czarne jego oczy zaiskrzyły się ku mnie wrogo, ale usiadł w milczeniu naprzeciw.
Ponieważ nic nie mówiłem, a on się zniecierpliwił, zaczął sam rozmowę pytaniem:
— Czego chcesz od nas?
— Chcę z tobą pomówić.
— Więc mów!
— Nie mogę.
— Allah! Dlaczego?
Wskazałem ręką poza siebie.
— Patrz, miałem więcej broni przy sobie, niż mogliście się spodziewać i odłożyłem ją całkiem. I ty obiecałeś mi odłożyć swoją. Od kiedy Bebbehowie są kłamcami?
— Czyż kłamię?
— A co robi pałka pod twoim płaszczem?
Poznałem po wzniesieniu odzieży na piersiach, że miał tam ukrytą maczugę. Poczerwieniał silnie, sięgnął pod płaszcz i rzucił broń poza siebie.
— Zapomniałem o tem — usprawiedliwiał się.
Okoliczność, że ją odrzucił, przekonała mię, że nie było to obliczone na jakąś chytrość względem mnie. Nie ufał mi poprostu i chciał się pokryjomu zabezpieczyć. Zacząłem:
— Tak! Teraz niech będzie pokój między nami, dopóki nie skończymy układów. Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam.
— Podaj rękę!
— Masz ją!
— Dlaczego nas ścigacie? — spytałem.
Spojrzał mi w twarz z wielkiem zdumieniem.
— Czyś ty oszalał? — zawołał. — Rabujecie nas, przechodzicie nasze granice jako zbóje i nieprzyjaciele nasi i ty się pytasz, dlaczego my was ścigamy!
— Nie przybyliśmy do was ani jako zbóje, ani jako wasi nieprzyjaciele.
Zrobił minę jeszcze bardziej zdumioną.
— Nie? Allah ’l Allah! A jednak zabraliście nasze trzody i namioty ze wszystkiem, co się w nich znajdowało!
— Mylisz się! Nie myśmy to uczynili, tylko Bejaci!
— Przecież wyście Bejaci!
— Nie! Jest nas pięciu spokojnych ludzi. Jeden z nich i ja jesteśmy wojownikami z dalekiego Frankistanu, trzeci to mój służący, urodzony Arab daleko za Mekką, a dwaj ostatni to Beni Arabowie z zachodu, którzy nigdy nie byli waszymi nieprzyjaciółmi.
— Mówisz to, by mię oszukać. W ten sposób nam nie ujdziecie. Jesteście Bejaci!
— Czy Bejat, Kurd albo Arab ma taką rękę? — spytałem, odrzucając burnus i podsuwając w górę szeroki rękaw.
— Biała — odrzekł. — Czy całe ciało twoje jest takie same?
— Naturalnie. Czy umiesz czytać?
— Tak — odparł z dumą.
Wyjąłem notatkę i podsunąłem mu ją.
— Czy to pismo Kurda albo Araba?
— To obce pismo.
Schowałem notatkę i wydobyłem paszport.
— Czy znasz tę pieczęć?
— Katera Allah — na Boga! To pieczęć wielkorządcy!
— A pieczęć tę musisz cenić, ponieważ jesteś wojownikiem baszy z Sulimanii, który musi słuchać sułtana. Czy wierzysz już, żem nie Bejat?
— Wierzę.
— Tak samo prawdą jest to, co ci powiedziałem o tamtych.
— Ale byliście u Bejatów!
— Spotkaliśmy ich o dzień drogi na północ stąd; przyjęli nas jako gości i powiedzieli, że jadą do Dżiafów na uroczystość. Nie wiedzieliśmy, że są nieprzyjaciółmi Bebbehów, nie przeczuwaliśmy też, że mają was napaść i obrabować. Wczoraj wieczór zasnęliśmy pod ich osłoną, ale oni wykradli się i dopiero, gdy powrócili, poznaliśmy, że spożywaliśmy chleb ze złodziejami i zbójami. Sprzeczałem się właśnie o to z chanem Hajder Mirlamem, kiedy wpadliście na nas.
— Oh! Oby dał Allah, żeby nie umknął nam Hajder Mirlam! Czy broniliście się przeciwko naszym?
— Tak. Musieliśmy, bo nas zaczepili.
— Czy zabiliście którego?
— Ani jednego.
— Przysięgnij na to!
— Nie przysięgam; jestem chrześcijanin.
— Chrześcijanin! — rzekł zdziwiony i z politowaniem na twarzy zarazem. — O, teraz wiem już, że nie jesteś ani Kurdem, ani Turkomanem, gdyż muzułmanin nie powie nigdy, że jest chrześcijaninem. Wierzę już także, że nie zabiliście żadnego z naszych, lecz uciekliście. Jakżeby mógł chrześcijanin zabić muzułmanina!
W tonie jego było tyle pogardy, że najchętniej byłbym mu wymierzył soczysty policzek, ale musiałem znieść obelgę dla naszej wspólnej korzyści. Nie znajdowałem się co prawda w położeniu przyjemnem, gdyż reszta Bebbehów nadciągnęła już także i połączyła się z tymi tak, że o pięćset kroków odemnie stało ze trzydziestu nieprzyjaciół. Najmniejsza nieostrożność mogła mnie zgubić w tej chwili.
— Widzisz więc, że nie jesteśmy waszymi nieprzyjaciółmi i pozwolisz nam odejść bez przeszkody.
— Dokąd się chcecie udać?
— Ku Bagdadowi.
— Zostań tu! Rozmówię się z moimi.
Powstał i odszedł, nie spojrzawszy nawet na odrzuconą maczugę. Nastąpiła długa, bardzo długa narada; mówiono za i przeciw, jak to mogłem rozpoznać po ruchach. Minął może kwadrans, zanim parlamentarz powrócił.
Nie usiadł już; dlatego ja także powstałem.
— Ty mógłbyś odejść — zawyrokował — lecz nie widzieliśmy jeszcze twych towarzyszy. Przywołaj ich! Na moje skinienie zbliży się jeszcze czterech Bebbehów i będziemy na równi.
Ta propozycya była wysoce niebezpieczna. Nie oglądałem się dotąd za towarzyszami, aby nie stracić na respekcie u posła, a gdy się teraz odwróciłem, ujrzałem ich, stojących o jakie dwa tysiące kroków. Mieliżby teraz poświęcać tę odległość, aby się może dać pojmać? Musiałem postępować ostrożnie.
— Mylisz się — odparłem — wówczas nie będziemy na równi.
— Czemu nie? Was pięciu i nas pięciu.
— Patrz na korzystną odległość, w której stoją teraz moi bracia i pomyśl o tej, jaką będą mieli wtedy, gdy będą tu, a wy im nie dacie pokoju!
Zrobił ruch niesłychanego lekceważenia.
— Nie bój się, giaurze! Myśmy Bebbehowie, nie Bejaci. Pozwolimy wam znów oddalić się na tę samą odległość.
W innych warunkach odpowiedziałbym temu człowiekowi z pewnością inaczej na jego „giaura“, teraz jednak uważałem za rzecz najroztropniejszą nie słyszeć całkiem obelgi. Odpowiedziałem więc tylko następującemi słowy:
— Ufam ci! Czy twoi czterej ludzie przyjdą uzbrojeni?
— Jak chcesz.
— Niech zatrzymają broń swoją, a my dwaj zabierzemy też naszą.
Skinął w milczeniu i wrócił do swoich. Wsunąłem znowu za pas sztylety i rewolwery i dosiadłem konia, poczem skinąłem na towarzyszy. Powietrze było takie jasne i przeźroczyste, że nawet na tę odległość mogli rozpoznać ruchy mej ręki. Posłuchali skinienia i nadjechali. Niebawem stało nas pięciu w szeregu, a pięciu Bebbehów naprzeciw.
— Który to drugi Frank? — spytał dowódca.
— Ten — rzekłem, wskazując na Lindsaya.
Na poważnej twarzy Kurda zaigrał uśmiech.
— Wierzę — odezwał się — że jest Frankiem i chrześcijaninem, gdyż ma nos khanzira[19], zwany ryjem.
To już przekraczało miarę tego, na co mu mogłem pozwolić.
— Widziałem ten rodzaj nosów w Alepie i Diarbekrze u wielu wiernych — odrzekłem.
Żachnął się: Milcz, giaurze!
Puściłem konia o krok naprzód.
— Słuchaj, człowiecze! Powiedziałeś przedtem, że umiesz czytać. Czytałeś może Koran?
— Co cię to obchodzi!
— Nie pytam zaiste wiele o księgę proroka, gdyż jestem chrześcijanin; ty jednak jesteś muzułmanin i powinieneś czynić, co każe Mohammed! Czy nie powiedział on: „Kto szanuje nieprzyjaciela, tego miłują waleczni, kto zaś nieprzyjaciela znieważa, tego miłują tchórze!“ Otrzymałeś naukę od proroka i sądzisz, że prawdziwa; my otrzymaliśmy naszą od Iza Ben Marryam, i również wierzymy, że jest prawdziwa; mamy więc obaj prawo nazywać się wzajemnie „giaurami“. Ty to uczyniłeś, ale ja nie, gdyż to nieładnie i nie delikatnie dokuczać człowiekowi. Kto bliźniego swego poniewiera, poniża sam siebie. Zapamiętaj to sobie Bebbehu!
Przez długi czas nie mógł przemówić z powodu mego rzekomego zuchwalstwa, poczem gniewnym ruchem wydobył sztylet z za pasa.
— Człowieku, czy chcesz mi dawać nauki? Ty chrześcijanin, którego oby potępili Allah i prorok! Czy mam cię rozszarpać, jak się rozdziera szmatę? Byłem gotów pozwolić wam odejść, lecz teraz rozkazuję wam: Wynoście się, wy nieczyści! Wracajcie na dawne miejsce, ale potem niech was szejtan do dżehenny prowadzi!
Widziałem, że mówił po myśli reszty swoich towarzyszy; ale równocześnie zauważyłem, że spoczywał na mnie gniewny wzrok Halefa i obudwu Haddedihnów. Anglik obserwował mnie także ostro, aby zastosować się do tego, co ja uczynię. Ponieważ nie zrozumiał nic z naszej rozmowy, musiałem zwrócić jego uwagę:
— Sir, skoro wystrzelę, strzelicie także, ale tylko do koni!
— Yes! Pięknie! Przepysznie! — odrzekł.
Oświadczyłem więc Bebbehowi w tonie spokojnym:
— Dobrze, odjedziemy; ale wpierw muszę ci jedno powiedzieć: Nie sądź, jakobyśmy prosili o pokój dlatego, że się was boimy! Miłujemy pokój, ponieważ nie chcemy rozlewać krwi ludzkiej. Nie chciałeś tego, więc patrz na skutki!
— Wy? Nie boicie się? — szydził. — Czyż nie usiadłeś tu w prochu przed nami i nie prosiłeś o litość, giaurze?
— Spróbuj jeszcze raz powtórzyć to słowo, Bebbehu, a spotka cię los drzewa, w które grom uderza! Chciałem pokoju ze względu na was, a teraz pokażę ci, że wami gardzimy. Zrzekam się darowanego nam przez was odstępu; niech się walka zacznie natychmiast!
— Dobrze! — zawołał — i chwycił za sztylet.
W tej samej chwili przeleciał mój kary jednym susem obok jego konia; chwyciłem Bebbeha za ramię i ściągnąłem z konia. Huknęły cztery strzały, potem jeszcze dwa, a kiedy zwróciłem karego, ujrzałem, jak konie Bebbehów tarzały się po ziemi ze swoimi jeźdźcami.
— Uciekać czemprędzej!
Pognaliśmy naprzód. Poderwałem Bebbeha ku sobie, dałem mu kilka silnych policzków ze słowami: Masz to za „giaura“ i upuściłem go na ziemię. Wszystko to stało się tak szybko, że Bebbehowie teraz dopiero ruszyli naprzód z głośnem wyciem wściekłości.
— Czy postąpiłem słusznie, czy nie? — spytałem Haddedihnów podczas jazdy.
— Emirze — odrzekł Mohammed Emin — postąpiłeś sprawiedliwie. Ten człowiek obraził nie tylko ciebie, lecz i nas. Nie może już być wojownikiem, bo dostał od chrześcijanina po twarzy. To gorsze niż śmierć i za to mszczą się poszkodowani okrutnie. Strzeż się, byś nie wpadł kiedy w ręce Bebbehów, musiałbyś zginąć w okropnych męczarniach!
W dziesięć minut utworzyli Bebbehowie znów dwa oddziały, tylko przedni był teraz mniej liczny, wobec tego, że im padło pięć koni. Zaczekałem, aż odstęp między nami a nimi powiększył się jeszcze bardziej, poczem kazałem przystanąć. Sześciu pierwszych jeźdźców byłoby nie straciło nas z oka przez cały dzień, gdyż mieli konie wyśmienite. Trzeba było koniecznie wystrzelać te zwierzęta. Wytłómaczyłem to Haddehihnom, zsiadłem z konia i chwyciłem za strzelbę.
— Strzelać? — zapytał Lindsay, patrząc na te przygotowania.
— Tak, do koni!
— Yes! Zajmujące! Warte dużo pieniędzy!
Poprosiłem raz jeszcze, żeby nie ciągnąć za cyngiel, zanim nie będzie pewności, że trafi się konia, a nie człowieka.
Ścigający przypędzili już do nas na odległość strzału, kiedy jęli przeczuwać nasz zamiar. Zamiast rozbić się na boki, wstrzymali się.
— Fire! — zakomenderował master Lindsay.
Chociaż Arabowie nie rozumieli angielskiego wyrazu, wiedzieli przecież, co znaczy. Wypaliliśmy, ja i Lindsay po dwakroć, i poznaliśmy zaraz, że ani jeden strzał nie poszedł na marne; sześć koni tworzyło na ziemi wraz z jeźdźcami kłębek, na którego rozmotanie nie mieliśmy czasu czekać.
Dosiedliśmy znowu koni, a niebawem zostali ścigający daleko w tyle, aż w końcu znaleźliśmy się sami na równinie.
Niebawem skończyła się ona jednak, a przed nami i po bokach ukazały się góry. Mimowolnie, nie porozumiewając się wcale, zatrzymaliśmy konie.
— Dokąd? — spytał Mohammed.
— Hm! — mruknąłem.
Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak niepewnym dokąd się udać, jak w tej chwili.
— Namyśl się, emirze! — rzekł Amad. — Mamy czas teraz, niechaj konie odsapną.
— Tak samo ja mógłbym powiedzieć, żebyście się wy namyślili — odrzekłem. — Nie wiem dobrze, w jakiej okolicy się znajdujemy, przypuszczam tylko, że na południe leżą Nwajcgieh, Merwa, Beytosz i Dajra. W tym kierunku dostalibyśmy się do Sulimanii.
— Tam nie pójdziemy! — przerwał mi Mohammed Emin.
— Musimy się zatem zdecydować na przesmyk, o którym mówiliśmy wczoraj wieczorem. Możemy trzymać się dalej obecnego kierunku aż do rzeki Berocieh, a potem musimy jechać przez cały dzień w górę rzeki, aby za Banną dostać się w góry.
— Jestem za tem — rzekł Mohammed Emin.
— Rzeka ta przedstawia dla nas jeszcze tę korzyść, że oddziela Persyę od tego ejaletu i możemy się przenosić z brzegu na brzeg, stosownie do tego, czego wymagać będzie wzgląd na nasze bezpieczeństwo.
Pojechaliśmy więc dalej na południe. Teren wznosił się z równiny coraz to wyżej, mijaliśmy doliny i góry o coraz większych różnicach poziomu. Późno po południu znajdowaliśmy się już w głębi gór i dostaliśmy się na gęsto zarosłe wzgórze, do małego szałasu, z którego dym się dachem dobywał.
— Tu ktoś mieszka, zihdi — rzekł Halef.
— Człowiek oczywiście, który nam nie może nic zrobić. Przypatrzę mu się, a wy zatrzymajcie się tutaj tymczasem!
Zsiadłem z konia i pieszo udałem się do chatki. Zbudowana była z kamieni. Szpary między kamieniami poprzetykane były mchem. Dach tworzyło kilka warstw gęstych gałęzi, a otwór wchodowy był taki nizki, że zaledwie dziecko mogło przezeń przejść w prostej postawie.
Kiedy odgłos mych kroków doleciał do środka tej prymitywnej budowli, ukazała się we drzwiach głowa zwierzęcia, które wziąłem z początku za niedźwiedzia; wnet jednak przekonałem się po głosie kudłacza, że mam z psem do czynienia. Potem odezwał się ze środka ostry świst i w miejsce tej głowy wynurzyła się inna, której w pierwszej chwili także nie umiałem sklasyfikować. Nie widziałem mianowicie nic więcej prócz włosów, zmierzwionych w sposób nie dający się pomyśleć, czarnego jak sadza nosa i dwojga oczu, iskrzących się, jak u rozgniewanego szakala.
— Iwari ’l ker — dobry wieczór — powitałem.
— Głębokie mruczenie było mi odpowiedzią.
— Czy sam tu mieszkasz!
Mruczenie spadło o kilka tonów niżej.
— Czy jest tu więcej domów w pobliżu?
Mruczenie stało się teraz wprost strasznem; przypuszczam, że głos tego stworzenia sięgał do „contra C“. Potem wychyliło się ostrze włóczni i wysuwało się naprzód coraz to dalej, aż dosięgło prawie mej piersi.
— Wyjdź! — prosiłem w sposób bardzo uprzejmy.
Tymczasem mruczenie spadło jeszcze o małą tercyę do „contra A“, a ostrze broni godziło wprost w moje gardło. Moja cierpliwość się skończyła. Chwyciłem włócznię i pociągnąłem ku sobie. Zagadkowy mieszkaniec chałupy trzymał mocno swą broń, a że był słabszy odemnie, więc go z poza drzwi wywlokłem. Najprzód zjawiły się zarośla włosów z czarnym, błyszczącym nosem, potem dwie ręce tego samego koloru z szerokimi pazurami, następnie dziurawy wór, podobny do tych, w których węglarze nasi przechowują swój towar, potem dwa zatłuszczone futerały skórzane, równolegle obok siebie, a w końcu dwa przedmioty, których przeznaczenia niktby nie zdołał odgadnąć; ale ja najbystrzejszy z bystrych rozpoznałem w nich buty, które ongiś nosił zapewne rodyjski kolos.
Skoro ty1ko te buty przestąpiły próg, wyprostowała się istota, w nich tkwiąca, a równocześnie znalazło się także dla psa miejsce do pokazania się w całej swej postaci. I u niego uderzało przedewszystkiem owłosienie, urągające wszelkim porównaniom, czarny nos i dwoje oczu, a obie kreatury zdawały się bać mnie więcej niźli ja ich.
— Ktoś ty? — spytałem bardzo szorstko.
— Allo[20] — zamruczało coś, lecz był to przecież głos ludzki.
— Czem jesteś?
— Kymirdar[21].
Ah, więc to było proste wyjaśnienie czarnego nosa i czarnych rąk; ale tych paznokci nie musiał przecież zapuszczać. Widziałem, że zaimponowała mu moja szorstkość. Stał skulony, a pies także schował ogon pod siebie.
— Czy są tu jeszcze jacy ludzie? — pytałem dalej.
— Nie.
— Jak długo trzeba iść, by spotkać ludzi?
— Więcej niż dzień.
— Dla kogo węgle wypalasz?
— Dla pana, który wyrabia żelazo.
— Gdzie on mieszka?
— W Bannie.
— Czy jesteś Kurdem?
— Tak.
— Dżiaf?
— Nie.
— Bebbeh?
— Nie.
Po tem przeczeniu charknął straszliwie i splunął z pogardą. Ten estetyczny wysiłek wzbudził we mnie — muszę niestety wyznać — najserdeczniejszą sympatyę.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Bannah.
— Spojrzyjno tam — Allo! Widzisz tych czterech jeźdźców?
Odgarnął sobie z twarzy długie kudły, aby odsłonić oczom pole widzenia, i zwrócił wzrok we wskazanym przezemnie kierunku. Mimo węglowej skorupy, poza którą krył się kurdyjski naskórek, spostrzegłem, że po twarzy przemknął mu wyraz przerażenia.
— Czy to Kurdowie? — spytał z lękiem.
Nareszcie wydobyłem zeń tyle, że przemówił z własnej woli. Gdy na jego pytanie odpowiedziałem przecząco, rzekł
— Któż są?
— Jest nas trzech Arabów i dwu chrześcijan.
Wypatrzył się na mnie szeroko.
— Chrześcijanie? Co to jest?
— Wyjaśnię ci to później, gdyż zostaniemy na noc u ciebie.
Teraz przeląkł się jeszcze bardziej, niż pierwej.
— Panie, nie czyńcie tego!
— Czemu nie?
— Tu złe duchy mieszkają w górach!
— I owszem, chcielibyśmy raz duchy zobaczyć.
— Czasem także deszcz pada!
— Woda nam nic nie zaszkodzi.
— Przytem i grzmi czasami!
— To należy do deszczu.
— I niedźwiedzie są tutaj.
— Jadamy chętnie niedźwiedzią szynkę.
— A często wpadają tu rozbójnicy!
— Zastrzelimy ich na śmierć.
Poznawszy, że nic nie pomagają różne wymówki, wyjawił wreszcie prawdę, mówiąc tonem prośby:
— Panie, ja się was boję!
— Nie masz do tego powodu. Nie jesteśmy zbójami, ani mordercami. Chcemy, jeśli pozwolisz, przespać się koło twego domu, a jutro ruszamy dalej. Za tę przysługę otrzymasz srebrnego piastra.
— Srebrnego? — Całego? — pytał zdumiony.
— Tak, a może i dwa, jeśli będziesz uprzejmy.
— Panie, jestem bardzo uprzejmy!
Przy tem zapewnieniu uśmiechnęło się wszystko na tym biedaku: oczy, usta, które zauważyłem dopiero teraz, nawet ręce klasnęły z zadowolenia. Zarost tego Kurda z Bannah był istotnie czemś nadzwyczajnem. Nie widziałem dotąd nic podobnego. Mógł śmiało podróżować z Pastraną. Radość jego udzieliła się widocznie psu, gdyż ten wyciągnął ostrożnie ogon z pod siebie i spróbował nim wstydliwie wywijać, przyczem figlarnie sięgał łapą za moim Dojanem, który jednak zważał na to tak mało, jak Wielki Mogoł na kominiarczyka.
— Czy znasz dobrze okoliczne góry? — pytałem dalej.
— Tak, wszędzie!
— A rzekę Berocieh?
— Także, to granica.
— Jak długo idziesz do niej?
— Pół dnia?
— A czy znasz Bannę?
— Bywam tam dwa razy do roku.
Znał także Amehdabad i Bayendereh.
— Ale gdzie leży Bistan, tego już nie wiesz.
Wiem bardzo dobrze, bo tam mieszka mój brat.
— Czy musisz codzień pracować?
— Robię, kiedy mi się podoba! — odparł z dumą.
— Więc możesz odchodzić stąd, kiedy chcesz?
— Panie, nie wiem, czemu o to pytasz.
Ten człowiek przedpotopowy był jednak ostrożny, i to mi się podobało u niego.
— Powiem ci, dlaczego pytam — odrzekłem. — Jesteśmy obcy i nie znamy dróg przez góry, dlatego potrzeba nam uczciwego człowieka, któryby nas poprowadził. Damy mu za to po dwa piastry dziennie.
— O panie, czy też to prawda? Dostaję na rok dziesięć piastrów, oraz mąkę i sól. Czy mam was prowadzić?
— Chcemy cię dzisiaj wpierw poznać. Jeśli będziemy z ciebie zadowoleni, to zarobisz sobie więcej, niż kiedyindziej za cały rok.
— Zawołaj tych ludzi! Dam im mąki, soli i garnek do gotowania; mam także podostatkiem dziczyzny, a trawy dla koni tyle, ile tylko zjedzą. Tam w górze jest źródło, a posłanie zrobię wam tak miękkie, jak dywan sułtanki Walidy!
Ten poczciwy Allo zmienił się naraz zupełnie, a dokonał tego piaster jedynie dźwiękiem swym!
Skinąłem na towarzyszy, wystawionych na ciężką próbę wskutek naszej długiej rozmowy. Pośpieszyli więc i zdumieli się niemniej odemnie na widok węglarza. Osobliwie Anglik oniemiał prawie z podziwienia, choć, co prawda i Bannah podziwiał nos master Lindsaya z wyrazem twarzy, który nie pozostawiał nic do życzenia. Wreszcie Englishman odzyskał mowę:
— Fe, do dyabła zawołał. — Kto to jest? Goryl?
— Nie, to Kurd ze szczepu Bannah.
— Ojoj! Umyj się! — zaryczał do biedaka; ponieważ jednak Bannah nie rozumiał jego angielszczyzny, zostało na razie po dawnemu. Tymczasem przywiązano konie do kołków i rozłożono koce na ziemi. Gdyśmy usiedli, dałem wyjaśnienie Mohammed Eminowi o węglarzu, który miał zostać naszym przewodnikiem. Postanowiliśmy go wspólnie ostro obserwować.
Tymczasem gospodarz wywlókł z izby wór grubej mąki i przyniósł gliniane naczynie, pełne soli. Potem ukazał się garnek, który, jak się zdaje, przez całe lata służył jakimś tajemniczym celom. Wkońcu otworzył Kurd małą jamę za domem. Była ona wyłożona kamieniami i zawierała zapas mięsa z dwu zajęcy i jednej nadpoczętej już sarny. Mogliśmy więc wybierać; zdecydowaliśmy się na sarnę. Wypłukaliśmy ją dokładnie, potem rozłożyliśmy ognisko i ustawiliśmy rusztowanie na rożen. Potem roznieciliśmy i ogień. Halef poił konie, Kurd żął dla nich trawę swoim długim nožem, a ja oddałem się wymagającej wiele uwagi, ale wdzięcznej czynności obracania rożna.
— Brudna szelma! — mruczał Anglik — ale pracowita. Szkoda!
— Czemu szkoda?
— Ohydny garnek! Yes! Takby było pięknie gdyby był czyściejszy. Możnaby w tem coś upiec!
— Ależ co, do licha?
— Pudding.
— Pudding? Ach! Skądże przychodzi wam na myśl pudding tak nagle?
— Hm! Czyż nie jestem Englishman?
— Zapewne. Ale powiedzcie mi na Boga, jakito chcieliście upiec pudding?
— Pewien rodzaj. Yes!

Droga ratunku.
— Znam przeszło dwadzieścia rodzajów puddingu, ale ani jednego takiego, którybyśmy mogli tu upiec.

— Ah! Oh! Czemu?
— Bo brak wszystkiego.
— Wszystkiego? O no! Mamy sarnę, mąkę, sól... Wszystko!
— Sarna, mąka, sól... wszystko! Pięknie, sir! Muszę sobie zapamiętać ten przepis! A to, czego zresztą do puddingu potrzeba, tj. słonina, jaja, cebula, pieprz, cytryny, pietruszka, sos musztardowy — to wszystko psuje tylko potrawę.
— Tak jest! Well!
Otrzymał zamiast swego puddingu potężny kawał sarniny, z czego też nic nie zostawił. Gdy krajałem pieczeń, stał Kurd na rogu swojego domku i zlizywał tęsknie sadzę z palców.
— Chodź tu Allo i jedz z nami! — zaprosiłem go.
W okamgnieniu był koło mnie i spostrzegłem to po nim, że od tej chwili byliśmy przyjaciółmi.
— Co kosztuje twoja sarna? — spytałem go.
— Panie, daruję ją wam. Złapię sobie inną.
— Ja ci jednak zapłacę. Masz tu! Sięgnąłem do skrytki za pasem, wydobyłem dwa piastry i dałem mu je.
— O panie, dusza twoja jest pełna miłosierdzia! Może upieczesz sobie zające?
— Zabierzemy je jutro.
W pobliżu domku leżała kupa liści. Kurd zaczął je znosić, aby urządzić nam z nich pięć posłań i dokonał tego przy pomocy naszych koców tak wspaniale, że nazajutrz musieliśmy przyznać, iż dawno już nie wyspaliśmy się tak dobrze.
Przed wyruszeniem w drogę zjadł każdy z nas po kawałku z pozostałej od wczoraj sarniny.
— Zapłaciliście, master — rzekł Lindsay — oddam wam to.
— Drobnostka!
— Czy ten goryl nas poprowadzi i ile za to otrzyma?
— Dwa piastry na dzień.
— Ja płacę. Zrozumiane?
— Dobrze, sir!
Ponieważ i Haddedihnowie zgodzili się, żeby zabrać Kurda jako przewodnika, więc wziąłem go na egzamin.
— Czy słyszałeś kiedy o jeziorze Kiupri?
— Byłem tam.
— Jak tam daleko?
— Czy chcecie widzieć dużo wsi, czy mało?
— Chcemy spotkać jak najmniej ludzi.
— To potrzeba będzie sześciu dni.
— Którędy droga?
— Idzie się aż do rzeki Berocieh, a potem w góre biegu wody aż do Amehdabadu. Potem ciągnie się przesmyk na prawo, wiodący do Kiccelciehu, a tam już widać wodę, płynącą do jeziora Kiupri.
Ku memu wielkiemu zdziwieniu i zadowoleniu była to ta sama droga, którą wyznaczyłem. Kurd Bulbassi, który mi ją opisał, był zatem dobrym sprawozdawcą.
— Czy chcesz nas poprowadzić? — zapytałem go ponownie.
— Panie, mogę was poprowadzić, dopóki w kierunku Bagdadu nie dostaniecie się na równinę! — odpowiedział.
— Jak poznałeś te drogi?
— Prowadziłem handlarzy, co jadą w góry objuczeni, a wracają późno. Wówczas nie byłem jeszcze kymirdarem
Ten człowiek był dla nas mimo swego brudu prawdziwą perłą. Wyglądał trochę na ograniczonego, lecz miał widocznie dobre serce i zdolne do przywiązania. Nie zwlekałem więc z wynajęciem go na przewodnika
— Poprowadzisz nas aż na równinę i otrzymasz za wszystkie dni po dwa piastry. Jeśli nam wiernie będziesz służył, to możesz sobie kupić konia, którego darujemy ci potem. Zgadzasz się?
Konia! To było dlań niesłychane bogactwo. Chwycił moją rękę i przycisnął ją z uczuciem do tej części brody, pod którą ze względu na anatomię należało się spodziewać ust.
— O panie! Twoja dobroć jest większa od tych gór. Czy mogę zabrać swego psa i czy dacie mu jeść?
— Tak. Możemy dość upolować dla niego.
— Dziękuję ci! Ja nie mam strzelby i muszę łapać zwierzynę w sidła. Kiedy mi kupisz tego konia?
— Jak tylko będzie można.
Ponieważ miał sól, więc poleciłem mu, żeby jej wziął ze sobą na zapas. Jaka to cenna rzecz sól, to poznaje człowiek wtedy, gdy zmuszony jest miesiącami obchodzić się bez niej. Większość Beduinów i wielu Kurdów nie używa jej wcale.
Allo ukończył niebawem przygotowania. Schował mąkę i sól do wspomnianej jamy, wziął nóż i swoją straszliwą włócznię i uwiązał psa na sznurze, który przypiął sobie do pasa. Na głowie nie miał okrycia.
Rozpoczęliśmy drogę z podsyconem zaufaniem w nasze szczęście. Przewodnik wiódł nas wprost na południe, dopóki pod wieczór nie doszliśmy do rzeki Berocieh. Tu spoczęliśmy trochę i wykąpaliśmy się w rzece. Szczęściem dał się i Allo namówić do tego. Użył piasku jako mydła i wyszedł z dobroczynnych fal człowiekiem zupełnie innym.
Udaliśmy się teraz w kierunku wschodnim, musieliśmy jednak często kołować, ponieważ nad rzeką, leżało wiele osad i obozów plemion koczowniczych, które należało omijać. Wieczorem rozłożyliśmy się na nocleg nad potokiem, płynącym z gór do Berociehu.
Nazajutrz ujechaliśmy zaledwie z godzinę, kiedy Kurd się zatrzymał i przypomniał mi moje przyrzeczenie co do konia.
W pobliżu mieszkał jego znajomy, który miał konia na sprzedaż.
— Czy on mieszka w wielkiej wsi? — zapytałem.
— Są tam tylko cztery domy.
To mi było na rękę, ponieważ chciałem ile możności nie zwracać niczyjej uwagi na nas, a nie mogłem puscic Kurda samego, nie przekonawszy się jeszcze, czy umie milczeć.
— Ile lat ma ten koń?
— Młody jeszcze, ma dopiero piętnaście lat.
— Pięknie. Pójdziemy go obydwaj obejrzeć, a tamci na nas zaczekają. Poszukaj miejsca, gdzieby się mogli ukryć.
W pół godziny ujrzeliśmy kilka domów w dole nad wodą.
— Oto jest — rzekł Allo. — Zaczekaj tu, ukryję twoich przyjaciół.
Poprowadził ich dalej, ale wrócił już po kilku minutach.
— Gdzie oni są?
— W gęstwinie, dokąd nikt się nie dostanie.
— Nie powiesz tym ludziom tam, kto jestem, an i dokąd jedziemy, ani że czeka tu na nas czterech ludzi.
— Panie, nie powiem ani słowa. Jesteś dla mnie taki dobry i miłuję ciebie. Nie bój się!
Zjechałem po niezbyt stromem zboczu na dół i znalazłem się niebawem przed domem, pod którego wystającym dachem wisiały rozmaite juki i siodła. Poza domem było ogrodzenie, w którem biegało kilka koni. Stary, chudy Kurd wyszedł naprzeciw nas.
— Allo, to ty? — spytał zdumiony. — Niech prorok błogosławi twe przybycie i wszelkie drogi twoje! — a cicho dodał:— Kto jest ten wielki pan?
Zapytany był na tyle polityczny, że odpowiedział mu głośno:
— Ten pan, to effendi z Kerkuk; jedzie do Kelekowy, aby się tam spotkać z baszą z Sinny. Ponieważ znam drogi, więc go prowadzę. Czy masz jeszcze tego zbędnego konia?
— Tak — odrzekł starzec z okiem zwróconem w podziwie na mego konia. — Jest tam za domem; chodź!
Nie chcąc ich samych zostawić, zsiadłem pośpiesznie z konia i przywiązawszy go, poszedłem prędko za nimi.
Wspomniany koń nie należał do najgorszych i nie uważałem go za tak wiekowego, jak mi to Allo powiedział, a że reszta koni wydała mi się gorszą, dziwiłem się, czemu właściciel chce sprzedać właśnie tego.
— Co ma kosztować? — spytałem.
— Dwieście piastrów — brzmiała odpowiedź.
— Przeprowadź go!
Wyprowadził go z ogrodzenia, kazał mu iść stępa, kłusować i cwałować, i wzbudził tem moje podejrzenie, gdyż koń był rzeczywiście więcej wart niż jego cena.
— Połóż na nim siodło pakunkowe i jaki ciężar! Stało się tak, a zwierzę słuchało dalej każdego skinienia.
— Czy ten koń ma jaki błąd?
— Żadnego, chodih! — zaklinał się.
— Ma jakiś błąd i lepiej będzie, gdy mi go wyjawisz. Ten koń przeznaczony dla twego przyjaciela Allo, którego chyba nie zechcesz oszukać.
— Nie oszukuję go.
— No to dobrze, spróbuję sam odkryć ten błąd. Zdejm pakunki i połóż na nim siodło do jazdy.
— Na co, panie?
Pytaniem tem zdradził się, że jestem na dobrym tropie.
— Bo ja tak chcę! — rzekłem krótko.
Posłuchał, a ja kazałem mu siąść na konia.
— Panie, ja nie mogę — tłómaczył się.
— Czemu nie?
— Mam burrę[22] w nodze; nie mogę jeździć.
— To ja go dosiędę!
Widziałem po nim, że jestem blizki odkrycia. Koń pozwolił mi przystąpić, ale skoro tylko podniosłem nogę, by ją wstawić w strzemię, ustąpił w bok. Nie mogłem się wydostać na siodło, dopóki nie postawiłem go tuż pod ścianą. Teraz dopiero wsiadłem, ale też zaraz tył poszedł do góry tak, że koń omal się na pysk nie przewrócił, potem stanął dęba prosto jak świeca, uskoczył w bok i wykonywał tak gwałtowne skoki w powietrzu, że skorzystałem z najbliższej sposobności, aby z siodła wyskoczyć. Zrobiłem to naumyślnie tak, że upadłem na ziemię, jak gdyby mnie koń zrzucił.
— Człowieku, ten koń nie wart ani jednego para, a tem mniej dwieście piastrów! Nikt na nim nie pojedzie; on jest zepsuty.
— Panie, on dobry. Może tylko ciebie nie znosi.
— Znam to! Długi czas cierpiał pod złem siodłem i złym jeźdźcem; zwierzę takie rzeczy pamięta. Któż go ma teraz dosiąść? Można go użyć co najwyżej jako konia jucznego.
— Czy nie potrzeba ci panie konia ciężarowego?
— Nie. Teraz nie, dopiero później.
— To kup teraz, bo potem nie rychło znajdziesz, jeżeli ci będzie potrzeba.
— Mam się wlec ze zwierzęciem, które mi teraz będzie ciężarem.
— Dostaniesz go za sto pięćdziesiąt piastrów!
— Dam ci sto i ani para więcej.
— Panie, ty żartujesz!
— To możesz go sobie zatrzymać! Dostanę w Bannie innego. Chodź Allo!
— Dosiadłem mego karosza, a węglarz poszedł za mną z zasmuconą miną. Ujechaliśmy jednak zaledwie pięćdziesiąt kroków, kiedy usłyszeliśmy wołanie:
— Daj sto trzydzieści, panie!
Nie odpowiedziałem wcale.
— Sto dwadzieścia!
Jechałem, nie oglądając się, dalej.
— Wróć się, panie; dostaniesz go za sto!
Zatrzymałem się i spytałem, czy ma na sprzedaż siodło i koc. Gdy to potwierdził, zawróciłem i kupiłem wcale przyzwoite siodło wraz z derką za czterdzieści piastrów. Co było najkorzystniejsze, to to, że handlarz chętnie przyjął cenę w starym beszłyku[23], który nagromadził mi się z czasem w kieszeni. Zapłaciwszy, założyłem koniowi siodło i uzdę i pożegnałem się z Kurdem.
— Bywaj zdrów! Chciałeś oszukać przyjaciela, ale zobaczysz zaraz, że kupił konia za trzecią część jego wartości.
Odpowiedział mi tylko uśmiechem chytrej wyższości. Allo pożegnał się z nim również i chciał dosiąść swego konia. Jego zarosła twarz, a raczej te jej części, które można było widzieć, zabłysnęła radością i zachwytem z tego powodu, że będzie już mógł jechać w świat wysoko na koniu. Ale Kurd chwycił go za ramię.
— Na proroka, nie wsiadaj! Ten koń cię zrzuci i skręcisz kark.
— Ten człowiek ma słuszność — potwierdziłem. — Siadaj teraz na mego konia. Poniesie cię pewnie, a ja tymczasem dosiędę tego, aby mu pokazać, jak ma być posłusznym.
Allo siadł rzeczywiście z wielką przyjemnością na mego ogiera, który z całym spokojem pozwolił na ten zamach na swój honor, wiedząc, iż jestem w pobliżu. Tymczasem ja przycisnąłem człapaka do ściany i wydostałem się szczęśliwie na siodło. Zaczął się rzucać znowu, na co pozwoliłem mu przez pewien czas, potem jednak wziąłem go krótko w cugle i ścisnąłem nogami. Chciał stanąć dęba, ale mu się nie udało; zdołał doprowadzić zaledwie do kurczowego przebierania kopytami, aż w końcu zabrakło mu tchu, pot wystąpił nań wszystkimi porami, a piana spadała z pyska wielkimi płatami. Stanął i stał, pomimo że nogami nie ściskałem go tak silnie, jak przedtem.
— Jest poskromiony! — zawołałem, śmiejąc się z zadowoleniem. — Uważaj, jak się na nim pojedzie i nie próbuj już nigdy wyzyskać przyjaciela! Niech Allah będzie z tobą!
Pojechałem naprzód, a mój Rih w szlachetnej skromności za człapakiem.
— Chodih zapytał węglarz — więc ten czarny już mój?
— Hm! Także pytanie!
— Nie — odparłem.
— Czemu nie?
— Ten czarny zrzuciłby ciebie, gdyby mnie przy tem nie było. Masz tylko dziś na nim jechać, gdyż ten koń uspokoi się do jutra.
— I będzie moim, chociaż rozstanę się z wami?
— Tak, jeżeli będziemy z ciebie zadowoleni.
— O, ja uczynię wszystko, czego odemnie zażądasz!
Dojechaliśmy do gęstwiny, gdzie ukryli się towarzysze. Przyłączyli się do nas znowu i byli bardzo zadowoleni z dobrego kupna. Tylko Halef był rozgniewany.
— Zihdi! — rzekł — tego ci Allah nigdy nie przebaczy, że każesz Rihowi dźwigać tak ą ropuchę. Niech on usiędzie na mego konia, a ja wezmę karego.
— Zostaw go, Halefie! Toby go bardzo dotknęło.
— Maszallah! Jak można obrazić Kurda, który węgle wypala i jada brud palcami.
Zostało mimo to nadal tak, jak zarządziłem.
Po południu dojechaliśmy na wysokość Banny i po krótkiej, ale ostrej jeździe otworzył się przed nami wąwóz, prowadzący na południe. Natężaliśmy bardzo konie na bezdrożnych wyżynach, należał im się więc dziś spoczynek i dlatego skręciliśmy w bok od wąwozu do małej, ale głębokiej kotlinki, której zbocza pokrywała gęsto karłowata dębina. Wieczorem posililiśmy się dziczyzną, której nastrzelaliśmy sporo i losem ustanowiliśmy kolej nocnego czuwania. Tu w pobliżu wąwozu uważaliśmy ostrożność za szczególnie wskazaną, ponieważ wieść o zrabowaniu trzód musiała już dotrzeć aż do Banny i należało się spodziewać, że mówiono przy tem i o nas.
Noc przeszła bez najmniejszego wypadku, i zaledwie świt zaszarzał, wjechaliśmy w paszcze przesmyku. Obraliśmy ten czas, aby nas nikt nie spostrzegł.
Droga wiodła przez nagie wzgórza i skaliste płaszczyzny, przez ciemne parowy i melancholijne doliny, któremi zaledwie tu i owdzie sączyły się cienkie strumyczki. Widzieliśmy tu i czuli wyraźnie, że znajdujemy się na gruncie, po którym jeszcze Europejczyk nie stąpał.
Było już blizko południa, kiedy mieliśmy przebyć poprzeczną dolinę. Właśnie w chwili, gdy dochodziliśmy do przeciwległego jej brzegu, stanął Dojan, patrząc na mnie, jakby o coś prosił. Znałem jego maniery; wiedziałem odrazu, że zauważył coś podejrzanego i chciał mnie opuścić. Zatrzymałem się i obejrzałem dokoła, ale nie dostrzegłem ani śladu żywego stworzenia.
— Jyri[24] Dojan! — zawołałem, a pies skoczył w tej chwili w zarośla. W chwile potem usłyszeliśmy krzyk, a następnie owo krótkie szczekniecie, które było znakiem, że ma już kogoś pod sobą.
— Halefie, chodź!
Zeskoczyliśmy z koni, rzuciliśmy towarzyszom cugle i udaliśmy się za psem. Obok kolczastego krzaka w rodzaju dzikiej róży, leżał jakiś człowiek, a pies stał nad nim i trzymał go za gardło zębami.
— Dojan, geri!
Pies wypuścił nieznajomego, a ten podniósł się z ziemi.
— Co tu robisz? — zapytałem.
Spojrzał na mnie, jakby namyślając się nad odpowiedzią, ale nie dał jej, lecz skoczył nagle w bok i zniknął.
Na dany znak popędził pies znowu za nim, a w minutę potem usłyszeliśmy znowu okrzyk i wspomniany głos psa. Obok miejsca, na którem leżał poprzednio ów człowiek, wisiała jego flinta na złamanej gałęzi. Skinąłem na Halefa, żeby ją zabrał i udaliśmy się w gąszcze. Niebawem znaleźliśmy, człowieka i psa, obu w tej samej, co pierwej, pozycyi. Pierwszy z nich nie śmiał się ruszyć, an i sięgnąć po nóż, który miał za pasem.
— Pozwolę ci jeszcze raz powstać — ostrzegłem go — ale powiadam ci: jeśli znowu spróbujesz uciekać, pies cię rozszarpie.
Odwołałem Dojana, a obcy podniósł się i stanął przedemną w pokornej postawie.
— Kto jesteś?
— Jestem, mieszkaniec Sooty — odrzekł.
— Bebbeh?
— Nie, panie. Jesteśmy wrogami Bebbehów. gdyż jestem Dżiaf.
— Skąd przybywasz?
— Z Achmed Kulwan.
— To daleko. Co tam robiłeś?
— Pilnuję trzód tamtejszego kiaji.
— Dokąd idziesz?
— Do Sooty, do przyjaciół. Dżiafowie obchodzą wielką uroczystość, w której chcemy uczestniczyć.
To się zgadzało.
— Czy Dżiafowie będą mieli także gości w to święto?
— Słyszałem — odpowiedział — że ma tam przyjść chan Hajder Miriam ze swoimi Bejatami.
I to się zgadzało. Ten człowiek nie był widocznie kłamcą.
— Czemu się kryjesz przed nami?
— Panie, czyż człowiek sam jeden nie musi się ukryć, skoro zobaczy sześciu jeźdźców. Tu w górach nigdy się nie wie, czy to przyjaciele, czy wrogi.
— Ale dlaczego usiłowałeś mi umknąć?
— Bo sądziłem, że jesteś nieprzyjaciel, gdyż poszczułeś swego psa na mnie.
— Czy sam tu jesteś naprawdę?
— Zupełnie sam; możesz mi wierzyć na brodę proroka!
— Wierzę. Idź naprzód!
Powróciliśmy do towarzyszy, gdzie musiał powtórzyć swoje zeznanie. Zgodzili się ze mną w zdaniu, że ten człowiek nie jest niebezpieczny. Otrzymał więc napowrót swoją flintę i oddalił się za naszem pozwoleniem. Odchodząc, dziękował i życzył, by na głowy nasze spłynęło błogosławieństwo Allaha. Wnet ruszyliśmy w dalszą drogę. Zauważyłem tylko, że Allo bardzo ostro przypatrywał się nieznajomemu, a teraz także jechał na moim karym, pogrążony w jakichś rozmyślaniach. Miałem go właśnie zapytać o ich powód, kiedy on, jak gdyby przypomniawszy coś sobie, spojrzał w górę i szybko się do mnie przysunął.
— Chodih, ten człowiek cię okłamał! Znałem go, ale nie pamiętałem już, kto on. Teraz sobie przypomniałem. To nie jest Dżiaf, lecz Bebbeh; to brat, albo krewny szejka Gazal Gaboyi. Widziałem w Nwajcgieh obydwu.
— O gdyby to prawda była! Czy się nie mylisz?
— Może być, ale sądzę, że mam słuszność.
Powtórzyłem towarzyszom przypuszczenie węglarza i dodałem:
— Mam wielką ochotę pojechać za tym człowiekiem.
Mohammed Emin potrząsnął głową.
— Na co masz tracić czas i zawracać? Gdyby to był istotnie Bebbeh, to skąd wiedziałby, że Hajder Miriam zaproszony jest do Dżiafów? Takie rzeczy trzyma się zawsze w tajemnicy przed nieprzyjaciółmi.
— A zresztą — dodał Amad el Ghandur — jak mógłby nam zaszkodzić ten człowiek? On udał się na północ, a my jedziemy na południe. Nie doścignęliby nas, choćby o nas nawet w Bannie opowiadał.
Wobec słuszności tych argumentów odstąpiłem od zamiaru wracania. Tylko Anglik był widocznie niezupełnie zadowolony.
— Dlaczego zaraz puszczać hultaja? — zżymał się sir Dawid. — Byłbym go zastrzelił. Nie wielka szkoda. Każdy Kurd to drab! Yes!
— Czy bej z Gumri był także drab?
— Hm! Tak!
— Sir, jesteście bardzo niewdzięczny!
— To was nic nie obchodzi! Ten dobry bej byłby nas nie przyjął tak życzliwie, gdyby nie był słyszał o nas od Marah Durimeh. Dobra, jedyna kobieta, te stara grandmother[25].
To imię obudziło we mnie wspomnienia, które pozwoliły mi na chwilę zapomnieć o teraźniejszości. To też oddałem im się w milczeniu, dopóki Anglik nie zwrócił na to mojej uwagi, że czas już na południowy spoczynek.
Miał słuszność. Mimo złej drogi odbyliśmy dziś potężny jej kawał i należał się odpoczynek zarówno nam, jak koniom. Znalazłszy odpowiednie miejsce, pokładliśmy się z wyjątkiem warty, aby się trochę przedrzemać.


ROZDZIAŁ II.
Napad.

Gdy nas zbudzono, konie wypoczęły już zupełnie. Postanowiłem spróbować, czy nowo nabyty koń pozwoli wsiąść na siebie węglarzowi. Próba się udała. Zwierzę zauważyło widocznie, że się z niem źle nie obchodzimy. Dzięki temu mogłem znów dosiąść mojego Riha, co, jak się okazało, było dla mnie prawdziwem szczęściem!
Wzgórza, dotąd nagie, zalesiały się coraz to gęściej, im bardziej posuwaliśmy się na południe. Grunt tu był więcej nawodniony. Z tego powodu jazda stawała się coraz uciążliwszą, a o drodze utorowanej mowy nawet nie było. To musieliśmy piąć się na strome wzgórza, to znowu zjeżdżać, to trzeba było przeciskać się pomiędzy skały, to znowu przez kraj bagnisty, lub przez napół przegniłe pnie drzewne. Tak dostaliśmy się po południu na wązką dolinkę, w której tylko przez środek biegł wolny pas podobny do łąki, podczas gdy boki porosłe były gęsto drzewami. W sinej dali wznosiła się wielka góra. Zdawało się, że jej górzyste stoki zagrodzą nam drogę.
— Czy przejedziemy tamtędy? — spytałem Alla.

— Tak, panie. Przejdziemy na lewo u stóp tej góry
— Co powiada ten człowiek? — spytał Lindsay.
— Że droga prowadzi tam na lewo u stóp góry, którą przed sobą widzimy.
— Niepotrzebna wiadomość! — mruknął niechętnie.
Niebawem miał sposobność przekonać się, jak potrzebną była ta uwaga przewodnika, gdyż zaledwie otworzyłem usta, aby mu odpowiedzieć, huknęły z obu stron strzały, a równocześnie wyskoczyło z pomiędzy drzew na prawo i na lewo przeszło pięćdziesięciu jeźdźców, by nas osaczyć.
Była to straszna niespodzianka! Wszystkie nasze konie padły od kul z wyjątkiem mego. Zawdzięczam to, jak się później okazało, nie przypadkowi jedynie. Towarzysze moi padając usiłowali wyjąć nogi ze strzemion i chwycić za broń. Ale w jednej chwili zostaliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Wprost na mnie pędziło dwu jeźdźców, których poznałem natychmiast: byli to szejk Gazal Gaboya i Bebbeh, z którym podczas pościgu prowadziłem układy pokojowe.
Strzelono tylko do naszych koni; chcieli nas więc pojmać żywcem. Puściłem sztuciec na rzemień, a chwyciłem za ciężką strzelbę.
— Mam cię, robaku! — zawołał szejk. — Już mi teraz nie ujdziesz!
Zawinął w powietrzu pałką, by mię uderzyć, ale w tej chwili skoczył na niego Dojan i chwycił go zębami za ramię. Szejk krzyknął z bólu, a cios, który we mnie miał ugodzić, trafił głowę mojego konia. Szlachetne zwierzę zarżało głośno i rzuciło się w górę wszystkiemi czterema nogami, dając mi w ten sposób czas i możność uderzenia Bebbeha kolbą po plecach. Potem koń zerwał się i pognał naprzód nieczuły wskutek bólu na żadne próby ujęcia go w cugle.
— Dojan! — krzyknąłem poza siebie, nie chcąc dzielnego psa utracić. Wyciągnęły się ku mnie ostrza włóczni, które odbiłem strzelbą od siebie. Co działo się potem, nie wiem, gdyż nastąpiła jazda, którą pamiętać będę przez całe życie. Żaden rów nie był zbyt głęboki, żaden płot zbyt wysoki, żadna szczelina zbyt szeroka, żadna skała zbyt ślizka, żadne bagno zbyt zwodnicze wszystko: drzewa, skały, krzaki, góry, doliny, przelatywały błyskawicznie koło mnie przez długi czas, zanim zdołałem jako tako opanować rozszalałe zwierzę. Znajdowałem się sam w okolicy dzikiej, nieznanej, ale zapamiętałem sobie kierunek, w którym pędziłem. Wprost przedemną leżała owa wysoka góra, o której mówiliśmy poprzednio.
Co miałem robić? Śpieszyć towarzyszom na pomoc? To już nie było możliwe; należało się raczej spodziewać, że Bebbehowie ścigać mnie będą. Jak jednak dostali się ci Kurdowie tak głęboko w góry? Skąd dowiedzieli się, żeśmy obrali tę drogę? To było dla mnie zagadką.
Chwilowo nie mogłem nic uczynić dla mych towarzyszy. Zginęli lub dostali się do niewoli. Musiałem przedewszystkiem ukryć się i dopiero nazajutrz zobaczyć pobojowisko. Postanowiłem wówczas dopiero przedsięwziąć coś na ich obronę.
Zbadałem najpierw głowę konia. Nabiegł mu porządny guz, zaprowadziłem go więc do wody, kazałem mu się położyć i zacząłem robić okłady z taką pieczołowitością, z jaką matka czyni to swemu dziecku. Na tej czynności upłynął mi z kwadrans, kiedy naraz usłyszałem z dala jakiś szmer. Było to stękanie i chrapanie, jak gdyby ktoś oddech tracił; w chwilę potem nadbiegł pies, zawył radośnie i z taką siłą skoczył na mnie, że upadłem na trawę.
— Dojan!
Pies wył i skomlił — objawów jego radości nie podobna było powstrzymać. Wyskakiwał to na mnie, to znów na konia i musiałem mu na to pozwolić, dopóki się sam nie uspokoił. I on zdołał ujść bez szwanku. Przyszedłszy do siebie, przypatrywało mi się mądre zwierzę przez pewien czas, a potem jakby zrozumiawszy, dlaczego konia opatruję, wspięło się w górę i jęło troskliwie lizać uszkodzone miejsce na głowie przyjaciela. Rih znosił to spokojnie, parskając od czasu do czasu.
Leżeliśmy tak jeszcze czas jakiś, zanim uznałem za stosowne opuścić to miejsce. Najlepiej było w każdym razie wyszukać lewe zbocze góry, o którem mówił węglarz. Dosiadłem więc znowu konia i pojechałem w tym kierunku.
Zbocza góry porosłe były gęstym lasem, tylko w dole, kędy miałem przejeżdżać następnie, widać było trochę więcej miejsca wolnego. Tam ujrzałem też wystający daleko naprzód róg lasu, z którego można było dostrzec każdego nadchodzącego. Zwróciłem się w tę stronę, a dostawszy się tam, zsiadłem z konia, aby się dlań postarać o bezpieczną kryjówkę. Zaledwie jednak uszedłem kilka kroków, dał Dojan znać, że coś zwietrzył. Sytuacya była zbyt niepewna, żebym go miał puszczać samego. Przywiązałem więc konia do drzewa, a psa wziąłem na linewkę i poszedłem za nim ze sztućcem, przygotowanym do strzału.
Posuwałem się naprzód powoli, ale pies ciągnął linewkę tak silnie, że ledwie jej nie przerwał, aż stanął pod dwoma piniami i szczeknął. U ich stóp rosło kilka dużych paproci, a gdy kity ich sztućcem odgarnąłem, zauważyłem jamę szerokości dwu stóp, idącą skośnie w głąb ziemi.
Czy jakie zwierzę tam było? Chyba nie. Gdy jednak wetknąłem sztuciec do jamy, poczułem tam jakoweś ciało, które nie mogło należeć do wroga; o tem upewniało mię zachowanie się psa. Kazałem Dojanowi wejść tam, ale on nie posłuchał, ruszał tylko ogonem i patrzył w głąb w przyjaznem oczekiwaniu.
Zdecydowałem się sięgnąć ręką do jamy i natrafiłem na jakąś kudłatą głowę. Aha, rozwiązana zagadka: to pies węglarza, który uciekł, słysząc wystrzały i ukrył się tu, gnany przestrachem.
— Ajza! — zawołałem. Tak nazywał się pies węglarza.
W jamie było cicho i dopiero, kiedy po raz drugi powtórzyłem wołanie, zaczęło się tam coś ruszać. Odsunąłem znów kity paproci i oto co ujrzałem! Najpierw doszedł mię radośny pomruk w „contra C“, czy „contra A“, potem ukazały się kołtuniaste zarośla włosów, a wśród nich szeroki nos i małe oczka, poczem wysunęły się ręce z szerokimi pazurami, dziurawy wór, zabrudzone równoległe futerały skórzane, a w końcu na każdym z tych futerałów po jednym ze znanych butów rodyjskiego kolosu. Przedemną stał Allo w całej swej okazałości.
Radosny przestrach ogarnął mnie na jego widok, gdyż, skoro ten człowiek się uratował, to może i reszcie udało się ocalić.
— Allo, ty tutaj? — zawołałem.
— Tak — odrzekł z wielką prostotą.
— Gdzie twój pies?

— Roztratowany, chodih! — rzekł z wyraźnym odcieniem smutku w głosie.
— Jak im umknąłeś?
— Kiedy wszyscy gnali za tobą, nikt się na mnie nie patrzył. Wtedy skoczyłem w zarośla. Potem przyszedłem tutaj, bo powiedziałem ci, że musimy tędy przejeżdżać. Myślałem, że nadejdziesz, jeżeli nie schwytają cię Bebbehowie.
— Kto jeszcze umknął?
— Nie wiem.
— Musimy tu zaczekać, może znajdzie się jeszcze który. Wyszukaj mi kryjówkę dla konia.
— Znam bardzo dobrą, chodih!
— Aha! Więc znasz te strony?
— Wypalałem już tutaj węgle. Chodź za mną z koniem!
Prowadził mię w górę może przez kwadrans. Tam znaleźliśmy ścianę skalną, obrosłą gęsto krzami ożyny. Allo odsunął gałęzie, a poza niemi ukazało się wgłębienie, w którem koń doskonale mógł się pomieścić.
— Mieszkałem tutaj — oświadczył węglarz. — Przywiąż konia, a ja tymczasem natnę paszy.
W tej szczelinie stało kilka pali wbitych w ziemię, które stanowiły kiedyś prawdopodobnie nogi nizkiego wschodniego stołu. Do nich przywiązałem konia tak, że sam nie mógł kryjówki opuścić. Wyszedłszy stamtąd zastałem Kurda, koszącego trawę swoim nożem.
— Zejdź, chodih! — prosił — mógłby ktoś nadejść tymczasem. Przyjdę tam, skoro tylko skończę.
Usłuchałem go i usadowiłem się na krawędzi lasu tak, że mogłem widzieć dokoła siebie wszystko, nie będąc sam dostrzeżonym. W kwadrans węglarz powrócił.
— Czy koń tam pewny? — spytałem, a gdy potwierdził, dodałem: — Czyś głodny?
W odpowiedzi usłyszałem nieokreślony pomruk.
— Nie mam niestety nic. Musimy cierpieć do jutra.
Mruknął znowu, poczem nastąpiło dosłyszalne już pytanie:
— Czy i za dzisiaj otrzymam dwa piastry?
— Dostaniesz cztery.
Teraz słychać było w mruknięciu lekki zachwyt, potem na czas jakiś nastała cisza.
Zapadała noc. Gdy już ostatki światła gasnęły, wydało mi się, że w wyrwie między drzewami przemknęła się jakaś postać. Pomimo zmierzchu było to takie łudzące, że powstałem, by się przekonać, co to jest. Kurdowi poleciłem zostać przy strzelbach, których nie wziąłem, bo byłyby mi przeszkadzały. Uwiązałem psa na linewce i jąłem się skradać.
Musiałem obejść wgłębienie wyrwy, ale nie uszedłem jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzałem tę samą postać. W kilku skokach dostałem się na miejsce, przez które musiała przechodzić. Teraz dopiero zbliżyła się do mnie bezpośrednio. Już chciałem ją zaatakować, kiedy mi w tem Dojan przeszkodził. Zaskomlił przyjaźnie, a postać zatrzymała się z przestrachem.
— Zounds! Kto tu?
Dwa długie ramiona wyciągnęły się ku mnie.
— Lindsay! Sir Dawid! Wyście to naprawdę? — zawołałem.
— Oh! Ah! Master! Yes! Well! To ja! A w y? Ah, ah! Well! To wy także! Yes!
Nie posiadał się z radości i we mnie wywołał tą niespodzianką ogromną radość. Brał mnie w objęcia, ściskał i chciał pocałować, na uskutecznienie czego oczywiście jego nos nie bardzo pozwalał.
— Tego nie myślałem, sir Dawidzie, żebym was tutaj zastał.
— Nie? Goryl... o no! Węglarz powiedział przecież, że musimy tędy przechodzić.
— Widzicie, jak to się dobrze stało! Ale powiedzcie, jak ocaliliście się.
— Hm! To poszło prędko. Konia podemną zastrzelili, wygramoliłem się, zobaczyłem, że wszyscy pognali za wami i skoczyłem w bok.
— Zupełnie jak Allo.
— Allo? Także tak zrobił? Także tu?
— Siedzi tam. Chodźcie!
Zaprowadziłem go do naszego obserwatoryum. Radość Kurda była ogromna, kiedy ujrzał, że drugi z towarzyszy żyje i jest wolny. Wyraził ją głosem, który dałby się jedynie porównać z warczeniem popsutego kołowrotka.
— Jakżeż wam się udało? — spytał Lindsay.
Opowiedziałem mu wszystko.
— A więc koń wasz nieuszkodzony?
— Nie, z wyjątkiem nabrzęku.
— A mój nie żyje! Dzielne zwierzę! Wystrzelam tych Bebbehów! Wszystkich! Yes!
— A czy macie jeszcze swoją strzelbę?
— Strzelbę? Miałem ją zostawić im? Oto leży.
W ciemności nie zauważyłem tej szczęśliwej okoliczności.
— Więc cieszcie się, sir! Strata tej strzelby nie dałaby się powetować.
— Mam także nóż, rewolwer i naboje tu w worku.
— Co za szczęście, że nie mieliście ich w torbie u siodła! Ale, czy macie choć jakie słabe pojęcie o tem, czy jeszcze kto z naszych nie umknął?
— Nikt. Halef leżał pod koniem, a Haddedihnowie znajdowali się już między tymi Bebbehami!
— Biada, w takim razie zginęli wszyscy trzej!
— Zaczekać, master! Allah akbar — Bóg jest wielki, jak mówią Turcy.
— Macie słuszność, sir. Miejmy nadzieję, a gdyby ta zawiodła, uczynimy wszystko, aby wyswobodzić naszych towarzyszy na wypadek, gdyby jeszcze żyli w niewoli.
— Słusznie, ale teraz spać. Jestem znużony; musiałem daleko iść piechotą! Spać bez koca! Nędzni Bebbehowie, nędzna okolica! Yes!
Zasnął razem z Kurdem. Ja natomiast czuwałem i jeszcze raz zawlokłem się na górę, aby zobaczyć konia. Następnie spróbowałem usnąć także, pozostawiając obowiązek czuwania wiernemu psu. Przerwało mi sen energiczne szturchnięcie w ramię. Ocknąłem się; dzień już szarzał.
— Co tam? — spytałem.
Zamiast odpowiedzi, wskazał Kurd pomiędzy drzewa ku przeciwległemu skrajowi lasu; wychylił się stamtąd rogacz, aby pójść do poblizkiego potoka napić się wody. Trzeba nam było mięsa, a chociaż wystrzał mógł nas zdradzić, chwyciłem za strzelbę, złożyłem się i wypaliłem. Na odgłos strzału zerwał się Lindsay na równe nogi.
— Co to? Gdzie nieprzyjaciel? Jak? Gdzie? Yes!
— Tam leży, sir.
Spojrzał we wskazanym kierunku.
— Ah! Roe-buck — rogacz! Przepysznie! Bardzo się przyda! Nic nie jadłem od wczoraj w południe. Well!
Allo pośpieszył po zabitą zwierzynę, a w kilka minut płonął w ukryciu ogień, nad którym skwierczała soczysta pieczeń. W ten sposób zaspokoiliśmy odrazu głód, a i Dojan otrzymał także swoją część.
Podczas jedzenia powzięliśmy postanowienie zaczekać aż do południa, potem zaś zbadać, co słychać z Bebbehami. Podczas rozmowy zerwał się nagle Dojan i jął wpatrywać się w las. Przez pewien czas zdawało się, że sam nie jest całkiem pewien siebie, potem jednak jednym susem oddalił się, nie oglądnąwszy się na mnie. Zerwałem się, aby chwycić za strzelbę i pośpieszyć za nim, lecz zatrzymałem się natychmiast, usłyszawszy głośne, radosne skomlenie zwierzęcia.
Zaraz potem pojawił się mały hadżi Halef Omar bez konia wprawdzie, ale w pełnym rynsztunku: ze strzelbą, pistoletami i sztyletem za pasem.
— Hamdullillah, zihdi, że cię oglądam przy życiu — pozdrowił mnie. — Serce moje pełne było obawy, ale pocieszałem się, że żaden nieprzyjaciel twego Riha nie dogoni.
— Hadżi! — zawołał Lindsay. — Oh! Ah! Nie rozsiekany! Wspaniale, nieporównanie! Zaraz jeść pieczeń z nami! Well!
Poczciwy Lindsay wziął sprawę ze strony praktycznej. Halef niemniej był ucieszony, widząc zdrowym jego i przewodnika, ale nie pogardził też cielesnym posiłkiem i sięgnął zaraz po kawał pieczeni, podany mu przez Anglika.
— Jak uciekłeś, Halefie? — spytałem.
— Bebbehowie strzelili do naszych koni — odpowiedział. — Runął i mój, a ja zawisłem w strzemieniu. Nie troszczyli się o nas, bo szło im tylko o ciebie i twego Riha. To też ich Allah pokarał ślepotą, że nie widzieli, jak Kurd i ten master umknęli. Wreszcie uwolniłem się także, porwałem moją broń i uszedłem.
Co za nieostrożność ze strony tych Bebbehów! Strzelali tylko do koni, aby ująć jeźdźców i pozwolili im zbiec!
— Czy nie zauważyłeś Haddedihnów?
— Widziałem już podczas ucieczki, że ich pojmano.
— O, w takim razie nie wolno nam tracić czasu; ruszajmy!
— Zaczekaj, zihdi i pozwól mi dokończyć! Zniknąwszy szczęśliwie Bebbehom z oczu, pomyślałem, że będzie rozumniej zostać i przypatrzyć się nieprzyjaciołom, niźli uciekać. Wylazłem więc na drzewo i ukryłem się w jego liściach. Zostałem tam aż do wieczora i zlazłem dopiero wtedy, kiedy zrobiło się całkiem ciemno.
— Co widziałeś?
— Bebbehowie nie odchodzą. Rozbili obóz. Naliczyłem ośmdziesięciu wojowników.
— Z czego skład a się obóz?
— Pobudowali szałasy z gałęzi. W jednym z nich leżą Haddedihnowie ze związanemi nogami i rękami.
— Wiesz to na pewno?
— Tak, zihdi. Nie spałem wcale, lecz skradałem się dokoła obozu przez całą noc, bo przypuszczałem, że dostanę się do więźniów. Nie było możliwem. Tobie tylkoby się to udało, zihdi, bo ty dopiero przecież uczyłeś mnie tak się skradać.
— Czy nie mogłeś z jakiej okoliczności wywnioskować, dlaczego zostali? Nie pojmuję, czemu zaraz nie opuścili tego miejsca.
— Ja także nie; ale nie zdołałem się dowiedzieć niczego.
— Muszę cię pochwalić, Halefie, że udało ci się podejść ku nam niepostrzeżenie tak blizko. Z czego wnosiłeś, że będę tu właśnie?
— Znam twój sposób, zihdi; szukasz sobie zawsze miejsca, z którego nie dostrzeżony dla nikogo, możesz jednak sam widzieć.
— Wypocznij teraz, a ja się namyślę, co nam czynić należy. Allo, idź konia napoić i nakoś mu świeżej trawy!
Węglarz jeszcze się z ziemi nie podniósł, aby wykonać mój rozkaz, kiedy pies zlekka zaszczekał. Na skraju naszego wązkiego widnokręgu ukazał się jeździec, który szybko się zbliżył i przejechał obok nas galopem.
— Hallo! Czy mam go zmieść? — spytał Lindsay.
— Za żadną cenę!
— Ależ to Bebbeh!
— Zostawcie go! Nie jesteśmy skrytobójcami!
— Ale mielibyśmy konia!
— Już ja się o konie postaram.
— Hm! — uśmiechnął się. — Nie skrytobójcy, tylko rabusie! Chce kraść konie! Yes!
Pojawienie się tego Bebbeha zastanowiło mnie teraz znowu. Dlaczego swoich opuścił i dokąd dążył? Zagadka ta rozwiązała się sama może w godzinę, gdyż ten sam jeździec przejechał obok nas z powrotem, ani nie przeczuwając, żeśmy tak blizko.
— Co tam robił na dole ten drab? — spytał Lindsay.
— To posłaniec.
— Posłaniec? Od kogo?
— Od szejka Gazal Gaboyi.
— Do kogo?
— Do oddziału Bebbehów, który o półgodziny stąd w dół obsadził drogę.
— Skąd wiecie o tem?
— Tak przypuszczam. Ten szejk dowiedział się w jakiś sposób, że nadjedziemy i zastawił nam drogę w dwu miejscach, aby drugi oddział pochwytał tych, którzy ujdą pierwszemu.
— Pięknie obmyślane, jeśli to prawda!
Musiałem to zbadać. Umówiliśmy się, że Anglik z węglarzem zostaną przy koniu w naszem dotychczasowem ukryciu, ja zaś z Halefem wyjdę na zwiady. Jeślibym jednak nie wrócił do następnego południa, to sir Dawid ma na moim karym udać się pod przewodnictwem węglarza do Bistanu i tam czekać na mnie przez dni czternaście.
— Jeślibym do tego czasu nie powrócił razem z Halefem — dodałem — w takim razie nie żyjemy, a wy, sir Dawidzie, możecie objąć po mnie spadek.
— Hm! Testament! To straszne! Wytłukłbym cały Kurdystan! Spadek? Co takiego? — zapytał dzielny syn Albionu.
— Mój koń — odrzekłem.
— Nie chcę go! Jeśli zginiecie, to niech cały kraj ten przepadnie razem z wszystkimi końmi, wołami, owcami, Bebbehami, ze wszystkiem! Well!
— Wiecie zatem już wszystko. Mam jeszcze tylko dać wskazówki Kurdowi z Banny.
— Tylko wytłómaczcie mu wszystko jasno, sir! Nie potrafię się z nim ani słowem rozmówić. Piękna rozmowa! Nadzwyczajna przyjemność! Pyszne! Mogłem w Old England zostać! Nie potrzeba mi fowling-bullów! Yes!
Musiałem go zostawić w tej łagodnej rozpaczy, a sam pouczywszy Alla, jak ma postąpić, zarzuciłem obie strzelby na ramiona i powierzyłem się przewodnictwu Halefa.
Prowadził mię tą samą drogą, którą rano tu przyszedł i dowiódł przytem, że był moim uczniem pojętnym. Umiał wyzyskać najdrobniejsze ukrycie, oceniał bystro teren, a nogi stawiał zawsze tak ostrożnie, że nawet Indyaninowi z trudem tylko byłoby się udało iść naszym śladem bez przerwy.
Szliśmy ciągle pomiędzy drzewami, ale zawsze tak, że pomiędzy pniami mieliśmy przed sobą wolne pole. Psa miałem z sobą, a że szliśmy ciągle pod wiatr, więc nie było obawy, żeby nas kto mógł zaskoczyć.
Wkońcu doszliśmy do okolicy, w której na nas napadnięto. Halef chciał mi dalej towarzyszyć, lecz na to nie pozwoliłem.
— Gdyby mię schwytali — powiedziałem mu — to będziesz wiedział, gdzie znaleźć Anglika. Na razie będzie najlepiej, jeśli wyleziesz na jedną z tych pinii, stojących tak blizko siebie, że gałęzie ich tworzą gęstą plątaninę i doskonałe ukrycie. Rozróżniasz wybornie huk mojej strzelby, albo szybkie odgłosy sztućca od głosu innych strzelb. Jestem w niebezpieczeństwie tylko wówczas, jeżeli usłyszysz moje wystrzały.
— A co mam w takim razie zrobić?
— Siedzieć dalej, dopóki cię głośno nie zawołam. A teraz wyłaź na górę!
Wziąłem psa całkiem krótko i jąłem skradać się dalej. Była to rzeczywiście gra niebezpieczna puszczać się w biały dzień tak blizko ku nieprzyjacielskiemu obozowi, żeby go zobaczyć i przypatrzyć mu się dokładnie.
W jakiś czas ujrzałem pierwszy szałas. Zbudowany był w sposób bardzo pierwotny z gałęzi w kształcie piramidy. Cofnąłem się znowu, aby wpierw szerzej obóz okrążyć; musiałem stwierdzić, czy Bebbehowie nie znajdują się głębiej w lesie. W tym wypadku miałbym ich za plecami i mogliby mnie zobaczyć.
Skradałem się od drzewa do drzewa, wyszukując najgrubsze pnie i wsłuchując się ciągle w samotną głuszę boru. Niebawem też spostrzegłem, że ostrożność moja nie była wcale zbyteczna, gdyż wydało mi się, jakobym słyszał głosy ludzkie, a równocześnie trącił mnie Dojan nosem. Szlachetne zwierzę rozumiało instynktownie, że mu się teraz nie wolno odezwać i nie spuszczało ze mnie swoich wielkich, rozumnych oczu.
Zwróciwszy się w tym kierunku, skąd doleciały mię głosy, ujrzałem niebawem trzech ludzi, siedzących pod drzewem, dokoła którego rosły młode, wysokie na pięć stóp zaledwie krzaki wawrzynowiśni. Miejsce było jak stworzone do podsłuchiwania. Ponieważ przypuszczałem, że przedmiotem rozmowy będzie wczorajsze zdarzenie, obszedłem ich zdaleka, a następnie położyłem się na ziemi i przyczołgałem się aż do krzaków, skąd mogłem dobrze słyszeć ich słowa.
Jakże się zdumiałem, kiedy w jednym z Kurdów poznałem tego samego, który leżał dwukrotnie pod Dojanem, którego wypuściłem, ponieważ podawał się za Dżiafa! Dojan poznał go także i oczy jego zamigotały wrogo w stronę Kurda, chociaż głosu z siebie nie wydał. Dobrze więc widział Allo. Ten Kurd to był Bebbeh, postawiony na straży, aby donieść o naszem nadejściu. Miał on wówczas z pewnością gdzieś w pobliżu ukrytego konia i pojechał naprzód przed nami, a my przypuszczaliśmy, że się udał na północ.
— Oni byli wszyscy głupi! — usłyszałem, jak mówił.— Ale najgłupszy był ten, który jeździ na pięknym karoszu.
Czyżby tu o mnie mówiono? Bardzo pochlebne!
— Gdyby był pozostałych Bejatów nie uwięził i nie obraził — ciągnął Kurd dalej — nie byliby nam powtórzyli podsłuchanej przez siebie jego rozmowy, w której podał zamierzoną drogą.
A więc i ta zagadka rozwiązana! Podsłuchano nasz plan rozłączenia się z Bejatami, a ci zdradzili go potem Bebbehom, aby sobie przez to pozyskać pobłażliwość zwycięzców.
— Głupi był następnie dlatego — zauważył drugi Kurd — że dał się tobie oszukać.
— Tak, ale głupi był także Gaza! Gaboya, że kazał nam oszczędzać jeźdźców i karego konia. Ludzi nie było szkoda, tylko konia. Teraz czterech nam uciekło razem z dowódcą, a ponieważ już koni nie mają, mogą uchodzić przez najdziksze ustępy. Na koniach byliby pojechali zastawioną przez nas drogą.
Ci trzej Bebbehowie zbierali przedtem grzyby, a teraz je krajali i czyścili, aby je potem zanieść do obozu. Ta czynność dała im sposobność do poufnej wymiany zapatrywań na te sprawy.
— Cóż więc postanowił szejk?
— Wysłał na dół posłańca. Tamten oddział ma czekać, dopóki słońce nie stanie najwyżej. Jeżeli do tego czasu nie znajdzie się żaden ze zbiegów, to mają ruszyć, aby się z nami połączyć, ponieważ już zbiegowie na pewne uciekli. My wyruszymy dziś jeszcze.
— Co się stanie z obydwoma więźniami?
— To jacyś ludzie dostojni, ponieważ nie wymówili jeszcze ani słowa. Ale powiedzą nam jeszcze, co są za jedni i zapłacą poważny okup, jeżeli nie zechcą zginąć.
Usłyszałem już dość i cofnąłem się ostrożnie. Bebbehowie skończyli robotę, a gdyby się podnieśli z miejsca, mogli mię spostrzec.
Byłem więc głupi, najgłupszy z nas wszystkich! Musiałem niestety przyjąć ten komplement, nie mogąc nań odpowiedzieć. Najwięcej kłopotu sprawiała mi ta okoliczność, że Bebbehowie mieli już w południe wyruszyć, gdyż do tego czasu należało uwolnić Haddedihnów. Ale w jaki sposób?
Bebbehowie powstali ze swoich miejsc; nie oddaliłem się więc za prędko. Ten, który podawał się za Dżiafa, rzekł do tamtych:
— Idźcie! Ja zajrzę najpierw do koni.
Poszedłem za nim z daleka. Bezwiednie zaprowadził mnie do wgłębienia, którego dnem płynął mały strumyczek. Pasło się tam około ośmdziesięciu koni, poprzywiązywanych do drzew i krzaków, i to w takiej od siebie odległości, że każdy miał dość zieleni bez zbliżania się do drugiego. Miejsce było jasne, słoneczne, a od pierwszego do ostatniego konia było może ośmset kroków.
Mogłem się z góry wszystkiemu przypatrzyć! Były tam konie przepyszne i w duchu wybrałem już sobie sześć najlepszych. Najwięcej ucieszyło mię to, że tylko jeden Kurd był na straży.
Mój poniewolny przewodnik pochodził koło łysego gniadosza, najlepszego może ze wszystkich koni. Był widocznie jego właścicielem; postanowiłem więc w nagrodę za uprzejmy komplement dać mu sposobność przejechania się do domu na własnych nogach.
Pomówił kilka słów ze strażnikiem i poszedł ku obozowi. Udałem się znowu za nim z przeświadczeniem, że w dalszym promieniu od obozu nie spotkam nikogo. Mogłem się więc puścić w bezpośrednie pobliże nieprzyjaciela.
Po starannem i powolnem zbadaniu naliczyłem szesnaście szałasów, które tworzyły pod drzewami rodzaj półkola. W największym mieszkał widocznie szejk Gazal Gaboya, gdyż szczyt jego zdobiła chusta turbanu. Stał w samym środku półkola tak, że bardzo łatwo mogłem się do niego zbliżyć; obok szałasu szejka stał drugi, w którym znajdowali się jeńcy, gdyż siedzieli przed nim dwaj Kurdowie ze strzelbami na ramieniu.
Teraz mogłem już wrócić do Halefa. Był jeszcze na drzewie i zlazł dopiero teraz. Wyłuszczyłem mu mój, co prawda, zuchwały plan oswobodzenia Hadedihnów, poczem ukryliśmy się w miejscu, z którego mogliśmy objąć wzrokiem całą drogę. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy rozpoczęcia działania. Takie oczekiwanie ma w sobie zawsze coś podniecającego i trawiącego, gdy przeciwnie chwila czynu chłodzi nerwy i uspokaja.
Tak upłynęły ze dwie godziny. Wtem ujrzeliśmy zbliżającego się z dołu jeźdźca.
— Ten pewnie doniesie o przybyciu drugiego oddziału — rzekł Halef.
— Może być. Czy widziałeś ten wysoki dąb powyżej wgłębienia, w którem się konie znajdują?
— Tak, zihdi.
— Zakradnij się teraz tam i czekaj na mnie. Muszę usłyszeć, co opowie ten jeździec. Masz tu Dojana; nie potrzeba mi go w tej chwili. Weź także strzelby ze sobą!
Halef wziął psa i strzelby i oddalił się, ja zaś pośpieszyłem ku namiotowi szejka, aby usłyszeć, o czem będą mówili. Zaledwie umieściłem się za drzewem, przycwałował jeździec i zeskoczył z konia.
— Gdzie szejk? — zapytał.
— Tam, w namiocie!
Gazal Gaboya wyszedł naprzeciw niego.
— Jaką wieść przynosisz?
— Wojownicy zaraz przybędą.
— Nie widzieliście żadnego ze zbiegłych?
— Żadnego.
— Mieliście oczy zamknięte!
— Czuwaliśmy przez całą noc aż do teraz, obsadziliśmy wszystkie boczne doliny, ale nie widzieliśmy nikogo.

— Oto nadchodzą! — zawołano przed obozem.
Na ten okrzyk pośpieszyło wszystko na polanę; przyłączyli się nawet obaj strażnicy. Wiedzieli przecież, że jeńcy są skrępowani!
Sposobność była korzystniejsza, niż myślałem. Jednym skokiem stanąłem za namiotem jeńców... dwa cięcia nożem i znalazłem się w jego wnętrzu. Leżeli obaj ze związanemi rękami i nogami.
— Mohammed Eminie, Amadzie el Ghandur! Raz, dwa!
Dwie sekundy wystarczyły na rozcięcie więzów.
— Chodźcie, prędko!
— Bez broni? — spytał Mohammed Emin.
— Kto wam ją odebrał?
— Szejk ją ma w swoim namiocie.
Wyszedłem tyłem i spojrzałem dokoła. Nikt nie zważał na obóz.
— Za mną!
Skoczyłem do namiotu szejka, a Haddedihnowie wraz ze mną. Byli podnieceni, jak w gorączce. Tu wisiała ich broń, leżały pistolety i długa perska flinta, własność szejka. Zabrałem pistolety i flintę i znów wyjrzałem; wciąż jeszcze nikt nie zwracał na nas uwagi. Wyszliśmy chyłkiem na dwór i pognaliśmy ku dolince. Była ona oddalona o pięć minut drogi, ale już we dwie minuty znaleźliśmy się obok Halefa.
— Maszallah! Cud Boski! — zawołał.
— Teraz do koni! — krzyknąłem.
Strażnik siedział odwrócony do nas tyłem. Na moje skinienie skoczył pies ku niemu i powalił go w jednej chwili na ziemię. Kurd krzyknął raz, ale do ponownego okrzyku nie miał już odwagi. Wskazałem na sześć najlepszych koni i zawołałem: Amadzie el Ghandur, trzymaj je! Halefie i Mohammedzie, resztę rozpędzić prędko do lasu! Zrozumieli mnie natychmiast. Właśnie podniósł się za nami okrzyk powitalny, kiedy skakaliśmy od konia do konia, aby poprzecinać sznury. Dwadzieścia pięć lin wypadło na jednego męża; z tem uporaliśmy się szybko, poczem kijami i kamieniami pognaliśmy w las rozpętane zwierzęta. Miałem na sobie trzy strzelby, a za pasem dwa pistolety. Z tem wsiadłem na gniadego i wziąłem drugiego konia na linę.
— Naprzód! Największy czas!
Nie oglądając się, popędziłem moje konie w górę po stromem zboczu; potem otoczył nas ciemny bór. Tu z powodu złego gruntu jechaliśmy bardzo powoli, zwłaszcza że musieliśmy jeszcze okrążać. Niebawem dostaliśmy się jednak na lepszą ścieżkę, gdzie już mogliśmy puścić w skok nasze zwierzęta.
Wtem usłyszeliśmy za sobą głośny wrzask, ale nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad jego właściwą przyczyną. Naprzód!
Mieliśmy jechać wielkiem półkolem, gdy naraz całkiem w tyle, gdzie się ono zaczynało, ukazali się teraz dwaj jeźdźcy. Skoro nas tylko ujrzeli, wrócił jeden z nich, a drugi puścił się za nami.
— Cwałem, najszybszym cwałem, bo stracę mego ogiera! — zawołałem. — Będziemy ich zaraz mieli na piętach!
Wybór koni był dobry, gdyż okazały się znakomitymi biegunami. Wnet ukazał się nasz róg lasu. Dostawszy się tam, zatrzymaliśmy się pod drzewami. Dostrzegłem tylko samego Alla.
— Gdzie emir? — spytałem go.
— Na górze przy koniu.
— Masz tutaj flintę. Siadaj na tego kasztana; to twój!
Popędziłem do groty. Leżała o kwadrans drogi, ale sądzę, że nie byłem na górze później jak w pięciu minutach. Tu siedział Lindsay.
— Już tu, master? Oh! Ah! Jak poszło, he?
— Dobrze, dobrze! Teraz niema czasu, bo nas ścigają. Gońcie z całych sił na dół, sir, tam jest koń dla was!
— Ścigają? Ah! Pięknie! Wspaniale! Koń dla mnie? Dobrze! Well!
Runął raczej z góry, niż zeszedł. Odwiązałem karego i sprowadziłem go na dół. Nie poszło to tak szybko, jak sobie tego życzyłem, i kiedy doszedłem do towarzyszy, siedzieli już wszyscy oddawna na swoich koniach, a Halef trzymał szóstego na linie.
— To długo trwało, effendi — rzekł Mohammed Emin. — Patrz, już za późno!
Wskazał ręką po za siebie, gdzie właśnie ukazał się jeździec, który nas ścigał. Spojrzałem nań ostro i poznałem tego człowieka.
— Czy go poznajecie? — spytałem.
— Tak, zihdi — odrzekł Halef. — To ten wczorajszy Dżiaf.
— To Bebbeh i zdradził nas. Puśćcie go naprzód, a będzie nasz.
— A jeżeli tymczasem inni nadjadą?
— To nie uda się tak prędko. Sir Dawidzie! Pojedziemy naprzód i weźmiemy tego jeźdźca między siebie. Gdyby się bronił, wytrącimy mu broń z ręki.
— Pięknie, master! Pysznie! Yes!
Teraz zniknął Bebbeh za najbliższym zakrętem drogi, a my wychyliliśmy się z naszej kryjówki. Dostawszy się z Lindsayem do tego załomu, zbliżyliśmy się do Bebbeha na pięćdziesiąt kroków. Usłyszał nas i odwrócił się. Poznawszy nas, tak się w pierwszej chwili przestraszył, że mimowolnie konia zatrzymał. Przypuszczał, żeśmy już przed nim, a tymczasem ujrzał nas za sobą. Zanim ochłonął, pochwyciliśmy go.
Sięgnął po nóż, ale schwyciłem dłoń jego i ścisnąłem tak silnie, że go wypuścił. Lindsay wyrwał mu włócznię, ja zaś równocześnie przeciąłem rzemień, na którym zwisała mu strzelba przez plecy, tak, że upadła. Był rozbrojony, a koń jego gnał razem z naszymi pełnym biegiem. Wobec tego poddał się swemu losowi.
— Co z tym drabem zrobimy, master? — zapytał Lindsay.
— Ukarzemy go!
— Yes! Fałszywy Dżiaf! Jaka kara?
— Nie wiem. Naradzimy się nad tem.
— Pięknie! Posiedzenie! Izba wyższa, izba niższa! Well! Jak uwolniliście Haddedihnów?
Opowiedziałem mu w krótkich zarysach. Doszedłszy do tej części opowiadania, w której Dojan unieruchomił straż przy koniach, zatrzymałem się nagle.
— O biada! Cóż ja uczyniłem!
— Co, master? Przecież wszystko dobrze!
— Zapomniałem w pośpiechu odwołać psa od tego człowieka!
— Oh! Ah! To niemiłe! Przybiegnie!
— Nigdy! On już nie żyje, a strażnik także!
— Czemu zaraz: nie żyje?
Skoro go tylko kto dotknie, lub mu pogrozi, rozdziera gardło leżącemu pod nim człowiekowi. Wobec tego musieli go Bebbehowie zastrzelić. Gotówbym doprawdy zawrócić po tego psa, i wystawić się i na największe niebezpieczeństwo, lecz byłoby to bezcelowe niestety!
Na wieść o stracie wiernego i mądrego psa zmieszał się także Halef, a ja spędziłem resztę godzin tego dnia w głębokiem zniechęceniu. Wieczorem zatrzymaliśmy się i teraz dopiero skrępowano Bebbeha. Mimo pośpiechu zdołał Halef wpakować na luźnego konia nadpoczętego dopiero rogacza i w ten sposób mieliśmy się czem posilić.
Po posiłku wzięto jeńca na przesłuchanie. Nie przemówił dotychczas ani słówka. Znosił to wszystko oczywiście dlatego tylko z takim spokojem, że spodziewał się, iż towarzysze niebawem się pojawią, by go uwolnić.
— Słuchaj, człowiecze — zacząłem przesłuchanie. — Ktoś ty? Dżiaf czy Bebbeh?
Nie odpowiedział.
— Odpowiedz mi na pytanie!
Nie drgnął powieką.
— Halefie, zdejm mu turban i obetnij kosmyk włosów!
Jest to największa hańba, jak a może spotkać Kurda, i wogóle muzułmanina. Toteż kiedy Halef z nożem w prawej ręce sięgnął lewą do włosów, Bebbeh jął prosić:
— Panie, zostaw mi włosy! Będę odpowiadał.
— Dobrze! Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Bebbeh.
— Okłamałeś nas wczoraj!
— Wrogowi nie trzeba mówić prawdy.
— Zasady twoje są łotrowskie. Zresztą zaprzysiągłeś to, co powiedziałeś, na brodę proroka!
— Nie jest koniecznem dochowywać przysięgi, złożonej niewiernemu.
— Przysiągłeś także przed wiernymi; jest tu nas czterech takich!
— To mię nic nie obchodzi.
— Następnie nazwałeś mnie głupcem!
— To kłamstwo, panie!
— Powiedziałeś, że wszyscyśmy głupi, a ja najgłupszy! To prawda, ponieważ słyszały to moje własne uszy — poza obozem, gdyście grzyby krajali. Leżałem za krzakiem i przysłuchiwałem się waszej rozmowie, a potem zabrałem wam jeńców i konie. Widzisz zatem, czy istotnie jestem takim głupcem!
— Przebacz, panie!
— Nie mam nic do przebaczenia, ponieważ słowo z ust twoich nie może obrazić emira z Frankistanu. Puściłem cię wczoraj, bo żal mi cię było, a dzisiaj znowu jesteś w mym ręku. Kto z nas dwu jest rozumny? Czy ty jesteś bratem szejka Gazal Gaboyi?
— Nie.
— Hadżi Halefie, obetnij mu włosy!
To pomogło odrazu.
— Kto ci powiedział, że jestem bratem szejka?
— Ktoś, co cię zna.
— Więc powiedz, jakiego żądasz okupu?
— Chcieliście za tych dwu — wskazałem przytem na Haddedihnów — okupu; jesteście Kurdami. Ja nie biorę nigdy okupu, bo jestem chrześcijaninem. Wziąłem cię dlatego tylko do niewoli, żeby ci pokazać, że mamy więcej rozsądku, odwagi i sprytu, niż wy myślicie. Kto pierwszy spostrzegł dzisiaj, że wam uszli więźniowie?
— Szejk.
— Jak to zobaczył?
— Wszedł do swego namiotu i zauważył brak broni jeńców i własnej.
— Ja ją zabrałem.
— Sądzę, że chrześcijanin nic nie zabiera.
— To słuszne. Chrześcijanin nigdy nie bierze cudzej własności w sposób niedozwolony, ale też nie pozwala się obdzierać Kurdowi. Wystrzelaliście nam konie, które lubieliśmy, a ja wziąłem za to sześć waszych, które nam nie są miłe. Mieliśmy w torbach bardzo wiele potrzebnych nam rzeczy; zabraliście je, a ja wziąłem za to sobie flintę szejka i jego pistolety. Zamienialiśmy się; wy rozpoczęliście gwałtem tę zamianę, a ja gwałtem ją zakończyłem.
— Wasze konie były gorsze od naszych!
— To mię nic nie obchodzi, gdyż zanim je zabraliście, nie pytaliście, czy gorsze od tych, które ja wam miałem zabrać. Czemu nie zastrzelono mojego konia?
— Szejk chciał go mieć.
— Czy sądził w istocie, że go dostanie? A gdyby się to było stało, to byłbym go sobie odebrał napowrót. Kto zauważył dzisiaj brak koni?
— Także szejk. Wpadł do namiotu jeńców, a ujrzawszy, że ich niema, popędził do koni; już ich nie było.
— Czy nic nie znalazł?
— Strażnika leżącego pod psem.
— Co się z nim stało?
— Zostawiono go pod psem za karę za to, że nie uważał.
— To straszne! Czy wy ludzie?
— Szejk tak nakazał.
— A cóż z tobą się stanie, który także nie uważałeś? Leżałem za krzakiem wawrzynowiśni, o krok od ciebie, potem poszedłem za tobą do koni, bo nie wiedziałem, gdzie się znajdują, a w końcu także za tobą do obozu.
— Panie, nie mów tego szejkowi!
— Nie obawiaj się! Mam jedynie z tobą do czynienia. Powtórzę teraz twe odpowiedzi mym towarzyszom, a oni wydadzą wyrok. Nie będziemy cię sądzić my, chrześcijanie, lecz ci czterej muzułmanie!
Przetłómaczyłem towarzyszom rozmową z Bebbehem na język arabski.
— Co chcesz z nim uczynić? — spytał Mohammed.
— Nic — odpowiedziałem spokojnie.
— Emirze, on nas okłamał, oszukał i oddał w ręce nieprzyjaciela. Zasłużył na śmierć.
— Co więcej — dodał Amad el Ghandur — on przysiągł fałszywie na brodę proroka; zasłużył na śmierć potrójną.
— Co ty na to, zihdi? — spytał Halef.
— Teraz nic. Postanówcie wy, co się z nim ma stać!
Gdy mahometanie się naradzali, zapytał mnie Anglik:
— No i co z nim będzie?
— Nie wiem, a co wy byście uczynili?
— Hm! Zastrzelić!
— A czy mamy prawo do tego?
— Yes! Nawet bardzo!
— Droga prawna jest następująca: Wniesiemy skargę do naszych konsulatów, skąd pójdzie zażalenie do Konstantynopola, poczem basza z Sulimanii otrzyma rozkaz ukarania złoczyńców, jeżeli ich nie wynagrodzi.
— Piękna droga prawna!
— Ale jedynie dozwolona nam, jako obywatelom naszych państw. Co uczynicie z tym nieprzyjacielem, jako chrześcijanin?
— Idźcie ze swojemi pytaniami, master! Jestem Eglishman. Czyńcie, co chcecie!
— A jeżeli puszczę go wolno?
— To niech ucieka! Nie boję się go i nie potrzebuje ginąć przezemnie. Umożliwcie to lepiej, żebym mógł przywiesić mu nos mój; to byłaby najlepsza kara dla człowieka, który nas wczoraj za nos wodził tak, że spuchł nam w sposób daleko okazalszy, niż mój! Yes!
Bebbeh tracił widocznie cierpliwość. Podczas przerwy, która teraz nastała, zwrócił się do mnie:
— Panie, co się ze mną stanie?
— To będzie całkiem zależało od ciebie. Przez kogo chcesz być sądzonym? Czy przez tych czterech ludzi, których nazywacie wiernymi, czy też przez nas dwu, których przezywacie „giaurami“?
— Chodih, ja modlę się do Allaha i proroka. Niechaj sądzą mnie tylko mężowie, którzy są prawdziwymi wiernymi!
— Niech się stanie twoja wola! My dwaj przebaczylibyśmy tobie i puścilibyśmy cię jutro. Umywam teraz ręce. Niech ci się stanie, jak sobie życzyłeś; obyś nie żałował, że wątpiłeś w słowo chrześcijanina i odepchnąłeś jego litość od siebie!
W końcu doszli tamci do postanowienia.
— Emirze, my go zastrzelimy — rzekł Mohammed Emin.
— Na to ja żadną miarą nie zgodzę się — odparłem.
— On znieważył proroka!
— Czy wy macie to sądzić? Niechaj on sam załatwi to z Imamem, z prorokiem, lub z własnem sumieniem!
— On był szpiegiem i zdradził nas!
— Czy kto z nas stracił życie z tego powodu?
— Nie, lecz my straciliśmy co innego.
— Wynagrodziliśmy sobie to lepszem. Hadżi Halefie Omarze, ty znasz moje zapatrywanie. Przykro mi widzieć cię takim krwi żądnym.
— Zihdi, tego nie chciałem! — usprawiedliwiał się gorliwie. — Chcieli tego tylko Haddedihnowie i Bannah.
— Moje zdanie jest takie, że Bannah nie ma tu nic do gadania. On jest naszym przewodnikiem i otrzymuje za to zapłatę. Zmieńcie wyrok!
Zaczęli znów szeptać ze sobą, poczem Mohammed Emin doniósł mi o wyniku narady.
— Emirze, nie chcemy życia jego, lecz niechaj zostanie zniesławiony. Weźmiemy mu kosmyk włosów i oćwiczymy go rózgami po twarzy. Kto ma na sobie takie znaki, ten stracił cześć na zawsze.
— To jeszcze okropniejsze, niż śmierć, a niema żadnego skutku. Spoliczkowałem jednego z Bebbehów, ponieważ zelżył mą wiarę, a potem walczył on przeciwko mnie u boku szejka. Czyż zniesławiły go te razy?
— Obcięcie kosmyka zniesławi go z pewnością!
— Zatrzyma turban na głowie tak, żeby tego nie dostrzeżono.
— Sam kazałeś mu pierwej obciąć!
— Nie; ja nie uczyniłbym tego. Była to tylko groźba, by go zmusić do zeznań. Czemu wogóle chcecie tych Bebbehów jeszcze bardziej na nas rozgoryczyć? Czują względem nas prawo za sobą, ponieważ sądzą, że byliśmy sprzymierzeńcami Bejatów. Nie mogą wiedzieć o tem, że nie zgodzilibyśmy się na taki rozbój; nie wiedzą, że otwarcie w oczy powiedziałem Hajder Mirlamowi, iż byłbym ostrzegł Bebbehów, gdybym był mógł; spotkali nas pośród zbójów i traktują nas jako takich. Teraz uszliśmy im szczęśliwie i może dadzą nam spokój; czyż chcecie okrucieństwem zmusić ich do tego, by prześladowali nas dalej?
— Emirze, byliśmy u nich w niewoli i musimy się zemścić!
— I ja byłem w niewoli, częściej niż wy, a nie mściłem się. Rais z Szordu, Nedżir Bej, pojmał mnie, oswobodziłem się sam i przebaczyłem mu; potem został mym przyjacielem. Czyż to nie było lepiej, niż gdyby było między nami stanęło widmo przelanej krwi?
— Emirze, ty jesteś chrześcijanin, a chrześcijanie są albo zdrajcy, albo baby!
— Mohammed Eminie, powtórz to raz jeszcze, a w tej minucie droga twoja pójdzie w prawo, moja zaś w lewo. Nie lżyłem nigdy twej wiary, czemu czynisz to z moją? Czy widziałeś kiedy mnie lub Dawida Lindsay-Beja zdrajcą lub babą? Mógłbym teraz bardzo łatwo obrazić Islam i powiedzieć, że muzułmanie są niewdzięczni, gdyż zapominają, co chrześcijanin dla nich uczynił. Ale nie robię tego, bo wiem, że choć ktoś czasem da się unieść krwi swojej, to z drugiej strony jest wielu takich, którzy umieją zapanować nad sobą!
Zerwał się na to i wyciągnął do mnie obie ręce.
— Emirze, przebacz mi! Broda moja jest biała, a twoja ciemna jeszcze, ale chociaż serce twoje młode i gorące, rozum twój ma dojrzałość podeszłego wieku. Oddajemy ci tego człowieka; uczyń z nim, co ci się spodoba!
— Mohammedzie, dziękuję ci! Czy i syn twój zgadza się na to?
— Tak, effendi — odrzekł Amad el Ghandur.
Zwróciłem się ucieszony do jeńca:
— Okłamałeś mnie raz. Czy obiecujesz mi teraz prawdę powiedzieć?
— Przyrzekam!
— Jeśli rozpuszczę ci teraz więzy, a ty przyrzekniesz mi nie uciec mimo to, czy słowa dotrzymasz?
— Przyrzekam ci to, panie!
— Dobrze! Ci czterej muzułmanie wracają ci wolność. Dziś jeszcze z nami zostaniesz, a jutro możesz odejść, gdzie ci się spodoba.
Rozwiązałem mu ręce i nogi.
— Panie — rzekł — mam cię nie okłamywać, a ty sam powiedziałeś mi teraz nieprawdę.
— O ile?
— Powiadasz, że ci mężowie dali mi wolność, a to nieprawda. Ty jedynie mi ją dałeś. Oni mię chcieli rozstrzelać, potem oćwiczyć i wziąć mi ozdobę wiernego, ale ty się zlitowałeś nademną. Rozumiałem każde słowo, gdyż mówię po arabsku tak samo, jak po kurdyjsku. A teraz wiem też ze słów twoich, że nie pomagaliście Bejatom, lecz byliście przyjaciółmi Bebbehów. Emirze, jesteś chrześcijanin. Nienawidziłem chrześcijan; dziś poznaję ich lepiej. Czy chcesz być mym przyjacielem i bratem?
— Chcę!
— Czy zaufasz mi i zostaniesz tutaj, mimo, że jutro będą tu wasi prześladowcy?
— Ufam ci!
— Podaj mi rękę!
— Masz! Ale czy i towarzysze moi mają bezpieczeństwo zapewnione?
— Każdy, kto należy do ciebie. Nie żądałeś odemnie okupu, ocaliłeś mi życie, a potem honor; ani tobie, ani twoim włos nie może spaść z głowy!
W ten sposób pozbyliśmy się już wszelkich obaw! Nie miałem pojęcia, że ten człowiek umiał po arabsku, byłem jednak szczęśliwy, że tej okoliczności zawdzięczałem zwycięstwo. Dla uczczenia tego zwycięstwa, dobyłem resztek tytoniu z torby przy siodle; niedużo tego było, ale wonny dym wywołał przecież nastrój, zupełnie odmienny od tego, w którym zaczęliśmy nasze jury.
W wesołem usposobieniu pokładliśmy się spać, odważywszy się nawet nie stawiać warty.
Nazajutrz rano przedstawiła się sprawa mniej romantycznie, niż przy migotliwem, poetycznem, świetle obozowego ogniska w dniu wczorajszym; postanowiłem jednak mimo to okazać Bebbehowi szczere zaufanie.
— Jesteś więc wolny — rzekłem doń. — Tam stoi twój koń, a broń znajdziesz po drodze.
— Moi ludzie ją znajdą; ja tu zostanę — odpowiedział.
— A jeżeli nie przyjdą?
— Przyjdą! — odparł stanowczo — a ja sam postaram się o to, żeby nas nie minęli.
Przebyliśmy ostatnią noc w bocznej dolinie o takim skręcie i tak wązkiem wejściu, że nawet za dnia niepodobna było nas spostrzec od strony doliny głównej. Bebbeh podszedł ku wejściu i tak się tam ustawił, że mógł okiem rzucić daleko. Czekaliśmy z ciekawością na to, co miało nastąpić.
— A jeśli nas ponownie oszuka? — zapytał Mohammed Emin.
— Ufam mu! Wiedział przecież, że mamy mu wrócić wolność i nie miał potrzeby przyznawać się do tego, że rozumiał każde słowo naszej rozmowy. Przypuszczam na pewno, że ma względem nas zamiary uczciwe.
— Ale skoro nas przecież podejdzie, wówczas będzie pierwszym, którego kula moja dosięgnie!
— Wówczas nie zasłużyłby na nic innego.
I Dawid Lindsay nie był widocznie w zgodzie z samym sobą.
— Master, on siedzi tam u wchodu — rzekł — a jeśli nas jeszcze raz okłamie, wówczas będziemy w najokropniejszej matni, jaka się da pomyśleć. Nie miejcie mi tego za złe, że obejrzę się za moją bronią i za nowym koniem!
Co prawda, wziąłem na siebie nadzwyczajną odpowiedzialność i przyznaję chętnie, że mi w duchu było nieswojo. Szczęściem rozstrzygnięcie nie kazało na się czekać zbyt długo. Bebbeh podniósł się i osłaniając oczy ręką, jął uważnie w dal się wpatrywać, poczem udał się do swego konia, aby go dosiąść co prędzej.
— Dokąd? — spytałem.
— Naprzeciw Bebbehów — odrzekł — oni nadchodzą. Pozwól, panie, że ich przygotuję!
— Dobrze!
Odjechał, a Mohammed Emin zauważył:
— Emirze, czy jednak nie popełniłeś błędu?
— Mam nadzieję, że postępowanie moje jest odpowiednie. Zawarliśmy pokój i gdybym mu okazywał nieufność, to mogłoby go to właśnie zmienić znowu w nieprzyjaciela.
— Ale był w naszym ręku i miał być dla nas zakładnikiem!
— Wróci w każdym razie. Konie nasze tak stoją, że każdej chwili możemy ich dosiąść. Miejcie broń w pogotowiu, ale tak, żeby to nie wpadało w oczy.
— Co to pomoże, emirze! Ich będzie wielu, a ty chcesz, żebyśmy strzelali tylko do koni, a nie do jeźdźców.
— Mohammed Eminie, powiadam ci, że jeżeli ten Bebbeh zdradę nam knuje, to nie możemy się ocalić zabiciem koni, a ja będę pierwszym, który mierzyć będzie do jeźdźców. Siedźcie dalej spokojnie, a ja ustawię się przy wejściu. Możecie potem stosować się do tego, co ja uczynię.
Podprowadziłem konia do wylotu wąwozu, z którego można było spojrzeć na dolinę, wsiadłem nań i wziąłem sztuciec do ręki. Wychyliwszy się nieco, mogłem objąć wzrokiem płaszczyznę i ujrzałem niedaleko gęsty oddział jeźdźców, który zatrzymał się, aby wysłuchać przemowy szejkowego brata. Po chwili odłączyło się od oddziału dwu jeźdźców i ruszyło ku naszej dolince, podczas gdy reszta pozostała na miejscu. Poznałem, że to szejk Gazal Gaboya z bratem i zrozumiałem, że nie mamy już powodu do obaw.
Przybywszy i spostrzegłszy mnie, zatrzymał obok mnie konia. Wyraz jego opalonej twarzy był wciąż jeszcze nieprzyjazny, a w pytaniu jego brzmiała nieomal groźba.
— Czego tu chcesz?
— Przyjąć ciebie — odrzekłem krótko.
— Ale przyjęcie twoje niebardzo uprzejme, cudzoziemcze!
— Żądasz może od emira z Zachodu, żeby obchodził się z tobą przyjaźniej, niż ty z nim postępujesz?
— Człowieku, tyś bardzo dumny! Czemu siedzisz na koniu?
— Bo i ty jesteś na koniu.
— Chodź do twych towarzyszy! Ten mąż, który jest synem mojego ojca, życzy sobie, żebym zbadał, czy wam możemy przebaczyć.
— Więc chodź! Moi ludzie chcą się naradzić, czy was ukarać, czy ułaskawić!
Tego mu było za wiele.
— Człowieku — zawołał do mnie — zważ na to, kto wy jesteście, a kto my!
— Zważam na to — odrzekłem spokojnie.
— Was jest tylko sześciu!
Skinąłem głową z uśmiechem.
— A nas całe wojsko.
— Skinąłem znowu.
— Więc bądź posłusznym i puszczaj nas!
Skinąłem po raz trzeci i usunąłem konia na bok tak, że szejk i brat jego mogli się przesunąć przez wązkie wejście. Teraz wygraliśmy, gdyż skoroby szejk wbrew woli brata chciał w dalszym ciągu przedsiębrać kroki nieprzyjacielskie, byłby w naszej mocy.
Obaj podjechali ku grupie towarzyszy, zsiedli z koni i usadowili się na ziemi, poczem i ja zrobiłem to samo.
— Czy to przyjaźnie, czy wrogo, master? — spytał mię Lindsay.
— Nie wiem jeszcze, ale chcecie współdziałać?
— To się rozumie! Yes!
— Za chwilę powstaniecie z miną obojętną...
— Well! Straszliwie obojętną!
— Pójdziecie do wchodu i staniecie na straży.
— Watch-man? Bardzo pięknie! Pysznie!
— Gdybyście ujrzeli, że Bebbehowie tam na polu ruszają z miejsca, aby się zbliżyć, wówczas zawołacie...
— Yes! Krzyknę bardzo głośno.
— A gdyby któryś z tych dwu chciał się wydostać bez mego pozwolenia, położycie go trupem.
— Well! Wezmę z sobą mój shoot-stick![26] All right! Jestem Dawid Lindsay! Nie robię żartów! Yes! Obaj Bebbehowie słyszeli oczywiście tę rozmowę.
— Czemu mówicie w obcym języku? — spytał szejk podejrzliwie.
— Ponieważ ten waleczny emir z Zachodu mówi tylko językiem swego narodu — odrzekłem, w skazując na Lindsaya.
— Waleczny? Czy który z was jest rzeczywiście waleczny? — rzekł szejk, a po chwili dodał z bardzo lekceważącym ruchem ręki: — Uciekaliście przed nami!
— Prawdę powiadasz, szejku — odrzekłem ze śmiechem. — Umknęliśmy wam po dwakroć, ponieważ jesteśmy od was mężniejsi i waleczniejsi. Żaden Bebbeh nie może mierzyć się z mężem Zachodu.
— Człowieku, chcesz mię obrazić?
— Gazal Gaboyo, niech dusza twoja się uspokoi, aby oko zachowało swą jasność. Przychodzisz do nas naradzić się nad pokojem, ale jeżeli chcesz go rzeczywiście uzyskać, to musisz być więcej uprzejmym niż dotychczas. Jest nas mężów niewielu, a was, jak to sam mówisz, wojsko całe, a jednak to wojsko nie zdołało nas zatrzymać. Czy to hańba dla nas, czy zaszczyt? Nie z tchórzostwa unikaliśmy walki z wami, lecz dla tego, żeby waszego życia oszczędzać.
— Cudzoziemcze, ty majaczysz! — wtrącił.
— Czy tak sądzisz? Miałem jednego z twoich ludzi przed sobą na koniu, potem brat twój był u nas w niewoli, a wówczas, kiedy byliśmy w waszym obozie, aby wyswobodzić naszych towarzyszy, wtedy i twoje życie było w naszym ręku. Oszczędzaliśmy was i teraz was oszczędzimy, ale domagamy się, żebyś był dość rozsądnym i rozeznał się w obecnem położeniu.
— Rozumiem je. To położenie zwycięzcy. Spodziewam się, że poprosicie nas o przebaczenie i zwrócicie nam wszystko, coście ukradli!
— Mylisz się, szejku, jesteś bowiem w położeniu zwyciężonego. Nie my, lecz ty prosić masz o przebaczenie i mam nadzieję, że to uczynisz natychmiast!
Bebbeh wpatrzył się na mnie oniemiały ze zdumienia, a następnie wybuchnął głośnym śmiechem.
— Cudzoziemcze, czy sądzisz, że Bebbehowie są psami a ja, ich szejk, bękartem suki? Ustąpiłem prośbom brata i przybyłem do was, aby wielkość winy waszej zbadać okiem łaski. Kara wasza miała być łagodna. Ponieważ jednak nie chcecie uznać tego, co jest dla waszego dobra, niechaj więc dalej brzmi między nami hasło nienawiści; poznacie, że wystarczy mój rozkaz, aby was zmiażdżyć.
— Wydaj ten rozkaz, szejku Gazal Gaboyo! — odpowiedziałem z zimną krwią.
Wtem zabrał głos po raz pierwszy jego brat.
— Ten cudzoziemiec z Zachodu jest moim przyjacielem; on ocalił mnie od śmierci i hańby; dałem mu słowo, że ma być pokój między nami i słowa dotrzymam!
— Dochowywaj sobie słowa, jeżeli możesz bez mojej pomocy — odpowiedział szejk.
— Bebbeh nie łamie nigdy danego przyrzeczenia. Ja zostanę przy moim obrońcy, dopóki będzie mu groziło niebezpieczeństwo; chcę widzieć, czy wojownicy naszego szczepu odważą się zaczepić mężów, którzy zostają pod moją opieką.
— Twoja opieka nie jest opieką szczepu, a głupota twoja stanie się twojem nieszczęściem, gdyż padniesz razem z tymi ludźmi.
Szejk powstał i poszedł do swego konia.
— Czy to jest twe postanowienie? — zapytał brat.
— Tak. Jeśli zostaniesz tutaj, to nic zrobić dla ciebie nie mogę prócz tego, że zakażę strzelać do ciebie.
— Ten rozkaz będzie daremny. Zabiję każdego, kto będzie zagrażał życiu mego przyjaciela, nawet gdybyś to ty sam był, a wówczas i mnie nie oszczędzą.
— Czyń, co chcesz! Allah sprawił, że rozum straciłeś; niechaj trzyma dłoń swoją nad tobą, skoro ja nie będę cię mógł ochronić. Odchodzę.
Brat został z nami, a szejk dosiadł konia, aby opuścić dolinkę. Wtem Lindsay podniósł swą strzelbę i wymierzył prosto w pierś szejka.
— Stop, old boy — stój, stary młodzianie! — rozkazał. — Zsiadaj, bo cię zastrzelę! Well!
Szejk odwrócił się do mnie i spytał:
— Czego chce ten człowiek?
— Zastrzelić ciebie — odrzekłem spokojnie — ponieważ nie pozwoliłem ci jeszcze na opuszczenie tego miejsca.
Poznał po mojej zimnej, nieruchomej minie, że mówię poważnie, a równocześnie zobaczył, że Anglik miał już palec na cynglu. Zawrócił konia gwałtownie i zawołał z gniewem:
— Cudzoziemcze, jesteś łotr!
— Szejku, powtórz raz jeszcze to słowo, a dam znak naszemu strażnikowi i będziesz trupem.
— Ależ zachowanie twoje, to zdrada! Przybyłem jako poseł mojego plemienia i mogę się domagać wolnego powrotu!
— Nie jesteś posłem, lecz dowódcą swojego szczepu; prawo pośredników ciebie nie dotyczy.
— Czy wiesz, co to jest prawo narodów?
— Ja wiem, ale ty go nie znasz. Słyszałeś może kiedyś, że o tem mówiono, lecz duch twój nie dojrzał jeszcze do tego zrozumienia. Prawo, o którem mówisz, nakazuje uczciwość w boju, każe zawiadomić nieprzyjaciela o tem, że się go ma napaść. Czyś to uczynił? Nie. Wpadłeś na nas jak zbój, jak sęp, co rozdziera gołębia, a teraz się jeszcze dziwisz, że się ciebie traktuje jak zbója. Przybyłeś do nas, bo uważasz nas za tchórzów, bojących się twego orszaku, ale przekonasz się, że jest przeciwnie. Opuścisz to miejsce tylko wówczas, kiedy mnie się spodoba, a gdybyś chciał przemocą się wydostać, to przypłacisz to życiem. Zsiadaj więc i usiądź przy nas. Nie zapominaj jednak, że oczekuję od ciebie grzeczności i że zginiesz niechybnie, jeśliby Bebbehowie poważyli się na nas tu napaść!
Usłuchał z wahaniem mego rozkazu, nie zdołał się jednak wstrzymać od groźnej uwagi:
— Moi ludzie pomściliby mnie straszliwie!
— Nie boimy się ich zemsty; widziałeś to już i nieraz jeszcze zobaczysz! No, ale teraz pomówmy z rozwagą o tem, co cię tu sprowadziło. Mów, szejku Gazal Gaboyo, lecz unikaj wszelkiej obrazy!
— Jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, gdyż połączyliście się z Bejatami, by nas ograbić.
— To mylne zapatrywanie. Bejaci spotkali nas podczas noclegu, a szejk ich Hajder Miriam zaprosił nas w gościnę. Powiedział nam, że udaje się na święta do Dżiafów, a my uwierzyliśmy jego słowom. Gdybyśmy byli wiedzieli, że zamierza na was uderzyć, nie bylibyśmy się doń przyłączyli. Zabrał wam trzody wtedy, kiedyśmy spali, a gdy tylko zauważyłem, co się święci na prawdę, dałem mu poznać, że się gniewam z tego powodu. Napadłeś na nas i nakazałeś nas ścigać. Nie baliśmy się, oszczędzaliśmy was i umknęliśmy, dowiódłszy wam, żeśmy niewinni. Nie pozwoliłeś nam jednak odejść i zgotowałeś nam zasadzkę. Schwytaliśmy twego szpiega, ale obeszliśmy się z nim łaskawie. Zaatakowałeś nas, a my nie nastawaliśmy na wasze życie. Byłem w waszym obozie, zabrałem mych towarzyszy, a wy byliście w moim ręku, lecz nie utoczyłem wam ani kropli krwi. Popędziliście za nami, a my schwytaliśmy twego brata, lecz ani włos nie spadł mu z głowy. Natęż myśli, szejku i zrozumiej, że postępowaliśmy z wami nie jak wrogowie, lecz jak przyjaciele! W nagrodę za to przybywasz do nas ze złem słowem i obelgami na ustach, i zamiast prosić nas o przebaczenie, żądasz, żeby się to z naszej strony stało. Niech Allah będzie sędzią nad nami! My nie boimy się was; a ty nie unikaj sposobności do przekonania się, że wy nas bać się musicie!
Słuchał mnie tylko na pół uważnie i odparł dość szyderczo:
— Mowa twoja jest długa, cudzoziemcze, ale wszystko, co mówisz, jest niesłuszne i fałszywe.
— Udowodnij to!
— Przyjdzie mi to z łatwością. Bejaci są naszymi wrogami, a że wy byliście z nimi, więc i wy jesteście naszymi nieprzyjaciółmi. Kiedy moi ludzie was ścigali, wystrzelaliście im konie. Czy to przyjaźń?
— A czy w tem była może przyjaźń, żeście nas prześladowali?
— Uderzyłeś mię w głowę tak, że straciłem przytomność. Potem obiłeś po twarzy najdzielniejszego z moich wojowników i zrzuciłeś z konia, jak nikczemnego robaka. Czy to też przyjaźń?

— Rzuciłeś się na mnie, więc cię powaliłem, twój najdzielniejszy wojownik szydził ze mnie, to też pokazałem mu, że wobec mnie jest robakiem.
Które konie są najlepsze?
— Twoje uderzenia były największą obelgą, jaka istnieje; znieważony żąda twojej krwi!

— Widocznie to, że go obiłem, musiało nie być zniewagą, lecz wielkim zaszczytem, skoro pozwoliłeś mu potem walczyć u swego boku. Jeśli domaga się mojej krwi, to niechaj przyjdzie zabrać ją sobie!
— Nakoniec skradłeś nam wczoraj najlepsze konie. Czy i to przyjaźń?
— Zabrałem wam konie, ponieważ wystrzelaliście nasze. Wszystkie twoje zarzuty są fałszywe i bezpodstawne. Nie mamy czasu, ani ochoty wystawiać dłużej naszą cierpliwość na próbę. Powiedz nam krótko, czego żądasz, a my damy ci również odpowiedź.
Nareszcie wyjechał szejk ze swymi warunkami, zaczynając:
— Żądam, żebyście do nas przybyli...
— Dalej! — rzekłem.
— Wydacie nam konie, broni wszystko, co posiadacie.
— Dalej!
— Ty dasz zadośćuczynienie człowiekowi, którego obiłeś.
— Dalej!
— Potem możecie ruszyć, dokąd wam się podoba.
— Czy to już wszystko?
— Tak. Widzisz, że jestem bardzo łaskawy!
— Na czem ma polegać zadośćuczynienie, którego żąda ów człowiek?
— Na odszkodowaniu, jakie ustanowimy. Sądzę, że powiesz „tak“ na moje żądania!
— Nie powiem „tak“, lecz mówię „nie“. Nie wy, lecz my mamy prawo żądać. Zresztą żądanie twe jest bezrozumne. Jakżeż mógłbym zapłacić odszkodowanie, gdybyście nam wszystko przedtem zabrali? Radzimy wam puścić nas bez przeszkody; to dla was najlepsze! Zważ, że znajdujesz się w mojej mocy!
— Czy każesz mnie zamordować?
— Nie zamordować, lecz zabić, skoro tylko Bebbehowie dopuszczą się względem nas czegoś wrogiego.
— Oniby mnie pomścili; powiedziałem ci to już raz!
— Nie pomściliby ciebie, a zgubiliby siebie. Popatrz, Gazal Gaboyo! W tej strzelbie mam dwadzieścia pięć kul, a w tej dwie, każdy z tych dwu rewolwerów ma po sześć kul, a każdy z twych pistoletów, które widzisz tu u mnie za pasem, po dwie; mogę więc wystrzelić czterdzieści dwa razy bez nabijania. Towarzysze moi są niemniej dobrze uzbrojeni, znajdujemy się zaś w miejscu, na które dostać się można wązkiem wejściem tylko po jednemu. Twoi ludzie padliby więc, nie mając nawet sposobności zranić któregoś z nas, a tem mniej zabić. Usłuchaj mnie i głosu brata swego i puść nas w pokoju!
— Czy moi mają mię wyśmiać i wyszydzić? Jak możesz mieć tyle kul w swej strzelbie! Z brzmienia słów twoich nie wynika, że mówisz prawdę.
— Nie kłamię. Siladarowie[27] Zachodu są zręczniejsi od waszych. Zobacz dokładnie; wytłómaczę ci istotę tych strzelb! Pokazałem urządzenie sztućca repetierowego i rewolwerów, a coraz niespokojniejsza min a jego dowodziła, że taktyka moja była na miejscu.
— Allah jest wszechmocny! — mruczał. — Czemu nie daje swym wiernym zdolności sporządzania takich strzelb?
— Boby ich nadużywali. Bóg jest najlepszy i najmądrzejszy; daje takie strzelby tylko chrześcijaninowi, który posługuje się niemi dopiero wówczas, gdy wyrozumiałość jego już na nic się przydać nie może. Powiedz, co postanowiłeś!
— Panie, widziałem twoją broń; jest znakomita, lecz my się jej nie boimy. Mimo to chcę być dla was łaskawym, jeśli dacie mi to, czego teraz zażądam.
— Czegóż żądasz?
— Tych sześciu koni, któreście nam zabrali i karego, na którym ty jeździsz. Oprócz tego dasz mi tę strzelbę z dwudziestu pięciu nabojami i oba pistolety z sześcioma kulami wraz z bronią, którą zabrałeś z mojego namiotu. Nic więcej!
— Nie otrzymasz żadnego z twych koni, ponieważ zabiliście nasze. Nie dostaniesz mego konia, ponieważ on więcej wart, niż tysiąc koni Bebbehów. Broni mojej także potrzebują dla siebie. By ci jednak pokazać, że jestem dobrotliwy, otrzymasz z powrotem swą flintę i swe pistolety, skoro nabędę przekonania, że nas puścisz w pokoju.
— Zważ cudzoziemcze, co ty...
Zatrzymał się, ponieważ w dali padł strzał, potem jeszcze jeden, a wreszcie kilka. Zwróciłem się do Anglika:
— Co tam, sir?
— Dojan! — odrzekł.
Tak mię to słowo zelektryzowało, że w sekundzie stanąłem przy wejściu. Był to rzeczywiście mój chart. Kurdowie urządzili nań polowanie, ale pies był na tyle roztropny, że obiegł ich wielkim łukiem. Podstęp ten jednak nie na wiele mu się przydał. Był bardzo zmęczony, a małe konie Bebbehów zdobyły się na większą szybkość, niż on. Spostrzegłem, że był w niebezpieczeństwie i skoczyłem do konia.
— Szejku Gazal Gaboyo, teraz możesz zobaczyć, jaką broń ma emir z Zachodu. Nie waż się jednak przekroczyć wejścia. Jesteś mym jeńcem, póki nie wrócę.
Dosiadłem konia.
— Dokąd, zidi? — zapytał Halef.
— Psa bronić.
— Pojadę z tobą!
— Zostaniesz. Staraj się, ażeby ci dwaj Bebbehowie nie uciekli! Wyjechałem na dolinę i dałem Kurdom znak ręką, żeby psa zostawili w spokoju. Dostrzegli, ale nie posłuchali. Pies ujrzał mnie i puścił się zamiast łukiem wprost na mnie. W ten sposób zbliżył się bardzo do swych prześladowców i musiał przebiec tuż koło nich.Postanowiłem za wszelką cenę nie dopuścić do zastrzelenia dzielnego zwierzęcia, które miałem już za stracone. Toteż dojechawszy na odległość strzału, zatrzymałem konia i pokazałem psu lufę strzelby. Na ten znak stanął zupełnie bez ruchu. Złożyłem się i powaliłem dwoma strzałami konie dwu Kurdów, którzy się do psa najbardziej zbliżyli. Dojan przemknął się nie uszkodzony, a Bebbehowie podnieśli wrzask gniewu i ruszyli wprost na mnie.
Z radości, że mię odnalazł, wskoczył pies jednym susem na siodło, ale strąciłem go natychmiast, gdyż to mogło mię zgubić.
— Buraja, buraja — tutaj, tutaj! — zawołał u wejścia szejk, chcąc wyzyskać tę okoliczność, aby się wydostać ze swego, co najmniej niemiłego, położenia.
Kurdowie usłyszeli ten okrzyk, podpędzili konie i jęli wywijać bronią. Uprzedziłem ich oczywiście, a dostawszy się do wejścia, ujrzałem szejka na ziemi, gdzie go już Halef i Anglik związywali. Brat stał obok wolny, a całą swoją postawą okazywał, że chce pozostać neutralnym.
— Emirze, oszczędzaj braci moich! — prosił.
— Jeżeli strzec będziesz szejka — odrzekłem.
— Dobrze, panie!
Zeskoczyłem z konia i kazałem towarzyszom położyć się za skałami, tworzącemi przejście.
— Strzelajcie tylko do koni! — prosiłem.
— Tak dotrzymujesz słowa, emirze? — zżymał się Mohammed Emin.
— Brat szejka ma uczciwe zamiary. Tylko pierwsza salwa na konie; potem zobaczymy, co dalej!
Poszło to wszystko tak prędko, że Bebbehowie dobiegli właśnie dopiero na odległość strzału. Wystrzeliwszy z obydwu luf strzelby, wziąłem sztuciec do ręki. Huknęły strzały raz, a potem drugi raz.
— Bounce — bęc, o jak padają! — zawołał Anglik. — Pięć, ośm, dziewięć koni! Yes!
Podniósł się z klęczek, aby tak samo, jak inni nabić strzelbę na nowo, podczas gdy ja dalej strzelałem. Allo wystrzelił także z flinty szejka i zranił jednego z Bebbehów; reszta była pewna swych strzałów.
Pierwsza salwa powstrzymała rozpęd Kurdów, dopóki nie nabiliśmy broni na nowo, ale druga zatrzymała ich całkiem.
— Come on — naprzód! — krzyknął Lindsay. — Wybić tych houndchatchers — tych myśliwych, polujących na psy!
Porwał strzelbę za lufę i chciał się rzeczywiście rzucić na Kurdów. Chwyciłem go jednak wczas i zdołałem zatrzymać.
— Co wam do dyabła, sir? — zawołałem. — Czy chcecie postradać wasz piękny nos patentowany? Zostańcież tam, gdzie jesteście!
— Czemu? Chwila dobra! Na nich, master, na nich!
— Niedorzeczność! Tu jesteśmy pewni, tam nie.
— Pewni? Hm! To połóżcie się na kanapę i urządźcie sobie drzemkę poobiednią, master! To głupota, pozwolić uciec tym drabom! Well!
— Tylko zimnej krwi! Widzicie, że się cofają! Dostali nauczkę i będą ją pamiętali.
— Ładna nauczka! Kosztuje zaledwie kilka koni! Wtem położył mi brat szejka dłoń na ramieniu.
— Emirze — rzekł — dziękuję ci! Mogłeś ich tylu zabić, co koni, albo i więcej, a tego nie uczyniłeś. Jesteś chrześcijaninem, ale Allah ciebie uchroni!
— Czy uznajesz, że broń nasza przewyższa waszą?
— Widzę to.
— Więc idź tam do tych Bebbehów i powiedz im to!
— Pójdę, ale co się stanie z szejkiem?
— Zostanie tutaj. Daję ci cały kwadrans czasu. Jeżeli do tej pory nie wrócisz z poselstwem pokoju, szejk będzie wisiał na tej gałęzi, tam w górze. Nie wątp o tem! Znudziła mię już walka z niemądrym wrogiem.
— A jeśli przyniosę pokój?
— To puszczę szejka na wolność.
— A to, czego żądał od ciebie?
— Nie dam.
— Ani jego flinty i pistoletów?
— Nie. On jest winnym napadu, który właśnie odparliśmy; nie może się spodziewać żadnej pobłażliwości. Jesteśmy zwycięzcami. Czyń, co ci się podoba!
Odszedł, a ja postarałem się przedewszystkiem o to, żeby nabić strzelby na nowo. Pies leżał przytem u moich nóg i skomlił z radości, chociaż język zwisał mu z pyska ze zmęczenia.
— Jak sądzisz, emirze — spytał Amad el Ghandur — czy zagryzł dozorcę koni, przy którym był został?
— Mam nadzieję, że nie. Przypuszczam, że zostawił tego człowieka, bo mu było za długo czekać na odwołanie. Czuwał przy nim całe popołudnie i całą noc; biedne zwierzę jest strasznie znużone. Halefie, daj mu co zjeść! Wody napije się dopiero później.
Szejk leżał skrępowany na ziemi i nie rzekł ani słowa, lecz oczy jego śledziły każdy nasz ruch. Widać było po nim, że nigdy przyjacielem naszym nie będzie.
Oczekiwaliśmy z napięciem odpowiedzi Bebbehów. Stali blizko siebie, a po żywości giestykulacyi poznaliśmy, że narada była burzliwa. Wreszcie poseł nasz wrócił.
— Panie — rzekł — przynoszę pokój.
— Pod jakim warunkiem?
— Pod żadnym.
— Tego się nie spodziewałem. Musiałeś bardzo gorliwie za nami przemawiać. Dziękuję ci!
— Zrozumiej mnie, panie, zanim mi podziękujesz! Przynoszę ci wprawdzie pokój, lecz Bebbehowie nie przystają także na żaden warunek.
— Ah! I to nazywają pokojem? Dobrze, więc i ja się zabezpieczę. Powiedz im, że zabieram szejka ze sobą jako zakładnika.
— Jak długo zatrzymasz go?
— Dopóki mi się spodoba; dopóki nie będę pewnym, że mnie już nikt nie ściga. Wówczas szejka wypuszczę.
— Wierzę ci. Pozwól, że powiem to moim braciom!
— Idź i rozkaż im cofnąć się aż do gór, otaczających dolinę. Skoro tylko zobaczę, że idą za nami, szejk zginie.
Odszedł, a niebawem ujrzeliśmy, że Bebbehowie konni i piesi posunęli się zwolna na północ. On sam powrócił, by zabrać swojego konia i rzekł:
— Emirze, byłem twym jeńcem; czy mię puszczasz na wolność?
— Tak. Jesteś moim przyjacielem. Masz tu pistolety swego brata. Nie jemu je oddaję, lecz tobie. Flinta pozostanie własnością człowieka, któremu ją darowałem.
Został z nami, dopóki szejka nie przywiązano do konia. Gdyśmy byli gotowi do drogi, podał mi rękę.
— Bywaj zdrów, panie! Niech Allah błogosławi twoim rękom i nogom! Zabierasz z sobą człowieka, który jest twoim nieprzyjacielem i moim, a mimoto polecam go twej dobroci, gdyż jest synem mojego ojca.
Patrzył za nami długo, dopóki nie zniknęliśmy mu z oczu, ale szejk nie obdarzył go nawet spojrzeniem. Było pewnem, że rozdzieliła ich nienawiść.
Zachowaliśmy nadal południowy kierunek. Halef i Allo wzięli szejka pomiędzy siebie i oprócz koniecznych tu i ówdzie uwag, odbywaliśmy drogę w milczeniu. Poznałem po towarzyszach, że postępowanie moje w ostatnich dniach nie zyskało ich poklasku. Nie padło w tej mierze ani jedno słowo, ale wyglądało to z ich spojrzeń, min, z całego wogóle mrukliwego zachowania. Otwarte wypowiedzenie byłoby dla mnie milsze od tego zamykania się w sobie. Przyroda dokoła nas także nie była przyjazna. Jechaliśmy przez puste szczyty, nagie zbocza, ciemne parowy. Wieczorem zrobiło się tak zimno i wietrzno, jak w zimie. Nawet noc, którą przepędziliśmy pomiędzy dwoma nachylonemi ku sobie skałami, nie zdołała w nas obudzić innego nastroju.
Na krótko przed świtem wziąłem strzelbę, aby podejść jaką zwierzynę. Po długich poszukiwaniach udało mi się zastrzelić małego borsuka, którego przyniosłem do obozu jako jedyną zdobycz. Towarzysze już me spali. Spojrzenie, które niepostrzeżenie rzucił mi Halef, powiedziało mi, że zaszło coś pod moją nieobecność. Niedługo czekałem na to, by się dowiedzieć; zaledwie bowiem usiadłem, spytał mię Mohammed Emin:
— Emirze, jak długo mamy wlec ze sobą tego Bebbeha?
— Jeśli masz zamiar prowadzić dłuższą rozmowę — odrzekłem — to oddalcie przynajmniej jeńca, który zapewne tak samo umie po arabsku, jak jego brat.
— Niech go Allo weźmie w opiekę!
Poszedłem za jego wnioskiem, zaprowadziłem szejka na miejsce odległe i oddałem go tam węglarzowi, któremu zapowiedziałem, że ma, jak może najbaczniej, uważać na jeńca. Potem wróciłem do tamtych.
— Teraz nas już nikt nie podsłucha — rzekł Mohammed Emin — powtarzam więc pytanie: jak długo mamy włóczyć ze sobą tego Bebbeha?
— Skąd to pytanie?
— Czy nie mam prawa zapytać, effendi.
— Masz prawo, którego ci nie zaprzeczam. Chciałem go zatrzymać przy sobie, dopóki nie zdobędę pewności, że nas nie ścigają.
— Jak ją chcesz zdobyć?
— Przekonam się. Będziemy jechali dalej aż do południa, wy na jakiemś odpowiedniem miejscu rozłożycie się odrazu na nocleg, ja zaś pojadę napowrót i jestem pewien, że odkryję Bebbehów, jeśli idą za nami. Jutro w południe znowu do was powrócę.
— Czy taki wróg godzien tyle zachodu?
— Nie on, lecz nasze bezpieczeństwo wymaga tego.
— Czemu nie chcesz ulżyć nam i sobie?
— A w jaki sposób możnaby tego dokonać?
— Wszak wiesz, że jest naszym wrogiem.
— Tak, to wróg, nawet wielki.
— Który kilkakrotnie nastawał na życie nasze.
— Prawda.
— Który nas zdradził, nawet kiedy się znajdował w naszym ręku, ponieważ zawezwał swoich ludzi wtedy gdy wyjechałeś, aby psa bronić.
— Tak i to słuszne.
— Wedle prawa Szammarów zasłużył na śmierć już wielokrotnie.
— Czy te prawa działają także tutaj?
— Wszędzie, gdzie Szammar ma sądzić.
— A, chcecie osądzić jeńca? Zdaje mi się, że wydaliście już wyrok na niego! Jak on opiewa?
— Śmierć.
— Czemu nie wykonaliście jeszcze tego wyroku?
— Czy mogliśmy to zrobić bez ciebie, emirze?
— Nie macie odwagi spełnić wyroku bezemnie, a mieliście serce skazać jeńca bezemnie? O, Mohammed Eminie, idziesz drogą fałszywą, gdyż śmierć jeńca byłaby zarazem i twoją.
— Jakim sposobem?
— Bardzo łatwo. Tu siedzi mój przyjaciel Dawid Lindsay Bej, a tu mój waleczny hadżi Halef Omar. Czy sądzisz, że pozwoliliby ci zabić Bebbeha w mej nieobecności?
— Nie przeszkodziliby nam w tem, bo wiedzą, żeśmy od nich silniejsi.
— To prawda, żeście najwaleczniejsi bohaterowie Haddedihnów, lecz ci dwaj mężowie nie zaznali jeszcze nigdy obawy, ni trwogi. A co, zdaniem twojem, byłbym ja uczynił, gdybym, powróciwszy do was, ujrzał na własne oczy skutek waszego postępowania?
— Nie zdołałbyś tego już zmienić.
— To prawda, ale was byłaby także śmierć spotkała. Wbiłbym nóż w ziemię przed wami i walczyłbym jako mściciel tego, któregobyście zamordowali, mimo że się znajdował pod moją ochroną. Allah tylko wie, czy udałoby się wam mnie pokonać.
— Emirze, przemilczmy to lepiej. Wszak widzisz, że pytamy ciebie, zanim coś uczynimy. Szejk zasłużył na śmierć; naradźmy się teraz nad tem!
— Znowu się naradzać? Czyż nie wiecie, że przyrzekłem bratu jego puścić go bez szwanku, skoro nas ścigać nie będą?
— Było to przyrzeczenie, zbyt pośpiesznie dane; dałeś je, nie zapytawszy nas poprzednio. Czy jesteś naszym władcą, że przywykłeś postępować według własnej woli?
Był to zarzut, jakiego się nie spodziewałem. Milczałem czas jakiś, aby wypróbować własne sumienie, a potem odrzekłem:
— Macie słuszność, twierdząc, że postępowałem czasem bez pytania was o zdanie. Działo się to jednak nie dlatego, jakobym uważał siebie za stojącego ponad wami, lecz z innych powodów. Nie umiecie po kurdyjsku i ja byłem zawsze jedynym, który mógł mówić z Kurdami. Czyż miałem przed każdem zadanem mi pytaniem, przed każdą moją odpowiedzią tłómaczyć wam każde słowo? Czy jest czas do narady z towarzyszami przy każdem postanowieniu, które szybko powziąć należy, przy każdym czynie, nie cierpiącym najmniejszej zwłoki, i to do narady z ludźmi, którzy nawet nie rozumieją jednej wspólnej mowy? Czy nie wychodziło nam zawsze na korzyść to, co czyniliście za moją radą?
— Odkąd zetknęliśmy się z Bejatami, od tego czasu rada twoja nigdy dobrą nie była.
— Nie poczuwam się do tego, chociaż nie chcę sprzeczać się z wami. Nie jestem Allahem, lecz człowiekiem, który się może pomylić. Dotychczas powierzaliście mi przewodnictwo dobrowolnie, bo mieliście do mnie zaufanie, ponieważ jednak widzę, że to zaufanie zniknęło, więc ustępuję także dobrowolnie. Mohammed Eminie, jesteś najstarszy między nami, w twoje więc ręce składam zaszczyt przewodniczenia nam w dalszej drodze.
Tego się nie spodziewali; ale ostatnie zdanie zbyt pochlebiało staremu Haddedihnowi, iżby miał wniosek mój odrzucić całkiem bez dyskusyi.
— Czy to twoja wola niezłomna, emirze? Sądzisz że mogę być wam przewodnikiem?
— Tak, gdyż jesteś zarówno mądry, jak silny i waleczny.
— Dziękuję ci! Ale ja nie umiem po kurdyjsku.
— Będę twoim tłómaczem.
Poczciwiec nie rozumiał tego, że z powodu osobliwego składu naszej gromadki, niepodobna było złożyć w jedne ręce całkowitego przewodnictwa.
— Zresztą — dodałem — wejdziemy niebawem w okolice, gdzie się mówi tylko po arabsku.
— Czy inni godzą się na twój wniosek? — spytał Mohammed Emin.
— Hadżi Halef Omar uczyni, co ja zechcę, a Anglika zaraz zapytam.
Wytłómaczyłem rzecz Anglikowi, a on wysłuchawszy, rzekł sucho:
— Nie popełnijcie błędu, master! Zauważyłem już dawno, że Haddedihnom coś cięży na sercu. Jesteśmy chrześcijanie i wydajemy się im zbyt humanitarnymi. Well!
— Zdaje się, że trafiliście w sedno. Mam was teraz zapytać, czy uznajecie Mohammed Emina przewodnikiem.
— Yes, jeżeli tylko zna drogi. Zresztą, co mię tam do licha obchodzi przewodnik. Jestem Englishman i robię, co mi się podoba!
— Czy mam mu to powiedzieć?
— Powiedzcie mu to, powiedzcie mu nawet wszystko, co wam się tylko zechce. Zgodzę się nawet na to, jeżeli ten węglarz będzie miał ochotę grać rolę naszego mistrza.
Powtórzyłem zdanie Lindsaya Haddedihnom w następujących słowach:
— Dawid Lindsay Bej nie sprzeciwia się. Jemu wszystko jedno, kto przewodnikiem: ty, czy węglarz Allo. Jest emirem z Inglistanu i postępuje zawsze według swego upodobania.
Mohammed Emin zmarszczył brwi; jego władza zaczynała się chwiać już w samym początku.
— Kto mi zaufa, ten będzie ze mnie zadowolony — rzekł. — Ale teraz pomówmy o Bebbehu. Zasłużył na śmierć, a więc kula czy stryczek?
— Ani jedno, an i drugie; powiedziałem ci już, że zaręczyłem słowem za jego życie.
— Emirze, to już niema znaczenia, gdyż ja zostałem dowódcą, a co powie dowódca, to stać się musi!
— Stanie się, co powie dowódca, ale wtedy, gdy inni zgodzą się na to. Nie dopuszczę, żeby moje słowo złamano.
— Effendi!
— Szejku!
Wtem dobył Halef pistoletu i zapytał:
— Zihdi, czy życzysz sobie, żebym komu kulę w głowę wpakował? Na Allaha, zaraz to zrobię!
— Hadżi Halefie Omarze — rzekłem spokojnie — zostaw broń za pasem, gdyż jesteśmy przyjaciółmi, chociaż Haddedihnowie zapominają o tem widocznie.
— Panie, my nie zapominamy — bronił się Amad el Ghandur — ty jednak musisz pamiętać, że jesteś chrześcijaninem, znajdującym się w towarzystwie prawdziwych wiernych. Tu panują prawa Koranu i chrześcijaninowi nie wolno bronić nam ich wykonywania. Broniłeś brata szejkowego, ale tego wydrzeć sobie nie damy. Dlaczego każesz nam strzelać tylko do koni? Czyżeśmy chłopcy, którzy się bawią tylko swą bronią? Dlaczego mamy oszczędzać zdrajców? Nauka, za którą idziesz, pozbawi cię jeszcze kiedyś życia!
— Milcz, Amadzie el Ghandur; jesteś istotnie jeszcze chłopcem, chociaż nosisz imię, oznaczające „bohatera“! Poznaj wprzód mężów, zanim coś powiesz!
— Panie! — zawołał gniewnie — jestem mężem!
— Nie, gdyż będąc mężem, wiedziałbyś, że mąż nie da się zmusić do złamania słowa!
— Nie złamiesz go, gdyż to my tylko ukarzemy Bebbeha.
— Ja zakazuję!
— A ja nakazuję! — zawołał Mohammed Emin, powstając z gniewem.
— Czy masz prawo tu rozkazywać? — spytałem.
— A ty masz prawo zakazywać? — odparł.
— Tak. Słowo moje daje mi to prawo.
— Dla nas nic twoje słowo nie znaczy. Sprzykrzyło nam się panowanie człowieka, miłującego naszych wrogów. Zapomniałeś, co zrobiłem dla ciebie. Przyjąłem cię u siebie w gościnę, broniłem cię, dałem ci nawet konia, który mię kosztował połowę życia. Jesteś niewdzięczny!
Poczułem, jak mi krew z twarzy uszła, a ręka mimowoli sięgnęła po sztylet; udało mi się jednak zapanować nad sobą.
— Cofnij to słowo — rzekłem zimno, podnosząc się z miejsca.
Dałem znak Halefowi i poszedłem ku miejscu, gdzie leżeli szejk pojmany i węglarz. Usiadłem tam, a w niespełna minutę siedział Anglik koło mnie.
— Co tam, master? — zapytał. — Zounds, macie oczy wilgotne! Człowieku, powiedzcie mi, kogo mam zastrzelić lub zdławić!
— Tego, kto się poważy dotknąć tego jeńca.
— Kto to taki?
— Haddedihnowie. Szejk Mohammed zarzucił mi niewdzięczność. Oddałem mu karego.
— Karego? Czy zwaryowaliście, master, żeby oddawać takiego konia wtedy, gdy już był pewną waszą własnością? Mam jednak nadzieję, że się to jeszcze odmieni!
Wtem nadszedł Halef z dwoma końmi; jeden był jego, a drugi nadliczbowy, odebrany Bebbehom. Ten drugi miał na sobie moje siodło, zdjęte z karego. I mój mały hadżi miał łzę w oku, a głos jego drżał, kiedy mówił:
— Słusznie postąpiłeś, panie. Szejtan opętał tych Haddedihnów. Czy mam wziąć bicz, by go wypędzić?
— Przebaczam im. Ruszajmy!
— Co uczynimy, jeśli zechcą zabić Bebbeha?
— Zastrzelimy ich natychmiast.
— Tak, to mi się podoba! Niech Allah ukamienuje tych łotrów!
Jeńca znowu przywiązano do jego konia, poczem wskoczyliśmy na siodła; ja oczywiście nie na karego, lecz na gniadego, który u nas kosztowałby tysiąc czterysta koron. Mały orszak ruszył z miejsca i przeszedł obok siedzących jeszcze na trawie Haddedihnów. Przypuszczali może, że się pogodzimy, ale teraz, widząc, że biorę rzecz poważnie, zerwali się obaj.
— Emirze, dokąd? — zapytał Mohammed Emin.
— Precz — odparłem krótko.
— Bez nas?
— Jak się wam podoba!
— Gdzie kary?
— Tam, gdzie był przywiązany.
— Maszallah, on przecież twój!
— Teraz już znowu twój. Salama... Allah niech cię zachowa w pokoju!
Ścisnąłem konia ostrogami i popędziliśmy kłusem. Zaledwie jednak ujechaliśmy z milę angielską, dopędzili nas obaj. Amad el Ghandur siedział na karym, a swego konia trzymał za cugle. Teraz nie podobna już było przyjąć ogiera napowrót.
Mohammed Emin podjechał do mnie, a syn tymczasem pozostał w tyle.
— Sądzę — zaczął — że ja mam być przewodnikiem!
— Nam trzeba przewodnika, ale nie tyrana!
— Chcę ukarać Bebbeha, który mnie i syna mojego wziął do niewoli; ale cóż tobie zrobiłem?
— Mohammed Eminie, odarłeś się z miłości i szacunku trzech ludzi, którzy swoje życie narażali za ciebie i aż do dzisiaj bez wahania na śmierć byliby poszli.
— Effendi, przebacz!
— Nie gniewam się na ciebie.
— Weź ogiera napowrót!
— Nigdy!
— Czy chcesz wiek mój ukarać i wstydem okryć siwą brodę moją?
— Właśnie wiek twój i biała, jak śnieg, broda, powinny ci były powiedzieć, że gniew nigdy nic dobrego nie przynosi.
— Czy mają sobie wszędzie opowiadać dzieci Beni Arabów, że szejk Haddedihnów otrzymał dar swój z powrotem, ponieważ nie był godzien go ofiarować?
— Będą to opowiadać!
— Emirze, jesteś okrutny, rzucasz hańbę na moją głowę.
— Sam to uczyniłeś. Byłem twym przyjacielem i miłowałem cię, a i dziś chętnie ci przebaczę. Wiem, jaki będzie wstyd, kiedy wrócisz do swoich i przyprowadzisz z sobą ogiera; chciałbym na to poradzić, ale nie mogę.
— Możesz; przyjm tylko konia!.
— Uczyniłbym to z przyjemnością dla twej czci i miłości, ale stało się niemożliwem. Spojrzyj tylko za siebie!
Oglądnął się, ale potrząsnął głową.
— Nie widzę nic. Co masz na myśli, emirze?
— Czyż nie widzisz, że kary ma już nowego właściciela?
— Teraz cię rozumiem, effendi. Amad el Ghandur zsiądzie.
— Ale ja konia nie wezmę. Włożył nań swoje siodło i dosiadł go; to znak, żeście mi go odebrali. Gdybyś mi go był takim przyprowadził, jakim go zostawiłem, nieosiodłanym i nietkniętym, mógłbym sądzić, że pozostaliśmy nadal przyjaciółmi i mógłbym zdjąć z ciebie hańbę. Amad el Ghandur zarzucił mi, że jestem chrześcijanin, i że postępuję jako taki. Dobrze, on jest muzułmanin, ale nie postępuje jako taki, dosiadując konia, którego grzbiet nosił chrześcijanina. Opowiedz to wiernym, z którymi się zejdziesz.
— Allah il Allah! Jakież straszne błędy popełniliśmy!
Żal mi było starego szejka, ale nie mogłem poradzić na to. Azali miałem hańbę wziąć na siebie, aby jej oszczędzić jemu? Nie! Nie mogłem pojąć, co tym dwu, tak rozumnym ludziom, strzeliło nagle do głowy. Osobiste względy nie były pewnie przyczyną. Może przyczyna ich postępowania kiełkowała w nich już od dawna, a ja sam pielęgnowałem ją pobłażaniem, z jakiem odnosiłem się do naszych przeciwników. Oszczędzanie Bebbehów było zatem już tylko kroplą, która przepełniła czarę niezadowolenia Haddedihnów. Mimo że odczułem głęboko w sercu stratę ogiera, ani mi przez myśl nie przeszło ofiarować cokolwiek z moich łagodnych zapatrywań na rzecz mściwych zwyczajów tych koczowników.
Haddehihn długi czas jechał obok mnie w milczeniu, wreszcie zapytał:
— Czemu jeszcze ciągle się gniewasz?
— Nie gniewam się na ciebie, Mohammed Eminie, lecz mię to smuci, że serce twoje tęskni za krwią tych, którym twój przyjaciel przebaczył.
— Więc dobrze; naprawię ten błąd!
Wrócił się. Za mną jechał Anglik z Halefem; potem Allo z jeńcem, a na końcu Amad el Ghandur. Nie oglądałem się, sądząc, że Mohammed Emin chce pomówić z synem, a z tego samego powodu nie oglądnęli się Halef i Lindsay. Zrobiliśmy to dopiero, usłyszawszy donośny głos Haddedihna:
— Jedź nazad i bądź wolny!
Pierwszy rzut oka przekonał mnie, że szejk przeciął więzy jeńca, który natychmiast chwycił konia za cugle i pognał cwałem.
— Mohammedzie, coś zrobił! — zawołał Halef.
— Thunder storm, co temu przyszło do głowy! — krzyknął Anglik.
— Czy dobrze postąpiłem, emirze? — spytał Mohammed.
— Postąpiłeś jak chłopiec! — odpowiedziałem z gniewem.
— Chciałem uczynić zadość twojej woli.
— Kto ci powiedział, że życzą sobie już teraz widzieć wolnym jeńca? Przepadł zakładnik, a my znów jesteśmy w niebezpieczeństwie!
— Allah istafer — Boże przebacz mu! — zawołał Halef. — Gońmy za Bebbehem!
— Nie dopędzimy go — powiedziałem z wyrzutem — nasze konie go nie prześcigną. Tylko kary jest szybszy.
— Amadzie, za nim! — zawołał Mohammed Emin na syna. — Sprowadź go tutaj, albo go zabij!
Amad zawrócił konia i popędził. Zaledwie ujechał pięćset kroków, koń stanął, nie chcąc go nieść dalej. Ale Amad nie dał się zrzucić, i zmusił konia do biegu. Pojechaliśmy oczywiście za nim. Zniknął na skręcie, a my dojechawszy tam, ujrzeliśmy go znowu walczącego ze szlachetnem zwierzęciem. Wytężał całą swą siłę i zręczność, ale daremnie; wreszcie wyleciał z siodła. Koń wrócił, przybiegł ku mnie i zatrzymał się przy moim boku, pocierając wśród parskania piękną głową o moją nogę.
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — rzekł Halef — daje koniowi lepsze serce, niż je miewa wielu ludzi. Jaka szkoda, zihdi, że ci honor nie pozwala przyjąć go napowrót!
Haddedihn potłukł się trochę i z trudem tylko się podniósł; gdy go jednak zbadałem, okazało się, że nie poniósł poważnych uszkodzeń.
— To dyabeł ten ogier! — rzekł. — Wszakże nosił mnie przedtem chętnie!
— Zapominasz, że ja potem na nim jeździłem — odpowiedziałem — a ja przyzwyczajałem zawsze dotąd konia do tego, że poniesie tylko tego, komu jechać na nim pozwolę.
— Nie dosiędę już nigdy tego szejtana!
— Byłbyś mądrze postąpił, nie dosiadając go już przedtem. Gdybym ja był siedział w tem siodle, Gazal Gaboya nie byłby nam uciekł.
— Siadaj, emirze i jedź za nim! — prosił Mohammed Emin.
— Nie obrażaj mnie!
— A więc Bebbeh ma umknąć?
— Umknie i to tylko z twej winy!
— Okropne! — lamentował Anglik. — Głupia historya, wielce głupia! Yes!
— Co czynić, zihdi? — pytał Halef.
— Aby dostać Bebbeha? Nic. Posłałbym za nim psa, gdyby nie był dla mnie tak drogim. Ale teraz trzeba coś przedsięwziąć. — Zwracając się zaś do Haddedihnów, rzekłem: — Czy dziś ran o, gdy poszedłem zabić borsuka, nie rozmawialiście w obecności Bebbeha o naszej drodze?
Wahali się z odpowiedzią, lecz Halef rzekł:
— Tak, zihdi, mówili o tem.
— Ale tylko po arabsku — usprawiedliwiał się Mohammed.
Gdyby nie był wyglądał tak czcigodnie, nie byłby uszedł ostrego skarcenia; tak jednak zmusiłem się do spokojnego tonu:
— Nie postąpiliście rozumnie. Coście mówili?
— Że się udajemy do Bistanu.
— Nic więcej? Przypomnij sobie! Zależy tu na tem, żeby wiedzieć każde słowo, któreście wymówili. Zamilczana drobnostka może nam przynieść wielką szkodę.
— Powiedziałem, że z Bistanu pojedziemy może do Achmed Kulwanu, a w każdym razie do Kizzeldżi, aby się dostać do jeziora Kiupri.
— Byłeś głupi, szejku Mohammedzie. Nie wątpię, że Gazal Gaboya będzie nas ścigał. Czy wydaje ci się wciąż jeszcze, że możesz być naszym dowódcą?
— Emirze, przebacz mi! Jestem pewien, że Bebbeh nas nie doścignie. Musiał się wracać zbyt daleko, by się spotkać ze swoimi.
— Tak sądzisz? Byłem u wielu ludów i poznałem ich charakter, toteż nie łatwo mnie oszukać. Brat szejka jest człowiekiem uczciwym, ale nie dowódcą Bebbehów. Uzyskał u nich tylko wolne dla nas odejście, ale dam głowę, że oni się udali za nami, nie pokazując nam się wcale. Dopóki szejk był w naszym ręku, byliśmy bezpieczni, teraz jednak należy się już obawiać. Zechcą się zemścić za wszystko i za konie przez nas zabite.
— Nie mamy potrzeby ich się obawiać — pocieszał Amad el Ghandur. — Właśnie z powodu tych koni nie mogą wszyscy podążyć za nami. Jeśliby zaś przyszli, powitamy ich naszemi dobremi strzelbami.
— To brzmi dobrze, ale tak nie jest. Widzieli, że mamy nad nimi przewagę w otwartym boju i urządzą znowu na nas zasadzkę, albo wpadną na nas w nocy.
— Ustawimy wartę!
— Jest nas tylko sześciu, a potrzeba co najmniej tyluż wart, aby się chociaż jako tako czuć pewnym. Musimy o czemś innem pomyśleć.
Węglarz trzymał się od nas na boku. Był zakłopotany, bo spodziewał się wyrzutów za to, że nie przeszkodził Haddedihnowi w uwolnieniu jeńca.
— Jak daleko jeżdżą Bebbehowie na południe?
— Aż do jeziora — odrzekł.
— Czy okolicę znają dokładnie?
— Całkiem dokładnie. Znają tak dobrze, jak ja, każdą górę i każdą dolinę między Derghecynem a Miekiem, między Nwajcgieh a Dżenawerą.
— Musimy obrać inną drogę, niż chcieliśmy poprzednio. Na zachód jechać nam nie wolno. Jak daleko tu na wschód aż do głównego łańcucha gór Cagros?
— Ośm godzin, gdybyśmy mogli jechać powietrzem.
— A że musimy jechać po ziemi?
— To rozmaicie. Dalej w dół znam przesmyk. Jadąc na wschód, przenocujemy bezpiecznie w lesie i dostaniemy się jutro, kiedy słońce będzie najwyżej, do gór Cagros.
— Ale tam musi być granica perska, jeśli się nie mylę.
— Tak, gdyż tain graniczy kurdyjski kraj Teratul z perskim obwodem Sakiz, należącym do Sinny.
— Czy są tam Kurdowie Dżiaf?
— Są, ale bardzo wojowniczy.
— Może jednak przyjmą nas dobrze, gdyż nie zrobiliśmy im nic złego. Być może także, że imię chana Hajder Mirlama posłuży nam jako polecenie. Prowadź nas do przesmyku, o którym mówiłeś. Jedziemy na wschód!
Rozmowę tę prowadziliśmy w języku kurdyjskim, więc przetłómaczyłem ją towarzyszom, którzy byli zupełnie zadowoleni z moich zarządzeń. Amad el Ghandur osiodłał i dosiadł swego konia i ruszyliśmy dalej. Mohammed Emin wziął ogiera do siebie.
Podczas tych niemiłych rozpraw i zdarzeń upłynęło sporo czasu i było już prawie południe, kiedy dotarliśmy do wspomnianego przesmyku. Znajdowaliśmy się w głębi gór i zwróciliśmy się na wschód, postarawszy się wprzód o to, żeby nie zostawić śladów zmiany kierunku.
Już w godzinę zauważyliśmy, że teren znów zaczął się zniżać, a na moje zapytanie dowiedziałem się od Alla, że chcąc się dostać stąd do łańcucha gór Cagros, trzeba przejechać wpoprzek znaczną podłużną dolinę.
Sprzeczka, która zaszła dziś rano, wprowadziła głębokie zniechęcenie w nasze tak braterskie dotychczas koło, a widać je było najwyraźniej na mojej twarzy. Nie mogłem oka zwrócić na ogiera. Gniady był wprawdzie także niezły koń, ale, ponieważ Kurdowie umieją tylko konie do upadłego zajeżdżać, czułem się w siodle, jak uczeń początkujący w szlachetnej sztuce gimnastyki na wychudłym człapaku, którego utajone przymioty trzeba dopiero studyować. Oczywiście z całego serca godziłem się na to, że ogier mógł sobie te raz kłusować, tak swobodnie i lekko.
Pod wieczór dostaliśmy się do lasu, gdzie mieliśmy rozbić obóz. Nie spotkaliśmy dotychczas ani jednego człowieka, a natomiast trochę zwierzyny, która posłużyła nam jako posiłek przed spaniem. Zjedliśmy ją w nadzwyczajnem milczeniu i ułożyliśmy się do spoczynku.
Odbywałem pierwszą straż i siedziałem na uboczu wsparty o drzewo. Wtem nadszedł Halef, pochylił się nademną i spytał z cicha:
— Zihdi, serce twe zasmucone, ale czy koń milszy ci od wiernego Halefa Omara?
— Nie, Halefie. Za ciebie oddałbym dziesięć takich koni i więcej.
— Więc pociesz się, mój dobry zihdi, gdyż jestem przy tobie i zostanę, a żaden Haddedihn nie oderwie mnie od ciebie! Przyłożył rękę do piersi i wyciągnął się potem obok mnie na ziemi.
Siedziałem tak w tę cichą noc, a serce wezbrało mi napełnione pewnością, że posiadam miłość człowieka, do którego przywiązałem się także. Jakże szczęśliwym musi być człowiek, który ma ciche gniazdo rodzinne, niedostępne dla wzburzonych fal losu, a w niem żonę, której może zaufać i dziecko, w którem widzi swe uszlachetnione odbicie. I surowe serce obieżyświata czuje chwilami, że tam we wnętrzu człowieka, poza pustemi, samotnemi płaszczyznami znajdują się wyżyny, które słońce może oświetlać i ogrzewać swymi promieniami.
Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę i okazało się, że Allo się nie mylił. Już przed południem ujrzeliśmy przed sobą wyże Cagrosu, mogliśmy więc zmęczonym koniom pozwolić na wypoczynek. Rozłożyliśmy się w dolinie, której ściany wydawały się całkiem niedostępnemi. Puściliśmy konie wolno na paszę, a sami pokładliśmy się w wysokiej trawie, bardzo świeżej i soczystej, ponieważ dolinę przepływał mały potoczek.
Lindsay leżał obok mnie. Chrupał, ogryzając kość i mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy. Był w złym humorze.
Naraz podniósł się do połowy i wskazał ręką poza mnie. Obróciłem się i ujrzałem trzech mężczyzn, zbliżających się do nas powoli. Ubrani byli w cienką, pasiastą materyę, nie mieli butów ani okrycia na głowach, a uzbrojeni byli tylko w noże. Wobec tak mizernych figur nie było potrzeby chwytać nawet za broń. Stanęli przed naszą małą grupą i pokłonili się pokornie.
— Coście za jedni? — spytałem.
— Kurdowie ze szczepu Mer Mamalli.
— Co tu robicie?
— Naraziliśmy się na krwawą zemstę i umknęliśmy, aby wyszukać inny szczep, któryby nam udzielił opieki. A kto wy, panie?
— Jesteśmy obcy wędrowcy.
— A co tu robicie?
— Wypoczywamy.
Mój interlokutor widocznie nie wziął za złe tych krótkich odpowiedzi i rzekł:
— W tej wodzie są ryby. Czy pozwolisz nam złowić kilka.
— Przecież nie macie ani sieci, ani wędki!
— Umiemy chwytać je rękoma.
I ja zauważyłem także, że były tu pstrągi; a ponieważ byłem ciekaw, jak je można chwytać rękoma, przeto powiedziałem przybyszom:
— Słyszeliście, że jesteśmy tu obcy i nie możemy wam zabronić łowienia ryb.
Oni zaczęli zaraz żąć trawę, a gdy już jej mieli dość, nanieśli kamieni i zatamowali tem wodę na skręcie potoku. Najpierw ustawili dolną, a potem górną tamę. Gdy woda spłynęła, łatwo było pochwytać ryby, zamknięte w wyschłem zagrodzeniu. Ponieważ rzecz mimo swej prostoty była zajmująca, zabraliśmy się sami do tego. Połów był obfity, a że ślizkie stworzenia ciągle nam się wymykały, przeto zwracaliśmy na nie więcej uwagi, niż na Kurdów. Wtem zabrzmiał głośny okrzyk przewodnika:
— Panie, uważaj, oni kradną!
Podniosłem wzrok i ujrzałem wszystkich trzech drabów już na naszych koniach: jednego na ogierze, drugiego na gniadym, a trzeciego na Lindsayowym. Pomknęli, zanim towarzysze zdołali ochłonąć ze strachu.
— All devils, mój koń! — zawołał Lindsay.
— Allah kerim, Boże bądź nam miłościw, ogier! — krzyknął Mohammed Emin.
— Za nimi! — ryknął Amad el Ghandur.
Ja jeden byłem spokojny. Nie mieliśmy tu do czynienia z koniokradami lub innymi zręcznymi ludźmi, bo ci nie zostawiliby nam reszty koni.
— Stać! Czekajcie! — krzyknąłem. Mohammed Eminie, przyznajesz, że kary jest znowu twoją własnością?
— Tak, emirze!
— Dobrze! Nie wolno mi było pozwolić, byś mi go zwrócił, ale pożyczyć go mogę. Czy zgadzasz się na to?
— Przecież i jego niema!
— Mów prędko, czy mi pożyczysz?
— Tak, emirze!
— Więc jedźcie powoli za mną!
Wskoczyłem na najbliższego konia i pocwałowałem za łajdakami. Stało się już to, czego się spodziewałem; w niewielkiej odległości wisiał Kurd rękoma i nogami na ogierze, który wyprawiał szalone skoki, aby zrzucić złodzieja. Nie dojechałem jeszcze do draba, kiedy zleciał na ziemię. Kary wrócił i stanął na moje zawołanie. W jednej chwili byłem na siodle i ruszyłem naprzód, zostawiwszy tamtego konia.
Kurd zerwał się znowu i usiłował zemknąć. Wyciągnąłem pistolet, chwyciłem za lufę i podniosłem rękę. Przelatując tuż koło niego, uderzyłem go głownią w obnażoną głowę tak, że runął natychmiast. Schowałem pistolet i odwiązałem lasso. Daleko na dole ujrzałem tamtych dwu. Położyłem karemu rękę między uszy:
— Rih!
Pomknął prędzej od ptaka w powietrzu. W minutę dosięgnąłem ostatniego.
— Wstrzymaj się! Z konia! — rozkazałem.
Oglądnął się; widziałem, że się przestraszył, lecz nie usłuchał, tylko napędzał konia do pośpiechu. Byłem już z nim na jednej szerokości i rzuciłem, mijając go, niechybny rzemień. Nastąpiło szarpnięcie. Porwałem go kawał drogi za sobą i zatrzymałem się, aby zeskoczyć. Kurd leżał bez ruchu na ziemi. Mimo bardzo krótkiego czasu wlókł się wskutek szybkości konia przez dość długą przestrzeń po kamieniach tak, że stracił przytomność.

Odwinąłem zeń lasso, zrobiłem nową pętlę i pozostawiwszy Kurda na ziemi, dosiadłem konia znowu i pognałem za trzecim złodziejem. Doścignąłem go wkrótce. Teren bardzo dobrze nadawał się dla pogoni, ponieważ nie było gdzie uciec ani na prawo, ani na lewo. Temu także kazałem się zatrzymać, lecz nie usłuchał.. Świsnęło lasso w powietrzu, a pętla owinęła się około ciała Kurda, przyciskając do niego ramiona. Jeszcze kilka skoków i zatrzymałem konia, gdyż ścigany już leżał na ziemi. Był przytomny, ponieważ nie wlokłem go tak daleko.
Zeskoczyłem z konia, skrępowałem złodzieja rzemieniem jeszcze dokładniej i podniosłem go z ziemi. Koń jego stanął, drżąc cały.
— A więc to były ryby, które chcieliście łowić! Jak ci na imię?
Nie odpowiedział.
— Przedtem nie byłeś niemy. Nie spodziewaj się łaski, jeśli nie będziesz odpowiadał! Jak się nazywasz?
Milczał i teraz.
— Leż więc, póki tamci nie nadjadą!
Pchnąłem go, a że był skrępowany, runął sztywnie na ziemię. Usiadłem także, widząc nadjeżdżających towarzyszy. Niebawem byliśmy razem, odzyskaliśmy nasze konie z dodatkiem złodziei i — co było najmilsze — dzielny Allo był na tyle mądry, że podczas naszego polowania na Kurdów, odpiął swój koc z konia, zawinął weń złowione ryby i przyniósł je z sobą. Wykopano w ziemi jamkę, ułożono w nią ryby, a nad niemi rozniecono ogień, aby je, chociaż bez odpowiedniej przyprawy, przysposobić do jedzenia.
Poczciwy Dawid Lindsay odzyskał dzięki temu dobry humor, ale w tem gorszem usposobieniu znajdowali się biedni miłośnicy tak krótkiej niestety przejażdżki konnej. Nie mieli odwagi podnieść oczu.
— Czemu chcieliście zabrać nam konie? — spytałem pojmanych.
— Bo ich nam, jako zbiegom, tak bardzo było potrzeba.
To było usprawiedliwienie, które tem chętniej chciałem uwzględnić, że kradzież koni nie uchodzi u Kurdów za niegodne rzemiosło.
— Jeszcze młody jesteś. Czy zostawiłeś rodziców?
— Tak, oni także, a ten nawet żonę i dziecko.
— Czemu oni nie mówią?
— Panie, oni się wstydzą!
— A ty nie?
— Panie, przecież przynajmniej jeden musi odpowiadać.
— Zdaje się, żeś niezły chłopiec; żal mi was, dlatego spróbuję wstawić się za wami u towarzyszy.
Oczywiście trud był daremny, gdyż nawet Halef i Anglik upierali się przy tem, że kara jest konieczna. Lindsay chciał, żeby ich oćwiczyć, ale odstąpił od swego wniosku, skoro mu powiedziałem, że to czynność hańbiąca, gdy tymczasem zrabowanie koni uważa się za coś rycerskiego.
— A zatem nie bić — rzekł. — Well! Więc wąsy opalić! Wyśmienicie! Malowniczo! Yes!
Uśmiałem się i przedstawiłem reszcie plan Lindsaya. Zgodzili się natychmiast. Przytrzymało się Kurdów, a we dwie minuty zostały im z wąsów tylko niedopałki. Potem pozwoliliśmy im odejść. Żaden z nich się nie bronił, ani słowa nie wyrzekł, ale kiedy nas opuszczali, przeraziłem się niemal spojrzeń, jakiemi nas pożegnali.
Po dłuższym czasie przygotowaliśmy się także do wyruszenia. Wtem przystąpił do mnie Mohammed Emin.
— Emirze, czy mogę cię prosić o pewną grzeczność?
— Jaką?
— Chcę ci na dzisiaj pożyczyć karego.
Filut! Zdawało mu się, że znalazł sposób pogodzenia się ze mną i wprowadzenia mnie zwolna na nowo w posiadanie ogiera.
— Nie potrzebuję go — odrzekłem.
— Ale każdej chwili może zajść konieczna potrzeba użycia go, podobnie jak dopiero co.
— Wówczas cię poproszę.
— Może się zdarzyć, że zabraknie czasu na prośbę. Jedź na nim, effendi, skoro i tak nikomu innemu nie wolno!
— Ale pod warunkiem, że zostanie twoją własnością.
— Niech i tak będzie!
Byłem usposobiony pojednawczo i spełniłem jego życzenie z mocnem oczywiście postanowieniem nieprzyjęcia konia już nigdy. Nie przeczuwałem, że stać się miało inaczej.



ROZDZIAŁ III.
Poległy w boju.

Nie mając zamiaru przeprawiać się przez góry Cagros, posuwaliśmy się doliną, wiodącą dość prosto na południe. Przebyliśmy następnie kilka pokrytych zielenią wzgórz i dostaliśmy się o zachodzie słońca do wysokiej, odosobnionej skały; pod ścianą tylną, zasłoniętą od doliny własnym ogromem wspomnianej góry, postanowiliśmy rozłożyć się na noc obozem. Musieliśmy więc objechać górę dookoła.
Ja znajdowałem się na czele, a kiedy skręcałem poza krawędź skały, omal nie przejechałem młodej Kurdyjki, niosącej małego chłopca na ręku i wystraszonej niezmiernie. Całkiem w pobliżu stał na skraju zarośli kamienny budynek, który widocznie nie był mieszkaniem zwyczajnego człowieka.
— Nie lękaj się! — rzekłem, podając kobiecie z konia ręką na powitanie. — Niech Allah błogosławi tobie i temu ładnemu chłopcu! Czyj to dom?
— Szejka Mahmud Kanzura.
— Którego szczepu jest szejkiem?
— Plemienia Dżiaf.
— Czy jest teraz w domu?
— Nie. Bywa tu rzadko, gdyż dom ten jest tylko jego letniem mieszkaniem. Teraz jest na północy, gdzie obchodzą uroczyste święto.
— Słyszałem o tem. A kto tu mieszka pod jego nieobecność?
— Mój mąż.
— Kim jest twój mąż?
— Nazywa się Gibrail Mamrahsz i jest stróżem domu szejkowego.
— Czy pozwoli nam tę noc spędzić w swym domu?
— Czyście przyjaciele Dżiafów?
— Myśmy cudzoziemcy, przybyli z bardzo dalekich stron, i przyjaciele wszystkich ludzi.
— To zaczekajcie! Pomówię z Mamrahszem.
Odeszła, my zaś zsiedliśmy z koni. W pewien czas zjawił się koło nas mężczyzna, lat około czterdziestu. Uczciwa, otwarta jego twarz zrobiła na nas doskonałe wrażenie.
— Niech Allah błogosławi waszemu wnijściu — powitał. — Będziecie mile widziani, jeżeli wam się wstąpić spodoba.
Ukłonił się każdemu z nas i podał rękę. Po tej uprzejmości poznać było, że znajdowaliśmy się już na ziemi perskiej.
— Czy będzie miejsce także dla koni?
— Podostatkiem miejsca i paszy. Mogą stać na dziedzińcu i jeść jęczmień.
Posiadłość składała się z wysokiego muru, tworzącego prostokąt i z położonego w nim domu, dziedzińca i ogrodu. Wchodząc, zauważyliśmy w tym domu dwa przedziały, z osobnymi nawet wchodami. Przedział dla mężczyzn otwierał się od frontu, podczas gdy do kobiecego można było wejść tylko od strony tylnej.
Wprowadzono nas oczywiście do części domu pierwszej, długiej na dwadzieścia, a szerokiej na dziesięć kroków, a więc dość obszernej. Okien w tej komnacie nie było; zamiast nich znajdowały się wolne miejsca między belkami pod dachem. Plecionka z sitowia okrywała podłogę, a wzdłuż ścian leżały wązkie poduszki, nizkie wprawdzie, ale wygodne dla ludzi, którzy tygodniami siedzieli tylko na siodłach.
Musieliśmy zająć miejsce na poduszkach, poczem gospodarz otworzył stojącą w kącie skrzynię i spytał:
— Czy macie fajki ze sobą?
Któż zdoła opisać wrażenie, jakie na nas to pytanie wywarło! Allo został przy koniach, było nas więc pięciu w komnacie; na pytanie jednak tego niezrównanego człowieka dziesięć rąk i wszystkich pięćdziesiąt palców sięgnęło po fajki, a w komnacie zabrzmiało chórem: „Mamy“!
— Więc pozwólcie, że podam wam tytoń! Przyniósł to od tak dawna upragnione ziele. Allah l Allah i wszędzie Allah! Toż to były te tak dobrze mi znane czerwone paczki, w których czeka na ogień ów delikatny tytoń, uprawiany w Baziranie, na północnej granicy perskiej pustyni Lut. Fajki nałożono w jednej chwili, a zaledwie uniosły się w powietrze pierwsze wonne pierścienie, weszła żona gospodarza z napojem z Mokki. Nie wie on nic najczęściej o Mokce, ale nie piliśmy go już całymi tygodniami, więc tym razem wcale nie wątpiliśmy, że nam będzie smakować. Było mi tak dobrze i miło w duszy, że przyjąłbym był teraz nie jednego, lecz dziesięć, dwadzieścia karych, gdyby Mohammed Emin chciał mi je darować, i gniewałem się, że tyle czasu straciliśmy na łowienie pstrągów. Ale taki to już jest człowiek — zawsze i wiecznie jest niewolnikiem chwili.
Wypiłem dwie, a może trzy filiżanki kawy i wyszedłem z zapaloną fajką na dziedziniec, aby zajrzeć do koni. Węglarz zobaczył fajkę. Na ten niezwykły widok odezwało się z tego miejsca jego, jak las gęstej brody, w którem można się było spodziewać ust, tak niewymownie tęskne chrząkanie, że powróciłem natychmiast do izby, aby wyprosić i dla niego trochę Baziranu. Otrzymawszy odrobinę tytoniu, włożył go do ust, zamiast do fajki. Miał inny smak niż my.
Mur, okalający dziedziniec, wznosił się ponad wysokość człowieka, konie były zatem w zupełnem bezpieczeństwie, skoro tylko zamknięto wielką i silną bramę, która tworzyła jedyne wejście. Uspokojony tem, wróciłem do izby, gdzie tymczasem gospodarz usiadł obok gości i rozmawiał z nimi po arabsku.
Wkrótce wniosła gospodyni kilka latarń papierowych, rzucających miłe półświatło, a następnie jedzenie, złożone wyłącznie z drobiu na zimno, który jedliśmy z jęczmiennymi plackami.
— Ta okolica, jak się zdaje, bogata w ptactwo — zauważył Mohammed Emin.
— Bardzo — odrzekł Mamrahsz. — Jezioro jest niedaleko stąd.
— Jakie jezioro?
— Zeribar.
— Ah! Zeribar! Na dnie tego jeziora leży zatopione grzeszne miasto, które było zbudowane z samego złota?
— Tak, panie. Czy słyszałeś o niem?
— Mieszkańcy jego byli tacy bezbożni, że szydzili z Allaha i proroka; zato zesłał Wszechmocny trzęsienie ziemi, które pochłonęło całe miasto.
— Słyszałeś prawdę. W pewne dni widzi się, jadąc jeziorem pod zachód słońca, złote pałace i minarety, błyszczące głęboko na dnie jeziora, a obdarzeni szczególną łaską Boga, słyszą nawet wynoszący się w górę głos muezzina: „Hai, aal el zallah“ — hej, gotuj się do modlitwy! Wówczas widać zatopionych, jak płyną tłumnie do moszei, gdzie modlą się i czynią pokutę, dopóki nie zmażą win swoich.
— Czy ty także widziałeś to i słyszałeś?
— Nie, lecz mówił mi to ojciec mej żony. Łowił ryby w jeziorze i był świadkiem tego, co opowiadał. Ale darujcie, że was na chwilę opuszczę, bo idę zamknąć bramę. Musicie być znużeni i tęsknicie za spoczynkiem.
Wyszedł, a wkrótce usłyszeliśmy skrzyp zawiasów zamykanej bramy.
— Master, to porządny chłop! — rzekł Lindsay.
— Zapewne. Nie pytał ani o nazwisko, ani o to, skąd przyszliśmy i dokąd się udajemy. Oto je st prawdziwa wschodnia gościnność.
— Dam mu dobry napiwek. Well!
Gospodarz wrócił, niosąc nam poduszki i koce.
Czy wśród Dżiafów mieszkają także Bebbehowie w tych stronach?
— Stosunkowo mało. Dżiafowie i Bebbehowie nie lubią się nawzajem. Nie znajdziesz jednak wielu Dżiafów, ponieważ z Persyi wychylił się tu szczep Bilba. To najdziksi rozbójnicy ze wszystkich i należy przypuszczać, że planują napad. Dlatego Dżiafowie odeszli ze swojemi trzodami.
— A ty zostajesz?
— Tak mi nakazał mój pan.
— Ależ wszystko zabiorą ci rozbójnicy!
— Zastaną tylko mury, ale nic wewnątrz.
— Więc padniesz ofiarą ich zemsty.
— I mnie nie znajdą. Jezioro otaczają bagna i sitowie, a tam są kryjówki, których nikt nie zwietrzy. Ale teraz pozwólcie mi odejść, żebym wam nie zabierał czasu, przeznaczonego na spoczynek!
— Czy drzwi tu zostaną otwarte?
— Tak, czemu pytasz o to?
— Przywykliśmy czuwać na przemian przy koniach, życzymy więc sobie, żebyśmy mogli wchodzić i wychodzić.
— Nie macie potrzeby czuwać, ja sam będę waszym stróżem.
— Dobroć twoja większa od naszych życzeń; ale proszę cię, żebyś nie poświęcał nam czasu swojego snu!
— Jesteście moimi gośćmi i Allah nakazuje mi czuwać nad wami; oby wam użyczył spokoju i przyjemnych marzeń!
Bez żadnych przeszkód korzystaliśmy z gościnności przyjacielskiego Dżiafa. Gdyśmy wyruszali nazajutrz, radził nam gospodarz, żebyśmy nie jechali już dalej na wschód, gdyż moglibyśmy się natknąć na rozbójników Bilba. Za najlepszą rzecz uważał dostać się do Djalahu i wzdłuż jego brzegów dojść do południowej doliny. Nie miałem właściwie ochoty posłuchać tej rady, gdyż przyszli mi na myśl Bebbehowie, których mogliśmy spotkać w tej dolinie, jeśliby nas ścigali; plan ten jednak znalazł u Haddedihnów takie uznanie, że musiałem im wkońcu ustąpić.
Obdarzywszy Mamrahsza i jego żonę, wedle ich pojęć sowicie, ruszyliśmy w drogę. Kilkunastu konnych Dżiafów towarzyszyło nam z rozporządzenia Mamrahsza. W kilka godzin dostaliśmy się do doliny, położonej pomiędzy wyżami Cagrosu i Aromanu. Doliną tą ciągnie się słynna droga Szamian, łącząca wprost Sulimanię z Kirmanszah. Zatrzymaliśmy się nad rzeczką.
— To rzeka Garran — rzekł dowódca Dżiafów. Jesteście już na właściwej drodze. Trzymajcie się tylko kierunku tej wody, bo ona wpada do Djalahu. Bądźcie zdrowi, niech was Allah prowadzi!
Zawrócił ze swoimi, zostawiając nas samym sobie.
Następnego dnia dotarliśmy do Djalahu, płynącego ku Bagdadowi. Rozłożyliśmy się nad jego brzegiem na południowy wypoczynek. Dzień był taki jasny, taki słoneczny, że nie zapomnę go nigdy. Z prawej i lewej strony szemrała w oda; na lewo leżało łagodne wzgórze, porosłe klonami, jaworami i kasztanami, a przed nami wznosił się zwolna wązki grzbiet górski, którego poszarpana, skalista korona lśniła się ku nam, jak ruina rycerskiego zamczyska.
Zabraliśmy z sobą od Mamrahsza mały zapas żywności, który się jednak już skończył. Wziąłem więc strzelbę, żeby upolować coś do jedzenia i puściłem się wzdłuż grzbietu górskiego. Szedłem tędy z pół godziny, a nie natrafiwszy na zwierzynę, zwróciłem się znowu ku dolinie. Nie doszedłem tam jeszcze, kiedy nagle z prawej strony padł strzał, po którym zaraz drugi nastąpił. Kto tu mógł strzelać? Przyśpieszyłem kroku, aby się dostać do towarzyszy i zastałem tylko Anglika, Halefa i Alla.
— Gdzie Haddedihnowie?
— Mięsa szukać — odrzekł Lindsay.
On także słyszał wystrzały, sądził jednak, że to Haddedihnowie strzelali. Huknęły znowu dwa, czy trzy wystrzały, a wkrótce potem jeszcze kilka.
— Na miłość Boską, na koń! — zawołałem. — Będzie nieszczęście!
Dosiedliśmy ko ni i popędziliśmy cwałem. Allo jechał za nami cokolwiek wolniej z końmi Haddedihnów. Znów rozległy się dwa strzały, a potem usłyszeliśmy krótki, ostry trzask pistoletu.
— Walka, naprawdę walka! — zawołał Lindsay.
Sadziliśmy brzegiem doliny, bramującym rzekę, skręciliśmy przy załomie wzgórza i ujrzeliśmy plac boju tak blizko siebie, że mogliśmy w walce zaraz wziąć udział.
Nad rzeką leżało w trawie kilka wielbłądów, a w ich pobliżu pasło się kilka koni. Nie miałem czasu policzyć, ile było tych zwierząt. Ujrzałem tylko obok wielbłądów zasłonięty tachterwahn, na prawo od skały sześć obcych postaci, walczących z przeważającą liczbą Kurdów, a nawprost nas Amada el Ghandur, broniącego się kolbą przeciw gromadzie wrogów, którzy go już otoczyli. Tuż obok leżał na ziemi, jak martwy, Mohammed Emin. Tu nie było o co pytać, ani się wahać. Rzuciłem się między Kurdów, wypaliwszy ze strzelby.
— Tu jest, tu jest! Oszczędzać konia! — zabrzmiał głos jakiś.
Oglądnąłem się i ujrzałem szejka Gazal Gaboyę. Były to jednak ostatnie jego słowa: Halef najechał nań i strzelił, kładąc go trupem. Rozpoczęła się walka, której szczegółów nie jestem zdolny opisać, ponieważ nie mogłem ich sobie przypomnieć nawet po jej skończeniu. Widok martwego Haddedihna wywarł na nas straszne wrażenie. Z wściekłości byliśmy gotowi rzucić się na tysiąc włóczni, gdyby je ku nam wyciągnięto. Wiem tylko, że krew płynęła ze mnie i z konia, że grzmiały wystrzały, a ich błyski migotały mi w oczach, że zadawałem i parowałem ciosy i pchnięcia i że postać jakaś u mego boku ciągle była zajęta odbijaniem razów, których spostrzec nie mogłem — to był mój wierny Halef. Potem koń stanął dęba wskutek pchnięcia w szyję, które się mnie należało, wzniósł się za wysoko i przewrócił. Potem nic już nie widziałem, nie słyszałem, ani nie czułem.
Po przebudzeniu spostrzegłem oko małego hadżego pełne łez.
— Hamdullillah — dzięki Allahowi, on żyje! Otwiera oczy! — zawołał Halef, nie posiadając się z zachwytu. — Zihdi, czy czujesz bóle?
Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Byłem tak osłabiony, że mi powieki znowu ciężko opadły na oczy.
— Ia Allah, ia jazik, ia wai — biada, on umiera! — usłyszałem jeszcze lamentującego Halefa i znowu straciłem przytomność.
Później marzyłem jak we śnie. Walczyłem ze smokami i jaszczurami, przeciw olbrzymom i gigantom; aż naraz zniknęły te dzikie, groźne postacie. Dokoła mnie roztoczyła się słodka woń, ciche tony wcisnęły się do mego ucha, jak głosy aniołów, cztery miękkie, ciepłe dłonie robiły coś koło mnie troskliwie. Czy to był sen wciąż jeszcze, czy rzeczywistość? Otworzyłem znów oczy.
Po drugiej stronie gorzały szczyty górskie w ostatnich blaskach zachodzącego słońca, a na dolinę opadał już półmrok; było jednak światła jeszcze na tyle, żeby zobaczyć piękność pochylonych nademną dwu głów kobiecych.
— Dirigha, bija — o biada, chodźmy! — dały się słyszeć wyrazy perskie; dwa szale opadły na oblicza i obie niewiasty uciekły co prędzej.
Starałem się usiąść i udało mi się, przyczem zauważyłem, że byłem ranny poniżej obojczyka. Jak się później dowiedziałem, dosięgło mię ostrze włóczni. Bolało mię całe ciało, jak gdyby mnie kołem męczono. Rana była zawiązana troskliwie, a woń, którą przedtem poczułem, otaczała mię jeszcze teraz.
Wtem nadszedł Halef i rzekł:
— Allah kerim — Bóg łaskaw; wrócił ci życie; niechaj będzie pochwalony na wieki wieków!
— Jak ty wyszedłeś? — spytałem słabo.
— Bardzo szczęśliwie, zihdi! Mam postrzał w udzie; kula zrobiła dziurę i przeszła.
— A Anglik?
— Strzał go drasnął po głowie, nadto stracił dwa palce u lewej ręki.
— Biedny Lindsay! Co dalej?
— Allo dostał cięgi porządne, ale krwi nie uronił.
— Amad el Ghandur?
— Jest nietknięty, ale nic nie mówi.
— A jego ojciec?
— Nie żyje. Oby mu Allah przeznaczył raj!
Halef zamilkł, a ja tak samo. Potwierdzenie śmierci starego przyjaciela wstrząsnęło mnie dogłębi. Po długiej pauzie dopiero spytałem Halefa:
— Jak tam z moim karym?
— Rany jego bolesne, ale nie niebezpieczne. Nie wiesz jeszcze, jak to się wszystko odbyło. Czy opowiedzieć ci?
— Teraz nie. Spróbuję pójść do tamtych. Czemu położono mnie od nich tak daleko?
— Bo niewiasty Persa chciały ciebie opatrzyć. Musi to być pan bardzo dostojny i bogaty.Roznieciliśmy już ogień i tam go zastaniesz.
Powstanie z ziemi, choć kosztowało trochę bolu, udało mi się przy pomocy Halefa, zarówno jak samo chodzenie. Opodal od miejsca, na którem leżałem, płonął ogień; stamtąd wyszła naprzeciw mnie długa postać Anglika.
— Behold, a więc to wy, master! Upadliście potężnie, ale musicie mieć dyablo mocne żebra. Wzięliśmy za śmierć wasze omdlenie.
— A jakżeż z wami? Macie obandażowaną głowę i rękę.
— Mam szramę właśnie w tem miejscu, gdzie frenologowie domyślają się rozumu. Wyrwało mi kilka włosów i kawałek kości, ale to nic. Yes! Prawda, że niema także dwóch palców; nie było właśnie potrzebne!
Wraz z Anglikiem wstała od ogniska druga postać. Był to mężczyzna dumnej postawy, pięknego wzrostu i równomiernej budowy, ubrany w długie i bardzo szerokie sirdżamy[28], biały jedwabny pirahan[29], i sięgający aż po kolana wązki alkalik[30], na tem zaś ciemno-niebieską jedwabną rabę[31] i delikatny, wełniany balapusz[32] tego samego koloru. Na biodrach wisiała u pięknego kaszmirowego pasa drogocenna szabla, a z poza niego iskrzyły się złocone rękojeści dwu pistoletów, sztyletu i kindżału[33]. Na nogach miał safianowe buty do jazdy konnej, a na głowie znaną perską czapkę barankową, owiniętą kosztownym szalem w białe i niebieskie pasy.
Przystąpił do mnie, skłonił się i rzekł:
— Mi nehawet kjerdem tura — składam moje ukłony!
— Mi szeker kjerdem tura — dziękuję ci! — odrzekłem z równie uprzejmym ukłonem.
— Emir, neberd azmai — Emirze, ty się umiesz doskonale bić!
— Mir, pahawani — panie, ty jesteś bohaterem!
— Puradarem tu — jestem twoim bratem!
— Wafaldarem tu — jestem druhem twoim!
Podaliśmy sobie ręce, poczem on okazał swoją uprzejmość, mówiąc:
— Słyszałem już twoje nazwisko. Nazywaj mnie Hassan Ardżir Mirza i uważaj za swego sługę!
Miał tytuł „mirzy “, jaki w Persyi zwykł nosić jedynie książę; był więc w każdym razie znaczną osobistością.
— Weź mnie także pod swe rozkazy! — odrzekłem.
— Tych ośmiu ludzi to są moi poddani; poznasz ich.
Wskazał przytem na ośm postaci, stojących w pobliżu z pełnem uszanowaniem i mówił dalej:
— Jesteś panem obozu. Usiądź.
— Spełnię twoje życzenie, pozwól mi jednak wpierw pocieszyć przyjaciela!
Nieopodal ogniska leżały zwłoki Mohammed Emina, a koło nich siedział bez ruchu, tyłem do nas odwrócony, syn jego, Amad. Przystąpiłem doń. Stary Haddedihn przestrzelone miał czoło, a długa, biała jego broda czerwieniła się od krwi z rozwartej szeroko rany na szyi. Ukląkłem, nie mogąc przemówić z bólu. Po chwili dopiero, kiedy udało mi się już opanować wzruszenie, położyłem Amadowi dłoń na ramieniu.
— Amadzie el Ghandur, opłakuję go wraz z tobą!
Nie odezwał, ani nie poruszył się wcale. Zadałem sobie wiele trudu, aby go nakłonić do wypowiedzenia choć jednego słowa, ale daremnie. Wróciłem więc do ogniska, aby zająć miejsce obok Persa. Omal nie potknąłem się przytem o węglarza, który leżał na brzuchu i skarżył się zcicha.
Zbadałem go. Nie miał żadnych poważnych uszkodzeń, prócz kilku uderzeń i potrąceń, które jeszcze ból mu sprawiały. Udało mi się z łatwością go pocieszyć.
Hassan Ardżir Mirza także nie był zraniony, ale ludziom jego dostało się porządnie. Mimo to żaden z nich nie dał po sobie poznać, że cierpi.
— Emirze — rzekł, gdy już obok niego siedziałem — przybyłeś w sam czas i jesteś zbawcą nas wszystkich!
— Cieszy mię to, że mogłem ci się przysłużyć!
— Opowiem ci, jak się to stało.
— Pozwól mi wpierw dowiedzieć się o rzeczach najważniejszych! Czy Kurdowie uciekli?
— Tak. Wysłałem za nimi dwu służących, którzy mieć ich będą na oku. Było ich ze czterdziestu. Stracili wielu ludzi, gdy tymczasem my opłakujemy tylko jednego, tj. twego przyjaciela. Dokąd was droga prowadzi?
— Do pastwisk Haddedihnów po tamtej stronie Tygrysu. Byliśmy zmuszeni do okrążenia.
— Moja droga wiedzie mnie na południe. Słyszałem, że już byłeś w Bagdadzie.
— Tylko przez krótki czas.
— Czy znasz drogę, która tam prowadzi?
— Nie, ale łatwo ją znaleźć.
— A z Bagdadu do Kerbeli?
— Tę także. Czy chcesz się udać do Kerbeli?
— Tak. Chcę odwiedzić grób Hosseina.
Wiadomość ta obudziła moją ciekawość w najwyższym stopniu. Pers był Szyitą; pragnąłem w duchu odbyć z nim razem tę ciekawą podróż.
— Dlaczegóż wybrałeś się przez te góry?
— Aby się nie narażać na napady rozbójniczych Arabów, czyhających na łup na zwykłej drodze pielgrzymiej.
— A za to wpadłeś w ręce Kurdom. Czy przybywasz z Kirmanszah.
— Z jeszcze dalszych okolic. Obozowaliśmy tu już wczoraj. Jeden z moich służących poszedł do lasu i ujrzał z daleka zbliżających się Kurdów. Oni zauważyli go także, pośpieszyli za nim i przybyli do naszego obozu i uderzyli na nas. Zawrzała straszna walka. Zdawało nam się, że ulegniemy, gdy wtem zjawił się waleczny starzec, który tam leży na ziemi. Zastrzelił z miejsca dwóch Kurdów i rzucił się w bój. Potem nadbiegł syn jego, równie waleczny jak ojciec, ale mimo to bylibyśmy nie odnieśli zwycięstwa, gdybyście wy także nam nie dopomogli. Emirze, do ciebie należy życie moje i wszystko, co posiadam! Pozwól, żeby droga moja szła z twoją, jak można najdalej.
— Chciałbym, żeby to się stać mogło, ale mamy jednego zabitego i jesteśmy ranni. Należy go pochować; a my zostać musimy, gdyż wkrótce wystąpi u nas gorączka wskutek ran.
— I ja zostanę, bo słudzy moi są ranni.
Wtem przyszło mi na myśl już podczas rozmowy, że niema między nami Dojana. Spytałem o to Anglika, ale ten nie mógł mi dać żadnego wyjaśnienia. Halef widział wprawdzie psa, jak walczył razem z nami, ale i on nic bliższego nie wiedział.
Służba Persa zniosła teraz wielkie zapasy żywności, z których przyrządzono nad ogniem wieczerzę. Po jedzeniu powstałem, żeby wybadać okolicę obozu i poszukać Dojana; towarzyszył mi Halef. Najpierw udaliśmy się do koni. Biedny ogier leżał na ziemi. Miał ranę od pchnięcia włócznią i dość głębokie draśnięcie od kuli, ale obie rany obwiązane były już przez Halefa. W pobliżu leżały wielbłądy i przeżuwały. Było ich pięć, ale z powodu zmroku nie mogłem ich dobrze ocenić. Obok nich leżały na ziemi juki z ciężarami, a opodal stał tachterwahn, mieszkanie obu niewiast, które umknęły, kiedy otworzyłem oczy.
— Widziałeś, jak upadłem, Halefie. Co się stało potem?
— Sądziłem, że nie żyjesz, zihdi, i to dało mi siłę wściekłości. Anglik chciał się także zemścić za ciebie i dlatego nie mogli się nieprzyjaciele oprzeć. Pers, to człowiek bardzo waleczny, a słudzy jego dorównywają swemu panu.
— Nie wzięliście żadnego łupu?
— Broń i kilka koni, których nie zauważyłeś w ciemności. Zabitych kazał Pers wrzucić do wody.
— Czy nie było przytem i rannych?
— Ja nie wiem. Po walce badałem cię i poczułem, że serce jeszcze bije. Chciałem cię obandażować, lecz Pers nie pozwolił na to. Kazał cię zanieść na to miejsce, na którem się przebudziłeś i tam opatrzyły cię obie kobiety.
— Czego dowiedziałeś się o nich?
— Jedna, to żona Persa, a druga siostra. Mają starą służącą, która tam siedzi obok tachterwahnu i żuje daktyle.
— A Pers, co za jeden?
— Nie wiem. Służący nie mówi; widocznie mu zakazano wyjawiać stanu pana, a ja sądzę...
— Stać! — przerwałem mu. — Posłuchajno!
Oddaliliśmy się ta k od obozu, że nie dochodził już do uszu naszych jego szmer i dokoła panowała głęboka cisza. Podczas ostatnich słów Halefa, wydało mi się nagle, że słyszę znany mi dobrze głos. Zatrzymaliśmy się, nadsłuchując. Tak, to było istotnie owo gniewne szczeknięcie, zapomocą którego chart znać dawał, że chwycił wroga. Niewiadomy był tylko kierunek, skąd głos pochodził.
— Dojan! — zawołałem głośno.
Na to wezwanie otrzymałem odpowiedź bardzo wyraźną; doszła nas z zarośli, porastających zbocze. Zaczęliśmy się wspinać powoli. Dla pewniejszej oryentacyi wołałem psa od czasu do czasu, a on odpowiadał mi za każdym razem. W końcu usłyszeliśmy krótkie świszczące skomlenie, którem Dojan zwykł okazywać swą radość i to zawiodło nas już prosto do niego. Jakiś Kurd leżał na ziemi, a na nim stał dzielny pies, gotów każdej chwili na śmierć go zagryźć. Nachyliłem się, by się przypatrzeć temu człowiekowi. Nie mogłem rozpoznać rysów, ale ciepłota jego ciała dowodziła, że jeszcze żył.
— Dojan, odejdź!
Pies usłuchał, ja zaś kazałem Kurdowi wstać. Podniósł się, oddychając ciężko i głęboko, co było dowodem, że wytrzymał trwogę nie lada. Rozpocząłem z nim przesłuchanie; nazwał się Kurdem szczepu Soranów. Wiedząc, że Soranie są śmiertelnymi wrogami Bebbehów, podejrzewałem, że jest Bebbehem, a podaje się tylko za Soranina, by się ocalić. Toteż spytałem:
— Skąd się tu wziąłeś i jak dostałeś się w to położenie, skoro jesteś Soraninem?
— Jesteś widocznie obcym w tym kraju — odrzekł — kiedy tak pytasz. Soranie byli szczepem wielkim i potężnym. Mieszkali na południe od Bulbów, którzy obejmują cztery szczepy: Rummok, Mancar, Piran i Namash i mieli stolicę w Harir, najlepszej siedzibie z całego Kurdystanu. Lecz Allah odjął od nich swą rękę, że potęga ich znikła, aby zwrócić się do ich wrogów. Po raz ostatni zatknęli swój sztandar w okolicy Keny Sandżiak. Wtem nadeszli Bebbehowie i strącili go na ziemię. Zabrali im trzody, uprowadzili żony i dziewczęta, a pozabijali mężów, młodzieńców i chłopców. Niewielu tylko zdołało się uratować, by się rozprószyć po świecie lub skryć w samotności. Do tych i ja należę. Mieszkam tam na górze, pomiędzy skałami. Żona moja nie żyje, bracia i dzieci pomordowani; nie mam nawet konia, tylko nóż i strzelbę. Dziś usłyszałem strzały i zszedłem na dół, by się walce przypatrzeć. Ujrzawszy swoich wrogów, Bebbehów, porwałem za strzelbę. Z ukrycia za drzewami niejednego położyłem trupem; możesz kule moje znaleźć w ich ciałach. Zabijałem ich z nienawiści, a zarazem z chęci zdobycia sobie konia. Wtem spostrzegł ten pies błyski mej flinty, wziął mnie za nieprzyjaciela i zaatakował. Nóż mi wypadł, a strzelba jeszcze nie była nabita. Usiłowałem lufą strzelby utrzymać psa zdala od siebie i cofałem się, lecz on mnie wkońcu przewrócił na ziemię. Widziałem, że mię rozszarpie, gdybym się ruszył i tak leżałem aż dotychczas spokojnie. Były to straszne godziny!
Ten człowiek mówił prawdę; czułem to; a jednak musiałem się zachować ostrożnie.
— Czy pokażesz nam swoje mieszkanie?
— Owszem; to chata z mchu i gałęzi, a w niej łoże z trawy i liści; więcej nic nie zobaczycie.
— Gdzie twoja strzelba?
— Musi gdzieś tu leżeć w pobliżu.
— Poszukaj!
Kurd oddalił się, szukając strzelby, a my zostaliśmy na miejscu.
— Zihdi — szepnął Halef — on ucieknie.
— Tak, jeśli jest Bebbehem. Jeśli to jednak istotnie Soranin, to wróci i wówczas będziemy mu już mogli zaufać.
Nie czekaliśmy długo, kiedy z dołu zabrzmiało:
— Chodźcie tu, panie! Znalazłem i nóż i strzelbę.
Był to widocznie człowiek uczciwy; zeszliśmy więc do niego.
— Czy pójdziesz z nami do obozu?
— Chętnie, panie! — odrzekł.
— Ale z Persem nie będę mógł rozmawiać, bo mówię tylko po kurdyjsku i językiem Hagari[34].
— Czy dobrze umiesz po arabsku?
— Tak; schodziłem w dół aż nad morze i daleko aż na drugą stronę Fratu; znam te okolice i ich mieszkańców.
Ucieszyłem się tem, znalezienie bowiem tego człowieka było dla nas wielką korzyścią. Ukazanie się jego koło ogniska wywarło wielkie wrażenie, a największe na Amadzie el Ghandur, który na widok Kurda wyrwał się natychmiast z duchowej martwoty.
Młody szejk Haddedihnów wziął przybysza za Bebbeha i sięgnął po sztylet. Położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem, że obcy jest wrogiem Bebbehów i znajduje się pod moją osłoną.
— Wróg Bebbehów! Czy znasz ich i drogi, któremi chodzą? — spytał Soranina.
— Znam — odrzekł zapytany.
— Więc pomówię z tobą jeszcze.
Po tych słowach odwrócił się Amad el Ghandur i usiadł znowu przy zwłokach ojca, ja natomiast wyjaśniłem Persowi spotkanie z Soraninem; on także przystał na to, żeby ten człowiek został z nami w obozie.
W jakiś czas potem wrócili nukerzy[35] i donieśli, że Bebbehowie odjechali dość daleko ku południowi i zwrócili się drogą okrężną z powrotem ku wzgórzom Menwan. Nie było już powodu do żadnych obaw przed nimi, to też Persowie udali się na spoczynek po zarządzeniu przez nas i przez nich wspólnych środków ostrożności.
Udałem się do Amada el Ghandur i poprosiłem go, żeby i on zażył spoczynku.
— Spoczynku? — odparł. — Emirze, spokój ma tu tylko jeden; ten oto zmarły. Nie spocznie on niestety w grobach Haddedihnów, ułożony w ziemi rękoma dzieci swojego plemienia, które go opłakuje; legnie w tej obcej ziemi, nad którą unosi się przekleństwo Amada el Ghandur. Wyruszył, ażeby mnie wrócić ojczyźnie. Czy sądzisz, że ujrzę ją, zanim pomszczę śmierć jego? Widziałem obydwu, tego, który go przebił i tego, który kulą przeszył czoło jego wysokie. Umknęli obaj, lecz znam ich i wyślę ich do szejtana!
— Pojmuję gniew twój i rozumiem twą boleść, lecz proszę cię, zachowaj jasność oka twego! Chcesz jechać za Bebbehami, aby pomścić śmierć ojca; czy wiesz, co to znaczy?
— Tar — krwawa zemsta tak mi każe, a ja muszę być posłuszny. Jesteś chrześcijanin i nie pojmujesz tego, emirze.
Milczał przez chwilę, a potem spytał:
— Czy będziesz mi towarzyszyć, emirze, w ściganiu Bebbehów?
Odpowiedziałem przecząco. Amad pochylił głowę i rzekł:
— Widzę, że Allah stworzył ziemię, na której niema prawdziwej przyjaźni i wdzięczności.
— Tak nie jest. Tylko ty fałszywie się zapatrujesz na przyjaźń i wdzięczność — odparłem. — Sięgnij myślą wstecz, a będziesz musiał przyznać, że byłem prawdziwym przyjacielem twojego ojca, a ty za to winieneś mi wdzięczność. Gotów jestem z narażeniem własnego życia odprowadzić cię aż do pastwisk Szammarów; ale właśnie jako twój przyjaciel muszę cię wstrzymywać od wystawiania się na niebezpieczeństwa, w których zginąłbyś niezawodnie.
— Powiadam jeszcze raz: jesteś chrześcijanin, więc mówisz i działasz jako taki. Sam Allah się domaga, bym pomścił ojca, gdyż zesłał mi dziś przez ciebie sposobność do tego. A teraz proszę cię, zostaw mię samego!
— Spełniam twoje życzenie, żądam jednak, żebyś nic nie przedsięwziął wpierw, nim się ze mną porozumiesz.
Młodzieniec odwrócił się i nie odpowiedział nic. Przeczuwałem, że powziął jakiś zamiar i obawiał się, bym mu w wykonaniu zamiaru nie przeszkodził. Wobec tego postanowiłem go starannie obserwować.
Kiedy się nazajutrz zbudziłem, znajdował się jeszcze na tem samem miejscu, ale obok niego był także Soranin; obaj prowadzili ze sobą rozmowę z wielkiem zajęciem. Inni również już powstawali. Pers siedział obok -tachterwanu i rozmawiał z głęboko zasłoniętemi niewiastami.
— Emirze, chciałbym ojca pochować. Czy pomożecie mi? — spytał Amad el Ghandur.
— Tak; gdzie ma być pogrzebany?
— Ten człowiek powiada, że tam w górze, pomiędzy skałami znajduje się miejsce, które słońce wita rankiem, kiedy przychodzi, a żegna wieczorem, kiedy odchodzi. Chcę oglądnąć to miejsce.
— Pójdę z tobą — powiedziałem.
Zaledwie Pers zobaczył, że wstałem, podszedł ku mnie, by mi złożyć ranne pozdrowienie, a usłyszawszy o naszym zamiarze, ofiarował nam swe towarzystwo.
Na szczycie góry znaleźliśmy potężny złom skalny i postanowiliśmy zbudować grób na jego powierzchni. W pobliżu leżała uboga chatka Soranina, a nieopodal znajdował się zamknięty dokoła plac, nadający się doskonale na obozowisko, zwłaszcza, że biło tam małe źródełko. Naradziliśmy się i zgodzili na to, że tu zostaniemy i przeniesiemy nasze mienie.
Spowodowało to pewne trudności, lecz udało się wkońcu. Zdrowi i lekko ranni zajęli się budową grobowca, inni zaś ustawili dla kobiet chatę, odgrodzoną nieprzeźroczystą ścianą od miejsca pobytu mężczyzn. Oddzieliliśmy też od wielbłądów konie, bo nie mogły znieść ich wyziewów.
W południe było wszystko w obozie już w najpiękniejszym porządku. Pers posiadał dobry zapas mąki, kawy, tytoniu i innych potrzebnych rzeczy, a że mięso mogliśmy dzięki strzelbom z łatwością zdobyć, więc o niedostatek obawy nie było.
Grobowiec skończono dopiero później. Tworzył on stożek kamienny, wysoki na pięć stóp; w jego wnętrzu znajdowało się wydrążenie, w którem mieliśmy pochować zwłoki podczas mogrebu[36]. Amad el Ghandur sam przysposobił je do tego, pomimo że zanieczyścił się tem wedle reguł swej wiary.
Słońce stało już nizko nad horyzontem, kiedy ruszył z miejsca nasz mały kondukt pogrzebowy. Przodem szli Allo i Kurd, niosąc nieboszczyka na marach, sporządzonych z konarów. My szliśmy w tyle parami, zaś Amad el Ghandur oczekiwał nas koło grobu. Otwór jego zwracał się na południowy zachód, wprost ku Kibbli w Mekce, a gdy posadzono w nim zmarłego, miał twarz zwróconą ku owym okolicom, gdzie prorok muzułmanów przyjmował odwiedziny i objawienia aniołów.
Amad el Ghandur przystąpił do mnie, blady na twarzy i zapytał:
— Emirze, jesteś wprawdzie chrześcijanin, ale byłeś w świętem mieście i znasz księgę świętą. Może będziesz łaskaw przyjacielowi wyświadczyć cześć po raz ostatni i wypowiedzieć nad nim surę o śmierci?
— Chętnie, i surę zamknięcia.
— Więc zaczynajmy! Słońce dosięgło właśnie zachodniego horyzontu, a wszyscy padli na kolana, aby w ciszy odmówić modlitwę mogreb. Potem powstaliśmy znowu, tworząc półkole przed otworem grobowca.

Widok był uroczysty. Zmarły siedział wyprostowany w swojem ostatniem mieszkaniu. Zorza wieczorna rzucała purpurowe blaski na twarz jego bladą, jak marmur, a silniejszy tu w górze powiew wiatru, poruszał lekko jego śnieżystą brodę.
Wtem zwrócił się Amad el Ghandur w kierunku Mekki, podniósł splecione dotąd na piersiach ręce i powiedział:
— W imię Boga Wszechmiłosiernego! Chwała i pokłon Bogu, Panu świata, który dzierży rząd w dniu sądu. Sługami Twymi być chcemy i Ciebie błagamy, abyś nas wiódł drogą prawdy, drogą tych, którzy się łaską Twoją cieszą, a nie drogą tych, na których się gniewasz, ani drogą tych, którzy błądzą!
Teraz ja tak, jak on, podniosłem ręce i wygłosiłem następujące słowa z sury siedmdziesiątej piątej, zatytułowanej „Zmartwychwstanie“.
— W imię Boga Wszechmiłościwogo! Przysięgam na dzień zmartwychwstania, przysięgam na duszę, co sama siebie oskarża: czy wierzy człowiek, że kiedyś nie pozbieramy kości jego? Zaprawdę zdołamy to, zdołamy zebrać, złożyć nawet najmniejsze kości jego palców. Ale człowiek skłonny przeczyć temu nawet, co leży przed nim. Pyta on: Kiedyż nadejdzie dzień zmartwychwstania? Kiedy oko się ściemni i księżyc zaćmi, a słońce złączy z księżycem, tedy onego dnia spyta człowiek: Gdzie znaleźć schronienie? Ale daremnie, gdyż nie będzie miejsca ni ocalenia. Miłujecie żywot, co szybko przemija, a nie zważacie na przyszłość. Oblicza jednych jaśnieć będą dnia tego i patrzeć na swego Pana, inne zaś będą smutne, gdyż przyjdzie na nie wielkie utrapienie. Zaprawdę! Takiemu człowiekowi podstąpi dusza w godzinę śmierci aż do gardła, a stojący dokoła rzeką: Kto przyniesie napój cudowny dla jego ocalenia? Wtedy nadejdzie chwila ostatnia; wtenczas zapląta się noga grzesznika za nogę i poniosą go dnia tego przed jego sędzię, ponieważ nie wierzył, ani się nie modlił. A przeto biada ci, biada! I jeszcze raz biada ci, biada! Czyż wierzy człowiek, że mu zostawiono zupełną wolność? Azali nie jest on jako ziarno wyrzucone? Na to stworzył go Bóg i uczynił zeń człowieka. Czyżby ten, który to zdziałał, nie mógł go zbudzić do nowego życia?
Zwróciłem się znów do zmarłego i mówiłem:
— Allah il Allah! Bóg jest jeden, a my wszyscy jego dzieci. Kieruje nami swą ręką i trzyma nas swoją prawicą. On uczynił nas braćmi i zesłał nas na ziemię, iżbyśmy mu służyli i radowali się jego łaską i miłosierdziem. On to każe się ciału rozwijać i duszy rosnąć, aż zatęskni do nieba. Wówczas posyła anioła śmierci, by ją wyzwolić i wznieść do źródła, z którego będzie pić życie wieczne. Wtedy jest wolna od cierpienia i bólu i nie zważa na skargi tych, którzy płaczą za martwą powłoką. Tu leży hadżi Mohammed Emin Ben Abdul Mutaher es Seim Ibn Abu Merwem Baszar esz Szohanah, waleczny szejk Haddedihnów z plemienia Szammar. Był ulubieńcem Boga; na ustach jego nie postało nigdy kłamstwo, a z ręki jego płynęło dobrodziejstwo w dal na chaty, gdzie mieszkało ubóstwo. Był on najmędrszym w radzie, a bohaterem w walce; był przyjacielem dla przyjaciela, a bali się go wrogowie, ale czcili go wszyscy, którzy go znali. Przeto nie chciał Allah, żeby on rozstał się z życiem w ciemni namiotu, lecz wysłał Abu Dżajaha[37], iżby go odwołał w czasie walki z pomiędzy wojowników, którzy teraz stoją dokoła niego. A oto teraz proch idzie do ziemi. Oblicze jego zwraca się ku Mekce, ku złotej, ale dusza jego stoi przed Wszechmiłosiernym i ogląda wspaniałość, do jakiej nie zdoła dotrzeć oko śmiertelne. Jego jest życie, a nasza pociecha, iż kiedyś stać będziemy obok niego, kiedy to przyjdzie Iza Ben Marryam[38], aby sądzić żywych i umarłych!
Teraz przystąpili Allo i Soranin, aby grób zamknąć. Chciałem już zabrać głos na nowo, gdy w tem Pers skinął na mnie. Wystąpił naprzód i wygłosił kilka zdań z ośmdziesiątej i drugiej sury:
— W imię Boga Wszechmiłosiernego! Gdy się niebo zapadnie, a gwiazdy rozprószą, kiedy się morza zmieszają, a groby odwrócą, wonczas wiedzieć będzie każda dusza, co uczyniła i czego zaniedbała. Tak ci jest, a jednak wielu przeczy dniowi sądu. Ale są stróże nad wami, którzy wszystko spisują i wszystko widzą, co wy czynicie. Sprawiedliwych spotka rozkosz raju, złych zaś męczarnie piekła. Dnia tego nic nie pomoże jedna dusza drugiej, bowiem dnia tego panowanie do Boga należeć będzie!
Zakryto otwór i potrzeba było jeszcze tylko końcowej modlitwy. Wziąłem był i to na siebie, kiedy wystąpił Halef. W oku dzielnego hadżego błyszczały łzy, a głos jego drżał, kiedy powiedział:
— Ja się pomodlę!
Złożył ręce, ukląkł i mówił dalej:
— Słyszeliście, że wszyscy jesteśmy braćmi, i że Bóg wszystkich zgromadzi w dzień sądu. Tam już słońce zapadło, a jutro znów się wychyli. Tak i my się zbudzimy tam w górze, skoro tutaj pomrzemy. O Allah, pozwól nam należeć do tych, co godni są łask i Twojej i nie oddzielaj nas od tych, których umiłowaliśmy tutaj. Jesteś wszechmocny i możesz nam spełnić te modły!
Był to niezwykły pogrzeb. Jeden chrześcijanin, dwaj Sunnici i jeden Szyita przemawiali nad grobem zmarłego, a Mahomet nie zesłał na nas piorunu. Co się mnie tyczy, to nie uważałem tego za grzech, że pożegnałem się ze zmarłym przyjacielem w języku, którym on mówił za życia; udział zaś Persa świadczył o tem, że pod względem wykształcenia umysłu i serca przewyższał o wiele muzułmańską gromadę. Halefa omal nie uścisnąłem natychmiast za jego proste i krótkie zdania. Wiedziałem o tem już dawno, że tylko zewnętrznie był muzułmaninem, wewnątrz zaś był to już chrześcijanin.
Mieliśmy już skałę opuścić, kiedy Amad el Ghandur dobył sztyletu, odbił nim z grobowego kamienia mały kawałek i schował. Wiedziałem, co to znaczy i byłem przekonany, że nikt i nic w świecie nie odwiedzie go od wykonania zemsty. Nie jadł nic, ani nie pił, nie wziął ani słówkiem udziału w naszej rozmowie, a nawet wobec mnie nie okazywał chęci choćby do najkrótszej wymiany słów. Odpowiedział tylko na jednę moją uwagę.
— Wiesz — rzekłem doń mianowicie — że Mohammed Emin odebrał mi karego. Teraz należy do ciebie.
— Mam więc prawo darować go ponownie?
— Bezwątpienia.
— Daruję go tobie.

Jezioro Zeribar.
— Nie przyjmuję.

— To ja cię zmuszę do zatrzymania go!
— Jakim sposobem?
— Zobaczysz. Leilkum zaaide — dobranoc!
Odwrócił się, zostawiając mnie samego. Poznałem, że teraz czas zdwoić uwagę co do niego. Ale stać się miało inaczej. Wieczór dzisiejszy był wogóle posępny i smutny. Pers usunął się poza swoją ścianę z gałęzi, ludzie jego przykucnęli obok siebie, a ja siedziałem z Halefem i Anglikiem nad źródłem, gdzie staraliśmy się ochłodzić nasze piekące rany. Śmierć Mohammed Emina wzruszyła każdego z nas głębiej, niż to jeden wobec drugiego okazywał. Poprzez gorączkę, z którą falowała krew w moich żyłach, przemykał od czasu do czasu dreszcz wstrząsający — było to zbliżanie się febry z powodu ran. Halefem trzęsło już także.
Noc miałem przykrą, ale moja silna natura nie dopuściła przecież do porządnego ataku. Zdawało mi się, że czuję każdą kroplę krwi, płynącą w żyłach. Na poły śniąc lub fantazując, przewracałem się z boku na bok, rozmawiałem z najrozmaitszemi osobami, jakie mi podsuwała wyobraźnia, a jednak wiedziałem, że to złudzenie. Dopiero nad ranem zapadłem w sen, z którego się aż wieczorem obudziłem. Wspomniana woń znowu mnie otaczała, ale zamiast dwu par pięknych oczu, ujrzałem potężny guz alepski na nosie Anglika.
— Znowu przebudzony? — zapytał.
— Zdaje mi się. Co! Tam stoi słońce? Toż to wieczór już prawie!
— Cieszcie się, master! Ladies wzięły was w kuracyę. Przysłały krople na ranę, a Halef ją zakropił. Potem przyszła jedna z nich i wlała wam coś między zęby. Nie był to chyba porter, przypuszczam!
— Która to była?
— Jedna. Druga została tam, ale mogła być także druga, a pierwsza tam została. Nie wiem!
— Pytam się, czy ta z błękitnemi, czy ta z czarnemi oczyma?
— Nie widziałem oczu. Zawija się to przecież jak pocztowy pakunek. Ale była to prawdopodobnie błękitna.
— Z czego o tem wnosicie?
— Ponieważ i wy wyszliście z tego z jasnemi oczyma. Macie się widocznie całkiem dobrze!
— Owszem. Czuję się istotnie zdrowym i świeżym.
— Mnie tak samo. Nalałem tych kropli także na moje rany i nie czuję już bólu. Wyśmienita mikstura! Chce wam się jeść?
— A macie co? Głodny jestem, jak wilk.
— Tu jest; to błękitna przysłała. A może była to czarna.
Obok mnie znajdował się srebrny tabah[39] z mięsem, chlebem kwaszonym i rozmaitymi mazihami[40]. Obok stał czidan[41], napełniony zamiast herbatą, silnym, ciepłym jeszcze rosołem.
— Ladies wiedziały, zdaje się, że się obudzę, zanim rosół wystygnie — rzekłem.
— Ten garnek czeka na was już od południa. Skoro tylko wychłódnie, każą przynieść go starej i grzeją na nowo. Musicie być u nich w łaskach.
Teraz dopiero rozejrzałem się dokładniej. W pobliżu leżał Halef i spał. Poza tem nie było widać nikogo.
— Gdzie Pers?
— U kobiet. Wyszedł dziś rano i zastrzelił kozicę. Zjecie więc kozi rosół.
— Z takich rąk smakuje wyśmienicie!
— Ja myślę zawsze, że to stara gotowała. Yes!
— A gdzie Amad el Ghandur?
— Wyjechał dziś bardzo rano....
Zerwałem się i zawołałem:
— Więc odszedł, nierozważny!
— Z węglarzem i Soraninem. Yes!
Ah! teraz wiedziałem już, co miał na myśli, kiedy mówił, że Allah sam zesłał mu środek do zemsty. Soranin, sam wróg śmiertelny Bebbehów, mógł być dla niego tłómaczem. Mimo to był nieszczęsny Haddedihn godny pożałowania. Można było założyć się o jeden przeciw dziesięciu, że nie dostanie się już nigdy do swego szczepu. Żeby jechać za nim, o tem ani mowy nie było. Po pierwsze, ujechał już zbyt daleko, powtóre, byłem sam rekonwalescentem, a po trzecie, nie mogło być naszym zamiarem dopuszczać się morderstwa z powodu cudzej zemsty.
— A pojechał na ogierze? — spytałem.
— Na karym? Nie, ten jest tutaj — odrzekł Lindsay.
I to jeszcze. W ten więc sposób zmusił mię Amad el Ghandur do przyjęcia konia w podarunku. W pierwszej chwili nie wiedziałem istotnie, czy się mam cieszyć, czy smucić z tego powodu. Wogóle było zniknięcie Haddedihna wypadkiem, z którym nie mogłem pogodzić się obojętnie; musiałem to sam z sobą przemyśleć, aby się uspokoić.
— A więc i Allo z nim poszedł? — spytałem. — Jakżeż jest z wynagrodzeniem?
— Zostawił je. To mnie złości! Nie chcę nic za darmo od węglarza.
— Pocieszcie się, sir! On ma konia i flintę. Już tem jest opłacony sowicie. Zresztą, kto wie, co mu Haddedihn obiecał. Jak długo śpi już Halef?
— Tak, jak i wy.
— No, to istotnie nadzwyczajne lekarstwo! Ale przedewszystkiem jeść mi się chce.
Zaledwie się do tego zabrałem, a już mi przeszkodzono. Nadszedł Hassan Ardżir Mirza. Chciałem powstać, on jednak przytrzymał mnie przyjaźnie napowrót.
— Siedź dalej i jedz, emirze! To najpotrzebniejsze ze wszystkiego. Jak się czujesz?
— Dziękuję; bardzo dobrze.
— Wiedziałem, że tak będzie. Febra już nie wróci. Ale mam ci teraz coś donieść. Amad el Ghandur był u mnie i opowiadał tyle o tobie i o sobie, że poznałem was tak dobrze, jak on sam. Ruszył za Bebbehami, kazał cię prosić, żebyś mu przebaczył, i żebyście za nim nie szli. Spodziewa się, że wrócicie do Haddedihnów i tam go znajdziecie. Oto wiadomość, którą wam miałem przynieść.
— Dziękuję ci, Hassanie Ardżir Mirzo! Odejście jego głęboko zasmuciło duszę moją, lecz muszę go pozostawić jego losowi.
— Dokąd się teraz zwrócicie?
— Musimy się jeszcze nad tem naradzić. Ten mój przyjaciel i służący Halef Omar musi się w każdymra zie udać do Haddedihnów, gdyż tam znajduje się jego żona, a ten emir z Inglistanu ma u nich dwu służących. Może być jednak, że wpierw pojedziemy do Bagdadu. Inglis posiada tam statek, którym dostać się możemy Tygrysem do pastwisk Haddedihnów.
— Więc rozmówcie się, emirze! Jeżeli udacie się do Bagdadu, to proszę was, byście mnie nie opuszczali. Jesteście dzielnymi wojownikami; zawdzięczam już wam życie i chciałbym ci dowieść, że cię polubiłem. Pozostaniemy na miejscu, dopóki nie będziemy mogli wyruszyć bez niebezpieczeństwa dla waszego zdrowia. Teraz jedz i pij! Przyślę wam więcej jeszcze, gdyż jesteście moimi gośćmi. Bóg z wami!
Pers odszedł; upłynęły zaledwie dwie minuty, kiedy weszła stara służąca i przyniosła drugi tabah, napełniony potrawami.
— Bierzcie! Pan wam przysyła! — rzekła.
— Czy macie tam ogień w chacie? — spytałem.
— Tak. Jest mały ogień i djagadar[42], na którym możemy prędko przyrządzać potrawy.
— Maderko[43], my sprawiamy wam wiele kłopotu!
— O nie, emirze! Dom cieszy się, że ma gości. Pan opowiadał o was domowi; ma się wam tak powodzić, jak gdybyście byli samym panem. Ale nie mów do mnie: maderko! Jestem duszireh[44] i nazywają mnie zawsze tylko Alwah lub Halwa.
Z temi słowy podreptała od nas. Do stu piorunów! Czyż było mi istotnie przeznaczonem odbywać podczas tej podróży antropobotaniczne studya? Niedawno w Szordzie „pietruszka“, a teraz alwah, czasami zaś halwa! Oba wyrazy składają się z tych samych liter, a jednak jakże różne są ich znaczenia! Aiwa znaczy po persku aloes, a halwa, to nasz kochany amarant.
Ta podstarzała dziewica miała w rzeczywistości więcej podobieństwa do kolczastego aloesu, niż do ładnego amarantu. Nosiła szerokie, związane koło kostek spodnie, których zwisające fałdy pokrywały prawie całkiem dwa szare pilśniowe pantofle. Na spodnie spadała kamizelka z czerwonego sukna i coś w rodzaju ciemno-niebieskiego kaftana; dokoła głowy owinięty był żółty turban z dwoma skrzydłami szalu, z pod których widniał z tyłu bezwłosy kark, a z przodu szczególnych rysów twarz puszczyka. Mimo to musiał ten piękny „amarantowy aloes“ mieć usposobienie dobrotliwe, dlatego postanowiłem być z nią na stopie przyjacielskiej.
W sam czas przyniosła tabah, właśnie bowiem w chwili, kiedy się zwróciła, aby odejść, ziewnął Halef i otworzył oczy. Rozejrzał się zdumiony dokoła, podniósł się, aby usiąść i zapytał zupełnie zmieszany:
— Maszallah! To tam stoi słońce! Czy to ja się obróciłem, czy słońce?
Stało się z nim to samo, co ze mną. Nie mógł pojąć od razu, że spał tak długo, a zdumienie jego wzrosło na wieść o tem, że Amada el Ghandur niema już między nami.
— Niema? Na prawdę niema? — pytał. — Bez pożegnania? Na Allaha, to nie dobrze z jego strony! Ale co teraz zrobimy? Teraz nie masz już obowiązku powracać do pastwisk Haddedihnów.
— Przeciwnie; sądzę, że jeszcze mam ten obowiązek. Czy myślisz, że cię opuszczę, nie przekonawszy się wpierw, że dostaniesz się bezpiecznie do szejka Meleka i do żony Hanneh?
— Zihdi, oni oboje mają się dobrze i muszą zaczekać, dopóki nie wrócę. Kocham Hanneh, lecz nie odstąpię od twego boku, dopóki nie wrócisz do krainy ojców swoich.
— Nie wolno mi wymagać od ciebie takiej ofiary, Halefie!
— Nie z mej to strony, lecz z twojej ofiara zatrzymywać mnie tak długo przy sobie, zihdi. Postanów, co chcesz; ja idę z tobą, jeśli nie będziesz na tyle srogim, by mię odepchnąć!
Persowie przynieśli z rzeki obfity łup w rybach, z których przyrządzono wieczerzę. Nie będąc głodnym, opuściłem ich i wyszedłem na skałę, aby z grobu Haddedihna przypatrzeć się zachodowi słońca.
Ten samotny, wysoko położony grobowiec przypominał mi pomnik wzniesiony dla Pir Kameka w dolinie Idiz. Kto byłby wówczas podczas pogrzebu świętego Dżezidów przypuszczał, że Mohammed Emin znajdzie miejsce wiecznego spoczynku na dalekiej kurdyjskiej wyżynie! Było mi na duszy tak posępnie i smutno, czułem w sobie taką próżnię, jak gdyby razem z przyjacielem ubyła część mnie samego. A jednak nie powinno się nigdy oddawać żalom na grobie prawego człowieka. Śmierć, to tylko posłaniec Boga, zbliżający się do nas po to, by nas poprowadzić na owe jasne wyżyny, o których powiedział Zbawiciel do uczniów swoich: „W domu ojca mojego j est wiele mieszkań, a ja idę tam przygotować wam miejsce“. Życie, to walka; żyje się, aby walczyć; umiera zaś, by zwyciężyć. Stąd napomnienie apostoła: „Walcz dobrą walką wiary, oraz życia, do czego i ty jesteś powołany!“
Słońce całowało horyzont, a znikające powoli promienie barwiły go płomiennemi światłami, przechodzącemi ku wschodowi w barwy, coraz ciemniejsze. Lasem porosłe wzgórza tam podemną wyglądały, jak ciemnozielone morze, na którego zesztywniałe fale kładł zmierzch swe powoli snujące się cienie. Tylko poblizkie grzbiety gór muskał powiew wieczorny, a pod jego tchnieniem kołysały się cicho drzew szczyty. Cienie stawały się coraz ciemniejsze, dalsze przedmioty niknęły, zorza wieczorna dogorywała i nawet najbliższe otoczenie otulało się coraz bardziej pokrywającą wszystko szatą wieczoru. Gdyby tak można pójść razem z tem słońcem, gdyby można pójść za niem, hen daleko, na Zachód, gdzie promienie jego pełne i ciepłe oblewają jeszcze teraz ojczyznę! Tu, na tej samotnej wyżynie wyciągnęła do mnie rękę nostalgia, ta tęsknota, której na obczyźnie nie ujdzie żaden człowiek, jeżeli w piersi jego bije serce uczuciem. „Ubi bene ibi patria“, to tylko przysłowie, którego zimnej obojętności nie potwierdza życie zbyt często. Wrażenia młodości nigdy nie dadzą się zatrzeć zupełnie, a wspomnienia mogą zasnąć, ale nie zginąć. Budzą się, kiedy się tego najmniej spodziewamy i sprowadzają ową tęsknotę, na którą dusza może tak ciężko zaniemóc. Przyszły mi na myśl słowa pewnego poety na obczyźnie. Powiada on, że żadna ziemia nie jest dlań tak świętą, jak ojczysta, że obraz jej nigdy z duszy mu nie zniknie, a gdyby nawet nie stało już żywych węzłów, wówczas jeszcze łączyliby go z nią zmarli, których kryje ta ziemia.
Kołując trochę, wróciłem do obozu, gdzie wszystko już spało. Mimo późnej godziny leżałem jeszcze długo bezsennie. Słychać było poranne głosy ptasząt, kiedy nareszcie zasnąłem. Zbudziwszy się około południa, dowiedziałem się, że Anglik i Pers poszli polować na głuszce i wzięli z sobą Dojana. Rana dzielnego Halefa była boleśniejsza od mojej, ale stara Alwa przyniosła mu jeszcze rano lekarstwo, które nie pozostało bez skutku.
— Dokąd będziemy tu leżeć? — zapytał.
— Dopóki nie będziemy mogli wyruszyć bez niebezpieczeństwa dla naszych ran. Co jadłeś na śniadanie?
— Rozmaite rzeczy, których nie znam. Perskie niewiasty pieką i smażą znakomicie. Oby je nam Allah zachował, dopóki ich potrzebujemy! Mirza powiedział, żebym przystąpił do ściany i zaklaskał, skoro tylko wstaniesz.
— Zrób tak, Halefie!
Poszedł za tym rozkazem i niebawem ukazał się „amarant“ z cnabilikiem[45] i kawehdanem[46]. W pierwszym był świeży chleb niekwaszony z płatkami zimnej pieczeni, w drugim zaś wonny napój, wobec którego nasza kawa jest najczęściej lichą imitacyą.
— Jak ci, emirze? — pytała stara. Dzisiaj także spoczywałeś bardzo długo; niech będą dzięki Allahowi!
— Jestem rzeźki i głodny, kochana Alwo!
— Masz tu pokrzepienie; jedz i pij, iżby dni twoje nigdy się nie wyczerpały.
— Dziękuję ci, a pozdrów odemnie „dom“!
— To wprawdzie nie jest zwyczajem, ale uczynię to, ponieważ jesteś przyjacielem i bratem pana.
Podreptała do chałupy, a ja zabrałem się do śniadania. Na dnie koszyka odkryłem deser w postaci doskonałych suszonych winogron i powleczone helwą[47] gridgany[48], które zwróciły na siebie czułą uwagę poczciwego Halefa. Widziałem, że chce coś powiedzieć, gdy wtem wróciła Halwa z jeszcze jednym garnkiem.
— Emirze — rzekła — nasz „dom“ przysyła ci tutaj jeszcze jedną potrawę, bardzo dobrą na ochłodę we febrze. Pozwolisz, że zabiorę potem naczynie!
Po jej oddaleniu się zbadałem zawartość garnka i odkryłem ku mojemu zdumieniu gotowane we własnym słodkim sosie amrudy[49]. Na ten widok nie mógł się już Halef powstrzymać.
— Allah ’l Allah! — zawołał. — Bogu niech będą dzięki za to, że róść każe takim wspaniałościom, a do tego kobietom, które umieją wszystko przyrządzać. Zihdi, te niewiasty są ci bardzo przychylne, bo nie posyłałyby takich doskonałych potraw. Ożeń się z niemi, ażeby ci musiały gotować teraz i po wszystkie wieki!
— Hadżi Halefie Omarze, przyjdź tu i siądź, bo z zachwytu nad twoją radą zapomnę podzielić się z tobą tymi przysmakami.
Wyciągnął przed siebie ręce, jak gdyby się bronił; ale widać było, że mu ślinka idzie.
— Niech mnie Allah zachowa od tego grzechu, żebym cię miał pozbawiać rozkoszy, jaką ci sprawią te potrawy, zihdi! Jam jest ubogi Ben el Arab, a tyś wielki emir z Nemzistanu. Mogę zaczekać, dopóki hurysy nie zgotują mi w raju takiej polewki!
— Toby trwało za długo; podzielimy się!
— Zihdi, kusisz mnie ponad me siły. Nie jadłem jeszcze nic z Farsistanu[50].
— Więc usiądź! Ja wypiję kawę i zjem chleb z mięsem, a ty gruszki i owoce helwakurusza[51].
— Ależ to właśnie dla ciebie, effendi!
— Zdaje mi się, że jesteś moim służącym, Halefie!
— Najwierniejszym ze wszystkich, jacytylkosą.
— Bądź zatem posłuszny, jeśli się nie mam rozgniewać!
— Skoro tak surowo nakazujesz, nie wolno mi się sprzeciwiać!
Posłuszeństwo to było takie gorliwe, że wkrótce cała nadprogramowa posyłka zniknęła pod jego wąsami. Wiedziałem, że mój mały Halef był trochę smakoszem, że mu tymi drobiazgami sprawiłem niemałą przyjemność.
W pewien czas wrócili obaj myśliwi i przynieśli zdobycz. Pers pozdrowił mię szczerze po przyjacielsku i udał się do kobiet, zabierając ze sobą głuszce. Anglik usiadł koło mnie.
— Jak? Wstał dopiero teraz? Widzę to po kawie — zaczął.
— Istotnie spałem znów bardzo długo.
— Well! Żyjemy tu, jak w Eldorado. Jak długo to potrwa, master?
— W każdym razie, dopóki nie odejdziemy.
— Witty, ingenious, bystre w wysokim stopniu! A dokąd potem pójdziemy, master?
— Czy pójdziecie z nami do Bagdadu?
— Zgadzam się. Chciałbym już raz wydostać się z tych gór. A potem z Bagdadu?...
— To się pokaże. Wogóle to niepewne, czy sam Bagdad będzie mym celem. Miałem tylko na myśli kierunek ku Bagdadowi.
— Wszystko jedno! Byle jak najprędzej stąd!
Wtem ukazał się wzniosły „aloes“, aby oddać służącym mirzy głuszce do oskubania. Za nią wyszedł jej pan, skinął na mnie i wolnym krokiem wyszedł z obozu. Poszedłem za nim. Na ocienionem drzewami miejscu usiadł na mchu i zaprosił mnie, żebym siadł obok niego. Uczyniłem to, poczem on rozpoczął rozmowę od następujących słów:
— Emirze, mam do ciebie zaufanie, przeto posłuchaj! Uciekam przed pościgiem. Nie pytaj, kto był mym ojcem! Umarł nagle śmiercią gwałtowną, a przyjaciele jego szeptali skrycie, że go zabito, ponieważ innym słał w drodze. Ja, syn jego, pomściłem go jednak i musiałem ratować się ucieczką razem z moimi. Przedtem jednak wpakowałem wszystko, co się dało ocalić z rzeczy wartościowych, na wielbłądy i wysłałem je pod opieką wiernego poddanego do granic państwa perskiego. Potem ruszyliśmy inną drogą. Wiedziałem, że będą nas ścigać, dlatego zmyliłem dzadgirów[52], obrawszy drogę przez dziki Kurdystan. A teraz powiedz mi, emirze, czy chcesz mi towarzyszyć, dopóki droga nasza będzie ta sama. Zważ dobrze, że jestem zbiegiem.
Zamilkł, ja zaś odpowiedziałem mu natychmiast:
— Hassanie Ardżir Mirzo[53], będę szedł z tobą, dopóki przydam się na co tobie i twoim.
Podał mi rękę i rzekł:
— Dziękuję ci, emirze! A twoi towarzysze?
— Pójdą tam, gdzie ja. Czy wolno mi zapytać, dokąd zdążasz?
— Do Hadramaut.
Hadramaut! Zelektryzowało mię to słowo. Niezbadane, niebezpieczne Hadramaut! Naraz zniknęło u mnie wszelkie osłabienie i zniechęcenie. Zacząłem się dopytywać:
— Czy ciebie tam oczekują?
— Tak, mam przyjaciela tam, którego kazałem przez posłańca zawiadomić o mem przybyciu.
— Czy mogę ci towarzyszyć do Hadramaut?
— Aż tak daleko, emirze? Takiej ofiary nie mógłbym przyjąć od najlepszego przyjaciela.
— To nie ofiara z mojej strony. Odprowadzę cię chętnie, jeżeli ci będzie przyjemnie.
— Z wdzięcznością zgadzam się, panie! Zostaniesz u nas, dopóki ci się spodoba. Muszę jednak jeszcze dodać, że przed podróżą do Hadramaut wstąpię do Kerbeli.
— Do Kerbeli? Ach, jesteśmy przy końcu miesiąca dzu ’l hedże, a moharrem się zaczyna. Dnia dziesiątego tego miesiąca odbywa się wielka pielgrzymka do tego miasta.
— Tak, hadż el mani jat[54] już dawno w drodze, a ja także dążę do Kerbeli, aby ojca pochować w miejscu mąk Hosseina. Widzisz więc, że niepodobna ci nam towarzyszyć.
— Czemu niepodobna? Czy dlatego, że jestem chrześcijanin, któremu nie wolno być w Kerbeli? Byłem już w Mekce, pomimo że dostęp dozwolony tam tylko muzułmanom.
— Rozszarpanoby cię, gdyby cię w Kerbeli poznano! — Poznano mię także w Mekce, a nie rozszarpano jednak.
— Emirze, jesteś odważny! Wiem, że ojciec mój spoczywa na ręku Allaha, czy zwłoki jego leżą w Teheranie, czy też w Kerbeli. Nie odbywałbym nigdy pielgrzymki do Kerbeli, Nedżefu[55] lub Mekki, ponieważ Mohammed, Ali, Hassan i Hossein byli ludźmi, jako i my, lecz muszę wiernie spełnić ostatnią wolę ojca, który chciał spoczywać w Kerbeli i dlatego przyłączę się do karawany umarłych. Jeśli chcesz zostać przy moim boku, to cię nie zdradzę; dom mój także zachowa milczenie, ale służba nie podziela mego zdania o nauce proroka; byliby pierwsi, którzyby cię zabili.
— Zostaw to już mnie! Gdzie spotkasz swoje wielbłądy?
— Czy znasz Ghadhim koło Bagdadu?
— Perskie miasto? Tak; leży na prawym brzegu Tygrysu, naprzeciw Madhim i łączy się z Bagdadem koleją konną.
— Tam czekają na mnie ludzie z moimi wielbłądami i mają ze sobą zwłoki mojego ojca.
— Więc odprowadzę cię najpierw tam, a potem pokaże się, co będzie dalej. Czy jednak będziesz w Ghadhim bezpieczny?
— Spodziewam się. Ścigają mnie wprawdzie, lecz basza Bagdadu nie wydałby mnie.
— Nie ufaj żadnemu Turkowi; nie ufaj także Persowi! Byłeś na tyle przezorny, że poszedłeś przez Kurdystan, czemu chcesz teraz tej ostrożności zaniechać? Możesz się także bez przyłączania do karawany umarłych dostać do Kerbeli.
— Nie znam drogi.
— Ja cię poprowadzę.
— Znasz ścieżki?
— Nie, ale je znajdę. Allah dał mi zdolność odszukiwania bez przewodnika miejscowości, w których nigdy jeszcze nie byłem.
— To jednak niemożliwe, emirze! Muszę się dostać do Ghadhim, do swoich ludzi.
— Więc udaj się tam potajemnie, a omijaj Bagdad i karawanę umarłych!
— Panie, nie jestem tchórzem. Czy moi ludzie mają sądzić, że się obawiam?
— Dobrze, i ty jesteś odważny! Usposobienia nasze odpowiadają sobie, będziemy razem podróżować.
— Zgadzam się, emirze, lecz stawiam jeden warunek. Jestem bogaty, bardzo bogaty i żądam, żebyś wszystko, czego ci potrzeba, brał tylko odemnie!
— Wówczas stanę się twoim sługą, biorącym wynagrodzenie.
— Nie; jesteś mym gościem i bratem, którego miłość pozwala mi się starać o niego. Przysięgam na Allaha, że nie jadę z tobą, jeżeli nie przyjmiesz tego warunku.
— Zniewalasz mnie tą przysięgą do spełnienia twych życzeń. Jesteś pełen dobroci i zaufania do mnie, chociaż mnie nie znasz!
— Sądzisz, że ciebie nie znam? Czyż nie ocaliłeś nas z rąk Bebbehów? Czyż Amad el Ghandur nie opowiadał o tobie? Zostaniemy razem, a ja za tę, wedle możności ofiarowaną ci odrobinę, otrzymam od ciebie skarby, o które daremnie walczyłem dotąd, bo nie znalazłem nikogo, ktoby je posiadał... skarby duchowe. Panie, zwykłym Persem nie jestem, lecz z tobą się równać nie mogę. Ja wiem, że w twoim kraju chłopiec ma więcej wiadomości od naszego dojrzałego mężczyzny, że rozkoszujecie się dobrami, których my nawet z imienia nie znamy. Wiem o tem, że kraj nasz, to pustynia wobec waszego, i że najbiedniejszy z was ma więcej praw od wezyra Farsistanu. Wiem jeszcze wiele innych rzeczy i uznaję przyczyny tego stanu: wy macie matki, macie żony, a my ani jednych, ani drugich. Daj nam dobre matki, a dzieci nasze wnet potrafią się zmierzyć z waszemi. Serce matki, to grunt, w którym duch dziecka puszcza korzenie. O Mohammedzie, nienawidzę ciebie, bo zabrałeś duszę naszym niewiastom i zrobiłeś z nich niewolnice zmysłowości; złamałeś tem siłę naszą, zamieniłeś nasze serca w kamienie, opustoszyłeś krainy i oszukałeś wszystkich, którzy idą za tobą, o całe prawdziwe szczęście!
Podniósł się i wygłosił swe oskarżenie przeciw prorokowi donośnym głosem. Szczęście, że go nie mógł dosłyszeć nikt z jego ludzi. Dopiero po dłuższej pauzie zwrócił się do mnie ponownie:
— Czy znasz drogę stąd do Bagdadu?
— Nie jechałem nią jeszcze nigdy, ale mimo to nie zabłądzę. Możemy obrać dwa kierunki: jeden ku górom Hamrin, na południowy wschód, a drugi wzdłuż Djalahu aż na dół do Ghadhim.
— Jak daleko według ciebie stąd do Ghadhim?
— Pierwszą drogą dojdziemy tam w pięciu, a drugą w czterech dniach.
— Czy drogi te prowadzą przez okolice zamieszkałe?
— Tak; i dlatego wydają mi się najlepszemi.
— A zatem są także inne?
— Zapewne, lecz musielibyśmy jechać przestrzeniami, po których wałęsają się tylko zbójeckie gromady Beduinów.
— Z jakiego szczepu?
— Przeważnie Dżerboa, przez których granice za błąka się czasem oddział Beni Lamów.
— Czy się ich boisz?
— Bać się? Nie! Ale przezorny wybiera z dwu dróg zawsze mniej niebezpieczną. Mam ze sobą paszport wielkorządcy, który ma znaczenie nad Djalahem i na zachód od tej rzeki, ale nie u plemienia Dżerboa.
— A jednak byłbym za drogą samotną, ponieważ jestem zbiegiem. Tak blizko od perskiej granicy nie chciałbym się dać dosięgnąć mym prześladowcom.
— Twoje zapatrywanie jest może słuszne; zważ jednak, że droga stepem, którego roślinność wymarła już w żarze słonecznym, będzie bardzo uciążliwa dla kobiet.
— Nie boją się one ani głodu, ani pragnienia, ani spiekoty, ani mrozu; boją się tylko jednego: żeby mnie nie pojmano. Mam wory na wodę i zapasy żywności przynajmniej na dziesięć dni dla nas wszystkich.
— A czy możesz się rzeczywiście zdać na swych ludzi?
— Zupełnie, emirze.
— Dobrze, pojedziemy więc przez terytoryum Dżerboa; Allah nas ochroni. Zresztą, skoro tylko dostaniemy się na równinę, będziemy się bardzo szybko naprzód posuwać, bo teraz wielbłądy twoje z trudem tylko dają sobie radę w tym górzystym terenie. Jesteśmy więc zgodni i musimy tylko czekać, dopóki się nam rany nie zgoją.
— A teraz spełnij jeszcze jedną mą prośbę! — rzekł z wahaniem. — Wyruszając, zaopatrzyłem się obficie we wszystko. W wielkich podróżach niknie odzież z ciała; wiedząc zaś, że aż do Hadramautu nie napotkam dobrego bazaru, zabrałem także zapas odzieży. Szaty wasze nie są już godne was i proszę cię, iżbyście wzięli odemnie, czego wam trzeba.
Propozycya ta była mi na rękę, a zarazem budziła we mnie wątpliwości. Hassan Ardżir Mirza miał słuszność; my trzej nie moglibyśmy się pokazać w miejscu cywilizowanem bez tego, żeby nas nie wzięto za włóczęgów, z drugiej zaś strony wiedziałem, że Anglik nie pozwoli nic sobie darować, a dla mnie było także punktem honoru nie korzystać zaraz na początku w ten sposób z przyjaźni Persa. Zresztą mogłem swobodnie pokazywać się Arabom w mem, co najmniej nie dworskiem, ubraniu. Rzetelny Beduin nie ocenia człowieka według jego płaszcza, lecz według konia, a pod tym względem żywiłem przekonanie, że wzbudzę zazdrość każdego. Co najwyżej mógł mnie jaki syn pustyni uważać za koniokrada, a to w jego mniemaniu było dla mnie raczej zaszczytem, niż hańbą. Odpowiedziałem więc mirzy:
— Dziękuję! Wiem, jak dobrze mi życzysz, lecz proszę, żebyśmy o tem dopiero w Ghadhim znów pomówili. Dla Dżerboa nasze ubrania wystarczą i donosimy je przez tych niewiele dni drogi, aż w pobliże Bagdadu. Sądzę, że....
Urwałem, gdyż wydało mi się, że w krzaku morwowym między dwoma dębami usłyszałem jakiś szmer.
— Nie przerywaj sobie, emirze! To było jakieś zwierzę, może ptak, może czelpizeh[56], lub mair-mar[57] — rzekł mirza.
— Przestudyowałem wszelkie rodzaje leśnych szelestów — odrzekłem — to nie było zwierzę, lecz człowiek.
W kilku długich skokach obiegłem dokoła krzak i pochwyciłem człowieka, mającego właśnie zamiar się wymknąć. Był to jeden z perskich służących.
— Co tu robisz? — spytałem go.
Nie odpowiedział.
— Gadaj, bo sam ci język rozwiążę!
Otworzył usta, ale wykrztusił tylko bełkot nieartykułowany. Wtem przystąpił mirza i rzekł ujrzawszy mego jeńca:
— To Saduk? Nie może odpowiadać, bo niemy.
— Ale czego szukał tu w krzaku?
— On mi to powie; ja go rozumiem — a zwrócony do służącego spytał: — Saduku, co tutaj robisz?
Zapytany otworzył rękę, w której było trochę zielska i kilka ożyn i usiłował dać coś do zrozumienia.
— Skąd tu przyszedłeś? Saduk wskazał wstecz, w stronę przeciwną od obozu.
— Czy wiedziałeś, żeśmy tu byli?
Służący potrząsnął głową.
— A słyszałeś, cośmy mówili.
Nastąpił ten sam znak.
— Idź więc i nie przeszkadzaj mi więcej!
Saduk oddalił się, a jego pan objaśnił mi to zdarzenie tak:
— Alwa poleciła Sadukowi nazbierać ożyn, dzikiego czosnku i innych ziół, używanych do przyrządzania głuszców. Tylko przypadkiem dostał się w nasze pobliże.
— I podsłuchiwał nas — wtrąciłem.
— Widziałeś przecież, że temu zaprzeczył.
— Nie wierzę mu.
— O, on jest wierny!
— Nie podoba mi się jego twarz. Ludzie z załamaną, kanciatą szczęką są fałszywi. To może przesąd, ale dla mnie potwierdzało się zawsze. Czy urodził się niemy?
— Nie.
— Przez co utracił mowę?
Mirza zawahał się z odpowiedzią, ale wkońcu powiedział:
— Nie ma języka.
— Ach! A przedtem umiał mówić? Więc mu go ucięto?
— Niestety! — odrzekł mirza powściągliwie.
Pomyślałem ze zgrozą o tem rządkiem dziś już na szczęście okrucieństwie karania występku, popełnionego językiem, za pomocą ucięcia lub wyrwania tego organu. Ta nieludzkość zdarzała się najczęściej na Wschodzie i w niewolniczych państwach amerykańskich.
— Hassanie Ardżir Mirzo — zacząłem znowu — widzę, że niechętnie o tembyś mówił, lecz ten Saduk mi się nie podoba i nie mógłbym nigdy obdarzyć go zaufaniem, a obecność jego podczas naszej rozmowy wydaje mi się podejrzaną. Nie jestem ciekawy, lecz w okolicznościach niebezpiecznych mam zwyczaj zwracać uwagę nawet na najobojętniejsze przedmioty. Proszę cię, żebyś mi opowiedział, w jaki sposób postradał Saduk język.
— Wypróbowałem go, emirze; wierny jest i uczciwy. Mimoto dowiesz się, co skłoniło mego ojca do ukarania go w ten sposób.
— Twego ojca? O, to jest ważne!
— Mylisz się, emirze! Ten Saduk był w młodości kmankaszem[58] mojego ojca, ponadto używał go ojciec do przenoszenia swoich rozkazów, załatwiania doniesień i innych posyłek. Jako taki bywał często w domu musztaheda[59] i widywał jego córkę. Podobała mu się, a i on był pięknym mężczyzną. Raz przeskoczył mur ogrodu, kiedy stała przy kwiatach i poważył się wyjawić jej swe uczucie. Musztahed znajdował się przypadkiem w pobliżu i kazał go schwytać. Ze względu na ojca nie oddano go sądowi, który skazałby go na śmierć; ponieważ jednak zgrzeszył językiem, domagał się musztahed, żeby mu ojciec mój kazał odciąć język. Ojciec musiał mieć wielkie względy dla musztaheda, więc zawezwał maiczunigara[60], będącego zarazem sławnym lekarzem i polecił mu wyciąć łucznikowi język.
— To było niemal gorsze od śmierci. Czy Saduk od tego czasu był ciągle przy twoim ojcu?
— Tak. Cierpienia swoje znosił z wielkiem poddaniem się, bo jest charakteru łagodnego i przyjacielskiego. Ale przekleństwo spoczęło na tym czynie.
— Jakto?
— Musztahed został otruty; lekarza znaleziono raz zamordowanego przed apteką, dziewczyna utonęła podczas przejażdżki po rzece; czółno jej przewróciło się potrącone przez czółno jakiegoś człowieka z zasłoniętą twarzą.
— To bardzo osobliwe. Czy nie odkryto tych trzech morderców?
— Nigdy. Wiem, emirze, co teraz przypuszczasz, ale to niesłuszne, gdyż Saduk chorował często i w te dni właśnie, w których te trzy osoby śmierć poniosły, leżał chory w swej izbie.
— Czy i twój ojciec nie zginął śmiercią naturalną?
— Napadnięto nań podczas jazdy. Towarzyszyli mu wówczas Saduk i pewien, kajem makam[61]. Tylko Saduk się ocalił — broczył krwią z jednej rany, ale ojciec mój i kajem makam utracili życie.
— Hm! Czy Saduk nie poznał morderców?
— Było ciemno; poznał tylko jednego z napastników; był to największy przeciwnik ojca.
— Na którym się zemściłeś?
— Sędziowie go uwolnili, ale — nie żyje.
Wyraz oblicza mirzy powiedział mi wyraźnie, jaką śmiercią zmarł ów przeciwnik. Pers wyrzucił ręką pogardliwie w górę i rzekł:
— To już należy do przeszłości; chodźmy do obozu!
Odszedł; ja natomiast jeszcze chwilę zostałem, gdyż to, co usłyszałem, zastanowiło mię bardzo. Ten Saduk był albo całkiem pozbawionym egoizmu człowiekiem, jakich mało, albo łotrem nawskróś wyrafinowanym. Nie należało spuszczać go z oka. Kiedy wróciłem do obozu, zajmowano się właśnie przygotowaniami do obiadu. Powiedziałem Anglikowi, że mam ochotę pojechać z Persem do Bagdadu, a potem do Kerbeli, on zaś zgłosił natychmiast gotowość odbycia razem z nami tej niebezpiecznej drogi.
Rana nie dolegała mi wcale już dzisiaj; czułem się dobrze, więc wziąłem popołudniu sztuciec, aby się z psem trochę po okolicy rozglądnąć. Sir Dawid Lindsay chciał mi towarzyszyć, lecz wolałem być sam. Z długoletniego przyzwyczajenia postanowiłem najpierw przekonać się o bezpieczeństwie obozu. Rzeczą w tem główną jest ukryć własne ślady i dopiero szukać, czy nie dadzą się zauważyć ślady jakich wrogich istot. Okrążyłem obóz kilkakrotnie, aż doszedłem do rzeki. Tu zauważyłem, że na brzegu trawa była podeptana w sposób szczególny. Właśnie zamierzałem się tam zbliżyć, kiedy zaszeleściały za mną gałęzie.
Zasunąłem się szybko poza gęsty krzak i przykucnąłem. Usłyszałem kroki w pobliżu mojej kryjówki. Niemy Pers wyszedł z zarośli, oglądnął się, a nie widząc nikogo, poszedł ku rzece na miejsce, które zwróciło moją uwagę. Tam podreptał trochę po trawie i powrócił natychmiast. Zanim jednakże wszedł w zarośla, rzucił bystre, uderzające mnie spojrzenie w dwa miejsca na krzaku i chciał się przemknąć.
Nagle jednak chwyciłem go lewą ręką za pierś, a prawą wymierzyłem mu policzek, który odebrał mu wszelką zdolność do oporu.
— Chaintkar — zdrajco! Co tu robisz? — huknąłem.
Nie mógł mówić, a niezrozumiałe tony, które z siebie wydawał, były więcej skutkiem przestrachu, niż zamiaru wytłómaczenia tego, co robił?
— Widzisz tę strzelbę? — rzekłem. — Jeżeli nie zrobisz, co ci każę natychmiast, zastrzelę cię. Weź kelahę[62], zaczerpnij wody i polej nią zdeptaną trawę, żeby się znowu podniosła. Pomożesz jej ręką do tego!
Zrobił kilka opornych, a może usprawiedliwiających ruchów ręką, widząc jednak, że zdejmuję sztuciec z ramienia, usłuchał, patrząc jednem okiem na to, co robił, a drugiem na wylot strzelby.
— Teraz chodź! — rzekłem, gdy skończył. — Zobaczymy, czemu przypatrywałeś się tu tak dziwnie!
Spojrzałem w kierunku, gdzie padł wzrok jego i zauważyłem na dwóch krzakach, odległych od siebie może na dwadzieścia stóp, po jednej wiązce trawy.
— Ach, znaki! To zaczyna być zajmujące! Strąć tę trawę i wrzuć ją do wody!
Usłuchał.
— Tak; a teraz pójdziemy do obozu. Naprzód! Jeślibyś chciał uciekać, trafi cię kula, albo rozszarpie cię pies!
A więc nie zawiodło mnie moje przeczucie: ten człowiek był zdrajcą, chociaż istoty rzeczy należało dopiero dowieść. Zbliżywszy się do obozu, kazałem Persa przywołać jednemu ze służących.
— Co to jest? — spytał. — Czemu trzymasz Saduka za odzież?.
— Ponieważ jest moim jeńcem. On zgubi ciebie; ścigają cię, a on zdradza twym prześladowcom miejsce naszego pobytu zapomocą znaków, które im daje. Zastałem go nad rzeką, depcącego trawę, a na zaroślach wisiały wiązeczki trawy na znak, którędy należy wejść w gęstwinę, by się dostać do naszego obozu.
— To niemożliwe!
— Ja ci to mówię! Przesłuchaj go, jeżeli go zrozumiesz!
Mirza zadał aresztantowi mnóstwo pytań, ale ze znaków i giestów, które potem nastąpiły, nie mógł wywnioskować nic ponad to, że Saduk nie pojmuje zupełnie, czego ja chcę od niego.
— Widzisz, emirze, że niewinny! — rzekł mirza.
— Dobrze, więc ja będę działał za ciebie — oświadczyłem. — Spodziewam się, że uda mi się ciebie przekonać o jego zdradzie. Weź strzelbę i chodź za mną. Powiedz jednak swym ludziom, że moi towarzysze położą trupem każdego, ktoby okazał chęć uwolnienia Saduka. Nie przywykli do tego, żeby z nimi żartować. Na dole, koło krzaka niech tymczasem stoi któryś na straży aż do naszego powrotu, aby dał znać innym, gdyby zauważył co niebezpiecznego.
— Pojedziemy, czy pójdziemy? — zapytał.
— Jak daleko stąd miejsce, na którem obozowaliście po raz ostatni?
— Jechaliśmy ponad sześć godzin.
— Nie zdołamy więc dziś się tam dostać. Pójdziemy.
On zabrał swą strzelbę, ja zaś dałem Halefowi i Anglikowi potrzebne zlecenia. Związali jeńca i wzięli go pomiędzy siebie. Był w tak pewnych rękach, że mogłem się oddalić bez obawy.
Szliśmy więc naprzód doliną ku rzece. W połowie tej drogi stanąłem zdumiony, gdyż na małym czerwonym buku wisiała taka sama kępka trawy, jak te, które Saduk wrzucić musiał do wody.
— Stój, mirzo! Co to jest? — rzekłem.
— Trawa — odpowiedział.
— Czy ona rośnie na drzewach?
— Allahu! Kto ją tutaj powiesił?
— Saduk. Chodź dwadzieścia stóp w prawo, gdzie spodziewam się drugiego znaku.
Poszedł za mną i sprawdziło się me przypuszczenie.
— Ale czy tego nie było tu już przed nami?
— O Hassanie Ardżir Mirzo, jak to dobrze, że ja sam tylko słyszę twe słowa! Czyż nie widzisz, że to trawa jeszcze zielona i świeża? Zejdź całkiem do rzeki, gdzie w odpowiednim odstępie znalazłem pierwsze znaki. Ten człowiek wprost wytyczył dwudziestostopową drogę, wiodącą do obozu. Tam napadniętoby na nas i pozabijano zupełnie tak samo, jak twego ojca, aptekarza, musztaheda i jego córkę.
— Panie, czy to możliwe, żebyś miał słuszność!
— Mam słuszność. Czy jesteś dobrym piechurem i czy dowierzasz sobie, że znajdziesz drogę, którą przybyliście tu od ostatniego obozowiska? Potwierdził jedno i drugie, poszliśmy więc w górę rzeki i dostaliśmy się niebawem na miejsce, gdzie obozowaliśmy z towarzyszami, zanim pośpieszyliśmy Persom na pomoc. Przyszliśmy wówczas z północy, tu jednak skręcała dolina rzeczna na wschód i udaliśmy się w tym kierunku. Mieliśmy już zakręt za sobą, kiedy zauważyłem po prawej stronie grubą wierzbę, a dokoła jej pnia wycięte dwa paski kory.
— W jakim porządku jechaliście zazwyczaj? — spytałem.
— Lektyka z kobietami w środku, a ludzie, podzieleni na dwie połowy, przed nią i za nią.
— Przy którym oddziale był Saduk?
— Zawsze przy ostatnim. Zostawał często w tyle, ponieważ lubi kwiaty i zioła, którym przypatruje się chętnie.
— Zostawał, aby niepostrzeżenie dawać znaki twym prześladowcom. O, to bardzo szczwany lis!
— Gdzie są znaki?
— Tu na tej wierzbie; chodź dalej! W kwadrans okazała się rzeka trzy razy tak szeroką, jak przedtem, a płytsza wskutek tego woda tworzyła bród, bardzo łatwy do przejścia. Tu zatrzymał się mirza i wskazał na młodą brzozę, złamaną tuż pod koroną.
— Może i to uważasz za znak? — spytał uśmiechając się.
Zbadałem drzewko.
— Bezwątpienia. Przypatrz się pieńkowi, a jeśli chcesz, to i innym pniom, stojącym w pobliżu. Weź na uwagę następnie kierunek wzgórz, a zobaczysz, że stroną tego miejsca, zwróconą do wiatru, może być tylko zachód. Ani północny, ani południowy, ani wschodni wiatr, nie może tu wiać tak silnie, żeby złamał koronę tego wiotkiego drzewka. A jednak jest złamana i to tak, że wskazuje na zachód. Czy ci to w oko nie wpada?
— Zapewne, emirze!
— A teraz przypatrz się miejscu złamania! Jest ono jeszcze zupełnie jasne i pochodzi tylko z czasu, w którym przechodziliście tędy. Przytem nie było w ostatnich dniach burzy tak gwałtownej, żeby mogła spowodować to złamanie. Korona wskazuje na zachód, a zatem kierunek, który wyście obrali. Chodź dalej!
— Czy przepłyniemy?
— Płynąć? A to naco?
— Tutaj przeszliśmy brodem.
— Może pływać wcale nie będzie trzeba, bo woda płytka. Puśćmy się w bród, a zobaczysz, że w tem miejscu, w którem weszliście w wodę, znowu znajdziemy znaki.
Porobiliśmy z ubrań tobołki i umieściliśmy je na głowie. Woda dochodziła nam przeważnie powyżej kolan, czasem trochę wyżej i raz tylko dosięgła mnie do pachy. Zaraz po wydostaniu się na drugą stronę, przekonał się mirza o słuszności mojego przypuszczenia. Znaleźliśmy kilka winnych latorośli tak zgiętych, że wyobrażały rodzaj bramy.
— Czy Saduk miał czas zrobić to tutaj?
— Tak. Przypominam sobie, że wielbłądy nie chciały wejść do wody i musieliśmy się męczyć z nimi bardzo długo. Saduk zostawił konia, aby przeprowadzić jednego wielbłąda, za którym poszły już inne; potem wrócił sam, by zabrać konia.
— Co za przebiegłość! Czy jeszcze mi nie wierzysz?
— Emirze, zaczynam istotnie zgadzać się z tobą. Jakie jednak zostawiał znaki na równinie, gdzie była tylko trawa?
— O tem się także dowiemy. Skąd przybyliście na to miejsce?
— Od wschodu. O tam jest... o, emirze, co to?
Wskazał na wschód, ja zaś spojrzawszy w kierunku jego ręki, dostrzegłem ciemną linię, która zdawała się do nas przybliżać.
— Czy to jeźdźcy?
— Oczywiście. Przejdźmy prędko napowrót przez wodę, bo z tej strony niema dla nas ukrycia, a po tamtej mamy skały i gęste zarośla! Wróciliśmy szybko i wyszukaliśmy zaraz kryjówkę, z której mogliśmy zbliżających się obserwować. Tu dopiero był czas ubrać się znowu.
— Co to mogą być za ludzie? Hm! W każdym razie drogi handlowej tu niema, ale bród mogliby znać także inni. Musimy właśnie dlatego czekać.
Jeźdźcy zbliżyli się stępą i dotarli do przeciwległego brzegu. Byli teraz tak blizko, że dało się rozróżnić nawet twarze.
— Derigh![63] — szepnął Pers — to perskie wojsko!
— Na tureckiem terytoryum? — spytałem z powątpiewaniem.
— Widzisz przecież, że mają na sobie strój Beduinów!
— To ihlaci[64], czy też milicya?
— Ihlaci. Znam dowódcę; był moim podwładnym.
— Czem jest?
— To susbaszi[65], Maktub Aga, zuchwały syn Ejub Chana.
Widzieliśmy dokładnie, jak dowódca badał uważnie winną latorośl, powiedział coś do swych ludzi i wprowadził konia w wodę. Reszta ruszyła za nim.
— Panie — rzekł Pers wysoce rozdrażniony — miałeś słuszność we wszystkiem. Wysłano tych ludzi, by mię schwytali. Jest tam także pendżabaszi[66] Omram, bratanek Saduka. Allah, gdyby nas tu zastali! Czy twój pies nas nie zdradzi?
— Nie, on milczy.
Pościg liczył trzydziestu ludzi, a dowódca wyglądał na dzikiego, zuchwałego człowieka. Stanął koło brzózki i zaśmiał się.
— Duzad diwwan — do tysiąca dyabłów! zawołał. — Chodź tu, pendżabaszi i zobacz, jak bezpiecznie możemy się powierzyć bratu twojego ojca. Tu nowy znak, a teraz rzeką w dół. Naprzód!
Przejechali mimo, nie zauważywszy nas wcale.
— No, mirzo, czyś przekonany?
— Całkowicie! — odrzekł. — Ale tu niema czasu na rozmowę; musimy działać!
— Działać? Co? Nie możemy nic zrobić ponadto, że pójdziemy za ihlatami w ten sposób, żeby nas nie dostrzegli.
Opuściliśmy naszą kryjówkę i ruszyliśmy za ihlatami ostrożnie. Było to dla nas bardzo korzystne, że jechali pomału. W pół godziny byli na miejscu, z którego Mohammed odjechał w objęcia śmierci. Zatrzymali się, aby zbadać ślady obozu.
W tej samej chwili my skręciliśmy na prawo w zarośla i pobiegliśmy naprzód, jak było można najprędzej. Droga, którą mieliśmy przebyć, wynosiła dziesięć minut, my jednak byliśmy już w pięć minut w obozie; ja spocony, a mirza mocno zdyszany. Jedno spojrzenie? przekonało mnie, że wszystko było w porządku.
— Zachowujcie się cicho; nieprzyjaciele idą! — nakazał Pers.
Potem skoczyliśmy przez zarośla na dół, gdzie spotkaliśmy postawioną tam wartę. Zaledwie wyczekaliśmy minutę, kiedy pojawili się nasi prześladowcy. Zatrzymali się naprzeciw nas.
— To byłoby ładne miejsce na obóz — rzekł susbaszi. — Jak sądzisz, Omramie?
— Dzień już na schyłku, panie — odpowiedział pendżabaszi.
— Dobrze, zostańmy tutaj! Jest tu woda i trawa!
Tego nie spodziewałem się, co prawda. Było to dla, nas niebezpieczne. Zniszczyliśmy wprawdzie wszelkie ślady za sobą, ale w miejscu, na którem stał nasz obóz była trawa wypalona, a ziemia zczerniała i tego nie zdołaliśmy całkowicie ukryć. Zauważyłem zresztą, że tam, gdzie Saduk podeptał trawę, podniosła się ona, ale nie zupełnie.
— Allah ’1 Allah! Co robić? — pytał Ardżir Mirza.
— Trzech nas za dużo; mogliby nas odkryć. Wystarczy jeden i tym będę ja. Weźcie psa z sobą, idźcie do obozu i bądźcie w pogotowiu do walki. Jeśli usłyszycie trzask tego rewolweru, możecie być spokojni, skoro jednak usłyszycie huk tego sztućca, w takim razie wiedźcie, że jestem w niebezpieczeństwie i śpieszcie mi na pomoc! Niechaj wówczas hadżi Halef Omar przyniesie mi moją ciężką strzelbę.
— Emirze, nie mogę cię opuścić w tem położeniu!
— Jestem tu pewniejszy niż twoi ludzie na górze. Idź, bo mi przeszkadzasz!
Poszedł ze służącym i z psem na górę, ja zaś zostałem sam. Było mi tak wygodniej, niż gdyby mi się naprzykrzał człowiek niedoświadczony. Na niebezpieczeństwo naraziłbym się tylko wówczas, gdyby susbasziemu wpadło na myśl przeszukać zarośla, ale ten perski rotmistrz nie był dowódcą Indyan. Poznałem to po niedbałem zakładaniu obozu.
Konie rozsiodłano i puszczono wolno. Pobiegły one zaraz do wody i rozprószyły się, gdzie chciały. Co prawda, to każdy koń znał wołanie swego pana. Jeźdźcy odrzucili włócznie, poskładali rzeczy w nieporządku na ziemi i porozciągali się tu i ówdzie na trawie. Tylko pendżabaszi obszedł teren, przyszedł także nad miejsce wypalone i zawołał:
— Purtu we diwbad — do pioruna, co widzę!
— Co? — zapytał, zrywając się, przełożony.
— Tu był ogień, tu nocowali.
— Hallejah![67] Gdzie?
— Jadża — tu!
Susbaszi podszedł tam szybko, zbadał miejsce i potwierdził słuszność spostrzeżenia, poczem zapytał:
— Czy jest jaki znak?
— Nie widzę żadnego — odrzekł porucznik. — Widocznie nie mógł go Saduk zrobić. Znajdziemy go jutro. Możemy tu ogień rozniecić. Weźcie mąkę i upieczcie trochę chleba!
Widząc tych żołnierzy, gospodarujących tak swobodnie, poznałem, że niema się czego obawiać. Zapalili olbrzymie ognisko, zrobili z mąki i wody rzecznej gęsty rozczyn, wymiesili, wygnietli i wytaczali go rękoma, powbijali na włócznie i potrzymali nad ogniem. To był chleb, który jedli na pół surowy, a na pół zwęglony. Jakżeby tym obrońcom ojczyzny smakowała porcya kiełbasy!
To była cała ich wieczerza.
Z nastaniem zmroku, odklepali swoją modlitwę i przysunęli się bliżej ognia, aby bajki z tysiąca i jednej nocy opowiedzieć sobie po raz tysiączny i pierwszy. Uznałem, że nie jestem już tutaj potrzebny i wysunąłem się cichuteńko do naszego obozu. Nie płonęło tam ognisko, a wszyscy siedzieli na swoich miejscach, gotowi do walki. Saduk leżał pomiędzy Anglikiem i Halefem. Podwojono mu więzy, a do ust włożono knebel.
— Co tam, emirze? — spytał mirza.
— Dobrze — odrzekłem.
— Odeszli?
— Nie.
— Jakżeż w takim razie może być dobrze?
— Ci ihlaci razem ze swym straszliwym Maktub Agą są najwięksi nadanani[68] ze wszystkich, jakich kiedykolwiek widziałem. Jeśli przez noc zachowamy się cicho, odejdą rano, nie napastując nas wcale. Halefie, czy pozwoli ci twoja noga zejść na dół?
— Owszem, zihdi.
— Oddaję ich zatem tobie, ponieważ na ciebie mogę jeszcze najwięcej liczyć. Zostaniesz tam, dopóki cię nie zastąpię.
— Gdzie mam na ciebie czekać?
— Zaraz za ogniskiem nieprzyjaciół stoi stara, karłowata pinia. Zejdę się z tobą koło niej.
— Idę już, zihdi. Flintę zostawiam, ponieważ mi przeszkadza. Nóż mój jest ostry i kończysty; gdyby któremu z tych głupców zachciało się wspinać do mnie, to popamięta w dżehennie hadżego Halefa Omara! Allahi, wallahi, tallahi, to są moje słowa!
Poskoczył cicho, a sąsiad jego, Anglik, ujął mnie za ramię.
— Master, gdzie wasz rozum? Siedzę tu i nie rozumiem ani słowa. Wiem, że tam na dole siedzi kupa Persów, ale nic ponadto. Wyjedźcież z tem, co macie powiedzieć! Objaśniłem mu całą sprawę w krótkości, mimo to trwało to mirzy za długo, bo przerwał mi pytaniem:
— Emirze, czy nie wolno mi nawet zobaczyć ihlatów?
— A umiesz iść całkiem cicho wśród korzeni, listowia i gałęzi? — spytałem w zamian?
— Umiem i zachowam się ostrożnie.
— Czy umiesz zupełnie wstrzymać się od kaszlu i kichania?
— To niemożliwe!
— To nie jest niemożliwe, a nawet nietrudne, jeśli się w tem trochę człowiek wyćwiczy. Ale spróbujmy! Może ich podsłuchamy i dowiemy się czegoś ważnego. Gdyby cię zaczęło łechtać w gardle lub w nosie, przyłóż usta silnie do ziemi i skryj głowę. Kto chce podejść drugiego, temu nie wolno oddychać nosem, a w takim razie stanowczo nie kichnie. Kto musi zakaszlać w pobliżu nieprzyjaciela, niech kaszle w ziemię z głową okrytą i udaje przy tem puhacza, o ile się to dzieje w nocy. Prawdziwy i doświadczony szekarji[69] jednak nigdy nie kichnie, ani nie zakaszle. Chodź!
Skradałem się przodem, a on za mną. Starałem się usunąć mu wszystko z drogi i tak doszliśmy szczęśliwie obok stanowiska Halefa do skraju zarośli, gdzie łatwo nam się było ukryć w głębokim cieniu. O dwanaście kroków od nas płonęło ognisko. Tuż koło niego siedzieli obaj oficerowie, gdy tymczasem reszta tworzyła trzy czwarte koła w krąg ognia; migotliwe jego światło padało na jednego z koni, które opodal leżały, lub pasły się tu i owdzie.
Hassan Ardzir Mirza nie pisnął ani słówka, zmiarkowałem jednak po jego oddechu, że opanowało go rozdrażnienie. Był zapewne odważny i doświadczony we władaniu bronią, ale był obecnie w położeniu, w jakiem nie znajdował się jeszcze nigdy. Mnie także serce się tłukło, kiedy to po raz pierwszy podsłuchiwałem oddział Siouksów, wysłanych dla schwytania mnie. Teraz zachowywałem się oczywiście, dzięki doświadczeniu, chłodniej.
Ihlaci byli widocznie przekonani, że są zupełnie sami w tej okolicy, gdyż rozmawiali tak głośno, że na pewno można ich było dosłyszeć z tamtej strony rzeki. W chwili właśnie, kiedy doszliśmy do naszego ukrycia, spytał się pendżabaszi:
— Czy pochwycisz go żywcem?
— Jeżeli się da.
— I żywego sprowadzisz?
— Nie jestem głupi. Powiedźcie ludzie, czy chcecie go mieć żywym, czy martwym?
— Martwym! — zawołano dokoła.
— Naturalnie! Mamy nakaz ścigać go i przynieść jego głowę, jeśli nie dostaniemy go żywcem. Jeżeli przyprowadzimy go żywym, będziemy musieli oddać wszystko, co ma przy sobie, jeśli zaś przyniesiemy głowę, nie zapytają nas o resztę.
— Miał podobno zapakować wszystkie swoje pieniądze i kosztowności — zauważył porucznik.
— Tak. Ten syn przeklętego serdara[70] był bardzo bogaty; obładował swoimi skarbami ośm czy dziesięć wielbłądów. Będziemy mieli cenną zdobycz do podziału.
— Powiedz jednak, susbaszi, co uczynisz, jeśli on ucieknie się pod osłonę jakiego szejka, albo tureckiego urzędnika?
— Nie będę pytał wcale o tę opiekę, nie wolno nam tylko zdradzić się, żeśmy Persowie; czy rozumiecie? Nie będzie zresztą miał czasu udawać się pod taką opiekę, ponieważ pochwycimy go jutro, albo najdalej pojutrze. Ruszymy o brzasku i znajdziemy, jak dotąd, znaki, które nas zaprowadzą pewnie i nieomylnie. Ten głupiec Ardżir Mirza sądzi, że Saduk nie umie mówić, więc i pisać nie potrafi. Znaki, które on nam daje, są wszakże pismem wyraźnem. A teraz kładźcie się, psy, bo nie mamy wiele czasu na spoczynek.
Usłuchali rozkazu w tej chwili i niejeden z nich marzył zapewne o blasku skarbów, które spodziewał się mieć niebawem w swym ręku. Podsłuchiwanie nasze przyniosło mi oprócz taktycznego inny jeszcze pożytek; dowiedziałem się, że ojciec mirzy był serdarem i uważałem za pewne, że Hassan Ardżir piastował urząd generała. Musiały to być znaczne osobistości, przed których zemstą umykał.
Skoro tylko ihlaci poowijali się w koce, wynieśliśmy się pocichu.
— Emirze — zaczął mirza, gdyśmy się znaleźli w odległości, z której nie mogli nas usłyszeć — zasypywałem dobrodziejstwami tego susbasziego i tego pendżabasziego. Muszą zginąć obydwaj!
— Nie warci twojej uwagi; to psy, których na ciebie poszczuto. Nie oburzaj się na nich, lecz na ich panów!
— Chcą mnie zamordować, by zagrabić moje skarby.
— Chcą, ale tego nie zrobią. Pomówimy o tem w obozie. Idź tam sam, ja wnet nadążę.
Oddalił się niechętnie. Nie słysząc już jego ruchów, przekradłem się do Halefa i pouczyłem go, jak się ma dalej zachowywać. Następnie okrążyłem miejsce spoczynku ihlatów tak, że dostałem się po jego prawej stronie na brzeg zarośli ku rzece i poszedłem dalej w południowym kierunku. W dziesięć minut mniej więcej złamałem małą olchę w ten sposób, że koniec jej wskazywał na południe, a w pięć do dziesięciu minut zrobiłem to samo jeszcze po dwakroć. Koło ostatniego znaku tworzyła rzeka ostry zakręt, bardzo przydatny dla moich zamiarów. Potem wróciłem do obozu.
Zużyłem na tę małą wycieczkę z pół godziny i zastałem już mirzę pełnego obaw o moją osobę. Anglik zapytał także:
— Gdzie uganiacie, sir? Siedzę tu, jak sierota, o którego nikt się nie troszczy; dość mi tego! Well!
— Uspokójcie się! Dostaniecie wnet zajęcie.
— Pięknie! Dobrze! Pozabijamy tych drabów!
— Nie, ale powodzimy ich trochę za nos.
— Cieszy mnie! Powinniby mieć tylko takie nosy, jak mój! Yes! Kto będzie przy tem?
— Tylko ja i wy, sir!
— Tem lepiej. Kto sam pracuje, sam zyskuje cały zaszczyt. Kiedy się to zacznie?
— Na krótko przed świtem.
— Dopiero? W takim razie kładę się jeszcze trochę spać.
Owinął się i zapadł wkrótce w głęboki sen.
Hassan Ardżir Mirza oczekiwał z napięciem narady ze mną, a pod ścianą, oddzielającą nas od kobiet, widać było trzy postacie kobiece, które obawa skłoniła do wysłuchania rozmowy naszej osobiście, żeby nie czekać dopiero na jej powtórzenie.
— Gdzie teraz byłeś emirze? — zapytał.
— Chciałem ci dać czas do namysłu i uspokojenia się. Człowiek rozumny nie pyta gniewu o radę, lecz rozum. Gniew twój uśmierzył się już zapewne; powiedz, co zamierzasz uczynić?
— Napadnę na nich ze swoimi ludźmi i pozabijam ich!
— Ty, ze swoimi rannymi chcesz rzucić się na tych trzydziestu silnych i zdrowych ludzi?
— Dopomożesz nam ty i twoi towarzysze.
— Nie, tak nie postąpimy. Nie jestem barbarzyńca, lecz chrześcijanin. Wiara moja pozwala mi bronić życia, skoro mu kto zagrozi, ale poza tem każe szanować życie brata. Święta księga chrześcijan nakazuje: „Będziesz miłował Pana Boga twego ze wszystkiego serca twego, ze wszystkiej duszy twojej, ze wszystkich sił twoich, a bliźniego swego jako siebie samego“. Życie bliźniego musi mi więc być tak samo drogiem, jak moje własne.
— Ależ ci ludzie, to nie nasi bracia, lecz wrogi!
— Mimo to są naszymi braćmi. Koran chrześcijan powiada: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; błogosławcie tym, którzy wam złorzeczą, czyńcie dobrze tym. którzy was lżą i prześladują, gdyż wszyscy jesteście dziećmi waszego ojca w niebiesiech“. Muszę być posłuszny tym rozkazom, gdyż jestem chrześcijanin.
— Ależ, nakaz ten jest nierozumny, niekorzystny. Jeśli go posłuchasz, to zginiesz w każdem niebezpieczeństwie i przegrasz każdą walkę!
— Przeciwnie! W tym nakazie utajona jest treść mądrości Bożej. Byłem już w niejednem większem niebezpieczeństwie, częściej też znajdowałem się w położeniu obronnem, niż drudzy, a zwyciężyłem zawsze, ponieważ Bóg dopomaga tym, którzy Mu są posłuszni.
— Nie chcesz mi więc pomóc, emirze, pomimo, że jesteś moim przyjacielem?
— Jestem twoim przyjacielem i dowiodę ci tego, ale czy chcesz, Hassanie Ardżir Mirzo, być tchórzliwym skrytobójcą?
— Nigdy, emirze!
— A jednak zamierzasz ihlatów napaść we śnie! A może zbudzisz ich, zanim na nich napadniesz, aby walka była otwarta?... Wówczas byłbyś zgubiony.
— Panie, ja się ich nie boję!
— Wiem o tem. Powiadam ci, że ja sam walczyłbym z tymi trzydziestu ludźmi, gdyby szło o sprawę słuszną. Broń moja więcej warta od ich broni. Kto mi jednak powie, czyli ich pierwszy strzał, pierwsze cięcie lub pchnięcie nie odbierze mi życia? Dzika, nieokiełznana waleczność równa się wściekłości bawołu, pędzącego na ślepo ku zgubie. Przypuśćmy, że zabijecie dziesięciu lub piętnastu ihlatów, to pozostanie jeszcze przecież piętnastu przeciwko wam. Zdradzicie się tylko przed nimi, a oni pójdą w trop za wami, dopóki nie wyginiecie.
— Rozumnie brzmi twoja mowa, panie, jeżeli jednak oszczędzę mych prześladowców, to tem samem oddam się w ich ręce! Pochwycą mię dziś lub jutro, a co potem się stanie, to już słyszałeś.
— Kto mówi, żebyś się im poddawał?
— A cóż innego? Czy zdołasz ich może nakłonić do tego, żeby mi pozwolili spokojnie odejść?
— Tak, uczynię to istotnie.
— W’ Allah! To jest... to jest... Emirze, ja nie wiem, jak to mam nazwać!
— Nazwij to deli — waryackiem. To nazwa odpowiednia, nieprawdaż?
— Nie śmiem powiedzieć „tak“, gdyż mam szacunek dla ciebie. Czy zdaje ci się istotnie, że zdołasz tych ludzi żądnych mego życia i mienia namówić do tego, żeby pozwolili mi umknąć?
— Jestem o tem przekonany; ale posłuchaj! Byłem właśnie nad rzeką i złamałem tam kilka drzewek. Gdy to ihlaci spostrzegą, pomyślą, że to Saduk uczynił. Z brzaskiem dnia pójdą dalej swoją drogą, a ja pojadę przed nimi, aby zostawiać znaki, które w błąd ich wprowadzą. Gdyby jednak przed odejściem jeszcze odkryli wasz obóz, to będziecie go bronić. Usłyszę strzały i przybędę natychmiast.
— Na co się przyda sprowadzanie ich z naszego tropu, skoro później znowu nań wpadną!
— Pozwól mi tylko działać! Poprowadzę ich tak, że z pewnością nie trafią już na nasz ślad. Czy masz przy sobie pergamin?
— Tak. Znaleźliśmy go i u Saduka, ale brak tam już kilku kartek.
— Użył ich prawdopodobnie, aby ihlatów potajemnie zawiadomić. Czy pytałeś go o to?
— Tak, lecz nie przyznaje się do niczego.
— Nie potrzeba nam jego przyznania. Daj mi jego pergamin i połóż się spać. Ja będę czuwał i obudzę was, skoro będzie czas!
Kobiety zniknęły, a mężczyźni pokładli się na spoczynek. Saduk mógł słyszeć każde słowo naszej rozmowy i musiał leżeć, jak na węglach. Zbadałem jego więzy i knebel; pierwsze były dość mocne, a knebel nie tamował oddechu.
Owinąłem się kocem, ale nie spałem.
Przed świtem obudziłem Anglika. Równocześnie powstawali Persowie, a dowódca ich przystąpił do mnie.
— Chcesz wyruszyć, panie? — zapytał. — Kiedy powrócisz?
— Skoro tylko nabiorę pewności, że udało mi się nieprzyjaciół oszukać.
— To może się stać także aż jutro!
— Zapewne.
— Zabierz więc mięso, mąkę i daktyle ze sobą! Co mamy robić, zanim powrócisz?
— Zachowujcie się cicho i nie opuszczajcie, o ile możności, tego miejsca. Gdyby jednak stało się coś niezwykłego lub podejrzanego, wówczas zasięgnij rady mego hadżego Halefa Omara, którego z wami zostawiam. To wierny, rozumny i doświadczony człowiek, możecie go słuchać.
Poskoczyłem jeszcze do Halefa i zawiadomiłem o mym zamiarze. Wróciwszy, zastałem Lindsaya już w pogotowiu i zauważyłem, że nam torby przy siodłach obicie zapasami wypchano. Po krótkiem pożegnaniu ruszyliśmy w drogę.
Sporo trudu i czasu kosztowało nas sprowadzenie koni w ciemności przez zarośla i pomiędzy drzewami. Musieliśmy przy tem okrążyć obóz ihlatów, aby nas nie dostrzegli. Wreszcie dostaliśmy się na dolinę i dosiadłszy koni, puściliśmy się kłusem. Nie można było widzieć z daleka, ponieważ mgła leżała nad rzeką. Na wschodzie zaczęło się rozjaśniać, a lekki wietrzyk poranny zapowiadał zbliżanie się dnia. W pięć minut stanęliśmy u zakrętu rzeki tam, gdzie ostatni znak zostawiłem. Tu zsiadłem z konia.
— Stop? — spytał Anglik. Czemu?
— Musimy tutaj zaczekać na to, czy Persowie ruszą dalej, czy też wprzód przeszukają teren i zaczną walkę z naszymi przyjaciółmi.
— Ah! Rozumnie! Well! Jesteśmy tu na każdy wypadek! Yes! Czy mamy tytoń ze sobą?
— Zobaczę.
Hassan Ardżir Mirza — a może była to jego piękna siostra? — był na tyle uważającym, gdyż obok żywności znalazł się także mały zapas perskiego tytoniu.
— Pięknie! Dobrze! Zapalić! Dzielny chłop, ten mirza! — rzekł Master Lindsay.
— Patrzcie tam, już podnoszą się mgły i za pięć minut będziemy mogli wzrokiem sięgnąć aż do ihlatów. Musimy się cofnąć poza zakręt, bo dostrzegą nas i wówczas zdradziłaby się gra nasza.
Schowaliśmy się poza ostry załom i czekaliśmy. W końcu dostrzegłem przez lunetę, że wszystkich trzydziestu ihlatów ruszyło stępo na dół. Dosiedliśmy koni, pomknęliśmy z szybkością wiatru. Zatrzymaliśmy się dopiero o milę angielską dalej i tam wyciąłem kawałek kory na wierzbie.
— Hm! Muszą być bardzo głupi ci ludzie — mruczał Lindsay — skoro nie zobaczą, że znak ten zrobiony dopiero teraz.
— Tak. Ten susbaszi, to nie sir Dawid Lindsay! Patrzcie, stąd zatacza rzeka, jak się zdaje, wielki krąg i wychodzi zapewne tam znowu na południu pod tymi górami. To jest łuk o cięciwie przynajmniej ośmiu angielskich mil. Wprowadźmy tych Persów trochę do wody.
— Jestem za tem, master. Czy pójdą za nami?
— Z pewnością, weźcie w górę torby z zapasami.
— Ależ tu taj głęboko!
— Tem lepiej. Boicie się utopić?
— Pshaw, przecież mnie znacie! Czyż jednak ci ludzie uwierzą, że mirza poszedł z wielbłądami przez rzekę?
— To będzie właśnie próbą. Jeżeli w to uwierzą, to pójdą na lep wszystkich naszych forteli.
Związałem latorośle krzaku w dość widoczny łuk bramy, podpędziłem karego do kilku lansad, aby na ziemi porobić ślady i wparłem go potem w wodę, a Anglik za mną. Ponieważ jechaliśmy przeciw prądowi, dostaliśmy się mimo jego wartkości na przeciwległe miejsce drugiego brzegu, gdzie nadłamałem znowu kilka gałązek, aby wytyczyć kierunek wprost na południe. Grunt był tutaj trawiasty, co mi było na rękę, gdyż trudniej dała się na nim zauważyć woda, która z nas ściekała.
I znowu pomknęliśmy dalej cwałem. Persowie musieli tu stanąć najdalej w pół godziny, a jeżeli nie byli całkiem niedoświadczeni lub lekkomyślni, to z pewnością poznali, że ślady naszych koni na trawie nie mogły pochodzić z czasu dawniejszego, tylko z dzisiejszego rana. Mimoto jechaliśmy dalej jeszcze ze dwie godziny w tym samym kierunku przez nizkie pagórki i płytkie doliny, poprzerzynane małymi spływami. Wkońcu dostaliśmy się, jak przypuszczałem, znowu do Djalahu, i przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Oczywiście wszędzie umieszczaliśmy w odpowiednich miejscach znaki. W końcu wydobyłem pergamin.
— Chcecie pisać master? — zapytał Lindsay.
— Tak. Znaki muszą się skończyć niebawem; spróbuję zatem, czy pergamin nie wywoła skutku tego samego.
— Pokażcie, co piszecie!
— Macie, przypatrzcie się temu!
Dałem mu pergamin, na którym napisałem kilka perskich wyrazów. Przyjrzał się im, potem mnie, przyczem ułożyły mu się wargi w trapezoid zakłopotania, nos zaś zsunął się na bok z zawstydzeniem.
— Heigh ho! Kto przeczyta tę pisaninę? Co ona znaczy?
— To po persku i czyta się od prawej do lewej, a brzmi tak: Haijah hemwer ziru bala — teraz ciągle w dół!
Zagiąłem dwie gałęzie krzaka ku sobie i przymocowałem pergamin w ten sposób, że musiał zaraz wpaść w oko. Następnie jechaliśmy z biegiem rzeki, aż tam, skąd mogliśmy obserwować miejsce ostatniego naszego przejścia przez rzekę bez narażenia się na to, żeby być dostrzeżonym. Tutaj zsiedliśmy z koni, aby zjeść śniadanie, oraz napaść konie i napoić. Oczywiście musieliśmy bardzo uważać, czy podstęp nasz się powiedzie.
Czekaliśmy przeszło godzinę, zanim ujrzeliśmy ruch nad rzeką. Dojrzałem przez lunetę, że się wszystko udało, toteż ruszyliśmy dalej z zadowoleniem. Dopiero na krótko przed południem zrobiłem znowu znak, a wieczorem jeszcze jeden u wejścia do doliny, ciągnącej się na zachód od rzeki. Tu była pierwsza sposobność do wykonania pierwszej części naszego przedsięwzięcia, a mianowicie zwrócenia Persów na prawo; teren nie nadawał się do tego aż dotąd.
U wejścia do tej doliny ułożyliśmy się na sumiennie zasłużony spoczynek.
Nazajutrz rano przymocowałem do drzewa drugi skrawek pergaminu, donoszący, że droga przez długi czas poprowadzi na zachód. W trakcie przedpołudnia zostawiłem trzeci kawałek pergaminu tej treści, że Hassan Ardżir Mirza zaczął mnie (tj. Saduka) podejrzewać, ponieważ podpatrzył mnie na zostawianiu znaków. Wreszcie umieściłem w południe czwartą wiadomość, że mirza chce iść przez pagórki Bocyan, albo do Dżumejli albo do Kifri, i że nieufność jego wzrosła tak dalece, że przeniósł mnie do straży przedniej, aby mnie ciągle mieć na oku; dawanie znaków stało się więc dla mnie teraz prawie niemożliwem.
Na tem skończyło się nasze zadanie. Nie uważałem bynajmniej za stosowne przekonywać się, czy susbaszi pójdzie rzeczywiście aż tutaj za nami, gdyż sądząc po wszystkiem, co dotychczas się działo, można było liczyć na pewne, że weźmie nasz podstęp za prawdę.
Wróciliśmy, tworząc z dotychczasowym naszym kierunkiem kąt ostry i jechaliśmy okolicami, których chyba rzadko kiedy stopa ludzka dotknęła. Zmuszeni do wielu zakrętów i okrążeń, dostaliśmy się jednak do Djalahu wcześnie przed wieczorem. Jechaliśmy jeszcze jakiś czas w górę rzeki, dopiero wieczór zmusił nas do postoju. Nazajutrz wyruszyliśmy rano, a w południe dostaliśmy się do naszego obozu.
Zanim jeszcze zdołaliśmy tam dotrzeć, zbiegł do mnie Halef ze wzgórza.
— Chwała i dzięki Allah owi, że szczęśliwie powracasz! Trapiła nas wielka obawa, gdyż nie było ciebie przez dwa i pół dnia, zamiast przez jeden. Czy zdarzyło się wam jakie nieszczęście?
— Nie. Przeciwnie, wszystko odbyło się bardzo dobrze. Nie wróciliśmy pierwej, bo nie mieliśmy pewności, czy wyprowadziliśmy Persów w pole rzeczywiście. Jak tam w obozie?
— Dobrze, chociaż stało się coś, czego być nie powinno.
— Cóż?
— Saduk uciekł.
— Saduk! Jakżeż zdołał uciec?
— Zapewne miał między służącymi przyjaciela, który poprzecinał mu więzy.
— Kiedy uciekł?
— Wczoraj rano, w biały dzień.
— Jak to było możliwe?
— Odjechałeś z Inglisem, a ja byłem na dole na straży, Persowie zaś powychodzili z obozu jeden po drugim, aby zobaczyć, co zrobią ihlaci. Ci odeszli spokojnie, ale tymczasem, gdy Persowie wrócili do obozu, Saduka już nie było.
— To źle, to bardzo źle! Gdyby to się stało dzień później, możnaby być spokojnym. Chodź, prowadź konia!
Na górze wyszli wszyscy z radością naprzeciw mnie. Widziałem, w jakiej byli o nas obawie; potem wziął mię mirza na bok i opowiedział o ucieczce Saduka.
— Należy wziąć pod rozwagę dwie rzeczy — rzekłem. — Po pierwsze: jeśli Saduk dopędzi ihlatów, to przyprowadzi ich czemprędzej. Po drugie: może on być gdzieś w pobliżu obozu, żeby się zemścić. Nie jesteśmy już tu bezpieczni ani w jednym, ani w drugim wypadku, musimy to miejsce natychmiast opuścić.
— Dokąd się udamy? — spytał Ardżir Mirza.
— Przedewszystkiem na drugą stronę rzeki. Trochę dalej na dole jest mały bród, wrócimy przeto do miejsca, w którem przeprawiłeś się przez rzekę. To podnosi zarazem naszą pewność, ponieważ nie przypuszczają, żebyśmy się udali z powrotem. Jeżeliby Saduk został, aby zemścić się w nocy, to za dnia przecież się do nas nie zbliży. Mógłbym wprawdzie spróbować poszukać go z psem, ale to nie pewne i czasuby dużo zabrało. Daj rozkaz do wymarszu i pokaż mi rozcięte więzy Saduka. Odtąd jednak nigdy nie powiadamiaj służących o tem, co zamierzasz uczynić.
Poszedł do chaty niewiast i wrócił z więzami. Owinięte były w chustkę, która przedtem służyła za knebel, i składały się z dwu sznurów i rzemienia. Wszystko było rozcięte. Najwięcej trudu przysporzyło mi złożenie chustki, ponieważ fałdów nie mogłem już złożyć tak samo. W końcu jednak udało mi się to do pewnego stopnia i zbadałem dokładnie przecięcia.
— Każ przystąpić twym ludziom! — rzekłem do mirzy.
Zeszli się na jego rozkaz, nie wiedząc, o co idzie, ale teraz ujrzeli leżące przedemną więzy.
— Dajcie mi swoje noże i sztylety! — zażądałem.
Gdy podawali mi żądane przedmioty, obserwowałem twarz każdego z osobna, ale nie zauważyłem nic uderzającego. Zbadałem sumiennie i dokładnie ostrza i powiedziałem z pozorną obojętnością:
— Te sznury przecięto sztyletem trójkątnym; sprawcę zaraz odkryję.
Były wogóle tylko dwa sztylety trójkątne. Spostrzegłem, że właściciel jednego z nich nagle pobladł. Zarazem nie uszło mej uwagi, że podniósł z lekka jedną piętę, jak człowiek przygotowujący się do skoku. Oświadczyłem więc od niechcenia:
— Winowajca zamierza uciec, ale niech się nie waży; to pogorszyłoby tylko sprawę, zamiast ją poprawić. Tylko otwarte przyznanie się do winy może go ocalić.
Mirza spojrzał na mnie zdumiony, a trzy głowy kobiece, które pojawiły się z poza ściany, szeptały do siebie poprzez welony słowa podziwu.
Skończyłem badanie; uzyskawszy już pewność, wskazałem palcem dotyczącego i rzekłem:
— Oto ten, zwiążcie go i przytrzymajcie!
Zaledwie wymówiłem te słowa, zerwał on się i ogromnymi skokami pomknął ku zaroślom. Drudzy chcieli go ścigać.
— Czekać! — rozkazałem.
— Emirze, on ucieknie! — zawołał mirza.
— Nie ucieknie — odrzekłem. — Czyż nie widzisz mego psa?... Dojan, tut onu — chwytaj go!
Pies popędził w zarośla; zabrzmiał donośny krzyk, a równocześnie oznajmiający głos psa.
— Halefie, sprowadź tego draba!
Mały hadżi usłuchał z miną, pełną zadowolenia.
— Ależ, emirze — pytał Hassan — jakże możesz poznać po nożach, kto był sprawcą?
— Bardzo łatwo! Płaska klinga zrobi cięcie całkiem inne, niż trójgraniasta, nadająca się do pchnięcia. Płaszczyzny cięcia są rozepchane, nie wykonano go więc cienkiem narzędziem; oprócz tego nie są one gładkie, lecz poszarpane i poskręcane, klinga zatem, którą tego dokonano, musiała mieć bardzo widoczną szczerbę. Przypatrz się temu sztyletowi, to jedyny ze wszystkich, który ma taką szczerbę.
— O panie, mądrość twoja jest godna podziwu!
— Nie zasługuję na tę pochwałę. Nauczyło mię doświadczenie, żeby w każdem położeniu zwracać uwagę na wszelkie drobnostki; nie jest to zatem mądrość, ale przyzwyczajenie.
— Skąd jednak wiedziałeś, że ucieknie?
— Bo zauważyłem, że najpierw pobladł, a następnie podniósł nogę do skoku.... Kto ma go przesłuchać, ty, czy ja?
— Zrób to ty, emirze! Przed tobą się nie wyprze.
— Niechaj się więc ludzie twoi oddalą, żeby mu było łatwiej się przyznać. Masz tu, oddaj im noże! Kładę jednak za warunek, że wolno mi będzie wydać wyrok i że nie przeszkodzisz mi w jego wykonaniu.
Mirza zgodził się chętnie.
Teraz przyszedł Halef ze zbiegiem, zmieszanym i przerażonym zarazem. Na moje skinienie przyprowadził go na miejsce, gdzie siedzieliśmy z Ardżir Mirzą. Patrzyłem mu przez chwilę ostro w oczy i rzekłem:
— Od ciebie zależy, co cię spotka. Jeżeli przyznasz się do błędu otwarcie, możesz się łaski spodziewać, jeśli jednak zaprzeczysz, to przygotuj się na drogę do dżehenny!
— Panie, ja powiem wszystko — odrzekł — ale oddal tego psa!
— Będzie stał przed tobą, dopóki nie załatwimy tej sprawy. Rozszarpie cię na jedno moje skinienie. A teraz powiedz szczerze: Czy ty uwolniłeś Saduka?
— Tak, to ja.
— Dlaczego?
— Bo mu to przysiągłem.
— Kiedy?
— Zanim wyruszyliśmy w podróż.
— Jak złożyłeś mu przysięgę, kiedy on niemy i nie może rozmawiać?
— Panie, ja umiem czytać! — odparł dumnie.
— Więc opowiadaj!
— Siedziałem na dziedzińcu z Sadukiem sam jeden; wtem napisał mi on na pergaminie pytanie: czy go kocham. Odpowiedziałem: „tak“. Żal mi go było, że mu język ucięto. Wtedy on pisał dalej, że on mnie także lubi i że powinniśmy zostać przyjaciółmi krwi. Zgodziłem się, poczem przysięgliśmy na Allaha i Koran, że nie opuścimy jeden drugiego nigdy, i że będziemy sobie pomagać w każdej potrzebie i niebezpieczeństwie.
— Czy mówisz prawdę?
— Mogę ci tego dowieść, emirze, gdyż mam jeszcze pergamin, na którym to napisane.
— Gdzie?
— Tutaj za pasem.
— Pokaż! Podał mi kartkę do ręki; była bardzo zbrukana, lecz pismo mogłem jeszcze dobrze rozpoznać. Wręczyłem pergamin mirzy, a on przeczytał i skinął głową potakująco.
— Byłeś bardzo nieostrożny — rzekłem do Persa. — Związałeś się przysięgą wobec tego człowieka, nie dbając o to, że może ci to wyjść na złe.
— Emirze, każdy miał go za rzetelnego człowieka!
— Opowiadaj dalej!
— Nie przypuszczałem nigdy, żeby mógł być złoczyńcą i dlatego miałem dlań litość, widząc go w więzach. Przypomniałem sobie przysięgę i pomyślałem, że Allah ukarałby mnie, gdybym jej nie dotrzymał. Dlatego czekałem, dopóki wszyscy nie odeszli i uwolniłem Saduka.
— Czy mówił z tobą?
— Przecież nie może mówić.
— Mam na myśli znaki i ruchy.
— Nie. Powstał, wyprostował się, podał mi rękę i skoczył w zarośla.
— W którym kierunku?
— Tutaj.
Wskazał kierunek idący od rzeki.
— Złamałeś wierność względem swego pana i stałeś się naszym zdrajcą, aby dotrzymać złożonej lekkomyślnie przysięgi. Zgadnij, jaka kara na cię spadnie!
— Emirze, każesz mnie zabić.
— Tak, zasłużyłeś na śmierć, gdyż uwolniłeś mordercę i wystawiłeś nas wszystkich na niebezpieczeństwo śmierci. Ponieważ jednak przyznałeś się do winy, pozwalam ci prosić swego pana o łagodniejszą karę. Sądzę, że nie należysz do ludzi, czyniących źle dlatego, że nienawidzą dobrego.
Biedakowi grube łzy napłynęły do oczu; rzucił się przed Hassanem Ardzir na kolana. Był taki przerażony, że usta mu drgały, lecz słowa nie mógł wymówić. Surowe oblicze pana stawało się coraz bardziej łagodnem.
— Nie mów — rzekł — ja wiem, że mię chcesz prosić, lecz nic ci pomóc nie mogę. Byłem z ciebie zawsze zadowolony, ale los twój nie spoczywa już w mem ręku, gdyż emir jedynie ma postanowić o tobie. Zwróć się do niego!
— Panie, słyszałeś? — wybełkotał, zwracając się do mnie.
— Sądzisz więc, że prawy muzułmanin musi dotrzymać przysięgi? — spytałem.
— Tak, emirze.
— Czy mógłbyś ją złamać?
— Nie, żebym to nawet miał życiem przypłacić!
— Jeśliby więc Saduk przyszedł teraz pokryjomu do ciebie, czybyś jemu dopomógł?
— Nie. Uwolniłem go; dotrzymałem mu przysięgi, a teraz dość już.
Było to zapewne osobliwe zapatrywanie na znaczenie i czas trwania przysięgi, ale mnie to było na rękę.
— Czy chciałbyś wiernością i miłością dla swego pana sprawić, żeby ci ten błąd zapomniano?
— Tak. O panie, gdyby to było możliwem!
— Podaj mi rękę i przysięgnij!
— Przysięgam na Allaha i Koran, na kalifów i wszystkich świętych, jacy byli kiedykolwiek.
— Tak, to dobrze. Jesteś wolny i będziesz nadal służył Hassanowi Ardżir Mirzy. Ale pamiętaj o przysiędze!
Biedak nie posiadał się z radości i szczęścia, a po mirzy poznałem, że ze mną się zgadzał. Mimo to nie rozmawialiśmy na ten temat, gdyż zajęci byliśmy zupełnie wymarszem.


ROZDZIAł IV.
W Bagdadzie.

Przy opuszczaniu tego miejsca najwięcej dały nam do czynienia wielbłądy. Te głupie zwierzęta, przywykłe do dalekiej, bezdrzewnej równiny, nie umiały się znaleźć tutaj pośród skał, drzew i zarośli. Musieliśmy ich ciężary przenieść w rękach do rzeki, a potem ciągnąć je poprostu po wzgórzach. Tak samo z trudem tylko wprowadziliśmy je do rzeki.
Trzymałem się z Halefem ciągle poza innymi, aby jak najstaranniej pozacierać wszelkie ślady.
Nie zamierzaliśmy odrazu ruszyć do Bagdadu; chcieliśmy na razie tylko opuścić miejsce, na którem nie czuliśmy się już bezpiecznie, i aby wyszukać inne, na któremby zbyteczna była obawa, że nas Saduk i ihlaci odkryją. Wkońcu znaleźliśmy już pod wieczór opuszczoną chatę, która służyła prawdopodobnie jako miejsce pobytu jakiemuś samotnemu Kurdowi. Opierała się tyłem o skalną ścianę, a z trzech stron okalał ją wieniec krzów i zarośli. Z poza tego wieńca widać było daleko. Wewnątrz znalazły pomieszczenie zwierzęta i my rozłożyliśmy się tam na spoczynek, co nie zabrało zbyt wiele czasu i trudu, ponieważ szło tylko o porozkładanie derek na ziemi.
Byliśmy już właśnie gotowi, gdy zapadł wieczór. W tej chwili kobiety, które zajęły chatę na wyłączne posiadanie, rozpoczęły swe kulinarne czynności. Mieliśmy dobrą wieczerzę. Zmęczony trzydniowymi niemal trudami ułożyłem się wnet do spoczynku. Spałem może już kilka godzin, kiedy poczułem dotknięcie i otworzyłem oczy. Przedemną stała Halwa i dawała mi znaki ręką. Wszyscy inni spali, z wyjątkiem Persa, stojącego na czatach zewnątrz pod zaroślami tak, że nikt dostrzec nas nie mógł. Stara poprowadziła mnie ku tej stronie domku, gdzie gęsty bez roztaczał szerokie kiście. Tu zastałem Ardżir Mirzę.
— Czy masz co ważnego do omówienia? — zapytałem go.
— Dla nas to ważne, ponieważ odnosi się do naszej podróży. Rozważyłem, co mam czynić i byłoby mi przyjemnie, gdyby myśli moje znalazły potwierdzenie u ciebie. Przebacz, że ci we śnie przeszkodziłem.
— Powiedz, co postanowiłeś!
— Ty już byłeś w Bagdadzie. Czy masz tam przyjaciół i znajomych?
— Zawarłem kilka przelotnych znajomości, nie wątpię jednak, że ci ludzie są dla mnie usposobieni przyjaźnie.
— Możesz więc tam mieszkać bezpiecznie?
— Nie wiem, czego miałbym się obawiać. Jestem pod osłoną wielkorządcy, a mogę także udać się pod opiekę któregoś z mocarstw europejskich.
— Więc przedłożę ci moją prośbę. Słyszałeś już, że moi ludzie oczekują mnie w Ghadhim. Przeczuwam, że nie byłbym tam bezpieczny i dlatego idź ty tam i załatw moją sprawę.
— Chętnie. Jakie mi polecenia powierzysz?
— Zastaniesz tam moje wielbłądy; uniosły one moje mienie, które uratować zdołałem. To przeszkadzałoby mi w dalszej podróży; chcę sprzedać wszystko. Czy pozwolisz mi złożyć tę sprzedaż w twe ręce?
— Tak, skoro taką ufność we mnie pokładasz.
— Ufam ci zupełnie. Dodam ci jednego z naszych służących, który wylegitymuje cię listem przed mirzą Selimem agą. Sprzedasz wszystko: towary i zwierzęta, a ludzi możesz wynagrodzić i odprawić.
— A czy mirza Selim aga nie pogniewa się, że jemu nie powierzasz tego interesu? Służył ci wiernie, przeprowadził twoje dobro do Bagdadu i zdobył sobie tem prawo do twego zaufania.
— Nie sprzeciwiaj się, emirze, gdyż wiem, co czynię. On jest jedynym, którego nie oddalam i niech się tem zadowoli. Sądzę, że potrafisz lepiej od niego wykonać moje zlecenie, które ci daję także z innego powodu. Czy zdołasz w Bagdadzie zaraz znaleźć mieszkanie?
— Będę miał zaraz wiele do wyboru.
— Powierzę ci więc nietylko majątek, lecz także „dom“ mój, emirze. Zgadzasz się?
— Hassanie Ardżir Mirzo, wprawiasz mię w zdumienie i kłopot. Zważ, że jestem mężczyzna i chrześcijanin!
— Nie pytam o to, czyś muzułmanin, czy chrześcijanin, gdyż ratując mnie z rąk Bebbehów, nie pytałeś się także o to. Staram się ujść mym prześladowcom. Nie powinni wiedzieć, gdzie znajduje się Hassan Ardżir Mirza, dlatego powierzam ci moje mienie i dlatego oddaję ci także mój „dom“, aby go pod mą nieobecność mieć pod twoją opieką. Wiem, że uszanujesz cześć mojej żony i siostry mojej Bendy.
— Będę się starał nie mówić ani z jedną, ani z drugą; ale o jakiej to mówisz nieobecności?
— Gdy wy będziecie w Bagdadzie, ja udam się tymczasem z mirzą Selimem agą do Kerbeli, by tam pochować zwłoki ojca.
— Zapominasz, że i ja chcę jechać do Kerbeli!

— Emirze, porzuć ten zamiar; to zbyt niebezpieczne!
Karawana umarłych.
Tak, byłeś w Mekce i życia nie utraciłeś, ale pomyśl nad tem, coza różnica między Mekką a Kerbelą. Tam pobożni, spokojni muzułmanie, a w Kerbeli znajdziesz fanatyków, którzy, podnieceni przedstawieniem tragedyi Hosseina aż do szaleństwa, wpadają w taką wściekłość, że ofiarą jej pada często i prawdziwy wierny. Skoroby tylko jeden z nich przeczuł, że nie jesteś Szyitą, zginąłbyś śmiercią najokrutniejszą. Posłuchaj mnie i odstąp od swego zamiaru!

— Dobrze! Zdecyduję się dopiero w Bagdadzie, co mi zrobić należy, czy jednak zostanę, czy też pójdę, możesz być przekonanym, Hassanie Ardżir Mirzo, że „dom“ twój będzie w zupełnem bezpieczeństwie.
Tak skończyła się nasza rozmowa.
Zostaliśmy w tem samem miejscu jeszcze pełnych pięć dni i wyruszyliśmy dopiero wtedy, gdy nabraliśmy przekonania, że wszystkim towarzyszom siły całkiem wróciły. Jazda przez góry poszła szczęśliwie i, czego nie przewidywałem, dolinę przejechaliśmy bez nieprzyjaznego spotkania z Arabami; należy to przypisać w pewnej mierze raczej naszej ostrożności, niż dobrej woli Beduinów.
Poza Beni Sey, o cztery godziny drogi od Bagdadu, zatrzymaliśmy się nad kanałem. Stąd miałem się udać do Ghadhim, aby pomówić z mirzą Selimem agą, na którego Hassan Ardżir zdał swoje mienie. Mały nasz oddział stanął na miejscu, na którem trudno się było spodziewać jakiejś przeszkody. Pomogłem najpierw przy rozbijaniu obozu, potem zaś wziąłem uwierzytelniający list od Hassana.
— Czy Selim aga będzie istotnie skłonny wykonać to, co mu z twojego rozkazu polecę? — zapytałem.
— Ma słuchać ciebie, jak gdybym to ja był na twojem miejscu. Obejmiesz wszystko, co ma, i wyślesz go do mnie, skoro ci już nie będzie potrzebny, razem z tym człowiekiem, którego ci dam teraz.
Anglik widział te przygotowania do dalszej drogi i rzekł:
— Do Bagdadu, master? Ja także!
Nie miałem nic przeciw temu, ale ze mną chciał jechać jeszcze ktoś, mianowicie Halef. To jednak było niepodobieństwem, ponieważ musiał zostać ktoś na straży obozu.
Zjechaliśmy w dół i dotarliśmy we dwie godziny do trzeciego zakrętu Tygrysu ponad Bagdadem. W środku tego zakrętu znajdowało się Ghadhim po drugiej stronie rzeki Zboczyliśmy na prawo z drogi pocztowej, wiodącej na Kerkuk, Erbil, Mossul i Diarbekir; przejechaliśmy obok położonej tam cegielni i kazaliśmy się przewieźć. Poprzez wesołe ogrody palmowe dostaliśmy się do Ghadhim, zamieszkałego wyłącznie przez perskich Szyitów.
Miejscowość ta leży na ziemi „świętej“, tam bowiem znajduje się grób Imama Muzy Ibn Dżafera. Sławny ten człowiek odbył pielgrzymkę do Mekki i Medyny u boku kalifa Haruna al Raszyda. W Medynie pozdrowił on grób proroka słowami: „Chwała ci, Ojcze!“ — gdy tymczasem kalif uczynił to w słowach: „Chwała ci, Stryju!“ — „Jakto chcesz być bliższym krewnym proroka, niż ja?“ — zawołał Harun gniewnie i znienawidził go od tego czasu tak samo, jak go przedtem wyszczególniał. Mirzę Ibn Dżatera wtrącono do więzienia, w którem życie zakończył, ale po śmierci wzniosła się nad jego grobem wspaniała świątynia o szczerozłoconej kopule i czterech minaretach.
Ghadhim godnem jest też uwagi dzięki pewnej instytucyi tak zachodniego charakteru, że razi niemal w tem otoczeniu. Posiada mianowicie kolej konną, kończącą się przy arsenale w Bagdadzie. Zbudował ją skłonny do reform namiestnik Midhat basza, który potem odegrał wybitną rolę w Stambule. Gdyby tego człowieka nie odwołano ze stanowiska generalnego gubernatora Iraku, posiadałaby Mezopotamia kolej żelazną, której celem byłoby połączenie krain nad Eufratem i Tygrysem poprzez główne miasta Syryi z Konstantynopolem. Niestety, ważne to przedsięwzięcie pozostało dotąd w sferze projektów. Wszakżeż Midhat basza musiał interesantów swojej kolei konnej batem spędzać, co jest chyba dość wyraźną illustracyą nieruchomości mahometanizmu.
Persowie, zamieszkujący Ghadhim, są po większej części handlarzami i kupcami, snującymi się codziennie do Bagdadu. Aby wśród tej ludności znaleźć Selima agę, musiałem udać się do zajazdu dla karawan, jakich jest wiele w Bagdadzie, a kilka w Ghadhim.
Było południe i to w lipcu; mieliśmy z pewnością ze trzydzieści pięć stopni ciepła według Reaumura. Nad miastem leżało nieprzeźroczyste prawie powietrze, a kto nas spotkał, miał twarz zakrytą. W jednej z ulic zauważyliśmy mężczyznę w bogatym perskim stroju, jadącego na siwku, przybranym w reszmę, czyli ową kosztowną perską uprząż, którą tylko najbogatsi mogą się popisywać. Wyglądaliśmy wobec niego istotnie jak łapserdaki.
— Ez andża, czepu rast — zabierajcie się, ustąpcie na prawo! — zawołał na nas, czyniąc ręką ruch wstrętu.
Jechałem wprawdzie obok Anglika, ulica jednak była tak szeroka, że Pers mógł całkiem wygodnie koło nas przejechać. Mimo to, byłbym spełnił jego wolę, gdyby nie ten giest.
— Masz dość miejsca — odpowiedziałem. — Naprzód!
Zamiast przejechać, stanął w poprzek swym siwym i rzekł:
— Świnio sunnicka, czy ty nie wiesz, gdzie jesteś? Ustąp, bo mój bat wskaże ci drogę!
— Spróbuj!
Dobył z futerału bata na wielbłądy i zamierzył się. Nie trafił jednak, ponieważ mój kary jednym susem przemknął obok niego, przyczem tak mu dałem w twarz pięścią, że spadł z konia, choć siedział we wschodniem siodle. Chciałem już jechać dalej, nie dbając o to, co się z nim stanie, kiedy oprócz jego przekleństwa, usłyszałem wołanie służącego, danego nam przez Ardżir Mirzę:
— Az barah chodeh — na miłość Boga, to mirza Selim aga!
Odwróciłem się natychmiast. Strącony znowu już siedział na koniu i dobył krzywego pałasza. Teraz dopiero poznał wołającego:
— Arabie to ty! — zawołał. — Jak się znalazłeś w towarzystwie tych naszijestanów[71], których Allah potępi?
Nie dałem służącemu czasu na odpowiedź i odrzekłem sam:
— Stul gębę! Czy imię twoje mirza Selim aga?
— Tak — odparł strapiony na chwilę tonem mego pytania?
Podjechałem tuż do niego i rzekłem półgłosem:
— Jestem wysłannikiem Hassana Ardżir Mirzy. Prowadź mnie do swego mieszkania!
— Ty? — zapytał zdumiony, mierząc moje ubranie oczyma; a następnie, zwróciwszy się do służącego, dodał: — Czy to prawda?
— Tak — odpowiedział służący. — Ten effendi, to emir Kara Ben Nemzi, który ci ma oddać list naszego pana.
Raz jeszcze prześliznął się po nas szyderczy, bezczelnie pyszny wzrok agi, poczem ten powiedział:
— Przeczytam list, a potem pomówię z tobą o tem uderzeniu. Jedźcie za mną, ale trzymajcie się zdala odemnie, ponieważ obrażacie moje oczy!
A więc to był ten szah swar, ten zaufany, który porzucił stanowisko oficera w armii perskiej, któremu Hassan powierzył swe kosztowności, który nawet zdobył serce Bendy! I to bowiem wyjawił mi mirza w godzinie zwierzeń. Biedne dziewczę! Jeśli ten aga był istotnie szah swarem, tj. nadzwyczajnym jeźdźcem, to musiał się też nauczyć oceniać człowieka wedle konia, a pod tym względem ani ja, ani Lindsay nie wyglądaliśmy na hultajów. Prócz tego nie było to zbyt rozsądnem z jego strony, jako zbiega, występować w tak uderzający sposób i okazywać przy tem pretensye, które nie przystoją nawet daleko wyższym od niego. Nie przeszło mi oczywiście nawet przez myśl umacniać go w pysze; co więcej, dałem Lindsayowi znak, poczem wzięliśmy go w środek.
— Psie — zagroził — ustąp, bo cię każę obić rózgami!
— Milcz, biwakufie[72] — odparłem spokojnie — bo ci jeszcze raz pięść pod nos podsunę. Kto przejeżdża się w rzędzie swojego pana, temu łatwo grać pana. Musisz mi pozwolić, żebym cię nauczył uprzejmości.
Nie odpowiedział, lecz wciągnął znów na twarz zasłonę, która się obsunęła podczas upadku. Z powodu tej zasłony nie poznał go właśnie służący.
Droga wiodła przez wązkie ulice; Selim zatrzymał się przed nizkim murem, w którym znajdował się otwór bramy, zamknięty tylko kilkoma deskami. Otworzył nam jakiś człowiek, a gdy znaleźliśmy się na dziedzińcu, ujrzałem kilka wielbłądów, leżących na ziemi i żujących wielkie jak strusie jaja knedle z jęczmienia i bawełnianego nasienia, któremi karmią w Bagdadzie te zwierzęta. Obok leżały lub włóczyły się leniwie postacie ludzkie, które jednak wyprostowały się na widok agi. Ten mały dowódca umiał widocznie wpoić w nich respekt dla siebie.
Oddał konia jednemu z tych ludzi, my zaś powierzyliśmy nasze służącemu, który przybył tu z nami; potem wszedł aga do domu, którego front tworzył tylną część dziedzińca. Schody prowadziły do jednego z owych sardaub[73], niezbędnych wobec panującej tu spiekoty. Ta czworokątna komnata wyłożona była pod ścianą miękkiemi, grubemi poduszkami, a wspaniały dywan pokrywał całą podłogę. Na jednej z poduszek spoczywało ciężkie, srebrne naczynie do kawy, a obok wysoce kosztowna hukah[74]. Na ścianach wisiał obok cennej broni szereg cybuchów dla gości. W starożytnem naczyniu z chińskiej porcelany, wyobrażającem smoka, znajdował się tytoń, a ze środka powały zwisała na srebrnym łańcuchu lampa, napełniona olejem z Sezamu.
Wedle tutejszych wyobrażeń było to urządzenie prawdziwie książęce; ale ani przez chwilę nie przypuszczałem, żeby to było własnością agi.
— Sallam aaleikum! — pozdrowiłem, wchodząc.
Lindsay zrobił to samo, lecz Selim nie odpowiedział. Usiadł na poduszce i klasnął w ręce. Natychmiast zjawił się jeden z ludzi, których widziałem na dziedzińcu, i otrzymał rozkaz zapalenia huki. Odbyło się to z iście wschodnią powolnością i sumiennością. My staliśmy podczas tej całej uroczystej czynności, jak głupie smarkacze pod drzwiami. Wreszcie sławne dzieło doszło do skutku, poczem służący oddalił się, aby stanąć zaraz za drzwiami i podsłuchiwać, o czem się mówi. Teraz dopiero uznał aga, że czas już zwrócić na nas wą wysoką uwagę. Wydmuchnął kilka pełnych znaczenia obłoków dymu i zapytał:
— Skąd przychodzicie?
Pytanie było całkiem zbyteczne, ponieważ wiedział już od służącego to, co mógł usłyszeć w odpowiedzi; postanowiłem jednak ze względu na Bendę, siostrę mirzy unikać dalszych starć i odrzekłem:
— Jesteśmy posłami Hassana Ardżir Mirzy.
— Gdzie on się znajduje?
— W pobliżu miasta.
— Czemu sam nie przybywa?
— Z ostrożności.
— Co wy za jedni?
— Jesteśmy dwaj Frankowie.
— Giaury? Ach! Co robicie w tym kraju?
— Jeździmy, aby się przypatrzyć miastom, wsiom i ludziom.
— Jesteście bardzo ciekawi! Taki brak wychowania może się zdarzyć tylko u kaffirów[75]. Jak zeszliście się z mirzą?
— Spotkaliśmy go.
— To sam wiem! Gdzieście go spotkali?
— W górach kurdyjskich i byliśmy w jego towarzystwie aż dotychczas. Mam od niego list dla ciebie.
— To bardzo lekkomyślne ze strony mirzy wyjawiać wam własne imię i takim ludziom jak wy powierzać listy. Jestem wierny i nie wolno mi go wziąć z rąk waszych; dajcie go służącemu, którego teraz zawołam!
To było bezwstydne, mimoto powiedziałem w tonie spokojnym:
— Nie uważam mirzy za lekkomyślnego i proszę cię, żebyś sam mu powiedział to słowo. Zresztą nie potrzeba mu było nigdy trzeciej osoby do tego, żeby coś wziąć z naszej ręki.
— Milcz, kaffirze! Jestem mirza Selim ag a, i czynię, co mi się podoba! Czy znacie wszystkie osoby, znajdujące się przy mirzy?
Skinąłem potakująco, a on pytał dalej, czy były przy tem kobiety i ile.
— Dwie panie i jedna służąca — odpowiedziałem.
— Czy widzieliście ich postacie?
— Niejednokrotnie!
— To było bardzo nieostrożne ze strony mirzy. Oko niewiernego nie powinno nigdy spocząć nawet na szatach kobiety.
— Powiedz to samemu mirzy!
— Milcz, bezwstydny! Nie potrzebuję twojej dobrej rady! Czy słyszeliście także głos kobiet?
Ten gbur wystawiał mą cierpliwość na zbyt ciężką próbę.
— W naszym kraju nie pytają o kobiety z taką ciekawością. Czy tu niema tego zwyczaju? — odparłem.
— Na co się ważysz? — huknął na mnie. — Miej się na baczności! Mam zresztą rozprawić się jeszcze z tobą z powodu owego uderzenia, ale o tem później. Teraz oddajcie list!
Klasnął znów w ręce. Zjawił się służący, lecz ja nie zważałem na niego. Wyjąłem list z za pasa i podałem adze.
— Tam go oddasz! — zawołał, wskazując na służącego. — Czyś mię zrozumiał?
— Dobrze, w takim razie odchodzę! Bądź zdrów, mirzo Selimie ago!
Zwróciłem się do wyjścia, a Anglik za mną.
— Stać, zostańcie! — krzyknął aga i rozkazał służącemu: — Nie puść ich!
Doszedłem już do drzwi, kiedy sługa ujął mię za ramię, by mnie zatrzymać. Tego było mi już za wiele. Sir Lindsay nie mógł rozumieć treści naszej rozmowy, słyszał jednak jej ton i widział po grze naszych min, że nie prawiliśmy sobie zbyt wygórowanych grzeczności. Porwał więc wątłego Persa za biodra, podniósł go w górę i rzucił przez całą komnatę tak, że runął na agę i przewrócił go sobą na ziemię.
— Dobrze zrobione, master? — spytał potem.
— Yes! Well!
Aga zerwał się z ziemi i chwycił szablę.
— Psy! Głowy wam pościnam!
Był już największy czas nauczyć tego człowieka grzeczności. Przystąpiłem do niego, wyrżnąłem go pięścią w rękę tak, że pałasz wypuścił, i chwyciłem za oba ramiona.
— Selimie ago, nasze głowy nie urosły dla ciebie; usiądź i bądź od teraz posłuszny. Oto list; rozkazuję ci przeczytać natychmiast!
Przygniotłem go do poduszki i wcisnąłem mu list między palce. Strapiony całkiem pozwolił na to, patrzył mi z przerażeniem w twarz i nie śmiał się opierać. Oglądnąwszy się, ujrzałem, że waleczny sługa uważał za rzecz najlepszą koncentracyę wstecz. Zniknął, a gdy teraz ja klasnąłem, wysunął zaledwie głowę przez drzwi.
— Wejdź! — rozkazałem.
Posłuchał, lecz stanął w drzwiach w gotowości do skoku.
— Przynieś fajki i kawę! Natychmiast!
Spojrzał najpierw na mnie zdumiony, potem pytająco na agę; wziąłem go jednak za ramię i pchnąłem ku miejscu, gdzie wisiały fajki na ścianie. To mu widocznie zaimponowało, gdyż pochwycił w jednej chwili dwie nałożone już fajki, wetknął je nam w usta i podał ogień.
— Teraz kawy, ale dobrej i prędko!
Zniknął znowu czemprędzej.
Usiedliśmy na poduszkach i paląc czekaliśmy, dopóki aga nie skończy czytania. Szło to dosyć powoli, ale nie z braku wprawy w czytaniu, lecz z tego powodu, że mu się treść tego pisma wydała wprost niepojętą i że nie mógł sobie całej sprawy wyjaśnić.
Był to piękny, bardzo piękny mężczyzna. Widziałem to, mając teraz dość czasu, by mu się dokładnie przypatrzyć. Ale dokoła oczu jego leżały już owe głębokie cienie, które każą wnosić o zmarnowanym czasie i siłach, a w rysach tkwiło to nieokreślone coś, które po dłuższem wpatrywaniu się działało odpychająco, Ten Selim aga nie był człowiekiem zdolnym do uszczęśliwienia Bendy.
Wtem ukazał się służący z małemi filiżankami czarnej kawy, spoczywającemi na filigranowych złotych spodeczkach w kształcie naszych czarek na jaja. Zamiast dwu przyniósł odrazu pół tuzina, aby się móc zaraz wycofać. Równocześnie zdawało się, że aga przychodzi zwolna do ładu. Zwrócił ku mnie ponure spojrzenie i zapytał:
— Jak ci na imię?
— Kara Ben Nemzi.
— A jak się zowie ten drugi?
— Dawid Lindsay Bej.
— Mam ci wydać wszystko?
— Tak powiedział mirza.
— Nie uczynię tego.
— Rób co ci się podoba; nie mam prawa ci rozkazywać.
— Pojedziesz natychmiast znowu do mirzy i zawieziesz mu moją odpowiedź.
— Tego się odemnie nie spodziewaj!
— Czemu?
— Bo i ty nie masz prawa mnie rozkazywać; ja mogę także postępować, jak mi się podoba.
— Dobrze! Wyślę więc do niego posłańca, ale nie opuszczę tego domu, dopóki nie otrzymam odpowiedzi.
— Twój posłaniec nie znajdzie mirzy.
— Arab, przybyły z wami, musi znać miejsce, w którem się znajduje pan!
— Oczywiście.
— Wyślę więc jego.
— On nie pójdzie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że mnie się tak podoba. Hassan Ardżir Mirza prosił, żebym odebrał z rąk twoich jego własność, ciebie zaś wysłał z Arabem do niego. To zrobię, a nic innego. Arab wróci do swego pana tylko u twego boku.
— Ośmielasz się mnie zmuszać?
— Ośmielać się! Na co nie możnaby się odważyć wobec ciebie! Gdybyś mi był równym, rozmawiałbym z tobą całkiem inaczej, lecz ja jestem emirem z Czermanistanu, a ty tylko małym agą z Farsu. Nie nauczyłeś się zresztą nawet obcować z mężami. Na ulicy domagałeś się miejsca, jak dla jakiego deftertara, tu w mieszkaniu zapomniałeś odpowiedzieć nam na powitanie, nie prosiłeś nas siadać, nie kazałeś nam podać ani fajek, ani tytoniu i nazwałeś nas kaffirami, świniami i psami. A jednak jakże nędznym robakiem jesteś wobec nas i swego pana, mirzy! Ja walczę z lwem, ale robakowi nie przeszkadzam, skoro mu się podoba nurzać w błocie. Hassan Ardżir Mirza oddał mi swoją własność, więc zostaję tutaj, a ty czyń teraz, co ci czynić wypada!
— Ja cię oskarżę — rzekł złośliwie.
— Nic nie mam przeciwko temu.
— I nie oddam ci niczego!
— To nawet zbyteczne, ponieważ siedzę już tutaj i objąłem wszystko w posiadanie.
— Nie dotkniesz niczego, co mi powierzono!
— Dotknę wszystkiego, co mi odtąd jest powierzone. Gdybyś mi się chciał naprzykrzać, zawiadomię o tem mirzę. Teraz rozkaż, żeby podano nam dobrą wieczerzę, gdyż jestem nie tylko gościem, lecz i panem w tym domu!
— Ten dom nie należy ani do ciebie, ani do mnie!
— Ale wynająłeś go w każdym razie. Nie marudź! Pragnę obchodzić się z tobą delikatnie i pozwalam na to, żebyś ty wydawał rozkazy; jeśli tego nie uczynisz, sam się o wszystko postaram! Widząc się przypartym do muru, powstał aga.
— Dokąd? — spytałem.
— Idę zamówić dla was jedzenie.
— Możesz to i stąd uskutecznić. Zawołaj służącego!
— Człowieku, czy jestem więźniem?
— Coś takiego! Odmawiasz mi praw moich; muszę zatem niedopuścić do tego, żebyś stąd odszedł i przedsięwziął może coś, na co nie mógłbym się zgodzić.
— Panie, ty nie wiesz, kto ja jestem!
Teraz poraz pierwszy rzekł do mnie, „panie“; stracił już pewność siebie.
— Wiem bardzo dobrze — odrzekłem. — Jesteś mirza Selim aga i nic więcej!
— Jestem powiernikiem i przyjacielem mirzy. Poświęciłem wszystko, aby pójść za nim i ocalić jego majątek.
— To pięknie i chwalebnie z twej strony; sługa powinien być swemu panu oddany. Odprowadzisz mnie teraz do mirzy.
— Zaraz to zrobię, natychmiast!
— Towarzysz mój zostanie tutaj, a ty masz się o to postarać, żeby mu na niczem nie zbywało. Resztę postanowi sam Hassan Ardżir.
Dałem Anglikowi instrukcyę, bardzo dlań miłą, ponieważ mógł sobie wygodnie zażywać wczasu; gdy przeciwnie ja znowu musiałem ruszać na spiekotę. Aga wydał stosowne rozkazy, poczem wyszliśmy na dziedziniec, gdzie aga chciał znowu dosiąść cennego siwka, którego kupił sobie dopiero co w Ghadhim za pieniądze mirzy.
— Weź innego konia! — rzekłem.
Popatrzył na mnie zdumiony i zapytał:
— Czemu?
— Abyś nie zwracał uwagi. Weź konia któregoś ze służących!
Musiał, chcąc nie chcąc spełnić moją wolę. Służący Arab jechał za nami. Aby zmylić ludzi na wypadek, gdyby nas chciano śledzić, kazałem się przewieźć do Madhim, leżącego naprzeciwko Ghadhim i ruszyłem potem dokoła w kierunku północnym.
Madhim jest dość znacznem miasteczkiem na lewym brzegu Tygrysu, godzinę drogi na północ od Bagdadu. Spoczywa tam Imam Abu Hanife, jeden z założycieli czterech starowierczych szkół islamu; według niego ułożony jest cały kodeks prawny i rytuał Osmanów. Pierwotnie stała nad jego grobem moszea, zbudowana przez Seldżukidę Maleka Szacha; kiedy jednak pierwszy z Osmanidów, Sulejman I. zawładnął opornym Bagdadem, zbudował on obronny zamek dokoła grobu. Abu Hanifa otruł z nienawiści kalif Manssur; teraz odwiedzają jego grób tysiące Szyitów.
Upłynęły ze dwie godziny, zanim dostaliśmy się na miejsce pobytu mirzy. Widząc mnie, wielce się zdziwił, przyjął jednakże agę z oznakami wielkiej przyjaźni.
— Czemu ty sam powracasz? — spytał mnie potem.
— Zapytaj tego człowieka! — odrzekłem, wskazując na Selima.
— Więc mów ty! — rozkazał mu.
Aga wydobył list i zapytał:
— Panie, czy to ty napisałeś?
— Tak; wszakże znasz moje pismo! Dlaczegóż więc pytasz?
— Bo nakazujesz mi coś, czego się nie spodziewałem, ani na co nie zasłużyłem.
Kobiety stały za zaroślami, aby widzieć Selima i słyszeć naszą rozmowę.
— Czego się nie spodziewałeś? — zapytał Hassan.
— Żebym miał wszystko, cośmy uratowali, oddawać temu cudzoziemcowi.
— Ten emir to nie cudzoziemiec, lecz mój brat i przyjaciel!
— Panie, czyż ja nie jestem także twym przyjacielem?
Mirza stropił się; potem odrzekł krótko:
— Byłeś mym sługą, któremu ufałem; kiedy jednak dałem ci prawo nazywania mię swym przyjacielem?
— Panie, porzuciłem ojczyznę, poświęciłem swą przyszłość, zostałem zbiegiem, a pilnowałem i broniłem twych bogactw; czy postępowałem względem ciebie jak przyjaciel, czy nie?
— Postępowałeś tak, jak spodziewać się należało po wiernym słudze, tak samo, jak uczyniliby wszyscy ci ludzie. Bolą mię twoje słowa, ponieważ nie przypuszczałem, że wyliczać mi będziesz swe obowiązki jako zasługi. Czyż nie napisałem ci, że masz tak słuchać tego emira, jak gdybym to ja był?
Głos mirzy brzmiał poważnie; aga zaś znalazł się w wielkim kłopocie, zwłaszcza, gdy zauważył kobiety; szukał więc usprawiedliwienia:
— Panie, ten człowiek uderzył mnie przy spotkaniu! — rzekł.
Mirza spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
— Selimie ago — mówił — czemu nie zabiłeś go odrazu? Jak mogłeś ścierpieć taką obelgę? Czemu cię uderzył?
— Spotkaliśmy się na ulicy, a ja kazałem mu się ustąpić. Nie uczynił tego i tak w twarz mię uderzył, że spadłem z konia.
— Czy to prawda, emirze? — spytał mię mirza.
— Mniej więcej! Nie znałem go jeszcze; a twój służący nie mógł go także poznać, gdyż miał zasłonę na twarzy. Nadjechał na wspaniałym siwku, przybranym w twoją reszmę, uważałem go więc za wielkiego pana. Kazał nam zejść z drogi, chociaż miejsca było podostatkiem, a głos jego brzmiał przy tem, jak głos padyszacha. Znasz mnie, mirzo, i wiesz, że jestem uprzejmy, ale żądam także dla siebie uprzejmości od drugich. Zwróciłem więc jego uwagę na to, że ma dość miejsca, on natomiast porwał za bat, nazwał mnie świnią i chciał uderzyć. W tej chwili leżał oczywiście na ziemi, ja zaś dowiedziałem się niestety zapóźno, że on jest tym, do którego mnie wysłałeś. Oto wszystko, co miałem powiedzieć. Pomów z nim sam, a skorobyś mnie potrzebował, to mię zawołaj!
Wyszedłem do koni, aby tam pogawędzić z Halefem.
Wpół godziny nadszedł Hassan Ardżir; jego twarz poryta była zmarszczkami niezadowolenia.
— Emirze — rzekł — ta godzina zasmuciła mię wielce. Czy przebaczysz temu nierozważnemu Selimowi?
— Chętnie, skoro sobie tego życzysz! Co postanowiłeś?
— On już z tobą nie wróci.
— Spodziewałem się tego.
— Oto spis wszystkich rzeczy, które mu oddałem; miał go przy sobie. Ocenisz je i sprzedasz, a ja godzę się na wszystko, co uczynisz, wiedząc, że trudno znaleźć kupców w tak krótkim czasie. Potem odprawisz moich służących, dając im tyle, ile tu zapisano. Pieniądze włożyłem już w kieszenie twojego siodła. Kiedy mam wyruszyć do Kerbeli?
— Dzisiaj pierwszy dzień moharremu, a dziesiątego jest święto. Czterech dni potrzeba na drogę z Bagdadu do Kerbeli, a dzień przedtem tamby już być należało. A zatem byłby piąty tego miesiąca dniem odpowiednim.
— Więc mam się jeszcze przez pięć dni ukrywać tutaj?
— Nie. W mieście znajdzie się miejsce, gdzie będziesz bezpieczny ty i twoi. Zostaw to mnie; postaram się o wszystko! Czy mienie, które masz tu ze sobą, zatrzymasz nadal?
— Nie, chcę to także sprzedać!
— Więc daj mi lepiej wszystko razem, czego ci nie potrzeba i oznacz cenę. W Bagdadzie są ludzie bogaci; może znajdę jakiego Persa lub Ormianina, który kupi to wszystko razem.
— Emirze, cena tego to majątek!
— Nie troszcz się o nic! Będę tak dbał o twoją korzyść, jak gdyby o mnie samego chodziło.
— Ufam ci. Chodź, zbadamy ładunek!
Otworzono pakunki. Zdumionym oczom moim ukazały się skarby i kosztowności, jakich jeszcze w takim wyborze i liczbie nigdy nie widziałem. Sporządziliśmy spis, a mirza ustanowił ceny. Były bardzo nizkie, jeżeli się uwzględniło istotną wartość przedmiotów, a mimoto tworzyły sumę, która przedstawiała istotnie ogromny majątek.
— A co zrobisz ze swoimi towarzyszami, mirzo? — spytałem.
— Obdarzę ich i odprawię, skoro tylko uda ci się znaleźć dla mnie mieszkanie.
— Na ile osób?
— Dla mnie i dla agi, dla kobiet i ich służącej. Potem najmę sobie jeszcze służącego, który nie będzie mnie znał wcale.
— Spodziewam się, że załatwię ci to pomyślnie. Każ rzeczy zapakować!
— Ilu weźmiesz poganiaczy wielbłądów? — zapytał jeszcze.
— Żadnego. Ja i Halef damy sobie radę.
— Emirze, to niemożebne! Sam przecież nie możesz pełnić tej służby!
— Dlaczego nie? Czyż mam z sobą brać ludzi, którzy zawadzaliby mi potem w Ghadhim, lub w Bagdadzie?
— Czyń, jak myślisz; zostawiam ci zupełną swobodę.
Objuczono wielbłądy i tak je z sobą związano, że musiały iść jeden za drugim. Byliśmy więc gotowi do drogi.
— Daj mi jeszcze — prosiłem mirzę — jakie uwierzytelnienie dla twoich ludzi!
— Masz ten sygnet!
Nie zdarzyło się jeszcze dotąd mojemu palcowi, żeby miał na sobie pierścień dygnitarza perskiego, było mu jednak z tem dobrze. Mała karawana ruszyła w pochód. Aga nie pokazał się wcale, a ja nie miałem bynajmniej ochoty z nim się żegnać.
Zużyliśmy tym razem więcej czasu na podróż do Tygrysu i na przeprawę, ale wszystko poszło ostatecznie szczęśliwie.
Persowie zdumieli się, widząc nas wjeżdżających na dziedziniec z ładunkiem. Zwołałem ich natychmiast, pokazałem im pierścień ich pana i powiedziałem, że mają mnie od teraz słuchać w miejscu agi. Zmiana ta nie zasmuciła ich widocznie.
Dowiedziałem się od nich, że właściciel tego domu jest wielkim kupcem, mieszkającym na zachodniem przedmieściu Bagdadu, w pobliżu medresy[76] Mostanzira. W parterze leżały towary, których aga pilnował. Dołączyłem do nich teraz nowy ładunek, zamierzając dopiero nazajutrz poddać wszystko dokładnym oględzinom, gdyż na razie byłem bardzo znużony.
Zbadawszy torby u siodła, znalazłem tam włożoną przez mirzę sumę. Składała się z samych bitych tomanów[77] i wynosiła co najmniej cztery razy tyle, jak to, co miałem wypłacić. Oddałem Halefowi nadzór nad służbą, a sam udałem się do Anglika.
Leżał w sardaubie, wyciągnięty na miękkich poduszkach. Nos jego poruszał się w takt, a z roztwartych szeroko ust dobywało się przeciągłe chrapanie.
— Sir Dawidzie!
Usłyszał mię natychmiast, zerwał się i dobył noża.
— Kto tu?! Oh! Ah! All right! To wy, master?
— Yes! Jak się wam powodzi?
— Dobrze, znakomicie! Bardzo tu pięknie w Ghadhim!
— Popatrzcie na mnie, jak ja się pocę! Skwar tam piekielny!
— Well! Połóżcie się tu i śpijcie!
— Mamy co innego do roboty. Przedewszystkiem muszę coś przekąsić!
— Klaśnijcie w ręce, to przyjdzie który.
— Próbowaliście?
— Yes! Nie mogłem go jednakże rozumieć. Żądałem porteru, przyniósł mączną polewkę; żądałem sherry przyniósł daktyle. Okropne!
— Zobaczę, czy mnie się lepiej to uda.
Klasnąłem, a w tej chwili ukazał się usłużny duch, ten sam, który adze usługiwał. Powiedziałem mu najpierw, że wstąpiłem na miejsce mirzy Selima agi.
— Panie, powiedz, jak cię mam nazywać!
— Mnie będziesz nazywał emirem, a ten mirza, to bej. Postaraj się natychmiast o obiad.
— Co będziesz jadł, emirze?
— Co masz. Nie zapomnij o świeżej wodzie! Czy to ty jesteś kucharzem?
— Tak, emirze. Mam nadzieję, że będziesz ze mnie zadowolony.
— Jak ci aga płacił?
— Wydawałem, na co było potrzeba, a on płacił mi co drugi dzień.
— Dobrze, to i my tego będziemy się trzymali. Idź teraz!
Wkrótce miałem wybór najsmaczniejszych potraw i używek, jakie można było dostać w Bagdadzie, a poczciwy Lindsay zabrał się jeszcze raz do jedzenia.
— Czy pozbyliście się tego draba, master, tego agi? — dopytywał się Lindsay.
— Tak. Zostaje na razie ze swoim panem. Obawiam się, że myśli o zemście.
— Pshaw! Tchórz! Ale wiecie, co zrobimy po jedzeniu? Pojedziemy koleją konną do Bagdadu i kupimy sobie ubranie.
— I owszem, to bardzo potrzebne. Mogę przytem zasięgnąć pewnych wiadomości, których nam jeszcze bardziej potrzeba. Szukam kupca na rzeczy mirzy, których znowu kilka ładunków na wielbłądach przywiozłem.
— Oh! Ah! Co to takiego?
— Przepyszne rzeczy. Szkoda, że pójdą za bezcen. Gdybym był bogaty, kupiłbym wszystko.
— Wymieńcie mi coś nie coś!
Wydobyłem perski spis i przeczytałem.
— Oh! Ah! — zawołał. — Co to kosztuje?
Podałem ogólną cenę.
— Czy warta tyle?
— Między nami mówiąc, dwa razy tyle.
— Well! Dobrze! Pięknie! Nie trzeba szukać. Znam człowieka, który to kupi.
— Wy? Któż to taki?
— To Dawid Lindsay! Yes!
— Czy to być może, sir? Pozbawiacie mnie nadzwyczajnej troski! Ale jak będzie z pieniądzmi, sir? Mirza chce je mieć zaraz.
— Pieniądze? Pshaw! Pieniądze są! Tyle ma Dawid Lindsay Bej.
— Jakie szczęście! Toby więc było załatwione, ale idzie jeszcze o drugą połowę, a mianowicie o te przedmioty, które powierzone były dotychczas adze.
— Czy dużo tego?
— Zobaczymy dopiero. Mam tu spis, a toboły otworzę jutro, aby ich wartość ocenić, albo kazać ocenić. Wtenczas dopiero będę wiedział, jakiej mam za nie kwoty żądać.
— Piękne rzeczy, he?
— To się rozumie! Patrzcie: są na przykład trzy saraceńskie łańcuszkowe pancerze, rzadkość dla każdego zbioru. Potem miecze ze stali lahorskiej, kosztowniejsze od damasceńskich. Sporo flaszek prawdziwego różanego olejku, złote i srebrne brokaty, prawdziwe perskie dywany i szale z wełny kermańskiej; całe toboły najrzadszych jedwabnych materyi i tym podobne rzeczy. Są tam starożytności nieocenione. Ktoby te rzeczy kupił, a sprzedał pojedyńczo na jakimś rynku zachodnim, zrobiłby wielki interes.
— Interes! Oh! Ah! Ani myślę, kupuję wszystko dla siebie!
— Wszystko, sir? I przedmioty tu wymienione?
— Yes!
— Ależ, sir, weźcie na uwagę olbrzymią sumę!
— Olbrzymia? Dla was, ale nie dla Dawida Lindsaya. Czy wiecie, ile posiadam?
— Nie. Nie pytałem was nigdy o stosunki majątkowe.
— To bądźcie cicho! Moje stosunki są dobre! Yes!
— Przypuszczam oczywiście, że jesteście milionerem, ale i milioner musi się namyśleć przed wydaniem takiej kwoty, tak z amatorstwa.
— Nie szkodzi! Wartość jest! Nie mam wprawdzie tylu pieniędzy przy sobie, żeby wszystko zapłacić, lecz znam tu ludzi. Napiszę papiery, pod tem Dawid Lindsay i dostanę dużo pieniędzy. Well! Jutro oglądniemy te rzeczy.
— Dobrze. Postąpię bezstronnie, ponieważ jesteście moim przyjacielem tak samo, jak mirza. Zawołam rzeczoznawców i każę im rzeczy ocenić; potem dobijemy targu.
— Well! Ale teraz do miasta, żebyśmy zostali nowymi ludźmi!
— Weźcie cybuch ze sobą, sir. Pójdziemy na targ całkiem à la muzułmanie.
Powiedziawszy Halefowi, że wrócimy jeszcze przed wieczorem, poszliśmy do tramwaju. Znajdował się w stanie opłakanym. Okna powybijane, siedzenia bez poduszek, a przed wagonem chrzęściły kości dwóch człapaków, które możnaby pokazywać jako „ruchome szkielety“. Dostaliśmy się jednak do Bagdadu bez szwanku.
Udaliśmy się wprost do bazaru, z którego wyszliśmy jako ludzie nowi. Nie mogłem wstrzymać Lindsaya od zapłacenia za mnie. Kupił on i dla Halefa całe nowe ubranie. Niósł je młody Arab, który nam się ofiarował, widząc, że dźwigamy pakunek ze sklepu.
— Dokąd teraz, master? — spytał Lindsay.
— Wino, „raki“[78], kawiarnia! — odrzekłem.
Lindsay dał znak zgody przyjaznem chrząknięciem i wkrótce znaleźliźmy to, czegośmy szukali. Ponieważ trudno było obładowywać tem Araba, podaliśmy handlarzowi adres i kazaliśmy tam odesłać. Następnie wyszukaliśmy sobie kawiarnię, aby się wśród woni mokki i perskiego tytoniu dać ogolić i wogóle upiększyć.
Nasz posługacz usiadł zaraz u wejścia. Nie miał na sobie nic, prócz przepaski na biodrach, ale zato postawę królewską. Był to napewno wolno urodzony Beduin, ale jakim sposobem został ten syn pustyni hammalem?[79]. Fizyognomia jego zajęła mnie tak dalece, że skinąłem nań, aby usiadł koło mnie.
Uczynił to z godnością człowieka, świadomego swojej wartości i wziął drugą fajkę, którą kazałem mu podać. Po chwili zacząłem:
— Ty nie jesteś Turek, lecz wolny Ibn Arab. Czy można cię zapytać, jak się dostałeś do Bagdadu?
— Piechotą i konno — odrzekł.
— Czemu nosisz ciężary drugich?
— Bo muszę żyć.
— Dlaczego nie zostałeś u swoich braci?
— Thar[80] mię wygnała.
— Ściga cię mściciel?
— Nie, ja jestem mścicielem.
— A twój wróg uciekł do Bagdadu?
— Tak. Szukam go tu i czekam już dwa lata.
A zatem dla krwawej zemsty zniżył się ten dumny Arab do służby parobka.
— Z jakiego kraju przybyłeś?
— Panie, czemu pytasz tak wiele?
— Ponieważ objeżdżam wszystkie kraje islamu i chciałbym wiedzieć, czy znam także twoją ojczyznę.
Jestem z Kara, gdzie Wadi Montisz spływa się z Wadi Kwirbe.
— Z okolicy Saybanu w Belad Beni Yssa? Nie byłem tam jeszcze; chcę dopiero ten kraj zobaczyć.
— Przyjmą cię chętnie, jeśli jesteś wiernym synem proroka.
— Czy są tu jeszcze inni z twojego kraju?
— Jest tylko jeden i chce się udać do domu.
— Kiedy opuści Bagdad?
— Skoro tylko znajdzie sposobność. I tego także thar przywiodła do Dar es Sallam[81].
— Czy byłby gotów służyć nam za przewodnika w swoim kraju?
— Nie tylko za przewodnika, lecz także za dachyla, odpowiedzialnego za wszystko.
— Czy mógłbym z nim pomówić?
— Ani dziś, ani jutro, gdyż udał się do Dokhali, skąd dopiero w tych dniach powróci. Przyjdź pojutrze do tej kawiarni, a ja ci go przyprowadzę.
— Będę was oczekiwał. Jesteś już dwa lata w Bagdadzie, więc musisz znać dobrze miasto.
— Każdy dom.
— Czy nie znasz domu, w którymby się mieszkało w chłodzie i przyjemnie, w którym możnaby przebywać lub wychodzić swobodnie i bez przeszkód?
— Znam taki dom.
— Gdzie?
— Nie daleko od tego, w którym ja mieszkam, pośród ogrodów palmowych w południowej stronie miasta.
— Kto jest jego właścicielem?
— Pobożny taleb, żyjący tam samotnie; nie będzie przeszkadzał nikomu najmującemu.
— Czy to daleko?
— Jeśli weźmiesz osła, to dostaniemy się tam prędko.
— Idź więc i zamów trzy osły; zaprowadzisz nas!
— Panie, tylko dwóch ci potrzeba; ja pobiegnę.
Nie trwało długo, a przed drzwiami stały dwa osły z poganiaczami. Były siwe, jakich wiele spotyka się w Bagdadzie.
Ja i Anglik siedzieliśmy aż dotychczas odwróceni od siebie plecyma, ponieważ na inną postawę nie pozwalała czynność upiększania. Wreszcie skończył mój golarz, a ten, który obrabiał Anglika, dał ręką znak, że także już dokonał wielkiego dzieła. Obróciliśmy się prawie równocześnie do siebie i rzadko się trafia, żeby dwie twarze mogły być z sobą w takiej dysharmonii, jak nasze. Gdy bowiem Lindsay wydał z siebie okrzyk zadziwienia, ja wybuchnąłem głośnym śmiechem.
— Z czego tu się śmiać, master? — pytał.
— Każcie sobie podać lustro!
— Jak się tu lustro nazywa?
— Ajna.
— Well! — rzekł, zwracając się do golarza. — Pray, the ajna!
Zagadnięty podsunął mu lustro przed twarz. W tej chwili trudno było spojrzeć na minę gentlemana bez głośnego śmiechu. Trzeba sobie wyobrazić długą, wązką opaloną od słońca twarz, a z jej dolnej części spływającą czerwonawą kozią bródkę, szerokie usta, otwarte teraz ze zdziwienia w trójnasób, długi nos, tylekroć zwiększony przez obrzęk alepski, a ponad tem gładko wystrzyżoną, biało lśniącą głowę, z której czubka sterczał tylko mały kosmyczek. Do tego jeszcze wymowna gra wyrazu twarzy, a zrozumie każdy, dlaczego nawet Beduin z trudem tylko wstrzymał się od głośnego śmiechu, nie mogąc jednak wstrzymać się od uśmiechu.
— Thunder-storm! Ohydne, dyabelskie! — zawołał sir Dawid.— Gdzie mój rewolwer?... Zastrzelę draba!... Przebiję na wylot!
— Nie zapalajcie się, sir! — prosiłem. — Ten poczciwiec nie miał przecież pojęcia o tem, że jesteście Englishman. Uważał was za muzułmanina i zostawił wam tylko kosmyk!
— Well! Słusznie! Ale ta fizyognomia, to przerażające!
— Pocieszcie się, sir! Turban wszystko zakryje, a zanim wrócicie do Old England, sierść wam porośnie na nowo.
— Sierść? Oho, master! Ale czemu wy wyglądacie tak dobrze, chociaż wam także tylko kosmyk zostawił?
— To zależy od rasy. Nam we wszystkiem jest dobrze.
— Yes! Słusznie! Widać po was. Co ta historya kosztuje?
— Ja płacę dziesięć piastrów.
— Dziesięć piastrów? Czyście oszaleli? Łyk lichej kawy, dwa pociągnięcia smrodliwego dymu i głowę zepsuć... dziesięć piastrów!
— Zważcie, że wyglądaliśmy, jak dzicy, a teraz!
— Yes! Jak was teraz zobaczy stara Alwan, zatańczy z rozkoszy menueta! No, dalej stąd! Ale dokąd?
— Nająć mieszkanie w jakiej willi za miastem; ten Beduin nas zaprowadzi. Pojedziemy na tych dwu osłach.
— Well! Pięknie! Naprzód!
Wyszliśmy z kawiarni i wsiedliśmy na te małe, lecz bardzo silne i wytrwałe zwierzęta. Nogi wlokły mi się prawie po ziemi, Anglik zaś zakwaterował swoje śpiczaste kolana niemal pod pachami. Przodem pędził Beduin, bijąc bez pardonu harapem na prawo i lewo, ilekroć ktoś zamierzał wejść nam w drogę. Potem jechaliśmy w kuczki na osłach, jak małpy na wielbłądach, a za nami biegli obaj właściciele osłów, obrabiając wśród okrzyków zady swych zwierząt. Tak gnaliśmy przez ulice i uliczki, dopóki ich nie zabrakło, a domy nie stały się rzadszymi. Wreszcie zatrzymał się Beduin przed wysokim murem, a my zsiedliśmy z osłów. Staliśmy przed wązką furtką, w którą nasz przewodnik walił z całych sił kamieniem. Minęła długa chwila, zanim ją otworzono, poczem ujrzeliśmy najpierw długi śpiczasty nos, a następnie twarz długą, pożółkłą.
— Czego chcecie? — zapytał nieznajomy.
— Effendi, ten cudzoziemiec chce z tobą pomówić — objaśnił przewodnik.
Utkwiła we mnie para szarych małych oczu, potem rozwarły się bezzębne usta i zabrzmiał głos, mocno drżący:
— Wejdź, ale tylko ty!
— Wejdzie ze mną także ten emir — odpowiedziałem, wskazując na Anglika.
— Dobrze, ale tylko dlatego, że to emir.
Weszliśmy, a furtka zamknęła się za nami. Chude nogi starca tkwiły w olbrzymich pantoflach; poszłapał przed nami przez wspaniały ogród, nad którym chwiały się palmowe wachlarze, a wreszcie stanął przed ładnym domkiem.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Czy jesteś właścicielem tego wspaniałego ogrodu i masz mieszkanie do wynajęcia?
— Tak. Czy chcecie nająć?
— Może. Musimy je wpierw oglądnąć!
— To chodźcie!... A do kroćset piorunów, gdzie mój klucz! — zawołał po polsku.
Gdy on szukał klucza po wszystkich kieszeniach swego kaftana, ja miałem czas ochłonąć ze zdumienia, jakie mię opanowało, gdy usłyszałem Turka, mówiącego po polsku. Wreszcie znalazł to, czego szukał, zatknięte na splocie kraty okiennej i otworzył drzwi.
— Wejdźcie!
— Weszliśmy do ładnej sieni, na której końcu były schody, prowadzące na górę. Po prawej i lewej stronie znajdowały się drzwi. Stary otworzył na prawo i wprowadził nas do dużego pokoju. Z początku wydało mi się, że jest tapetowany na zielono, potem jednak zauważyłem, że to zielone zasłony zwieszały się z wysokich sztelarzy. Co się kryło za temi zasłonami, to odgadłem dopiero wtedy, gdy rzuciłem okiem na długi stół, który zajmował środek pokoju. Był cały pokryty książkami, a wprost naprzeciw mnie leżała otwarta stara polska biblia illustrowana. Jednym krokiem stanąłem tam, położyłem na niej rękę i zawołałem:
— Biblia! Szekspir, Montesquieu, Bousseau, Szyller, Lord Byron, Mickiewicz! Skąd się oni tu biorą!
Oto były tytuły kilku zaledwie dzieł, które zauważyłem. Stary cofnął się, a potem uderzywszy w dłonie, zapytał:
— Co! Pan mówi po niemiecku?
— Jak pan słyszy!
— Pan Niemiec?
— Tak, a pan?
— Ja jestem Polak. A ten drugi pan?
— To Anglik. Moje nazwisko....
— Proszę, teraz bez nazwisk — przerwał mi. — Zanim się nazwiemy, zapoznajmy się pierwej ze sobą!
Klasnął w ręce wedle wschodniego zwyczaju i powtórzył to jeszcze kilkakrotnie; wreszcie drzwi się otwarły i ukazała się postać tak gruba i błyszcząca od tłuszczu, jakie rzadko kiedy widywałem.
— Allah akbar, już znowu! — dobyło się stękanie z pomiędzy warg grubych, jak kiełbasy. — Czego żądasz, effendi?
— Kawy i tytoniu!
— Dla siebie tylko?
— Dla wszystkich.
— Czy dużo ziarnek?
— Wynoś się!
— Wallahi, billahi, tallahi, to dopiero effendi!
Z tem westchnieniem potoczyło się, jak kaczka, to zagadkowe stworzenie z komnaty.
— Co to za poczwara? — spytałem może trochę zbyt natrętnie.
— Mój służący i kucharz.
— O joj!
— Tak, zjada i wypija większą część wszystkiego, a ja dostaję resztę.
— To prawie gorsze, niż okropność!
— Przywykłem do tego. Służył u mnie, kiedy jeszcze byłem oficerem. Nie poznasz pan po nim jego wieku; zaledwie o rok jest młodszy odemnie.
— Był pan oficerem?
— W służbie tureckiej.
— I mieszka pan teraz sam w tym domu?
— Sam!
Ciężki smutek rozpościerał się nad tym starym człowiekiem; zajął mnie.
— Mówi pan może po angielsku?
— Uczyłem się w młodości.
— Prowadźmy więc rozmowę w tym języku, żeby się mój towarzysz nie nudził!
— Chętnie! Przybywa więc pan, aby obejrzeć u mnie mieszkanie! Kto panu o mnie mówił?
— Nie o panu, lecz o pańskim domu... ten Arab, który przyprowadził nas do furty. To pański sąsiad.
— Nie znam go i nie troszczę się o nikogo. Czy pan szuka mieszkania dla siebie samego?
— Nie! Należymy do towarzystwa podróżnego, złożonego z czterech mężczyzn, dwu pań i służącej.
— Czterech mężczyzn... dwie panie... hm! To brzmi cokolwiek romantycznie!
— Tak też jest. Otrzyma pan wyjaśnienie, skoro oglądniemy mieszkanie.
— Będzie chyba za małe dla tylu osób; a otóż i kawa!
Grubas zjawił się znowu czerwony na twarzy, jak wiśnia. Na tłustych jego rękach balansowała wielka taca, na której stały trzy dymiące filiżanki. Obok tego leżał cybuch i kupka tytoniu, tak mała, że mogła wystarczyć zaledwie na jedną fajkę.
— Oto — zachrapał — kawa dla wszystkich!
Usiedliśmy na otomanie i wzięliśmy mu z rąk tacę, ponieważ nie mógł się do nas schylić. Pan pierwszy przyłożył do ust filiżankę.
— Smakuje? — zapytał grubas.
— Tak.
Anglik uczynił to samo.
— Smakuje? — zapytał znowu.
— Fi!
Lindsay wypluł pomyje z ust, ja zaś wprost odstawiłem filiżankę.
— Nie smakuje? — spytał teraz mnie.
— Skosztuj sam! — powiedziałem.
— Maszallah, ja takiej nie pijam!
Gospodarz chwycił za fajkę.
— Toż tu jeszcze jest popiół! — zgromił grubego.
— Tak, to ja paliłem z niej przedtem — odrzekł.
— Więc masz ją znowu wyczyścić!
— Daj tu!
Wydarł panu z rąk fajkę, wypukał z niej popiół przed drzwiami i powrócił.
— Masz, możesz sobie nałożyć teraz, effendi!
Stary posłuchał służącego, ale przypomniał sobie widocznie podczas napychania fajki, że nie wzięliśmy jeszcze nic do ust. Zdecydował się z tego powodu podać nam, co miał najlepszego i osobliwego. Rozkazał więc:
— Masz tu klucz od piwnicy. Idź na dół!
— Dobrze, effendi! Co mam przynieść?
— Wina.
— Wina? Allah kerim! Panie, czy chcesz duszę dyabłu zaprzedać? Czy chcesz być potępionym i zepchniętym w najgłębsze otchłanie piekła? Pij kawę, albo wodę! Jedno i drugie utrzymuje jasność oka i pobożność duszy; kto zaś pije szarab[82], popada w najgorszą nędzę i zgubę!
— Odejdź!
— Effendi, dla mnie przynajmniej tego nie czyń, żebym cię miał widzieć w szponach szejtana!
— Cicho bądź i słuchaj! Są tam jeszcze trzy flaszki; przyniesiesz je tu na górę!
— Więc muszę słuchać, lecz Allah mi to przebaczy; nie jestem winny twego potępienia.
Wysunął się za drzwi.
— Oryginał! — zauważyłem.
— Ale wierny, chociaż nie oszczędza zapasów. Jedynie nad winem niema żadnej władzy; dostaje klucz tylko wówczas, kiedy ja się chcę napić, a skoro tylko przyniesie flaszkę, musi zaraz klucz oddać.
— To bardzo mądre urządzenie, ale...
Nie mogłem dalej mówić, gdyż właśnie wszedł grubas, sapiąc jak lokomotywa. Miał po jednej flaszce pod pachami, a trzecią w prawej ręce. Schylił się, jak tylko mógł i postawił flaszki u stóp swego pana. Musiałem się ugryźć w wargi, aby nie wybuchnąć niegrzecznym śmiechem. Dwie flaszki były zupełnie próżne, a trzecia ledwie do połowy napełniona.
Pan zmieszany spojrzał mu w oczy.
— To ma być wino? — zapytał.
— Ostatnie trzy flaszki!
— Toż one próżne!
— Bom bosz — zupełnie próżne!
— Kto wypił wino?
— Ja, effendi.
— Czyś ty zwaryował? Mnie i moim gościom wypić teraz duszkiem dwie i pół flaszki!
— Teraz? Duszkiem? O effendi, to wszystko nieprawda, tego nie zawiniłem. Piłem wino wczoraj, przedwczoraj, onegdaj, i tak dalej, ponieważ chciałem mieć szklankę codziennie.
— Złodzieju, łajdaku, zbóju! Jak wchodziłeś w te dni do piwnicy? Mam przecież dzień i noc klucz w kieszeni! A może mi go wykradałeś, gdy spałem?
— Allah’ l Allah! O ten effendi! A ja ci powiem, że jestem i pod tym względem niewinny.
— Ależ, jak wszedłeś do zamkniętej piwnicy, skoro klucz był zawsze u mnie?
— Effendi, przyznaj: Czy byłem kiedy włamywaczem? Piwnica wcale nie była zamknięta. Nie zamykałem jej nigdy, kiedy miałeś w niej wino!
— Psiakrew, dobrze, że wiem!
— Panie, kląć w obcym języku, to rzeczy nie naprawi. Masz przecież tu dość wina dla siebie i gości! Stary podniósł flaszkę i potrzymał ją pod światło.
— Jakże to wino wygląda? — Effendi, ono ci nie zaszkodzi! Było tam tylko z pół kieliszka, a że to nie wystarczy na trzech ludzi, więc dodałem wody!
— Wody? Oh! Masz twoją wodę!
Zamachnął się i rzucił flaszką w głowę grubasa; ten jednak schylił się szybciej, niż tego można się było po nim spodziewać, flaszka zaś, przeleciawszy nad jego głową, uderzyła w drzwi i roztrzaskała się na kawałki, a jej zawartość rozlała się po ziemi. Na to służący załamał ręce z ubolewaniem:
— Na Allaha, co ty robisz, effendi! Niema już tej pięknej wody, którą można było pić zamiast wina! A te odłamki! Sam je musisz pozbierać, bo ja się schylać nie mogę!
Rzekłszy to, podreptał za drzwi.
Była to w całości scena, jakiejbym nie uważał za możliwą, gdybym sam nie był naocznym jej świadkiem. Najbardziej zaś to mię dziwiło, że effendi zaraz po nieudałym rzucie odzyskał spokój na nowo. Ta, tak niezwykła, pobłażliwość pana względem głupio zuchwałego, pozwalającego sobie na tyle sługi, musiała mieć jakąś głębszą przyczynę. Effendi był dla mnie zagadką, którą postanowiłem rozwiązać.
— Wybaczcie panowie — prosił Polak — już się nic podobnego nie zdarzy. Może opowiem wam jeszcze, dlaczego tak pobłażam temu człowiekowi. On mi wyświadczył wielkie przysługi. Nałóżcie sobie fajki!
Wydobyłem mój własny tytoń i wysypałem go na tacę, a kiedy fajki zadymiły, rzekł nasz gospodarz:
— Teraz chodźcie; pokażę wam mieszkanie!
Poprowadził nas na pierwsze piętro. Składało się ono z pięciu izb, z których każda zamykała się z osobna i wyłożona była dywanem w pośrodku, a wązkiemi poduszkami pod ścianami. Na poddaszu znajdowały się jeszcze dwa małe pokoje, które można było zaryglować. Mieszkanie mi się podobało, dlatego zapytałem o cenę.
— Tu niema ceny — odrzekł stary. — Musimy się uważać za ziomków, proszę więc pana, żebyś się wraz ze swoimi uważał za mego gościa.
— Nie odrzucam łaskawego zaproszenia tem bardziej, że wolno mi będzie każdej chwili zerwać umowę. Dla mnie jest główną rzeczą, żeby tutaj z dala od świata nikt na mnie nie zwracał uwagi i nie przeszkadzał.
— To ma pan tutaj w całej pełni. Jak długo zamyśla pan w moim domu pozostać?
— Niedługo niestety; najmniej cztery dni, a najdłużej dwa tygodnie. Dla wyjaśnienia pozwoli pan, że opowiem małą przygodę.
— Oczywiście; usiądźmy! Tu na górze siedzi się tak samo przyjemnie, jak na dole, a fajki palą się jeszcze.
Usiedliśmy, poczem opowiedziałem mu o naszych stosunkach, o spotkaniu z Hassanem Ardżir Mirzą tyle, ile uważałem za potrzebne. Słuchał mnie z największą uwagą, a gdy skończyłem, zerwał się i zawołał:
— Panie, może pan się śmiało do mnie sprowadzić, gdyż tu nie będzie nikogo, ktoby się wam naprzykrzał, albo was zdradził. Kiedy pan przyjdzie?
— Jutro o zmierzchu. Ale, ale zapomniałem o jednem. Mamy kilka koni i dwa wielbłądy; czy będzie tu dla nich miejsce?
— Podostatkiem. Nie widział pan jeszcze dziedzińca za domem. Część jego, nakryta dachem, wystarczy na wszelakie potrzeby. Żądam tylko, żeby się pan sam postarał o służbę.
— To się rozumie samo przez się!
— W takim razie zgoda. Niebawem odwzajemnię się panu za szczerość i zapoznam pana z moimi stosunkami, ale nie dzisiaj, bo widzę, że pan się już podniósł i ma prawdopodobnie jeszcze jakieś sprawy do załatwienia. Jak panowie jutro przyjdziecie, to obejdźcie mur ogrodowy, a znajdziecie po stronie przeciwległej do furty bramę, w której was będę oczekiwał.
Opuściliśmy starca, zadowoleni z wyniku odwiedzin, i wróciliśmy z najętymi poprzednio towarzyszami do miasta.
Drugiego dnia wieczorem sprowadziliśmy się: Hassan Ardżir Mirza w przebraniu kobiecem, aby zmylić ewentualnych wywiadowców. Dawnych służących po wynagrodzeniu oddalono, tylko mirza Selim aga został razem. Na miejsce służących wstąpił Arab, który nas prowadził.
Pobyt w nowem mieszkaniu przyniósł nam zdarzenie, które pomijam mimo jego zajmującej natury, ponieważ będzie może sposobność opowiedzieć je później. Należy tylko zauważyć, że podczas krótkich wypraw do Bagdadu, spotkałem dwukrotnie postać, w której, jak mi się zdawało, rozpoznawałem Saduka.
Rozmawiając raz ponownie z Persem o wyprawie do Kerbeli, zauważyłem niestety, że w sprawie towarzyszenia mu zachowywał się odmownie. Nie mogłem mu tego brać za złe; był Szyitą, a wiara jego zabraniała mu pod karą śmierci zwiedzania miejsc świętych w towarzystwie niewiernego. Zgodził się jedynie na to, żebym mu towarzyszył konno do Hilli, gdzie mieliśmy się rozłączyć aż do ponownego spotkania w Bagdadzie. Zamierzał on właściwie zostawić tu obie kobiety, lecz one nie zgodziły się na to i natarczywemi prośbami doprowadziły do tego, że musiał wkońcu ustąpić.
W ten sposób byłem zwolniony z roli opiekuna kobiet.
Już teraz przechodziło przez Bagdad wielu pielgrzymów, aby bez postoju udać się na zachód, ale dopiero piątego moharremu doniesiono nam, że karawana umarłych zbliża się do miasta. Wraz z Anglikiem i Halefem dosiedliśmy koni natychmiast i ruszyliśmy, aby użyć przyjemności i napatrzeć się dowoli na to widowisko.
Przyjemności? Niestety ta przyjemność była oczywiście bardzo wątpliwej wartości. Szyita wierzy, że każdy muzułmanin, pochowany w Kerbeli lub Nedżef Ali, dostaje się odrazu do raju bez żadnych dalszych trudności. Dlatego też każdy pragnie jak najgoręcej spocząć na wieki w jednej z tych miejscowości. Ponieważ przewóz zwłok karawaną dużo kosztuje, przeto tylko bogaci mogą sobie na to pozwolić; biedny zaś, jeżeli życzy sobie grobu w tak świętem miejscu, żegna się ze swoimi i o proszonym chlebie wędruje przez wielkie przestrzenie aż do miejsca spoczynku Alego lub Hosseina, aby tam czekać przybycia śmierci.
Rokrocznie pielgrzymują do tych miejscowości całe setki tysięcy, ale napływ wzrasta najbardziej w miarę zbliżania się dziesiątego moharremu, rocznicy śmierci Hosseina. Wówczas schodzą z wyżyny Irańskiej karawany z trupami szyickich Persów, Afganów, Beludżów, Indów i t. d. Ze wszystkich stron wloką umarłych, a nawet Eufratem zwożą ich na okrętach. Zwłoki leżą czasem miesiącami gotowe do wyruszenia, potem następuje długa droga i powolny ruch karawany, a żar południa praży straszliwie przestrzeń, którą się musi przebyć. Wobec tego nie potrzeba nadzwyczajnego wysiłku wyobraźni na to, żeby sobie wystawić okropną woń, jaką taka karawana wydziela. Zmarli leżą w lekkich trumnach, pękających z gorąca, albo otuleni są w koce, które także gniją, lub przepuszczają produkty gnicia. Nie dziw przeto, że w ślad za tymi śmiertelnymi orszakami postępuje na szkapie kościstej pustookie widmo zarazy. Kto spotka taką pielgrzymkę, ustępuje z drogi, tylko szakal i Beduin skradają się bliżej, pierwszy znęcony odorem zgnilizny, drugi zaś skarbami, które wiezie karawana na to, aby je po odbyciu pielgrzymki rozdać pomiędzy dozorców grobu. Wysadzane dyamentami naczynia, okryte perłami materye, kosztowną broń i narzędzia, masy ciężkich kawałów złota, nieocenione amulety i t. d., wiozą do Kerbeli lub Nedżef Ali, gdzie te kosztowności znikają w skarbcach podziemnych. Te skarby ukrywane są, aby oszukać beduińskich rabusiów, w opakowaniu, podobnem do trumien, ale doświadczenie nauczyło przedsiębiorcze arabskie plemiona niweczyć te środki ostrożności. Podczas napadów otwierają ci Arabowie wszystkie trumny i przychodzą w ten sposób całkiem pewnie do posiadania poszukiwanych skarbów. Pobojowisko każdego takiego napadu przedstawia straszny w swej dzikości obraz: pozabijanych zwierząt i ludzi, rozrzuconych szczątków trupich i podruzgotanych trumien, a samotny wędrowiec odwraca konia, aby uciec przed dżumą i zarazą.
Rozumie się samo przez się, że karawana umarłych musi w swej podróży omijać gęsto zamieszkałe miasta. Dawniej wolno jej było przechodzić wprost przez Bagdad. Wchodziła wschodnią bramą Szedt Omer, ale zaledwie opuściła miasto na zachodzie, rozchodził się powiew dżumy po całem mieście kalifów. Zaraza zaczynała szaleć i tysiące padały ofiarą mahometańskiej obojętności, pomagającej sobie tą lichą pociechą, że „wszystko zapisane jest w księdze“. W nowszych czasach zmieniło się trochę, a tyle podziwiany i zwalczany Midhat basza zrobił porządek z wielu przesądami i dawnymi zwyczajami. Karawanie wolno teraz tylko przesunąć się północną granicą terytoryum miejskiego, a potem pójść górnym mostem czółnowym przez Tygrys. Tam też ją spotkaliśmy.
Nieznośny odór zarazy zawiał ku nam, gdyśmy się zbliżyli do tego miejsca. Czoło długiego orszaku już było właśnie nadeszło i zabierało się do obozowania. Wbito w ziemię wysoką z herbem Persyi (lew ze wschodzącem poza nim słońcem) chorągiew, mającą tworzyć punkt środkowy obozu. Piesi usadowili się na ziemi, a jeźdźcy pozsiadali z koni i wielbłądów; tylko objuczone zwłokami muły zostały z ładunkiem na znak, że pobyt tutaj jest tylko przejściowy. Za nim ciągnął się długi, nieobjęty okiem orszak, podobny do ślimaka, pełzającego prosto po ziemi. Były tam brunatne, wysuszone słońcem postacie, wiszące na swych zwierzętach w znużonej postawie, lub sunące zmęczone nogi po ziemi, ale w ciemnych ich oczach gorzał fanatyzm. Nie zwracając uwagi na widzów nuciły te widma ludzkie monotonną pieśń pielgrzymią:

Allah, hesti dżihandar,
Allah, hestem asman pejwend,
Hossein, hesti chun alud,
Hossein, hestem eszk ric![83]

Zbliżyliśmy się tak do pielgrzymów, że zatrzymaliśmy się tuż przy nich. Im więcej ich się schodziło, tem nieznośniejszy był smród, tak, że Halef odwiązał koniuszek turbanu, aby nim sobie nos zatkać. Jeden z Persów dostrzegł to i przystąpił do nas:
— Sak — psie! — zawołał. — Czemu zasłaniasz sobie nos?
Ponieważ Halef nie rozumiał perskiego języka, wziąłem odpowiedź na siebie.
— Czy sądzisz, że wyziewy tych trupów są wonią rajską?
Spojrzał na mnie pogardliwie z ukosa i powiedział:
— Czyż nie wiesz, co mówi Koran? Powiada, że kości wiernych pachną, jak amber, gul, zemen, musz, maszew i nardiju[84].
— Tych słów niema w Koranie, są one we Ferid Eddin Attars Pendnameh; zapamiętaj to sobie! Dlaczego zresztą sami zakryliście sobie nosy i usta?
— To drudzy, a nie ja!
— Uskarżaj się zatem najpierw na swoich, a potem dopiero przyjdź tu do nas! Teraz nic z tobą nie mamy do mówienia.
— Człowieku, mowa twoja jest dumna! Jesteś Sunnitą. Sprowadziliście ból serca na prawdziwego kalifa i jego synów. Niech was Allah potępi i strąci w najciemniejszą głąb piekła!
Odwrócił się od nas z groźnym ruchem ręki. Miałem odrazu dowód nieubłaganej nienawiści, która im dłużej, tem jaśniej goreje między Sunną a Sziją. Ten człowiek odważył się zelżyć nas w bezpośredniem pobliżu ludności, złożonej z tysięcy Sunnitów. Coby musiało spotkać człowieka, który, jako Nieszyita, udałby się do Kerbeli lub Nedżef Ali.
Byłbym z chęcią zaczekał, dopóki nie nadejdzie koniec tego nieskończonego na oko orszaku pogrzebowego, lecz odpędziła mię ostrożność. Postanowiłem na wypadek, gdyby przeszkody nie były nieprzezwyciężone, pojechać aż do Kerbeli, a w takim razie nie należało się tu pokazywać w otoczeniu Sunnitów. Osoba moja łatwo mogła wpaść w oko komuś, ktoby mnie potem zdradził. Przeto odjechaliśmy wkrótce. Anglik był tego samego zdania, twierdząc, że zapachu dłużej już wytrzymać nie zdoła, a taki dzielny zresztą człowiek, jak Halef, uciekł przed cuchnącymi wyziewami, które czyniły pobyt w obozie nieznośnym.
Przybywszy do domu, dowiedziałem się od Hassana Ardżir Mirzy, że nie połączy się z karawaną, lecz pójdzie za nią dopiero nazajutrz. Zawiadomił już o tem postanowieniu mirzę Selima agę, który wyszedł następnie także, aby się przypatrzeć perskiej karawanie.
Nie wiem, czemu to wyjście agi wydało mi się podejrzanem. Przecież to, że chciał zobaczyć karawanę, nie powinno niepokoić, a jednak miałem poczucie budzącej się obawy. Udaliśmy się już na spoczynek, a ten człowiek jeszcze nie wrócił. Halefa, który wyszedł o zmierzchu do ogrodu, także jeszcze nie było. Dopiero koło północy usłyszałem odgłos cichych kroków, przesuwających się obok naszych drzwi, a w mniej więcej dziesięć minut potem, otworzył je ktoś w sposób ledwie dosłyszalny i zbliżył się do miejsca, na którem leżałem.
— Kto tu? — spytałem półgłosem.
— Ja, zihdi — usłyszałem głos Halefa. — Wstań i chodź ze mną!
— A to dokąd?
— Cicho teraz! Mógłby nas kto podsłuchać.
— Czy wziąć broń?
— Tylko małą.
Wziąłem nóż i rewolwery, i ruszyłem za nim boso. Halef szedł naprzód do tylnej bramy; tam dopiero wdzialiśmy obuwie.
— Cóż tam, Halefie?
— Chodź! Chodź, effendi! Należy śpieszyć, a po drodze mogę ci wszystko opowiedzieć całkiem dobrze.
Wyszliśmy na ogród przez bramę, zostawiwszy ją tylko przymkniętą. Zdziwiłem się, że Halef nie idzie ku miastu, lecz zwrócił się w południowym kierunku, ale szedłem za nim w milczeniu, dopóki sam nie rozpoczął:
— Panie, wybacz, że ci przerwałem spoczynek, ale nie dowierzam temu Selimowi adze.
— Co z nim? Słyszałem, jak wrócił niedawno do domu.
— Czekaj, aż ci opowiem! Kiedy powróciliśmy z obozu i zaprowadziłem konie do stajni, zastałem tam grubego służącego naszego gospodarza. Był bardzo zły i klął, jak fennek[85], któremu się jaszczurka wymknęła.
— Na co?
— Na mirzę Selima agę. Zostawił on polecenie, żeby bramy nie zamykać, bo wróci może późno do domu. Nie lubię tego mirzy, ponieważ ci nie jest przychylny, zihdi. Służący patrzył za nim i widział, że nie udał się do miasta, lecz poszedł na południe. Czego ten Pers chciał za miastem? Effendi, wybaczysz, że byłem ciekawy. Wróciłem do domu, odmówiłem modlitwę i zjadłem wieczerzę, lecz o adze zapomnieć nie mogłem. Wieczór był taki piękny, a gwiazdy migotały na niebie. Wszakże mogłem uczynić to samo, co aga; wyszedłem na przechadzkę w tym samym, co on, kierunku. Byłem sam jeden. Myślałem o tobie, o szejku Maleku, dziadku mojej żony, o Hanneh, tym kwiecie wśród kobiet i nie zauważyłem nawet, że się bardzo oddaliłem od domu. Stałem właśnie pod murem, trochę zapadłym, więc przelazłem przez rumowisko i wydostałem się na wolne pole. Szedłem dalej powoli, aż dostałem się do miejsca, na którem zobaczyłem drzewa i krzyże. Był to mecarystan[86] niewiernych. Krzyże lśniły się w blasku gwiazd; zbliżałem się cicho, ponieważ nie wolno budzić dusz niewiernych głośnymi krokami; gniewają się zaraz i przyczepiają do pięt tego, który spokój przerywa. W tem ujrzałem jakieś postacie, siedzące na grobach. Nie były to duchy, bo paliły fajki, śmiały się i rozmawiały. Nie byli to także ludzie z miasta, gdyż mieli perskie ubrania; tylko kilku Arabów spostrzegłem między nimi, a z oddali, gdzie już grobów nie było, dolatywał mnie odgłos kopyt koni, tam przywiązanych.
— Czy słyszałeś, o czem mówili ci ludzie?
— Siedzieli daleko. Doszły do mnie tylko wyrazy o wielkim łupie, który mieli zdobyć, i wzmianka, że tylko dwie osoby miały pozostać przy życiu. Następnie odezwał się jakiś głos rozkazujący, który polecił im zostać na cmentarzu do rana. Potem jeden z siedzących podniósł się i pożegnał z nimi. Przeszedł blizko koło mnie. Poznałem w nim agę. Poszedłem za nim aż pod dom; potem jednak pomyślałem, że lepiej będzie dowiedzieć się, kto są ludzie, z którymi rozmawiał i dlatego ciebie zbudziłem.
— Sądzisz więc, że się jeszcze na cmentarzu znajdują?
— Tak sądzę.
— To będzie cmentarz Anglików. Znam go z pierwszego mego pobytu w Bagdadzie. Leży niedaleko ślepej bramy i nie trudno będzie dostać się doń niepostrzeżenie.

Poszliśmy tam pocichu i ostrożnie i dotarliśmy wnet do szczerby, wygryzionej w murze zębem czasu. Tu zostawiłem Halefa, żeby mi na wszelki wypadek mógł zakryć odwrót i ruszyłem ostrożnie do celu. Cmentarz angielski leżał już całkiem blizko; ani tchnienie wiatru, an i głos żaden nie przerywał nocnej ciszy. Dostałem się aż do zwróconego na północ wejścia; było otwarte. Wszedłem po cichu i w tej chwili usłyszałem parskanie konia. Koń należał widocznie do Beduina, gdyż tylko te, na wolnem powietrzu żyjące, zwierzęta wydają nozdrzami ów osobliwy, drżący szmer, który służy zwykle jako ostrzeżenie. Parsknięcie to mogło zdradzić moją obecność i stać się dla mnie niebezpiecznem. Zwróciłem się przeto w drugą stronę i poczołgałem się napowrót po ziemi.
Po krótkiej chwili dostrzegłem coś jasnego poprzez zarośla. Znałem tę biel; to była barwa burnusów. Przysunąłem się bliżej i naliczyłem sześć postaci, śpiących na ziemi. Byli to Arabowie; Persa między nimi nie widziałem. Halef nie mógł się omylić. Chcąc nabrać pewności, popełznąłem dalej i dostałem się znowu w pobliże koni, nie dostrzegłszy żadnego więcej człowieka. Chociaż zbliżyłem się teraz z drugiej strony, konie zaniepokoiły się ponownie, nie dałem się tem jednak zbić z tropu; musiałem popatrzeć, ile było koni. Naliczyłem ich siedm. Tam leżało sześciu Arabów, gdzież był siódmy? Właśnie myślałem nad tem pytaniem, kiedy nagle, gdy leżałem na kolanach i rękach, przygnieciony zostałem do ziemi przez człowieka, który się na mnie rzucił. To był ten siódmy; stał na straży przy koniach. A nie był to niedołęga; ciężył na mnie, jak młyński kamień, a ryczał, jak lew, na drugich.
Czy miałem dopuścić do walki, czy też poddać się spokojnie, żeby się dowiedzieć, co tu sprowadziło tych ludzi? Nie, żadne z dwojga! Podrzuciłem się w górę, a potem znowu wstecz na ziemię tak, że napastnik znalazł się pod mojemi plecyma. Ruch ten był dlań widocznie niespodzianką, a może uderzył za mocno głową o ziemię, dość, że poczułem, iż mię z rąk puszcza; zerwałem się więc i uciekłem do wejścia. Tuż za sobą posłyszałem kroki ścigających. Szczęściem miałem ze sobą lekką broń i niezbyt ciężką odzież na sobie, tak, że nie zdołali mnie dopędzić. Dobiegłszy do szczerby w murze, dobyłem rewolweru i dałem dwa strzały — oczywiście w powietrze — a gdy i Halef wystrzelił z pistoletu, zniknęły białe postacie poza mną. W kilka chwil usłyszeliśmy, jak odjeżdżali; cmentarz stał się dla nich widocznie choćby bez względu na spoczywających tam zmarłych za mało bezpiecznym.
— Pozwoliłeś się schwytać, zihdi? — spytał Halef.
— Niestety. Byłem zbyt nieostrożny. Arabowie mieli większy rozum, niż ja myślałem; postawili straż, która mię pochwyciła.
— Allah kerim! Mogło być z tobą źle, bo ci ludzie nie siedzieli na cmentarzu z uczciwych powodów. Ale ścigali cię tylko Arabowie?
— Persów, których widziałeś, nie było z nimi. Czy postać dowódcy, którego rozkaz słyszałeś, nie wydała ci się znajomą?
— Nie udało mi się go dobrze rozpoznać z powodu ciemności, a przytem siedział w pośrodku drugich.
— Przyszliśmy więc tu daremnie, chociaż podejrzewam prawie, że to byli prześladowcy Hassana Ardżir Mirzy.
— Czyż mogliby się tu znajdować, zihdi?
— Tak. Zwrócili się wprawdzie po napadzie na zachód, ale mogli łatwo przypuścić, że Hassan pojedzie do Bagdadu i dlatego jest prawdopodobne, że skierowali się przez Dżumejlę, Kifri i Cengabad na południe. Dla nas nie było możliwem z powodu kobiet posuwać się tak szybko.
Powróciliśmy do mieszkania, gdzie opowiedziałem Hassanowi zdarzenie i przedstawiłem moje obawy, które on jednak zlekceważył. Nie chciał uwierzyć, że jego prześladowcy mogą już być w Bagdadzie, a usłyszane przez Halefa słowa do niego się odnosić. Prosiłem go, by był ostrożnym i zażądał od baszy eskorty, lecz i tę radę odrzucił.
— Nie boję się — powiedział. — Szyitów nie mam się co lękać, gdyż podczas święta ustają wszelkie nieprzyjazne stosunki, a to także jest pewne, że mnie Arabowie nie napadną. Aż do Hilli będziesz przy mnie razem z swymi przyjaciółmi, a potem do Kerbeli już tylko dzień drogi. Droga zaś taka pełna pielgrzymów, że się tam na niej rozbójnik nie pojawi.
— Nie mogę cię zmusić do tego, żebyś poszedł za moją radą; zabierz jednak tylko to, co będzie niezbędne w Kerbeli, a resztę zostaw.
— Nic nie zostawię. Mam to, co posiadam, w obcych rękach zostawiać?
— Zdaje mi się, że nasz gospodarz to człowiek rzetelny i pewny.
— Ale mieszka w samotnym domu. Dobranoc, emirze!
Nie pozostawało mi nic innego, jak zamilknąć. Położyłem się znowu spać i zbudziłem się znów nazajutrz stosunkowo dość późno. Anglika nie było; poszedł do miasta i wrócił dopiero później w towarzystwie czterech ludzi, z których trzej uzbrojeni byli w motyki, łopaty i inne narzędzia.
— Na co ci ludzie? — spytałem.
— Hm! Do roboty! — odparł. — Trzej to odprawieni majtkowie z Old England, a czwarty Szkot, który umie trochę po arabsku; będzie moim tłómaczem. Potrzebuję go, ponieważ wy udajecie się pokryjomu do Kerbeli. Well!
— Kto wam się postarał o tych ludzi?
— Pytałem w konsulacie.
— Byliście u rezydenta, nic nie wspomniawszy o tem?
— Yes, sir! Otrzymałem i nadałem listy i wziąłem sobie pieniądze. Nic nie powiedziałem wam o tem, gdyż nie byłem już waszym przyjacielem!
— Czemu? — Kto idzie do Kerbeli bezemnie, ten nie potrzebuje się troszczyć o moje sprawy. Well!
— Ależ, sir, co wam tak nagle strzeliło do głowy? Wasze towarzystwo mogłoby wam tylko zaszkodzić.
— Towarzyszyłem wam tak daleko bez szkody. Dwa palce precz — to się nie liczy, mam zato podwójny nos.
Odwrócił się i zajął swoimi ludźmi. Mimo namiętności do fowling-bullów ciekaw był na uroczystość dziesiątego moharremu. Ale niepodobna było go zabrać


ROZDZIAŁ V.
Karawana umarłych.

Po południu, kiedy przeszedł już największy upał, wyruszyliśmy z Bagdadu. Przodem jechał przewodnik, najęty przez Hassana Ardżir Mirzę razem z kilku poganiaczami mułów, niosących jego mienie. Była to nieostrożność, której pojąć nie mogłem. Za nimi postępował Hassan z Selimem obok wielbłąda, na którym siedziały kobiety. Ja trzymałem się razem z Halefem, a koniec tworzył Anglik i dozorował z dumną i przedsiębiorczą miną ludzi, z których pomocą miał zmusić Babilon do wydania mu swoich skarbów. Alwa jechała na mule, a arabski służący został w Bagdadzie.
Inaczej wyobrażałem sobie tę jazdę. Całe zaaranżowanie rzeczy było niewłaściwe. Być może, że sam w tym względzie zawiniłem, ale było trudno teraz wypowiedzieć swoje zdanie. Zranienie, które, jak się zdawało, zmogłem całkiem dobrze, nie pozostało bez skutku, a poza tem więcej miałem obaw, rozdrażnienia i trudu, niż którykolwiek z moich towarzyszy. Czułem się zmęczonym fizycznie i podupadłym na duchu, nie umiejąc równocześnie odkryć przyczyny tego upadku. Byłem zły na Hassana i Anglika; nie pomyślałem jednak o tem, że sam może dałem im swoją zgryźliwością powód do tego, żeby mniej zaprzątali mnie swemi sprawami, niż poprzednio. Stan ten pochodził, jak się o tem później przekonałem, stąd, że nosiłem w sobie zarazki choroby, której wybuch stał się dla mnie prawie śmiertelnym.
Jechaliśmy w górę rzeki, aby się potem przeprawić przez górny most. Zatrzymałem się tam, aby rzucić okiem na byłą rezydencyę Haruna al Raszyda. Leżała przedemną w blasku słonecznym, w całym swoim przepychu i wspaniałości, a jednak pełna niezatartych śladów upadku. Na lewo ogród publiczny, za którym idzie kolej konna na północ, a dalej zakład kwarantanny. Poza tem wysoko sterczący zamek i budynek gubernialny, nurzający swe stopy w Tygrysie. Na prawo przedmieście, zamieszkałe przez Agil Arabów z medresą Monstanzir, jedyną budowlą, którą ta najstarsza, przez kalifa Manssura zbudowana, część miasta zachowała aż do teraźniejszości. Za tymi budynkami ciągnęła się niezmierzona okiem masa domów ze sterczącymi ponad nią stylowymi minaretami i wypolerowanemi kopułami może stu meczetów. Ponad tem morzem domów chwiała się tu i owdzie pięknie zarysowana palmowa korona, której zieleń mile przebijała przez zasłonę pyłu i wyziewów, unoszącą się stale nad miastem.
Tu na tem miejscu witał niegdyś Manssur poselstwo króla Franków, Pipina małego, które przybyło, aby z nim zawrzeć układ przeciwko siejącym w Hiszpanii postrach Omajadom. Tu żył sławny Harun al Raszyd u boku pięknej Zobeidy, podzielającej z nim pobożność i zamiłowanie do rozrzutnego przepychu. Udając się kilkakrotnie z pielgrzymką do Mekki, kazali oni całą drogę wyłożyć najkosztowniejszymi dywanami. Gdzie też dziś owo kosztowne, złote drzewo z owocami szmaragdów, rubinów, szafirów i pereł, które użyczało cienia tronowi Haruna al Raszyda? Nazywano tego kalifa Al Raszid[87], choć był to podstępny tyran, który dopuścił się najohydniejszego mordu na swoim wezyrze Djaferze, siostrę jego kazał zamurować wraz z dzieckiem i wyrżnąć dzielną rodzinę Barmekidów. Blask, jaki roztoczyły dokoła niego baśnie Z tysiąca i jednej nocy, jest złudą, gdyż historya dowiodła już dawno, że rzeczywisty Harun był całkiem różny od Haruna z bajki. Wygnany przez własny naród, schronił się do Rakki i umarł w Rhages W Persyi. Leży pochowany pod złotym dachem kopuły meczetu w Khorassanie, a Zobeida, rozrzutnica milionów, spoczywa na skraju pustyni, na starym, opuszczonym cmentarzu, w grobowcu, który wieki poszarpały i pogruchotały w kawałki. Tu żył także kalif Maamun, który przeczył boskości Koranu i czcił „rozum wieczysty“. Za niego wino płynęło rzekami, a pod jego następcą Motassimem było jeszcze gorzej. Ten założył w pustej i nagiej okolicy rezydencyę Samarrę; bez wątpienia raj, ale raj, na który zmarnowano skarb państwa kilku pokoleń władców. Tu doprowadzano najpospolitszą zmysłowość do ekstazy, a opłacając całym majątkiem przyjazne spojrzenie syreny, nie zważano, że poddani cierpią nędzę. Namiestnikowi proroka, Mutawakillowi i tego nie było dosyć; zbudował sobie nową rezydencyę; ale aby dokazać czegoś, czego do tego czasu nie było, miano belki wyciąć ze sławnego na cały świat, prastarego „drzewa Zoroastra“. Drzewo to, cyprys kolosalnych rozmiarów, stało koło Tus w Khorassanie. Daremne były prośby i błagania magów i kapłanów nauki słońca. Ofiarowywali sumy, wprost nieprawdopodobne, aby ocalić święty dla nich symbol wiary, ale napróżno. Drzewo ścięto, powleczono części jego w dół do Tygrysu w chwili właśnie, kiedy Mutawakilla zamordowała jego turecka straż przyboczna.
Z nim zbladł blask kalifów, a sława „miasta zbawienia“ gasnęła coraz to bardziej. Bagdad miał wówczas posiadać 100.000 moszei, 80.000 hal bazarowych, 60.000 kąpielowych zakładów, 12.000 młynów i tyleż karawanserajów, a dwa miliony mieszkańców. Co za różnica w stosunku do dzisiejszego Bagdadu! Brud, pył, gruz i śmiecie dokoła. Nawet most, na którym się zatrzymałem, był uszkodzony, a nędzna, pleciona, jego poręcz wisiała w strzępach. Zamiast „Dar ul kalifet “ lub „Dar ul Sallam“, należałoby teraz nazwać to miasto o wiele trafniej: „Dar ul taun“[88]. Mimo wspaniałego widoku, jaki dziś jeszcze miasto przedstawia, składa się trzecia część jego przestrzeni, położonej wewnątrz obwałowania, z cmentarzy, dżumowych pól, bagnistych kałuży i zgniłych rumowisk, gdzie prowadzi swoje rzemiosło sęp brodaty razem z innem plugastwem. Dżuma pojawia się co pięć lub sześć lat, zabierając tysiącami ofiary. Muzułmanin okazuje i pod tym względem nieszczęsną obojętność. „Allah to zsyła; nie wolno działać przeciw temu“ — powiada. Podczas strasznej epidemii w roku 1831 zadawał sobie zastępca Anglii trudu, o ile mógł, aby zapobiec szerzeniu się zarazy, ale mołłahowie wystąpili przeciwko niemu i zabronili zwalczać epidemię argumentem, że postępuje wbrew Koranowi. Skutek tego był taki, że dżuma dziennie porywała po trzy tysiące ofiar. Do tego jeszcze zawaliły się kanały i kilka tysięcy domów runęło na głowy mieszkańców.
Pod wpływem tych myśli wydawało mi się, jak gdyby i mnie już dotknęła zaraza. Mimo skwaru przelatywały mnie dreszcze. Trząsłem się i jechałem szybko za innymi, aby uciec z miasta i przed swojemi myślami.
Pomiędzy gościńcem do Basry z lewej, a drogą do Deiru z prawej strony, przejechaliśmy obok cegielń i nagrobka Zobeidy, minęliśmy kanał Oszach i znaleźliśmy się na wolnem polu. Aby się dostać do Hilli, musieliśmy przeciąć wązki szmat ziemi, dzielący Eufrat od Tygrysu. Tu stał jeszcze w wiekach średnich ogród obok ogrodu, tu powiewały palmy, a kwiaty rozsiewały woń; tu zwracały na siebie oko widza najwspanialsze owoce na pełnych listowia konarach. Teraz ani żadne drzewo nie rzuca cienia, ani woda nie zwilża piasku. Życiodajne kanały powysychały i służą dziś co najwyżej za kryjówki beduińskim zbójom.
Słońce ciągle jeszcze paliło, a powietrze zdawało się unosić ślady karawany umarłych, która się wczoraj tędy przesunęła. Miałem wrażenie, jak gdybym się znajdował w nieprzewietrzonej sali szpitalnej, przepełnionej ludźmi chorymi na ospę. Nie było to urojenie, gdyż i Halef zauważył to samo, Anglik zaś zły wietrzył nosem obrzękłym w leżącej ciężko atmosferze.
Tu i owdzie prześcignęliśmy starego pielgrzyma, który dążył do Kerbeli, aby się tam dać pochować i pozostał w drodze ze znużenia, lub grupę wspólników, którzy wpakowali kilka trupów na biednego muła; zwierzę szło naprzód, postępując i dysząc ciężko, obok kroczyli ludzie z pozatykanymi nosami, a od całego orszaku płynął ku nam oddech śmierci i zgnilizny.
Przy drodze siedział żebrak; był całkiem nagi z wyjątkiem przepaski na biodrach. Boleści swej z powodu zamordowania Hosseina dał on wyraz w sposób wprost wstrętny. Uda i ramiona jego były przebite ostrymi nożami, a w przedramiona, łydki, szyję, nos, szczękę i wargi powbijane calowe gwoździe. Z bioder i z brzucha aż po biodra zwisały, zaczepione o ciało, żelazne haki z dużymi ciężarkami. Wszystkie inne części ciała nakłóte były igłami; na gładko wygolonej głowie powycinał sobie ten człowiek podłużne pasy, a każdy palec u rąk i nóg przebił drewnianym kołkiem. Wogóle nie widziałem na całem jego ciele ani jednego miejsca choćby wielkości halerza, boleśnie niezranionego. Podniósł się za naszem zbliżeniem, a wraz z nim chmara much i komarów, pokrywających go od stóp do głów. Widok tego indywidyum był okropny!
— Dirigha Allah, waj Mohammed! Dirigha Hassan, Hossein! — skrzeczał głosem ohydnym i wyciągał do nas, żebrząc, obie ręce.
Widziałem w Indyach pokutników, zadających sobie bajeczne cierpienia i współczułem z nimi, natomiast temu fanatycznemu głupcowi, doprawdy, chętniej byłbym dał w twarz, niż jałmużnę. Obok wstrętu, jakim napawał mnie jego widok, nie mogłem też znieść głupoty, powodującej takie straszne męczarnie dla uczczenia rocznicy śmierci grzesznego przecież tylko człowieka. Nadto uważa się jeszcze taki głupiec za świętego, który ma po śmierci w raju zapewnioną najwyższą rangę, a tu na ziemi prawo nietylko do obfitej jałmużny, lecz także do czci najpokorniejszej.

Hassan Ardżir Mirza rzucił mu złotego tomana.
— Hasgadag Allah — Niech ci Bóg błogosławi! — zawołał żebrak, wznosząc ręce, jak kapłan.
Lindsay sięgnął do kieszeni i dał mu gersza, czyli dziesięciopiastrówkę.
— Subhalan Allah! — Bóg łaskaw! — rzekł teraz potwór nie tak uprzejmie, wymieniając już Allaha, nie Lindsaya, jako ofiarodawcę.
Ja wydobyłem piastra i rzuciłem mu pod nogi. Szyicki święty przybrał wyraz zdumienia, potem zaś wielkiego gniewu.
— Azdar — skąpiec! — zawołał, a potem dodał z giestem wstrętu i z nadzwyczajnym pośpiechem: — Azdari, pendż azdarani, deh azdarani, hezar azdarani, lek azdarani — jesteś skąpiec, jesteś tak, jak pięciu skąpców, dziesięciu skąpców, stu skąpców, tysiąc skąpców, dziesięć tysięcy skąpców!
Podeptał mego piastra nogami, plunął nań i wogóle objawiał wściekłość, która mogłaby nawet być groźną w innych warunkach.
— Zihdi, co znaczy azdar? — spytał Halef.
— Skąpiec.
— Allah’l Allah! A co znaczy głupiec?
— Bizaman.
— A ordynarny gbur?
— Dżaf.
Mały hadżi obrócił się do Persa, skierował ku niemu wyprostowaną do góry dłoń, otarł ją o nogę, co jest uważane za największą obelgę i zawołał:
— Bizaman, dżaf, dżaf!
Na te słowa otwarły się oratorskie upusty Szyity z taką gwałtownością, że daliśmy czemprędzej drapaka. „Święty męczennik“ posiadał zapas przezwisk i drastycznych wyrazów, których oddać niepodobna. Ugięliśmy się pod jego przewagą i pojechaliśmy dalej.
Powietrze, w którem poruszaliśmy się, nie poprawiło się dotąd. Ślady karawany mogliśmy wyraźnie rozpoznać, a daleko z boku wskazywały liczne odciski kopyt końskich, że eskorta wojskowa, dodawana karawanie z Bagdadu dla obrony przed rozbójnikami, trzymała się od niej w podyktowanem przezornością oddaleniu, z powodu wyziewów, zalatujących od trumien.
Radziłem Hassanowi zejść z drogi karawanowej i jechać dalej równolegle z jej kierunkiem, ale w dostatecznej od niej odległości. Nie przystał na to, ponieważ podróżować w „tchnieniu umarłych“ uważa się za wielką zasługę pielgrzyma. Zdobyłem na szczęście tyle, że doszedłszy do chanu, w którym zatrzymała się karawana, nie nocowaliśmy tam, lecz rozłożyliśmy się obozem zdaleka w szerokim kanale.
Znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej i nie wolno nam było wydalać się z obozu. Zanim poszliśmy spać, postanowiono wyprzedzić jutro karawanę w pośpiesznym pochodzie, dostać się do Hilli i przenocować pod „wieżą Babel“. Potem chciał Hassan Ardżir puścić obok siebie karawanę trupów, aby ją znów na stępnie doścignąć, my tymczasem mieliśmy oczekiwać ich powrotu.
Byłem znużony i czułem głuchy, świdrujący ból w głowie, pomimo że dawniej nigdy nie cierpiałem na ból głowy. Wyglądało tak, jak gdyby napadała mię febra; zażyłem więc proszek chininy, której kupiłem sobie razem z kilku innymi, koniecznymi w podróży lekarstwami. Pomimo znużenia długo się nie mogłem uspokoić, a kiedy wreszcie zasnąłem, zaczęły mię trapić brzydkie sny i co chwila mnie budziły. Raz wydało mi się, że słyszę przytłumiony tętent konia, ale że leżałem w półśnie, myślałem przeto, że to marzenie senne.
Wreszcie spędził mię niepokój z posłania. Wyszedłem przed namiot. Dzień już szarzeć zaczynał, na wschodzie się już rozjaśniało, a w owych okolicach w krótkim czasie robi się całkiem jasno. Rozejrzałem się dokoła i zauważyłem na wschodzie punkt, który się dość prędko powiększał. Już we dwie minuty mogłem rozpoznać szybko zbliżającego się jeźdźca. Był to mirza Selim aga. Z konia jego buchała para, kiedy zeń zeskoczył, on zaś sam był widocznie bardzo zakłopotany moim widokiem. Pozdrowił mnie krótko, przywiązał konia i chciał mnie minąć.
— Gdzie byłeś? — zapytałem zwięźle, ale bez niechęci w głosie.
— Co ciebie to obchodzi! — odpowiedział.
— Nawet bardzo. Ludzie, którzy podróżują w tak niebezpiecznej okolicy, winni sobie dawać wyjaśnienia.
— Przyprowadziłem mego konia.
— Gdzie był?
— Oderwał się i uciekł.
Przystąpiłem do konia i zbadałem sznur.
— Te pęta; się nie urwały.
— Węzeł się rozwiązał.
— Podziękuj Allahowi, jeżeli węzeł, który kiedyś zrobią dokoła twej szyi, także nie będzie mocniejszy!
Chciałem się od niego odwrócić, on jednak przystąpił tuż do mnie i zapytał:

Tu zatem leżała »Zwycięska«, blada jak śmierć.
— Co ty mówisz? Jak to pojmujesz? Nie rozumiem ciebie!

— To pomyśl nad tem!
— Stój, nie wolno ci odejść; musisz mi powiedzieć, do czego zmierzały twoje słowa!
— Chciałem ci przypomnieć cmentarz angielski w Bagdadzie.
Pobladł trochę, ale tak się trzymał na wodzy, że zdołał odpowiedzieć spokojnie:
— Cmentarz angielski? Nic nie mam z nim wspólnego. Nie jestem Inglis. Ale mówiłeś o sznurze na mojej szyi. Zresztą skończyłem z tobą. Powiem o tem Hassanowi Ardżir Mirzy. On cię pouczy, jak masz ze mną postępować!
— Powiedz mu, lub nie; wszystko mi jedno. Będę cię w każdym wypadku tak traktował, jak na to zasłużysz.
Głośna rozmowa nasza zbudziła śpiących. Przygotowano wszystko do drogi, i ruszyliśmy w tempie kuryerskiem. Widziałem, jak Selim aga rozmawiał żywo z Hassanem, poczem ten drugi zatrzymał się przy mnie.
— Emirze, czy pozwolisz mi pomówić ze sobą o Selimie? — zapytał.
— Tak.
— Ty go nie lubisz?
— Nie.
— Ale mógłbyś go przynajmniej nie obrażać!
— On przyjął obrazę, nie broniąc się wcale, nie popełniłem zatem nic niesprawiedliwego.
— Czy to, że komuś koń ucieknie, jest dostatecznym powodem do tego, żeby być powieszonym?
— Nie. Ale powodem do powieszenia może być to, że ktoś odjeżdża, aby się porozumiewać z ludźmi, którzy mają napaść na jego towarzyszy.
— Emirze, zauważyłem już, że dusza twoja jest chora, a ciało znużone, dlatego oko twoje wszystko teraz widzi czarno, a mowa twoja gorzka, jak lekarstwo z aloesu. Wyzdrowiejesz i uznasz swój błąd, bo sąd twój nie był nigdy niesłusznym, odkąd ciebie znam. Selim był mi wierny od wielu lat i zostanie takim, dopóki go Allah z ziemi nie odwoła.
— A jego zakradanie się na cmentarz angielski?
— To był przypadek; opowiedział mi go przedtem. Wieczór był piękny, więc wyszedł się przejść i zbliżył się aż do cmentarza, nie wiedząc, że tam są ludzie. Byli to spokojni podróżni, którzy opowiadali o rozbójnikach; była więc także mowa o łupie. Powiedziałem ci już, że mię to z tropu nie zbije.
— Czy sądzisz istotnie, że mu koń dzisiaj uciekł?
— Nie wątpię o tem.
— A czy myślisz, że Selim aga jest człowiekiem zdolnym znaleźć w ciemności zbiegłego konia?
— Czemu nie?
— Nawet, jeźliby uciekł daleko? Zwierzę całe było okryte pianą i potem.
— Zmęczył je bardzo za karę. Proszę cię, żebyś sądził go lepiej, niż dotąd!
— Chętnie to zrobię, jeżeli on postara się o to, żeby działać mniej skrycie, niż dotąd.
— Nakażę mu to. Ale pamiętaj, że człowiek się myli, a tylko Allah jest wszechwiedzący!
Tem napomnieniem zakończył rozmowę.
Co miałem, albo raczej, co mogłem uczynić? Byłem najzupełniej przekonany, że ten Selim knuje jakieś łajdactwo; byłem przekonany, że schodził się dzisiejszej nocy z tymi ludźmi, z którymi mówił na cmentarzu angielskim. Jak jednak miałem to udowodnić? Byłem osłabiony; zdawało mi się, że kości moje straciły szpik i stały się puste, a głowa jest wielkim bębnem, na którym ktoś głucho wybębnia. Czułem, że siła mej woli znikała zwolna, że obojętniałem wobec rzeczy, które w innych warunkach wyzywałyby wprost całą moją zdolność do czynu. Dlatego też przyjąłem spokojnie prośbę Hassana, wyglądającą raczej na skarcenie, niż uznanie i przedsięwziąłem sobie tylko mieć się po cichu na baczności, o ile to będzie możliwe.
Konie niosły nas rączo przez równinę i niebawem zaczęła się powiększać liczba pielgrzymów, których mijaliśmy w drodze. „Odeurs sans parfum“ stawały się coraz bardziej nieznośne, a w południe ujrzeliśmy długą linię karawany, wynurzającą się ponad widnokrąg.
— Czy objedziemy ich dokoła? — spytałem.
— Tak — odrzekł Hassan i na znak jego skręcił przewodnik na bok, aby sprowadzić nas ze śladów karawany.
Niebawem znaleźliśmy się na wolnem polu, a powietrze stało się czystsze, tak, że oddychaliśmy niem z rozkoszą. Szybka jazda byłaby mi się podobała, gdyby nie to, że zamykało nam drogę mnóstwo rowów i kanałów. Przy moim bólu głowy sprawiały mi przejścia przez te przeszkody niemałą mękę i szczęśliw byłem, kiedy zsiedliśmy z koni w południe, aby przeczekać największy skwar.
— Zihdi — rzekł Halef, który mi się ciągle przypatrywał — twoje oblicze szare, a oczy mają pierścienie; czy ci bardzo niedobrze?
— Tylko ból głowy mi dolega. Daj mi wody z pęcherza i flaszkę z octem!
— Chciałbym, żebym mógł ten ból przejąć do mojej głowy!
Poczciwy Halef! Nie przeczuwał, co także jego czekało. Gdyby mój Rih nie był koniem tak doskonałym, nie wytrzymałbym tej jazdy i musiałbym się wstydzić starej „aloe“, jadącej, jak czikosz węgierski, o co nie posądziłbym był nigdy tej perskiej bogini wdzięków.
Wreszcie ujrzeliśmy przed sobą późno już po południu po prawej stronie wynurzającą się ruinę El Himaar, odległą o przeszło pół mili od miasta Hilli. Niebawem ukazał się stojący przed El Mudżellibeh łańcuch wzgórz, a dalej na południe miejscowość Amran Ibn Ali. Przez ogrody Hilli, położone po lewej stronie Eufratu, dostaliśmy się czółnowym mostem, bardzo niepewnym, do miasteczka. Słynie ono z owadów i robactwa, z bezgranicznej nawet jak na Wschód nieczystości i ze swoich, do szaleństwa fanatycznych mieszkańców. Zatrzymaliśmy się tam tylko przez taki czas, jakiego było potrzeba do sumarycznego zaspokojenia z pół kopy żebraków i pośpieszyliśmy dalej ku Birs Nimrud[89], ku wieży babilońskiej, położonej o półtrzeciej godziny drogi od Hilli. Ponieważ to miasto zajmuje mniej więcej środek całego obszaru ruin, można więc sobie wyrobić pojęcie o ogromie starożytnego Babilonu.
Słońce chyliło się już ku horyzontowi, kiedy przed nami zarysowała się Birs Nimrud obok zwalisk Ibrahim Chalil, otoczona bagnami i pustynią. Ruiny wieży mają dzisiaj może z pięćdziesiąt metrów wysokości, a na jej szczycie widać jeden tylko trzon słupa, dominujący z dziesięć metrów ponad otoczeniem. Jest to jedyny, jeszcze prosto stojący, szczątek „matki miast“, jak Babilon nazywano, ale i on już przecięty jest przez środek głęboką rysą.
Zatrzymaliśmy się u stóp ruiny, a gdy inni przygotowywali coś do wieczerzy, wyszedłem na platformę, żeby rzucić okiem na okolicę. Stałem tu na górze samotny. Słońce dosięgło już horyzontu, promienie jego żegnały się z gruzami zapadłego, olbrzymiego miasta.
Czem był ów Babilon?
Położony nad Eufratem i przedzielony nim na dwie części, miał wedle Herodota w obwodzie 480 stadyów, czyli szesnaście mil. Otaczał go mur, gruby na pięćdziesiąt, a wysoki na 200 łokci, opatrzony w pewnych odstępach obronemi wieżami i oblany ponadto głębokim, wodą napełnionym rowem. Sto bram z bronzu prowadziło przez ten mur do miasta, a od każdej bramy szła droga do przeciwległej tak, że Babilon podzielony był na równe czworoboki. Trzy i czteropiętrowe domy zbudowane były z cegły, spajanej ziemną żywicą. Budynki miały wspaniałe fasady i oddzielone były od siebie wolnymi odstępami. Morze domów przerywały miłe dla oka wolne place i wspaniałe ogrody, w których mogły się przechadzać dwa miliony mieszkańców.
Oba brzegi rzeki obejmowały także wysokie mury, a przez bramy w nich umieszczone, zamykane na noc, musiało się schodzić, jeśli się chciało dostać statkiem z jednego brzegu na drugi. Oprócz tego unosił się nad rzeką wspaniały most, trzydzieści stóp szeroki, długi zaś wedle Strabona na jedno stadyum, a wedle Diodora na ćwierć godziny drogi. Dach tego mostu można było zdejmować. Aby przy budowie tego mostu odprowadzić wody rzeki, wykopano na zachód od miasta jezioro, które miało dwanaście mil w obwodzie, a siedmdziesiąt pięć stóp głębokości; do tego jeziora spuszczono Eufrat. Zachowano je na później; spływały doń wody z wylewów, ono tworzyło olbrzymi zbiornik, z którego w czasie wielkiej posuchy zapomocą śluz nawadniano okoliczne pola.
Na obu końcach mostu stały dwa duże pałace, połączone kurytarzem, przekopanym pod Eufratem podobnie, jak np. tunel pod Tamizą. Najwybitniejszymi gmachami były: stary zamek królewski, który miał milę w obwodzie, nowy pałac, otoczony potrójnym murem i ozdobiony niezliczonemi rzeźbami, a wkońcu ogrody Semiramidy. Zajmowały one obszar 160.000 stóp kwadratowych, a otaczał je mur, gruby na 22 stóp. Na wielkich, sklepionych, łukach wznosiły się amfiteatralnie założone terasy, na które wchodziło się po schodach, 10 stóp szerokich. Platformy tych terasów, wykładane były 16 stóp długiemi, a 4 stopy szerokiemi, kamiennemi płytami, nie przepuszczającemi wody. Na tych kamieniach leżała gruba warstwa trzciny, zmieszanej z kitem, potem dwa rzędy cegieł, spojonych żywicą, a to wszystko pokryte było ołowiem, na który narzucono tak grubą warstwę najlepszej ziemi ogrodowej, że najtęższe drzewa mogły w niej swobodnie zapuścić korzenie. Na najwyższej terasie znajdowała się studnia, która wsysała z Eufratu dostateczną ilość wody do zwilżania i użyźniania ogrodów. W halach każdej terasy urządzono wspaniałe, iluminowane w nocy, sale ogrodowe, w których można się było rozkoszować wspaniałą wonią roślin i widokiem na miasto i jego otoczenie.
Najważniejszą budowlą Babilonu była wieża Baala, o której mówi biblia (1 ks. Mojż. 11). Pismo św. nie podaje dokładnie jej wysokości, powiada tylko, że „szczyt jej dosięga nieba“. Według talmudystów miała wieża 70 mil, według podań wschodnich 10.000 sążni, a według jeszcze innych podań 25.000 stóp wysokości, budowało ją zaś milion ludzi przez lat dwanaście. To oczywiście przesada. Prawdą jest istotnie, że ze środka ogromnej świątyni Baala wznosiła się wieża, której podstawa miała około tysiąca kroków w obwodzie; wysokość zaś jej wynosiła 6—8000 stóp. Składała się z ośmiu piętrzących się nad sobą kondygnacyi, z których każda, im była wyższa, tem mniejszą miała podstawę. Prowadzącymi ośm razy dokoła wieży schodami wchodziło się na szczyt budowli. Każde piętro posiadało wielkie sklepione hale, komnaty i pokoje, a w nich posągi, stoły, krzesła i naczynia ze szczerego złota. Na najniższem piętrze stał posąg Baala, który ważył tysiąc babilońskich talentów, na najwyższem zaś znajdowało się obserwatoryum, z którego astronomowie i astrologowie robili swoje spostrzeżenia. Kserkses ograbił wieżę ze skarbów, które wedle Diodora przedstawiały wartość 6300 talentów[90] w złocie.
Nadto opowiada mit wschodni, że we wieży znajdowała się studnia, która głębokością dorównywała wysokości wieży. W tej studni zawieszeni są łańcuchami za nogi upadli aniołowie Warud i Marud, na dnie zaś kryje się rozwiązanie wszelkich czarów.
To był Babilon. A teraz...!
Tu, pod Birs Nimrud, przeniosłem się myślą do ojczyzny, do izby zacisznej z otwartą biblią na stole. Ileż razy czytałem proroctwo Jeremiasza, które jak głos trąb zabrzmiało nad osądzonem przez Boga Sinear! Nad wodami Babilonu, nad brzegami Eufratu i jezior siedzieli bezdomni synowie Abrahama. Ich psałterze i harfy wisiały milczące na wierzbach, a z ócz płynęły im łzy na znak pokuty za grzechy. A jeśli która z harf zagrała, to wydawała z siebie tony tęsknoty za miastem ze świątynią Jehowy, a pieśń żałosna kończyła się słowami: „Podnoszę oczy moje ku górom, z których mi pomoc nadejdzie“. A Pan wysłuchał tych modłów. Zabrzmiał potężny głos Jeromijaha z Anathot, którego zwiemy Jeremiaszem, a lud rozpłakany słuchał jego słów:
„Oto jest słowo Pana przeciwko Babilonowi i krainie Chaldeów: Nadciąga z północy naród, który kraj ich zamieni w pustynię; ma on łuk i tarczę, a jest okrutny i niemiłosierny; krzyk jego jest jako szum morza. Umykajcie z Babilonu, aby każdy ocalił duszę, bowiem w kraju rozbrzmiewa krzyk wojenny i wielkie narzekanie. Przeto rzecze Pan Sabaot: Patrz, ciężko nawiedzę króla Babilonu; zbrójcie się przeciwko Babilonowi, radujcie się nad nim, dookoła bowiem twierdze jego upadły, a mury zostały zgruchotane. Spadnijcie na nich, otwórzcie ich śpichrze, wyduście wszystkie ich woły, oblegnijcie ich i nie pozwólcie umknąć nikomu. Postąpił Babilon wbrew Panu, dlatego niechaj polegną jego mężowie i w tym samym czasie zginą jego wojownicy. Niechaj miecz przyjdzie na Babilon i jego książąt, na wróżbitów i na mocnych, na konie i wozy i na pospólstwo jego. Jako Bóg zniszczył Sodomę i Gomorę, tak niechaj Babilon zmieni się w kupę kamieni, a jego miejsce w pustynię“.
Stojąc teraz w górze na ruinie, mogłem się przypatrzyć, w jaki straszny sposób spełniło się słowo Pana. Na czele 600.000 wojowników pieszych, 120.000 jeźdźców i 1000 wozów z kosami, nie licząc już tysięcy jeźdźców na wielbłądach, nadciągnął Cyrus i zdobył miasto mimo jego obronnej pozycyi i mimo, że zaopatrzyło się w żywność na lat 20. Potem kazał Daryusz Hystaspes zburzyć mury, a Kserkses ogołocił je ze skarbów. Kiedy Aleksander Wielki wszedł do Babilonu, chciał wieżę odnowić; do samego uprzątnięcia gruzów wynajął 10.000 robotników, lecz plan ten musiano porzucić z powodu nagłej śmierci Aleksandra. Odtąd rozpadało się miasto w gruzy coraz bardziej tak, że dzisiaj zeń już nic nie widać, prócz chaosu zwietrzałych cegieł, w którym nawet bystre oko badacza nie może się dobrze rozeznać.
Na prawo od wieży widziałem drogę, wiodącą do Kerbeli, a na lewo drogę do Meszhed Ali. Wprost na północ leżała Thamasya, a poza zachodniemi ruinami wału dżebel Menawieh. Pozostałbym był tu jeszcze chętnie na górze, ale słońce już zaszło, a krótkie trwanie zmroku spędziło mię na dół do towarzyszy.
Rozbito namiot dla kobiet, poczem wszyscy pokładli się już na spoczynek prócz Lindsaya i Halefa. Drugi chciał mnie jeszcze obsłużyć, pierwszy miał zaś zamiar porozumieć się co do zarządzeń na najbliższe dni. Odłożyłem to do następnego ranka, owinąłem się kocem i starałem się zasnąć. Nie udało się, gdyż gorączkowe podniecenie dozwoliło zaledwie na przerywany ustawicznie półsen, który nie pokrzepił mnie, lecz znużył raczej.
Nad ranem trzęsły mną silne dreszcze, przeplatane przelotnymi napadami gorączki, osobliwy ból przebiegał mi wszystkie członki, a mimo ciemności miałem wrażenie, jak gdyby otoczenie kręciło się dokoła mnie nakształt karuzelu. Myślałem, że to febra, która niebawem ustąpi, wziąłem jeszcze szczyptę chininy i popadłem w stan, który podobny był raczej do odrętwienia, niż do snu.
Gdy się obudziłem, panował już ożywiony ruch dokoła mnie. Była już, co mię mocno zdziwiło, dziewiąta godzina. Właśnie przechodziła koło nas karawana umarłych, podzielona od Hilli począwszy na dwie części; jedna z nich dążyła do Kerbeli, a druga do Nedżef Ali. Halef podał mi daktyle i wodę; napiłem się trochę, ale jeść nic nie mogłem. Znajdowałem się w stanie, podobnym do tego, jaki następuje po przepiciu się. Znałem go bardzo dobrze, gdyż jako student podlegałem niejednego dnia rano niestety temu wysoce elegijnemu nastrojowi, który opisuje twórca pieśni „Gaudeamus“.
Wytężyłem wszystkie siły, aby ten stan opanować, co na razie przynajmniej udało mi się jako tako. Mogłem więc rozmówić się z Hassanem Ardżir Mirzą, który chciał puścić się w dalszą podróż, skoro tylko minie nas większa część opóźnionych pielgrzymów. Prosiłem go usilnie, by się miał na baczności i broń trzymał wciąż w pogotowiu. Zgodził się na to z lekkim uśmiechem i przyrzekł 15. lub 16. moharremu być znowu na tem miejscu z powrotem. Wyruszył koło południa. Przed rozstaniem się skinęła na mnie Benda, gdy siedziała już na wielbłądzie.
— Emirze, wiem, że się jeszcze zobaczymy — rzekła — mimo, że masz wielkie obawy. Pragnę cię jednakże uspokoić, dlatego spełnij mi jedną prośbę: pożycz mi swego sztyletu aż do mojego powrotu.
— Oto go masz!
Był to szambijah, darowany mi przez Eslaha el Mahem w zamian za mój sztylet i nosił na klindze napis: „Tylko po zwycięstwie do pochwy“. Wiedziałem, że ta dzielna dziewczyna nie zawaha się użyć go na wypadek koniecznej obrony.
Wreszcie także Selim aga rzucił mi kilka wrogo niemal brzmiących słów pożegnania, i mała kawalkada odjechała.
Patrzyliśmy za nią, dopóki nie zniknęła nam z oczu. Na tem wyczerpały się moje siły, co Halef prędzej widocznie zauważył odemnie.
— Zihdi, wszak ty się chwiejesz! — zawołał. — Twarz twoja jest szkarłatna. Pokaż język!
Uczyniłem to.
— Całkiem siny, zihdi; masz złą izitmę[91]. Zażyj lekarstwo i połóż się.
Istotnie musiałem przynajmniej usiąść, gdyż dostałem zawrotu głowy i nie mogłem stać dłużej. Teraz zacząłem się już naprawdę obawiać. Napiłem się wody z octem i zrobiłem sobie okład z octu na głowę.
— Master — rzekł Lindsay — nie moglibyście teraz poszukać razem ze mną miejsca do kopania?
— Nie, nie mogę.
— W takim razie ja zostaję także tutaj.
— To niepotrzebne. Mam febrę, co się zdarza często w podróżach; Halef jest przy mnie. Możecie iść, jednakże nie daleko, gdyż, jeśli traficie na Szyitów, nie ręczę za nic.
Anglik odszedł ze swymi ludźmi, ja zaś zamknąłem oczy. Halef siedział tuż obok, aby skrapiać octem mój okład. Nie wiem, jak długo tak leżałem, kiedy nagle usłyszałem kroki w pobliżu, a zaraz potem szorstkie pytanie:
— Kto wy jesteście?
Otworzyłem oczy. Przed nami stało trzech dobrze uzbrojonych Arabów, których koni nigdzie widać nie było. Były to postacie dzikie, o twarzach zuchwałych, po których nie można się było spodziewać niczego dobrego.
— Obcy — odrzekł Halef.
— Więc nie jesteście Szyitami? Z jakiego szczepu pochodzicie?
— Przybywamy z daleka, z tamtej strony Egiptu i należymy do szczepów Mugharibeh[92]. Czemu o to pytasz?
— Ty może jesteś Mugharibeh; ale ten drugi jest Frankiem. Czemu nie wstaje?
— On jest chory; ma febrę.
— Gdzie tamci, którzy byli tu z wami?
— Poszli do Kerbeli.
— Czy i ten drugi Frank, który był z wami?
— Jest tu w pobliżu ze swymi ludźmi.
— Czyj jest ten kary?
— Tego effendi.
— Dajcie jego i broń waszą.
Przystąpił do konia i ujął go za cugle. To okazało się najlepszym środkiem na febrę, gdyż zniknęła w tej chwili i nagle znalazłem się na nogach.
— Stać! Pomówcie najpierw ze mną! Kto konia dotknie, dostanie kulą!
Przybyły cofnął się pośpiesznie, spozierając trwożliwie na rewolwer, wyciągnięty ku sobie. Tu w pobliżu takiego miasta, jak Bagdad, poznał już chyba ten rodzaj broni i musiał się jej bać.
— Żartuję tylko — powiedział.
— Żartuj z kim chcesz, tylko nie z nami! Czego chcesz tutaj?
— Zobaczyłem was i myślałem, że wam się, na co przydam.
— Gdzie macie konie? — Nie mamy wcale.
— Kłamiesz! Widzę po fałdach na twojem ubraniu, że jeździsz konno. Skąd wiesz, że znajdują się tu dwaj Frankowie?
— Słyszałem od pielgrzymów, co was spotkali.
— Znowu kłamiesz. Nie mówiliśmy żadnemu pielgrzymowi, kim jesteśmy.
— Jeżeli nam nie wierzysz, to odejdziemy.
Odeszli, patrząc łakomie na naszą broń i konie i zniknęli poza kupą rumowiska.
— Halefie, odpowiedziałeś mu bardzo niemądrze — rzekłem. — Chodźmy się przekonać, czy się rzeczywiście oddalą.
Udaliśmy się za obcymi, ale bardzo powoli, gdy bowiem ustąpił mój gniew, przyszła na mnie znowu bezsilność, a przed oczyma tak mi jęło wirować, że rozpoznawałem zaledwie najbliższe przedmioty.
— Czy widzisz ich? — zapytałem, przyszedłszy na rumowisko.
— Tak, tam biegną do swoich koni.
— Ile tych koni?
— Trzy! Czy sam tego nie widzisz?
— Nie; mam zawrót głowy.
— Teraz ich dosiedli i jadą cwałem. Stój! Allah’l Allah! Tam dalej cały oddział, który czeka na nich, jak się zdaje.
— Arabowie?
— Nie mogę rozpoznać; za daleko.
— Pobiegnij i przynieś lunetę!
Gdy Halef pobiegł do konia, starałem się przypomnieć sobie, gdzie słyszałem już głos Araba, który do nas przemówił. Ten szorstki, chrapliwy głos znałem na pewno. Wtem wrócił Halef i podał mi lunetę, ale przed moimi oczyma leżała krwawa, wirująca mgła i Halef musiał się podjąć obserwacyi. Trwało czas jakiś, zanim się zoryentował w użyciu lunety, poczem nagle zawołał:
— To Persowie!
— Ah! Czy możesz twarze rozpoznać?
— Nie. Teraz dobiegli do nich tamci i odjeżdżają wszyscy razem.
— Bardzo prędko i na zachód, prawda?
Halef potwierdził mój domysł, a ja wziąłem do rąk lunetę; zawrót już przeszedł.
— Halefie! — rzekłem — ci Persowie, to prześladowcy Hassana Ardżir Mirzy, Selim aga jest z nimi w zmowie. Wczoraj w nocy jeździł do nich, by im powiedzieć, że się rozłączamy tu, koło Birs Nimrud. Wysłali tutaj tych trzech, by się dowiedzieć, czy Hassan Ardżir już wyruszył, a teraz pośpieszą, aby nań napaść, zanim się dostanie w pobliże Kerbeli.
— Zihdi, to straszne! Dalej za nimi!
— To się rozumie. Przygotuj konie!
— Może zawołać Anglika? Widziałem, że poszedł w kierunku miejscowości, którą nazwałeś Ibrahim Chalil.
— Musimy się obejść bez niego, bo stracilibyśmy czasu zbyt wiele. Śpiesz się!
Podniosłem lunetę i ujrzałem dokładnie, jak oddział pognał na zachód. Potem wyrwałem kartkę z notatki i napisałem kilka wierszy, aby zawiadomić Anglika o tem, co zaszło i o moim zamiarze. Kadziłem mu opuścić Birs Nimrud i oczekiwać naszego powrotu nad kanałem Anana, ponieważ tutaj byliby go napadli rozbójnicy, gdyby mi się było nie udało nie dopuścić do tego. Wetknąłem tę kartkę w ten sposób w ceglany gruz, że ją Lindsay dostrzec musiał zaraz po powrocie. Potem dosiedliśmy koni i popędziliśmy z tego miejsca.
To prawie nie do uwierzenia, jaką władzę duch posiada nad ciałem. Nudności ustąpiły mi całkiem, głowę miałem zimną i wzrok niezamącony. Dostaliśmy się na drogę pielgrzymów, mijaliśmy zostających w tyle, którzy łając ustępowali nam z drogi, i przelatywaliśmy obok żebraków, nie zważając na ich błagalne ruchy. Wtem okropna scena przedstawiła się naszym oczom. Nadjechaliśmy na miejsce, gdzie leżał muł, który padł ze zmęczenia; obok niego męczyło się dwu ludzi, owijając na pół zgniłe zwłoki w koc pilśniowy, z którego były wypadły. Fetor był straszny; porwała mnie nieopisana odraza, schwyciła wnętrze moje, jak w śruby! zgoła nie mogłem jej przezwyciężyć.
— Zihdi, jak ty wyglądasz! — krzyknął Halef i pochwycił konia mego za cugle. — Wstrzymaj się, bo spadniesz na ziemię!
— Naprzód!
— Nie! Stój! Oczy masz w słup, jak obłąkany; chwiejesz się!
— Naprzód, naprzód... — Chciałem wyrzec głośniej te dwu wyrazy, ale sam ich nie usłyszałem, nie wydobyłem ich, bąkając tylko coś niezrozumiałego. Mimo to popędzałem konia. Ale nie trwało to długo, gdyż naraz porwało mię, jak gdybym zażył najsilniejszy środek wymiotny; musiałem poddać się nieodpartemu podrażnieniu wewnętrznemu i zatrzymać się. Ujrzawszy śliniasto-żółciowy skład wydzieliny i uwzględniwszy przytem okoliczność, że nie doznałem żadnego bólu w brzuchu, przeraziłem się śmiertelnie.
— Halefie, odjeżdżaj! Porzuć mnie!
— Porzucić? Czemu! — zapytał przestraszony.
— Mam... dżumą!
— Dżumę! Allah kerim! Prawda to, zihdi?
— Tak. Myślałem, że to febra, ale teraz widzę, że to dżuma.
— El taun, el jumurdżak! — zaraza! Allah w’ Allah, to straszne, to okropne!
— Tak. Odejdź; odszukaj Anglika! On zajmie się tobą; bądzie albo koło Birs Nimrud, albo nad kanałem Anana.
Dobyłem tych słów, jąkając się, Halef jednak zamiast dać się odpądzić, ujął mnie za rozpaloną rękę.
— Zihdi — rzekł — czy sądzisz, że cię porzucę?
— Idź precz!
— Nie! Niech mnie pochłonie klątwa Allaha, jeśli cię opuszczę. Na twoich zębach leży rdza ciemna, a twój język się jąka. Tak, to jest dżuma, ale ja się jej nie boję. Któż ma być przy moim zihdim, kiedy on cierpi? Kto ma go pobłogosławić, jeżeli umrze? Effendi, o mój effendi, dusza moja szlocha, a oko płacze! Chodź, trzymaj się dobrze siodła! Wyszukamy miejsce, gdzie będę cię mógł pielęgnować.
— Czy chcesz to zrobić istotnie, wierny mój Halefie?
— Na Allaha, panie! Nie odstąpią cię!
— O, tego ci nie zapomną. Może się jeszcze utrzymam. Dalej za Persami!
— Zihdi, to już niemożliwe!
— Naprzód!
Ścisnąłem konia piętami, a Halef musiał się do mnie zastosować, chcąc nie chcąc. Wnet jednak z konieczności znowu zwolniłem w biegu; zrobiło mi się ponownie ciemno przed oczyma; byłem zmuszony zdać się na Halefa, który też nie tracąc wielu słów, objął przewodnictwo. Każde stąpienie konia działało na mnie, jak uderzenie pięścią w głowę. Nie widziałem, kogośmy spotykali, puściłem cugle koniowi i trzymałem się siodła obydwoma rękami.
Wreszcie po długim, długim czasie dopędziliśmy karawanę. Starałem się rozróżnić poszczególne jej grupy. W ciszy przelatywaliśmy koło nich poprzez piekielne wyziewy zgnilizny, ale nie dostrzegłem tych, których szukaliśmy.
— Nie widziałeś ich, Halefle? — spytałem, kiedy dotarliśmy do czoła karawany.
— Nie.
— W takim razie jedziemy w lewo i w tym samym kierunku z powrotem. Nie mogli zboczyć na prawo. Czy widzisz ptaki nad karawaną umarłych?
— Tak, sępy, panie.
— Szukają ścierwa i wietrzą trupy. Uważaj, czy który dąży na lewo w naszym kierunku! Jestem bezsilny i muszę zdać się na ciebie.
— A jeżeli przyjdzie do walki, panie?
— Wówczas dusza moja przemoże chorobą. Naprzód!
Orszak umarłych zniknął nam z oczu na lewo. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko mógł koń Halefa, pomimo że ja z największym trudem utrzymywałem się w siodle. Wtem wierny hadżi wskazał w górę.
— El bydż, sęp brodaty, tu w górze!
— Leci prosto, czy krąży?
— Krąży.
— Jedź tak, żebyśmy się dostali prosto pod niego. On widzi walkę lub trupy.
Upłynęło z dziesięć minut w bezwzględnej ciszy; przeczuwałem, że zbliża się rozstrzygająca chwila, a że dziś nie byłem zdolny trafić z większego oddalenia, odsunąłem strzelbę, a wziąłem do rąk i sztuciec. Zauważyłem przy tem, jak bardzo zesłabłem: ciężka dwururka, którą kierowałem pierwej z łatwością jedną ręką, ważyła teraz cetnary.
— Zihdi, tu leżą trupy! — zawołał Halef, wyciągając rękę przed siebie.
— A żywi są obok?
— Nie.
— Prędko jedźmy tam!
Dostaliśmy się na miejsce, którego widok wrył mi się w pamięć niezatartymi rysami. Daleko od siebie leżało pięć postaci nieruchomo na ziemi. W najwyższem rozdrażnieniu skoczyłem z konia i ukląkłem obok pierwszej. Pulsy biły mi jak młotem, a ręka drżała gwałtownie, kiedy z twarzy leżącego zdejmowałem koniec płaszcza. Był to... Saduk, niemy Saduk, który zbiegł w górach kurdyjskich.
Pośpieszyłem dalej. Oto leżała Alwah, stara, wierna piastunka, trafiona kulą w skroń. W tej samej chwili zawołał Halef przerażony:
— Waj — biada, to żona Persa!
Przyskoczyłem doń. Tak, ona to była, Dżanah, Hassana Ardżir Mirzy duma i szczęście! Ona także zginęła od strzału, a tuż obok niej leżał Hassan z wyciągniętem ramieniem, jak gdyby nawet w śmierci chciał ją trzymać i bronić. Okryty był pyłem i piaskiem, a rany jego świadczyły o straszliwych zapasach. Nawet na rękach były cięcia. Porwany bólem zawołałem:
— Mój Boże, dlaczegóż on mi nie wierzył!
— Tak — rzekł Halef — on sam winien wszystkiemu. Ufał bardziej zdrajcy, niż tobie. Ale tam jeszcze coś leży. Chodź! Zdala od reszty leżała jeszcze postać kobieca na rozoranym kopytami piasku. To była Benda.
— Allah inhal el agha; katelahum. — Niechaj Allah potępi agę; to on ją zabił!
— Nie, Halefie. Czy znasz ten sztylet, który tkwi w jej piersi? Musiałem go jej pożyczyć. Jej ręka trzyma jeszcze rękojeść. Oderwał ją od tamtych; oto ślady nóg jej wleczonych po piasku. Może go zraniła, ale potem sobie zadała śmierć, kiedy nie mogła już bronić się dłużej. Hadżi Halefie Omarze, ja także tu się położę i tu zostanę!
— Zihdi, w nich niema już życia i nie zdołamy ich obudzić, ale ich możemy pomścić!
Nie odpowiedziałem nic na to. Tu zatem leżała „Zwycięzka“ blada, jak śmierć z zamkniętemi oczyma i napół otwartemi ustami, jak gdyby chciała we śnie coś szeptać. Te wspaniałe gwiazdy ócz zgasły na zawsze, z tych ust nie wyjdzie już żaden cieplejszy ton, a zimna stal musiała przerwać bicie tego czystego serca. Leżała przedemną jak przecudny kwiat ludzki, zwiędły w pierwszej chwili rozkwitu. W głowie mię paliło, zbroczona krwią równina leciała dokoła mnie, zdawało mi się, że sam wiruję dookoła własnej osi; ręce, na których wsparłem się, klęcząc, straciły podstawę i obsunąłem się powoli na ziemię. I wydało mi się, że się zapadam coraz to głębiej i głębiej, w mglistą, coraz czarniejszą otchłań. Tu nie było przestanku, nie było końca ani spodu; głębia była bezdenna; z oddalenia milionów mil usłyszałem dolatujący mię głos Halefa:
— Zihdi, o zihdi, zbudź się, abyśmy ich pomścili!
Naraz poczułem, że nie spadałem już dalej; dostałem się na miejsce, gdzie pewnie i silnie się mogłem położyć, gdzie przytrzymało mię dwoje rąk mocnych. Dotknąłem tych rąk, spojrzałem na człowieka, do którego należały i zobaczyłem mnóstwo grubych kropel, spadających na mnie z ócz jego. Chciałem mówić, ale z wielkim trudem zdołałem ledwie wykrztusić:
— Halefie, nie płacz!
— O panie, miałem cię także już za nieżywego, za umarłego z choroby i z bólu. Hamdullilah, ty żyjesz! Wstań! Tam są ich ślady; pójdziemy za mordercami i zabijemy ich! Tak, zabijemy; na Allaha przysięgam!
Potrząsnąłem głową.
— Jestem zmęczony. Daj mi koc pod głowę!
— Nie możesz już jechać, panie?
— Nie.
— Proszę cię, spróbuj!
Wierny towarzysz usiłował zapomocą myśli o zemście pobudzić moją energię, ale bez skutku. Rzucił się więc teraz na ziemię i bił się w czoło pięściami.
— Allah, zniszcz tego nędznika, którego ja schwytać nie mogę! Allah zniszcz i tę dżumę, co memu zihdi zabiera siły! Allah zniszcz... tak Allah il Allah, ja jestem robak, nędzarz, który nic poradzić nie może! Najlepiej będzie, jeśli także tu się położę i umrę!
Teraz ja się ocknąłem.
— Halefie, czy tych zmarłych sęp brodaty ma pożreć?
— Chcesz ich pochować?
— Tak.
— Gdzie i jak?
— Czyż możemy inaczej, jak tutaj w piasku?
To ciężka praca, panie. Ale tego Saduka, który udawał głupiego, aby zgubić swojego pana, tego sępy pożreć powinny. Popatrzę najpierw, czy zmarli mają co z sobą.
Poszukiwania okazały się daremnemi; zabrano im wszystko. Co za bogactwa wpadły w ręce tych zbójów! Dziwnem było, że w zwłokach Bendy zostawiono sztylet. Mordercy obawiali się widocznie rozwierać skostniałej ręki dziewczęcia. Poprosiłem także Halefa, żeby zostawił ostrą stal w sercu umarłej. Nie mógłbym nigdy dotknąć się tej broni.
Zaczęliśmy kopać ziemię, ale nie mieliśmy do tego nic prócz rąk i noży. Szło to bardzo powoli, a w głębokości stopy stała się warstwa piasku tak spoistą, że potrzebaby tygodnia na wybranie otworu w odpowiednich rozmiarach.
— Nie podołamy panie — rzekł Halef. — Co postanawiasz?
— Powrócimy do wieży; to zaledwie dwie godziny jazdy.
— Wallahi, o tem nie pomyślałem! Sprowadzimy Anglika z narzędziami.
— A tymczasem sępy ucztę sobie urządzą!
— Więc sam pojadę, a ty zostaniesz.
— Wpadniesz potem w ręce rabusiów. Osiągnąwszy swój cel najważniejszy, wrócą, jak myślę, do Birs Nimrud, by zabrać naszą broń i konie, których im się będzie zachciewać.
— Zadławię ich!
— Ty sam jeden, tylu?
— Masz słuszność, zihdi. Zresztą nie mogę cię tu zostawić samego, bo jesteś chory.
— Pójdziemy obaj.
— A umarli?
— Włożymy ich na konie, a sami będziemy szli obok.
— Na to jesteś za słaby, panie. Popatrz, jak cię zmęczyło kopanie lekkiego piasku! Nogi ci się trzęsą.
— Będą się trząść, lecz wytrzymają. Chodź!
Władowanie zwłok na konie było robotą zarazem smutną i ciężką. Ponieważ nie posiadaliśmy dość sznurów i rzemieni, musiałem pociąć na kawałki lasso, które mi tak długo w podróżach służyło. Uczyniłem to jednak bez wahania, bo pewnem było, iż ręka, co je tyle razy rzucała, zastygnie za kilka godzin. Przytwierdziliśmy zmarłych w ten sposób, że po dwoje z nich wisiało na każdym koniu; potem wzięliśmy konie za cugle i poszliśmy ku zamierzonemu celowi.
Nie zapomnę nigdy tej drogi. Gdybym nie miał wiernego Halefa przy sobie, padłbym był z dziesięć razy po drodze. Mimo wysiłków zaginały się podemną kolana za każdym krokiem. Musiałem się zatrzymywać w krótkich odstępach, aby zebrać nie nowe siły — to było już niemożliwe — lecz nową energię. Z dwu godzin jazdy zrobiło się więcej. Słońce zapadło. Zamiast konia prowadzić, wisiałem mu prawie u cugli, w ten sposób częścią ciągnął mnie kary, a częścią Halef posuwał.
Wstrzymywało nas także i to, że ostrożnie unikaliśmy wszelkiego spotkania. W końcu dostaliśmy się późnym wieczorem do wieży. Czyż spodziewałem się kiedy, że tu dokonam burzliwego żywota!
Zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu, na którem obozowaliśmy wczoraj wieczorem. Po Angliku ani śladu nie było. Nie było także i kartki; przeczytał ją widocznie i ruszył zaraz za moją wskazówką ku kanałowi Anana. Zdjęliśmy umarłych, przywiązaliśmy konie na długich sznurach i położyliśmy się, dziś bowiem nic innego do roboty nie było.
„Wiem, że się znów zobaczymy“, powiedziała Benda. Tak, to ja zobaczyłem ją znowu! Mimo śmiertelnego znużenia i mimo, że nie mogłem się zdobyć na żadną myśl jaśniejszą, począłem sobie robić srodze gorzkie wyrzuty. Powinienem był z większym naciskiem bronić swego zdania i oprzeć się nieprzezorności Hassana Ardżir Mirzy, choćby przemocą. Jeśli choroba zostawiła mi dość sił do tej gwałtownej jazdy i smutnego powrotu, to potrafiłbym był także tego agę zrobić nieszkodliwym. Przed tym zarzutem nie mogę się do dzisiaj obronić, chociaż od owego czasu upłynęło już niemało lat.
Spędziłem noc bardzo źle. Przy niemal zupełnie normalnej ciepłocie skóry tętno miałem przyśpieszone i nierówne, oddech był krótki i urywany, język gorący i suchy, a wyobraźnię moją dręczyły takie przerażające obrazy i urojenia, że często wołałem Halefa, by się przekonać, co z tego jest złudą, a co rzeczywistością. Co chwila budził mię ze snu ból dolegliwy pod pachami, na szyi i na karku. Wskutek tego stanu, który dlatego tylko opisuję tak obszernie, że wypadki dżumy są u nas bardzo rzadkie, obudziłem się wcześniej od Halefa i zauważyłem, że utworzyły mi się pod pachą bolączki, na karku karbunkuł, a na piersi i wewnętrznej stronie rąk czerwona wysypka. Uważałem teraz swój los za przypieczętowany i obudziłem hadżego.
Halef przeraził się moim widokiem. Poprosiłem go o wodę, a następnie posłałem ku kanałowi, aby odszukał i sprowadził Anglika. Przeszły trzy godziny, dla mnie zaś trzy wieczności, zanim powrócił. Był sam. Szukał długo, lecz nic nie znalazł prócz motyki, obok której widział wiele śladów kopyt końskich, w ten sposób ugrupowanych, że kazały wnosić o odbytej tam walce. Motykę przyniósł; należała do narzędzi, które przyniósł był Lindsay ze sobą. Czyżby go także napadnięto? Nie było jednak śladów zabicia kogoś albo zranienia. Nie mogłem nic przedsięwziąć w tej sprawie, nie będąc zdolnym do chociażby trochę większego wysiłku.
Mój wygląd musiał się pod nieobecność Halefa bardzo pogorszyć, bo widać było po nim zwiększoną o mnie obawę. Prosił też mnie usilnie, żebym wziął lekarstwo. Dobrze, lecz jakie! Chinina, chloroform, salmiak, arszenik, arnika, opium i inne rzeczy, które kupiłem w Bagdadzie, nie mogły mi niestety nic pomóc. Uważałem za najlepsze świeże powietrze, utrzymywanie skóry w czystości za pomocą kąpieli i przecięcie karbunkułu. Ponieważ zaś równocześnie ostrożność nie dozwalała zostawać w tem miejscu, więc zacząłem się z Halefem naradzać, o ile to w moim stanie było możliwe.
Gdzieś w okolicy musiało się przecież znajdować źródło, lub choćby mały strumyczek. Gdy zwróciłem oczy ku wschodowi, przypuszczałem, że tam na południowej granicy ruin najprędzej będzie można znaleźć wodę. Poprosiłem zatem Halefa, by udał się w tym kierunku i przekonał się, czy mój domysł znajdzie potwierdzenie.
Usłużny ten człowiek gotów był zaraz wykonać to polecenie, ale obawiał się nieco zostawić mnie samego. Obawa ta miała wkrótce okazać się aż nadto uzasadnioną. Upłynęło z pół godziny od jego odjazdu, kiedy usłyszałem nagle tętent kilku zbliżających się koni. Odwróciłem się i ujrzałem siedmiu Arabów, z których dwaj wyglądali na zranionych. Między nimi byli i owi trzej, którzy wczoraj rozmawiali tu ze mną. Stropili się na widok trupów i zatrzymali, by się naradzić, poczem podjechali bliżej i otoczyli mnie.
— Teraz — zagadnął mię wczorajszy interlokutor — dasz nam konia i broń.
— Tak, weźcie je sobie! — odrzekłem obojętnie, nie ruszając się z miejsca.
— Gdzie ten drugi, którego teraz tu niema?
— Gdzie ci czterej, na których napadliście wczoraj nad kanałem Anana?
— Dowiesz się, gdy dostaniemy twoje zwierzę i broń. Daj je, ale popatrz na tych sześć flint wymierzonych do ciebie! Jeżeli strzelisz, jesteś zgubiony.
— Wcale nie myślę strzelać. Dam wam chętnie, czego żądacie, gdyż zamiast jednego z was zastrzelić, wolę, że zginiecie wszyscy, jeśli się dotkniecie konia, lub innej mojej własności.
Arab zaśmiał się.
— Te strzelby nie ożyją przeciwko nam!
— Spróbuj!... Masz je!
Podniosłem się z trudem; podałem mu prawą ręką jeden z pistoletów, a lewą rozpiąłem ubranie tak, że mogli zobaczyć moją szyję i piersi. W tejże chwili cofnął Arab wyciągniętą rękę i ruchem, świadczącym o największem przerażeniu, poskoczył do swego konia.
— Liwahihallah — na Boga! — zawołał, rzucając się skokiem pantery na siodło. — On ma dżumę! śmierć! śmierć! Umykajcie wierni, umykajcie co prędzej z tego przeklętego miejsca, bo was zguba dosięgnie!
Pognał precz w największym pośpiechu, a reszta za nim.
Mili synkowie proroka nie pomyśleli w przestrachu o tej nauce Koranu, że wszystko zapisane jest w księdze i że ucieczką nie zdołają uratować się przed czekającem ich przeznaczeniem. Zapomnieli nawet przed przyśpieszonym odjazdem kulę mi w łeb wpakować za to, że nie mogli teraz zabrać mojej własności.
Po upływie nowej pół godziny wrócił Halef z promieniejącem obliczem. Przypuszczenie moje okazało się słusznem; znalazł małe źródlisko, z którego wypływał strumyk, unoszący kryształowe swe wody do Eufratu i porosły po obu brzegach zaroślami. Opowiedziałem Halefowi epizod z Arabami, on zaś gniewał się mocno, że nie był przy tem. Przysięgał, że byłby ich wszystkich powystrzelał.
Zanim opuściliśmy wieżę, należało zmarłym urządzić miejsce wiecznego spoczynku. Do tego dała się dobrze użyć znaleziona motyka. Powlokłem się na zachodnią stronę ruiny. Halef przyniósł zwłoki i wykopał w ścianie gruzów szeroką grotę, co przy podatności materyału nie kosztowało go zbyt wiele trudu. Następnie ułożył zmarłych w postawie siedzącej z wyprostowaną górną częścią ciała i jął otwór zamykać w ten sposób, że ziemia nie dotykała Persa, ani trzech kobiet.

Podczas tej roboty siedziałem naprzeciw groty i wbijałem sobie w pamięć rysy tych drogich osób. Tu siedziała Benda, oparta o cegły Babilonu; jej bogate, rozpuszczone włosy spływały na ziemię, a prawa ręka obejmowała jeszcze rękojeść sztyletu, tkwiącego w zastygłem sercu. Tak pochowaliśmy Mohammed Emina, siedzącego w grobie z twarzą, zwróconą na zachód, tam, gdzie słońce świeci nad Kaabą, jak kiedyś świecić będzie oblicze Boga nad świątynią raju. Oni byli przy tem, a Hassan Ardżir Mirza odmówił zań nawet surę. Któż mógł wróżyć im wówczas, że ten sam los wkrótce ich spotka!
Kiedy brzeg zamknięcia dosięgnął oblicza zmarłych, pożegnał ich Halef. Ja także przybliżyłem się chwiejnie i ukląkłem.
— Allah il Allah, we Mohammed Rahsul Allah! — mówił mały hadżi. — Zihdi, pozwól mi dziś odmówić modlitwę śmierci!
Gdy Halef się modlił, puściły mi się łzy z oczu. Czyż miałem się ich wstydzić? Odprowadziłem jeszcze wszystkich nieszczęsnych na tę podróż ostatnią chrześcijańską modlitwą. Nie dostali się do Kerbeli, miasta żałoby, lecz rozpoczęli pielgrzymkę wyższą do miasta jasności i prawdy, gdzie żadne błędy nie rządzą, a szczęście i radość płyną od wieków do wieków.
Grób był już zupełnie zamknięty i mogliśmy wy ruszyć z powrotem. Stłumiłem boleść w sercu przemocą i wylazłem na konia. Odjeżdżając, jeszcze raz zwróciłem się twarzą ku miejscu, z którego tak trudno było mi się oddalić. O, człowiecze, ty najpiękniejsze i najdumniejsze ze wszystkich stworzeń na ziemi, jakiż ty nikły i bezsilny jesteś, kiedy przyjdą po ciebie wzburzone nurty wieczności.
Jechaliśmy dalej krokiem wolnym koło ruiny Ibrahim Chalil i przekroczyliśmy południową granicę całego obszaru ruin, które zostały po lewej stronie za nami. Zadawałem sobie trudu, ile mogłem, aby nie wypaść ze siodła i tak upłynęła z godzina, zanim dostaliśmy się na miejsce, które Halef przedtem w pół godziny wyszukał. Ujrzałem dość duży strumień. Płynął on od zachodu i miał wodę takiej czystości i świeżości, jak źródlana. Wił się w mnogich skrętach ku rzece, a brzegi jego pokrywała wszelkiego rodzaju wierzbina i inne zarośla. Nie byłem wówczas usposobiony do zastanawiania się nad pytaniem, skąd bierze się taki spływ w tak ubogiej w wodę okolicy; później widziałem ich więcej jak: Nahr Chawand, Nahr Hadrisz, a ponadto opowiadano mi, że okolice stąd na zachód nie są pozbawione wilgoci. Znajdują się tu rozległe moczary, w których lęgnie się febra, a na stromych zboczach granicznych wzgórz opady wodne nie są wcale rzadkością.
Najpierw przygotował Halef dla mnie posłanie, ponad którem urządził rodzaj dachu dla ochrony przed promieniami słonecznymi; potem wykąpałem się i ułożyłem na liściowych poduszkach, mojem łożu boleści. Język miałem ciemno-czerwony, a w środku czarny i porysowany, febra trzęsła mną na przemiany z gorączką, widziałem ruchy Halefa jak przez mgłę, a głos jego, który mi się wydawał głosem brzuchomowcy, słyszałem jakby we śnie. Przy tem rozwijały się coraz to bardziej wysypka i obrzęki tak, że pod wieczór musiałem poprosić Halefa, żeby mi przeciął karbunkuł na karku. Była to operacya niebezpieczna, ale się udała. Aby w nocy nie popaść w niebezpieczną śpiączkę, poleciłem Halefowi, żeby mną często potrząsał i zlewał wodą, gdyby chwytała mię sztywność, której się obawiałem. Tak przeszła noc, a nad ranem poczułem pewną ulgę. Halef poszedł, aby upolować coś do jedzenia.
Niebawem przyniósł trochę ptactwa i upiekł je na rożnie. Nie mogłem zjeść ani kąska, a on także siedział cichy i posępny i nie jadł prawie nic. Tylko pies użył sobie na uczcie. Jakże smutnem było położenie nasze nad Fratem, tą „rzeką raju“! Ja śmiertelnie chory, bez żadnej innej pomocy prócz tej, jakiej sami mogliśmy sobie udzielić, obaj razem owiani tchnieniem zarazy pośród fanatycznych głupców, bez żadnej cywilizacyi, przeciw którym nie mieliśmy innej prawdziwie skutecznej broni, prócz tej właśnie zarazy. Nie mogliśmy się udać ani do Hilli, ani do żadnej innej miejscowości, gdyż zginęlibyśmy tam natychmiast. Czem byłbym tutaj bez pomocy dzielnego Halefa, który na wszystko się ważył, byle mi tylko okazać miłość i wierność!
Był to już czwarty dzień choroby, a słyszałem, że to dzień rozstrzygający. Czekałem i spodziewałem się ocalenia od wody i świeżego powietrza. Chociaż ciało moje ucierpiało dużo z powodu ostatnich trudów, zdawało mi się przecież, że więcej mogę zaufać resztkom własnych sił, niż jakimś lekarstwom, zwłaszcza, że o ich użyciu i skutku nie miałem dość jasnego pojęcia.
Wieczorem opuściła mię trochę febra, a we wrzodzie zmniejszyła się gwałtowność bólu. Spałem przez jakiś czas, co znacznie mię pokrzepiło, a kiedy nazajutrz pokazałem Halefowi język, już napowrót wilgotny, oświadczył on, że czarna powłoka na nim znikła już prawie zupełnie. Wstąpiła we mnie nadzieja wyzdrowienia, lecz przeraziłem się po południu niemało, kiedy wierny służący zaczął się skarżyć na ból i zawrót głowy, oraz na dreszcze. Już w nocy nabrałem pewności, że i on się zaraził. Widziałem, jak zataczał się, gdy chodził po wodę dla mnie.
— Halefie, ty padasz! — zawołałem przestraszony.
— O zihdi, wszystko się ze mną obraca!
— Jesteś chory! To dżuma!
— Ja wiem.
— Ach, zaraziłeś się odemnie!
— Allah tak chciał; to było w księdze zapisane. Ja umrę, ale ty pójdziesz do Hanneh i pocieszysz ją.
— Nie, ty nie umrzesz, ja będę cię pielęgnował.
— Ty? — zapytał, potrząsając głową. — Ty sam walczysz ze śmiercią, która nie chce cię puścić!
— Jestem już na drodze do polepszenia; będę się starał uczynić dla ciebie przynajmniej tyle, co ty dla mnie zrobiłeś.
— O, zihdi, czemże ja jestem wobec ciebie! Zostaw mię, niechaj tu zamrę!
Tak daleko postąpił już u niego charakterystyczny przy dżumie upadek na duchu! Bronił się przed tem z pewnością dość wytrwale, aby mnie jak najdłużej utrzymać w nieświadomości o swoim stanie, ale teraz już się poddał chorobie, a w kilka godzin potem zaczął majaczyć. Być może, że wchłonął w siebie zarazki choroby już wówczas, kiedy razem ze mną przypatrywał się karawanie umarłych, a teraz rozwijała się w nim, najcięższa, następcza forma choroby, w której wszystkie znamiona występują ze wzmożoną siłą.
Ja sam mogłem się tylko na krótki czas i to z największym trudem podnosić, aby go pielęgnować, ja, który jeszcze sam potrzebowałem opieki. Były to chwile okropne. Myślę o nich ze zgrozą i tutaj najchętniej pomijam ich opis.
Halef także wyzdrowiał; ale jeszcze dziesiątego dnia od wybuchu choroby był tak słaby, że musiałem go z miejsca na miejsce przenosić, chociaż sam jeszcze nie mogłem z ciężkiej strzelby strzelać swobodnie i pewnie. Całem szczęściem była w tem wszystkiem ta okoliczność, że nasze łoże boleści nie zostało przez nikogo odkryte. Kiedy się sobie pierwszy raz w strumieniu przyjrzałem, przeraziłem się na widok zarosłej brodą, trupiej głowy, szczerzącej się do mnie z dna wody. Nic dziwnego, że hyeny i szakale, przychodzące pić do strumienia zatrzymywały się i zaglądały poprzez sitowie, czy się już nadajemy do zjedzenia. Musiały się jednak zawsze oddalać z wielkim pośpiechem, gdyż Dojan nie był względem nich usposobiony gościnnie.
Pierwszą wycieczkę przedsięwziąłem do grobu Persów; był jeszcze w stanie nienaruszonym. Doszedłszy tam piechotą, siedziałem może z godzinę pod wieżą, a pełne życia obrazy zmarłych stały przed oczyma mojej duszy. Wtem Dojan, którego miałem ze sobą, zawarczał głośno. Oglądnąłem się i ujrzałem oddział złożony z ośmiu jeźdźców z kilku sokołami i sforą psów. Zauważyli mnie i zbliżyli się.
— Kto jesteś? — zapytał jeden z nich, wyglądający na dowódcę.
— Cudzoziemiec.
— Co tutaj robisz?
— Opłakuję zmarłych, których tu pochowałem.
Wskazałem przy tem na grób.
— Na jaką zmarli chorobę?
— Zostali wymordowani.
— Przez kogo?
— Przez ludzi z Persyi.
— Ach! Przez Persów i Arabów Zobeide!
— Słyszeliśmy o tem. Zabili także kilku mężczyzn, których zastali nad kanałem.
Przeląkłem się, gdyż mogła tu być mowa tylko o Lindsayu.
— Czy wiesz to napewno?
— Tak. Należymy do szczepu Szat, odprowadzaliśmy pielgrzymów do Kerbeli i tam słyszeliśmy o tem.
To było niewątpliwie kłamstwo. Szatowie mieszkają na południu i nie mogą się tu pokazywać bez wielkiego niebezpieczeństwa. Zresztą okoliczność, że byli na polowaniu z sokołami, kazała wnosić, że ojczyzna ich była stąd niedaleko. Powziąłem podejrzenie, ale usiłowałem nie dać tego poznać po sobie.
Wtem dowódca podjechał całkiem blizko i rzekł:
— Jakążto osobliwą strzelbę posiadasz? Pokażno ją!
Wyciągnął rękę po sztuciec, lecz ja cofnąłem się i odpowiedziałem:
— To strzelba niebezpieczna dla tych, którzy nie umieją się z nią obchodzić!
— Więc mi pokażesz, jak się zabrać do tego!
— Chętnie, jeżeli zsiądziesz z konia i odejdziesz ze mną kawałek. Mężczyzna nie wypuszcza z rąk strzelby, dopóki nie jest pewny, że może się to stać bez żadnego niebezpieczeństwa.
— Dawaj tu! To moje!
Wyciągnął rękę, podrywając równocześnie konia, aby mnie stratować. Wtem Dojan rzucił się w górę, chwycił go zębami za rękę i zdarł z konia na ziemię. Na to krzyknął Arab, trzymający sforę i spuścił psy, które natychmiast opadły Dojana.
— Odwołajcie psy! — krzyknąłem, podnosząc strzelbę.
Nie usłuchano mnie, więc dałem trzy czy cztery strzały jeden po drugim. Za każdym razem ubiłem jednego psa, ale podczas tego zbyt mało zważałem na dowódcę, który podniósł się, pochwycił mię z tyłu i rzucił na ziemię. Byłem jeszcze po chorobie zbyt słaby, aby się skutecznie bronić; zmógł mnie mimo pogryzionego ramienia i przytrzymał, zanim przyszli mu na po moc drudzy, aby mię całkiem uczynić nieszkodliwym. Wyrwano mi strzelbę i nóż, a potem związano mnie i oparto o kupę cegieł.
Tymczasem Dojan użerał się z trzema niezranionymi jeszcze psami. Miał skórę pokąsaną i krwawił z wielu miejsc na ciele, ale trzymał się dzielnie w walce z przeciwnikami, nie dając się uchwycić za gardło. Wtem jeden z Arabów podniósł strzelbę, zmierzył i wypalił. Kula wbiła się dzielnemu zwierzęciu między żebra; Dojan padł trupem, a tamte, półdzikie psy poszarpały go zupełnie na kawałki.
Miałem uczucie, jak gdyby mi najdroższego przyjaciela u boku zabito. Ach, to osłabienie! Gdybym był przy dawnych siłach, cóżbym sobie robił z tego starego powroza, który krępował mi ręce.
— Czy sam tu jesteś? — zapytał teraz dowódca.
— Nie. Mam jeszcze towarzysza — odrzekłem.
— Gdzie?
— W pobliżu.
— Co tu robicie?
— Dżuma nas podrodze opadła i położyliśmy się tutaj.
W tej otwartej odpowiedzi była jedyna możliwość wymknięcia się tym ludziom. Zaledwie wymówiłem to słowo, odstąpili odemnie z głośnymi okrzykami przestrachu. Tylko dowódca został i rzekł z gniewnym uśmiechem:
— Jesteś chytry, ale mnie nie oszukasz! Kto w drodze zachoruje na dżumę, ten już nie wyzdrowieje.
— Spojrzyj na mnie! — rzekłem po prostu.
— Wygląd twój podobny do oblicza śmierci, ale nie masz dżumy, tylko febrę. Gdzie znajduje się twój towarzysz?
— Leży nad... o słuchaj, nadchodzi!
Usłyszałem zdaleka głos, wydawany z tym zamiarem, żeby był donośnym, ale dolatywał tylko jako słowo: Rih, rih, rih, wymawiane w przejmująco fistułowym tonie. Potem zabrzmiał odgłos szalonego cwału, a w kilka sekund ujrzałem mego ogiera, pędzącego poprzez gruzy, rumowiska i zwały. Na koniu leżał Halef, obejmując lewą ręką jego szyję, prawą zaś trzymając między uszyma; ściskał w niej równocześnie jeden z dwururkowych pistoletów, na ramieniu wisiała mu strzelba.
Wszyscy Arabowie zwrócili się ku temu widowisku. Jak ten śmiertelnie osłabiony hadżi dostał się na konia! Nie miał też siły go wstrzymać i minął mnie w rozpędzie.
— Dur kawi, Rih — stój, Rih! — zawołałem tak głośno, jak tylko mogłem.
Rozumny koń zawrócił natychmiast.
— Ręka z uszu, Halefie!
Uczynił to, a koń stanął koło mnie. Halef upadł na ziemię. Zdołał się podnieść zaledwie na tyle, żeby usiąść, ale mimo to w wielkim gniewie zapytał:
— Słyszałem wystrzały, zihdi. Kogo mam zabić? Widok tego chorego musiał drabów natychmiast przekonać, że powiedziałem im prawdę poprzednio.
— To dżuma! Niechaj nas Allah uchroni! — zawołali.
— Tak, to jest dżuma! — zawołał także dowódca, odrzuciwszy sztuciec i nóż i wskakując na konia. — Umykajcie! Ale wy, psy, którzyście nas zarazili, ruszajcie teraz do dżehenny!
Wymierzył do mnie, a drugi z nich do Halefa, ale rękę pierwszego ubezwładniło ukąszenie Dojana, a ręka drugiego drżała ze strachu przed zarazą. Kule nas nie trafiły. Halef także wystrzelił z pistoletu, lecz ręka jego chwiała się jak gałązka na wietrze. Chybił także, a kiedy chciał podnieść strzelbę, okazało się, że był do tego za słaby. Arabowie zaś odjeżdżali już w bezpiecznem oddaleniu.
— O, tam umykają! Niech ich szejtan dogoni! — zawołał, ale to, co z siebie wydobył, było nie tyle okrzykiem, ile jakimś przyśpieszonym pomrukiem. — Co ci zrobili, zihdi?
Opowiedziałem mu wszystko i poprosiłem, żeby rozciął powrozy. Miał zaledwie tyle tylko siły, że to uczynił.
— Ależ, Halefie, jak się wydostałeś na konia? — zapytałem.
— Bardzo łatwo, zihdi — odrzekł. — Leżał właśnie na ziemi, więc odwiązawszy tylko rzemień, położyłem mu się na grzbiecie. Wiedziałem, gdzie byłeś, więc na odgłos wystrzału, musiałem ci pośpieszyć z pomocą. Huk twego sztućca dochodzi bardzo daleko. Odsłoniłeś mi tajemnice twego konia, dlatego przyniósł mię szybko do ciebie.
— Samo twoje pojawienie się wystarczyło, by mię uwolnić. Strach przed zarazą jest silniejszy od wszelkiej broni. Ci ludzie będą opowiadali o spotkaniu z nami, przeto sądzę, że nie potrzebujemy się obawiać przybycia innych Arabów, dopóki tu pozostaniemy.
— A Dojan? Czy to są tam kawałki jego ciała?
— Tak.
— O jazik, o biada! Panie, to całkiem tak, jak gdyby mi wydarto połowę ciebie samego! Czy zginął dzielnie?
— Tak. Byłby zwyciężył, gdyby go nie zastrzelono. Ale my mamy jeszcze cięższą stratę do opłakania. Anglik został zamordowany wraz z towarzystwem.
— Anglik? Allah ’l Allah! Kto to powiedział?
— Dowódca tych Arabów. Twierdził, że słyszał o tem, ale może i sam był przytem.
— Więc musimy znaleźć ich zwłoki. Poszukamy ich, skoro tylko będę mógł chodzić, ażeby ich pochować. Ten Anglik był niewiernym, ale miłował ciebie, a ja jego. Panie, zrób jamę dla, psa, niechaj spocznie tu obok Persów! Żył przecież także dla ich obrony. Nie powinien go pożreć sęp, ani szakal. Ale potem mię odprowadź! Jestem tak bezsilny, jak gdybym też dostał kulą!
Spełniłem jego życzenie. Wierny Dojan spoczął przed grobem, jak gdyby nawet po śmierci miał bronić jeszcze tych zmarłych. Potem wysadziłem Halefa na konia i wróciłem zabrawszy broń, nad strumień, nie przeczuwając, że opowiadanie o śmierci Anglika było na szczęście tylko wynikiem pomyłki. Coś mię gnało do opuszczenia tego miejsca, na którem w obliczu gruzów tylu moich spoczęło na wieki. O zamierzonej niegdyś podróży do Hadramaut ani mowy nie było.


ROZDZIAŁ VI.
W Damaszku.

„Witaj mi, Damaszku, kwiecista królowo woni, źrenico oblicza świata, dziewico fig, szafarko rozkoszy, a nieprzyjaciółko wszelkiego smutku!“ Tak witają wędrowcy Damaszek, stojąc wysoko na Kubbet en Nassr, którego meczet wznosi się na Dżebel es Salehieh, jak patrząca w daleki kraj strażnica.
Ten szczyt Es Salehieh daje niezaprzeczenie jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi. Za plecyma leżą malownicze góry Antilibanon, których ściany sterczą ku niebu, a przed oczyma rozpościera się jakby na raj stworzona i szeroko przez muzułmanów sławiona równina Damaszku. Najbliżej gór leży El Ghuta, równina, milami porosła gęsto drzewami owocowemi i kwieciem, poprzecinana i użyźniana ośmiu rzeczkami i strumieniami, z których siedm, to odnogi rzeki Barrady. Za tym pierścieniem ogrodów jaśnieje miasto, zwane „Szamm“ przez Arabów, jakby urzeczywistniona fata morgana stęsknionego za pokrzepieniem i orzeźwieniem wędrowca pustyni. Tu staje ten wędrowiec na ziemi o wielkiem historycznem znaczeniu, na której także tradycya zasiała swe srebrzyste kwiecie. Ku północy leży Dżebel Kassium, gdzie wedle podań wschodnich Kain Abla zamordował. W El Ghucie stało wedle legendy arabskiej drzewo poznania dobrego i złego, pod którem spełnił się grzech pierworodny, a w samym Damaszku wznosi się sławna moszea Omajadów, na której minarecie usiądzie Chrystus w dniu sądu ostatecznego, aby sądzić żywych i umarłych. W ten sposób historya Damaszku sięgać będzie tak daleko, jak w żadnem innem mieście, bo od początku aż do końca świata; Tak opowiada dumny i fanatyczny mieszkaniec „miasta nad Barradą“.
W każdym razie jest Damaszek jednem z najstarszych miast na ziemi, ale czasu jego założenia oznaczyć niepodobna, ponieważ dziejopisarstwo muzułmańskie, raczej wikła, niż rozwija nici tradycyi. Pismo św. częstokroć wspomina o Damaszku. Wówczas nazywano go jeszcze Aram Damazek. Dawid, zdobywszy to miasto, zaliczał je do najwspanialszych pereł w swej koronie. Potem rządzili tu Assyryjczycy, Babilończycy, Persowie, Selencydzi, Bzymianie i Arabowie. W czasach, kiedy Szaweł w Pawła się zmienił, był Damaszek pod berłem Arabów. „Wstań, a idź na ulicę, którą zowią prostą, a szukaj w domu Judy człowieka imieniem Szaweł z Tarsu; bowiem patrz, on się modli“. Tak rzekł Pan do Ananiasza w widzeniu[93]. I dzisiaj jeszcze jest ta ulica. Ciągnie się ona od Bab esz Szerki na wschodzie do Bab el Yaya na zachodzie, tworzy wielką żyłę komunikacyjną i nazywa się wciąż jeszcze Suk ed Dżamak, prosta droga.
O kwadrans drogi od miasta widać w pobliżu chrześcijańskiego cmentarza płytę skalną na miejscu, gdzie Szawła otoczyła światłość niebieska i jakiś głos nań zawołał: „Jam jest Jezus, którego ty prześladujesz: trudno jest tobie przeciw ościeniowi wierzgać[94]!“
Obok Porta orientalis, pięknej bramy starorzymskiej o trzech wejściach, stoi dom Ananiasza, dzięki któremu Paweł przejrzał. Koło pewnej zamurowanej bramy pokazują jeszcze okno, którem opuszczono apostoła w koszu[95].
Często, bardzo często, zdobywano Damaszek i walono go w gruzy, lecz on podnosił się zawsze z nową siłą do życia. Najwięcej ucierpiał za Tamerlana, który kazał dzikim swym hordom przez dziesięć dni mordować po ulicach miasta; a kiedy potem cisza śmierci nastała, zebrał pożar powtórne żniwo. Pod panowaniem Osmanów traciło miasto coraz więcej na znaczeniu. Z dawnego miasta światowego stało się prowincyonalnem z siedzibą baszy gubernatora, a każdy wie, że ten gatunek administratorów zdolny jest zubożyć najbogatszy kraj na ziemi i uciskiem podatkowym doprowadzić bogactwa narodowe do zupełnego bankructwa.
Dziś mówią o 200.000 mieszkańców Damaszku, ale cyfra 150.000 będzie bliższa rzeczywistości. W tem jest około 30.000 chrześcijan, a 3.000 do 5.000 Żydów. Żaden muzułmanin, nawet Mekkanin, nie jest tak fanatyczny jak Damasceńczyk. Niedawno temu jeszcze nie wolno było chrześcijaninowi dosiadać w Damaszku wielbłąda, ni konia. Musiał iść pieszo, jeśli nie chciał jechać na ośle. Ten fanatyzm, wiodący tak łatwo do krwawych wykroczeń, jest dziś jeszcze taki sam, jak był w roku I860., kiedy to wycięto w pień kilka tysięcy chrześcijan.
Straszne przygrywki do tego zaczęły się w Hasbeyi na zachodniem zboczu Hermonu, w Deir el Kamr na południe od Biruty i w nadbrzeżnem mieście Saidzie. Dnia 9. lipca wymienionego roku wezwał był w Damaszku właśnie muezzin do południowej modlitwy, kiedy uzbrojony tłum rzucił się pod wodzą Baszybożuków na chrześcijańską dzielnicę. Zabijano mężczyzn i chłopców, a z kobietami działo się częścią gorzej, częścią zaś wleczono je na targ niewolników. Gubernator Aehmet basza przypatrywał się temu spokojnie, ale chrześcijanami zajął się ktoś inny, ktoś, kto walczył z nimi przez całe życie. Był to Abd el Kader, bohater algierskich Beduinów, który porzucił swoją ojczyznę, aby w Damaszku szukać zapomnienia. On to otworzył chrześcijanom, szukającym u niego ocalenia, swój dom i przebiegał ze swymi Algierczykami ulice miasta, aby uciekających pomieścić w starej cytadeli. Kiedy schroniło się tam około dziesięciu tysięcy chrześcijan, chciały bandy mordercze wedrzeć się tam przemocą; on jednak rzucił się między nie w hełmie i pancerzu i rozkazał swoim za najmniejszym znakiem danym do ataku na cytadelę podpalić Damaszek na wszystkich rogach. To poskutkowało. Tę bohaterską szlachetność okazał człowiek, którego Francuzi po zawarciu pokoju w Kerbens przez pięć lat bezprawnie więzili.
Z Damaszku prowadzi wielka droga karawanowa do Mekki, gdzie dotrzeć można w 45 dniach. Z Bagdadu dochodzą karawany w czasie od 30 do 40 dni, ale kuryer pocztowy jedzie na dromaderze tylko 12 dni. Używanie tego połączenia jest zbyt drogie, gdyż za zwykły list, posłany kuryerem z Bagdadu do Stambułu, płaciło się 33, a za polecony nawet 60 koron.
Ja także przybyłem do Damaszku z Bagdadu, lecz nie drogą, którą jeździ kuryer. Były do tego powody.
Po napadzie Arabów na nas, niedawno opisanym, musieliśmy jeszcze sześć dni przeleżeć nad strumieniem, dopóki Halef nie wrócił do sił o tyle, że mogliśmy się udać do Bagdadu. Przedtem szukaliśmy pilnie śladów Lindsaya nad kanałem Anana, ale nie znaleźliśmy niczego. Przybywszy do Bagdadu, dowiedzieliśmy się od naszego gospodarza, że nie widział Anglika, ani nic o nim nie słyszał. Musiałem zawiadomić o tem poselstwo angielskie. Przyrzeczono mi przeprowadzić śledztwo natychmiast; zdawało się jednak, że będzie ono bez żadnego rezultatu, dlatego postanowiłem wreszcie wyjechać.
Przedsięwzięciu temu nie stanęły też na przeszkodzie trudności pieniężne, gdyż w ruinach wieży Baala znalazłem pieniądze na podróż.... Oczywiście, nie wykopałem ich w rumowisku; znalazłem je w inny sposób i to w miejscu, w którem się jak najmniej spodziewałem, niedobrej, a jednak tak potrzebnej mamony.
Oto, gdy pewnego dnia Halef spał nad potokiem snem wycieńczonych, ja zaś myślałem o przykrem naszem położeniu, przypomniały mi się słowa Marah Durimeh, powiedziane wtedy, gdy mi w ręczała amulet: „Nic nie pomoże, dopóki zamknięty, skoro jednak kiedyś potrzeba ci będzie wybawcy, otwórz go; Ruh’ i Kulyan dopomoże ci, chociaż nawet nie będzie przy tobie“. Nie spodziewałem się od amuletu żadnej pomocy; wisiał sobie tyle czasu na szyi, ale poza tem nie zwracałem nań wcale uwagi. Teraz dopiero z nudów zbudziła się we mnie ciekawość poznania jego zawartości. Odpiąłem go, rozciąłem zewnętrzną powłokę i dobrałem się do kawałka złożonego w kilkoro pergaminu, którym owinięte były.... dwa angielskie banknoty. Przyznaję, że twarz moja musiała na ten widok przybrać wyraz wcale przyjemnego zdziwienia. Wobec takiej zawartości miała sędziwa Marah Durimeh słuszność, twierdząc, że „nie pomoże, dopóki zamknięty“. W jaki jednak sposób przyszła ta bogata córa królów w posiadanie angielskich pieniędzy? No, nad tem nie chciało mi się głowy męczyć; noty funtowe każdej wysokości dostać można wszędzie na święcie. Ofiarodawczyni była albo bardzo bogata, albo miała istotnie wielką dla mnie życzliwość. Gotów byłbym wrócić do Lican jej podziękować. Z utratą Anglika postradałem także towarzysza, nadzwyczaj porządnego w sprawach kasowych; jego: „płacę dobrze, well!“ miało dla mnie, biedaka, niemałe znaczenie. Teraz brak ten był na czas jakiś usunięty, okoliczność, która uwalniała mię od najważniejszych trosk.
Halef także bardzo się ucieszył, gdy go zawiadomiłem o znaczeniu tego, co znalazłem, a radość tę powiększyłem jeszcze oświadczeniem, że pojadę z nim teraz do Haddedihnów, częścią dla niego samego, częścią zaś ze względu na obudwu służących Anglika, którzy się tam może dotąd znajdowali. Poczuwałem się do moralnego obowiązku objęcia tego spadku po Angliku.
Wypocząwszy w Bagdadzie i zaopatrzywszy się w to, co najpotrzebniejsze, odjechaliśmy, zostawiając tylko na wszelki wypadek wskazówki, gdzie nas szukać należy. Jechaliśmy przez Samarę do Tekrytu i skręciliśmy potem na zachód ku Thatharowi, by uniknąć spotkania z plemionami, z któremi zderzyliśmy się nieprzyjaźnie w Dolinie Stopni. O dzień drogi od sławnych ruin El Hather spotkaliśmy dwu ludzi i dowiedzieliśmy się, że Szammarowie opuścili dotychczasowe pastwiska i przenieśli się dalej na południowy zachód ku El Deir nad Eufratem, aby się usunąć przed nieustannemi prześladowaniami gubernatora z Mossul. Przybyliśmy tam szczęśliwie, bez żadnej przerwy w podróży.
Przybycie nasze wywołało zarazem smutek i radość. Amad el Ghandur jeszcze nie wrócił. Cały szczep był o nas w wielkiej obawie, ale spodziewano się zawsze ujrzeć nas wszystkich z powrotem. Teraz prysnęła już tu nadzieja. Śmierć Mohammed Emina pogrążyła cały szczep w najgłębszej żałobie; urządzono wielką uroczystość ku uczczeniu jego pamięci.
Całkiem inaczej było u Hanneh, która na nasz widok rzuciła się radośnie w objęcia Halefa. On był zachwycony jej widokiem, a zachwyt ten zdwoił się jeszcze, kiedy Hanneh wprowadziła mnie i jego do namiotu, by nam pokazać małego hadżego, który pod naszą nieobecność stawił się do ziemskiej pielgrzymki.
— A czy wiesz, zihdi — zapytała mnie — jakie dałam mu imię?
— No?
— Nazywa się tak, jak ty i jego ojciec: Kara Ben Halef.
— Dobrze zrobiłaś — zawołał Halef — ty korono kobiet i kwiecie żon. Mój syn będzie bohaterem, jak jego ojciec, gdyż imię jego jest dłuższe, niż włócznia nieprzyjaciela. Czcić go będą wszyscy mężowie, a kochać wszystkie dziewczęta, umkną zaś wszyscy nieprzyjaciele, gdy w walce zabrzmi imię Kara Ben Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas, Ibn Hadżi Dawud al Gossarah!
Powrotem naszym ucieszył się także szejk Malek. Zdobył on największy wpływ na Haddedihnów i widać było, że w danych warunkach osiągnie niebawem godność wodza. W takim razie miał mój drogi hadżi widoki na to, żeby należeć do szejków Szammarów.
W licznem towarzystwie zwiedziliśmy wszystkie te miejsca, które widzieliśmy za naszej pierwszej bytności, a wieczorami siadywaliśmy w namiocie lub przed nim, aby ciekawym Arabom opowiadać o tem, cośmy przeżyli, przyczem Halef nigdy nie zapomniał zaakcentować opieki, jaką roztaczał nademną przez cały czas naszej długiej podróży.
Obaj Irlandczycy byli także jeszcze u Haddedihnów. Zdziczeli już na poły i tyle przyswoili sobie z arabskiego języka, że zdołali się już porozumieć ze swymi gospodarzami. Tęsknili jednak i chcieli się stąd wydostać, a dowiedziawszy się, że nie mogą już liczyć na swego, zaginionego gdzieś pana, prosili mię, żebym zajął się nimi. Przyrzekłem im to, gdyż w tym celu tam przybyłem.
Postanowiłem udać się do Palestyny, a stąd morzem do Konstantynopola. Chciałem jednak przedtem zobaczyć Damaszek, miasto Omajadów; aby zaś zejść z drogi wszelkim niemiłym dla siebie spotkaniom ze strony Mossul, zdecydowałem się przeprawić przez Eufrat na południe od El Deir i jechać w południowym kierunku tak daleko, żeby przez góry Hauran dojść do Damaszku.
Ale Haddedihnowie nie chcieli mnie tak rychło puścić. Halef upierał się przytem, żeby mię odprowadzić do Damaszku. Nie mogłem odmówić, a ponieważ należało zostawić mu czas do nacieszenia się szczęściem rodzinnem, przeto pobyt mój trwał o wiele dłużej, niż zamierzałem. Mijał tydzień za tygodniem, a tymczasem nadeszła krótka pora zimowa i miała się już ku końcowi, kiedy zerwałem się, nie chcąc dłużej zwlekać z podróżą.
Wielka część członków plemienia odprowadziła nas aż do Eufratu i tu pożegnaliśmy się na jego lewym brzegu: Halef tylko na krótko, ja natomiast na zawsze. Zaopatrzeni we wszystko, co było konieczne, przeprawiliśmy się przez rzekę i straciliśmy ją wnet z oczu. W tydzień później ujrzeliśmy przed sobą wzgórza Hauranu, na dwa dni jednak przed tem mieliśmy spotkanie, które wpłynęło na wydarzenia późniejsze.
Oto zdala przed nami zdążało czterech jeźdźców na wielbłądach, widocznie w tym samym, co my, kierunku. Ponieważ Beduinom z Hauranu nie można dowierzać, przeto spokojni towarzysze podróży byli dla nas bardzo pożądani. Pojechaliśmy więc prędzej, by ich doścignąć. Ujrzawszy nas, podpędzili wielbłądy do szybszego biegu, ale mimo to zbliżyliśmy się do nich zupełnie. Wobec tego zatrzymali się oni i ustąpili na bok, by nas obok siebie przepuścić. Był tam jakiś człowiek starszy z trzema młodymi, rzeźkimi towarzyszami. Nie wyglądali zbyt wojowniczo, trzymali jednak ręce na broni, aby wzbudzić w nas dla siebie respekt.
— Sallam! — pozdrowiłem, wstrzymując konia. — Zostawcie broń w spokoju, myśmy nie rozbójnicy.
— Kto jesteście? — zapytał starszy.
— My trzej Frankowie z Zachodu, a to mój służący, spokojny Arab.
Na to rozjaśniło się jego oblicze; ale zapytał mnie łamaną francuzczyzną, oczywiście, aby się przekonać o prawdzie mego twierdzenia:
— Skąd pan?
— Z Niemiec.
— Ach! — zauważył naiwnie — to kraj bardzo spokojny, którego mieszkańcy nic nie robią, tylko czytają książki i piją dużo kawy. Skąd pan przybywa? Czy pan może kupiec tak samo, jak ja?
— Nie. Podróżuję i piszę potem o krajach zwiedzanych książki, które czyta się przy kawie. Jadę z Bagdadu do Damaszku.
— Ale pan, zamiast przyborów do pisania nosi przy sobie mnóstwo broni.
— Ponieważ przyborami do pisania trudno byłoby mi się obronić przed Beduinami, którzy niepokoją przechodniów na obranej przezemnie drodze.
— To prawda — skinął mój interlokutor, niezdolny widocznie przedstawić sobie literata inaczej, jak z olbrzymiem piórem za uchem, pultem przytwierdzonym do siodła i ogromnymi kałamarzami po obu stronach! — Teraz sprowadziło się do Hauranu plemię Anaceh, z którem trzeba być bardzo ostrożnym. Czy będziemy się trzymać razem?
— Chętnie. Czy pan także do Damaszku?
— Tak. Ja tam mieszkam i odbywam rokrocznie z małą karawaną podróże handlowe do południowych Arabów. Teraz właśnie z takiej podróży wracam.
— Czy pojedziemy przez wschodni Hauran, czy też na lewo ku drodze mekkańskiej?
— A jak będzie najlepiej?
— W każdym razie w tym drugim kierunku.
— Zgadzam się. Czy pan był tu już kiedy?
— Nie.
— W takim razie pana poprowadzę. Naprzód!
Początkowa nieufność kupca zniknęła zupełnie. Okazał się charakterem otwartym, skłonnym do udzielania się, a niebawem dowiedziałem się nawet, że ma z sobą wcale znaczną sumę, uzyskaną ze sprzedanych towarów. Arabowie płacili mu wprawdzie przeważnie w naturaliach, ale te umiał on sam dobrze spieniężyć.
— Pozostaję także w ożywionych stosunkach ze Stambułem — rzekł. — Czy i tam pan zamierza się udać?
— Tak.
— O, w takim razie będzie mi pan mógł zawieźć list do mego brata, który tam mieszka. Byłbym panu za to bardzo wdzięczny!
— Z przyjemnością. Pozwoli pan zatem, że go w Damaszku odwiedzę, aby list zabrać.
— Proszę przyjść! Mój brat, Maflej, jest także kupcem i ma bardzo rozgałęzione stosunki. Może przyda się panu na co.
— Maflej? Hm! Słyszałem już gdzieś raz to imię!
— Gdzie?
— Hm, pozwól mi pan się namyśleć... tak, teraz już wiem! Spotkałem w Egipcie syna kupca stambulskiego; nazywał się Isla ben Maflej.
— Naprawdę? O, to nadzwyczajne! Isla, to mój bratanek, syn mego brata.
— Jeśli to był rzeczywiście ten sam Isla!
— Niech mi go pan opisze!
— Lepszem od wszelkich opisów będzie to, że odnalazł tam nad Nilem dziewczynę, którą porwano rodzicom.
— To się zgadza, zgadza! Jak się nazywała dziewczyna?
— Senica.
— Wszystko się zgadza. Gdzie go pan spotkał? Gdzie, panu opowiadał o wszystkiem? Czy nie w Kairze?
— Nie, zaraz na miejscu. Czy zna pan to ciekawe zdarzenie?
— Tak. Isla był potem w sprawach swego interesu u mnie w Damaszku i opowiadał mi, że byłby swej narzeczonej nigdy nie znalazł, gdyby się nie był spotkał z niejakim Kara Ben Nemzi, effendim z... ah, Allah il Allah, ten effendi pisał także rzeczy, które potem czytano! Jak panu na imię?
— W Egipcie, a potem i dalej, nazywano mnie istotnie: Kara Ben Nemzi.
— Hamdullillah! Quel miracle! To pan jest, pan sam?
— Zapytaj pan mego służącego, Halefa, który pomagał w oswobodzeniu Senicy!
— W takim razie, panie, ma pan jeszcze raz moją rękę! Muszę pana uścisnąć; nie może być inaczej; w Damaszku będzie pan mieszkał u mnie, pan i pańscy ludzie. Dom mój należy do pana razem ze wszystkiem, co posiadam!
Z wielkiej radości podał rękę Halefowi i obydwom Irlandczykom, którzy zdziwili się niepomiernie tym objawom przyjaźni, nie mogąc pojąć jej przyczyny. Halefowi zaś musiałem przetłumaczyć naszą francuzką rozmowę.
— Czy przypominasz sobie jeszcze Islę ben Madeja, hadżi Halefle Omarze?
— Tak — odrzekł. — Był to młodzieniec, którego narzeczoną zabraliśmy z domu Abrahima Mamura.
— Oto jest stryj Isli.
— Dzięki Allahowi! Teraz mam kogoś, komu mogę wszystko przedstawić, co się stało podówczas. Dobry czyn nie powinien zaginąć; należy o nim opowiedzieć, iżby żywym pozostał.
— Tak, opowiedz! — prosił Damasceńczyk.
Teraz zabrał się Halef do tego, opisując zdarzenie w najwonniejszych kwiatach oryentalnej wymowy. Byłem wówczas oczywiście najsłynniejszym hekim-baszą na ziemi, on sam zaś najwaleczniejszym bohaterem świata, Isla najlepszym młodzieńcem z całego Stambułu, a Senica najwspanialszą rajską hurysą. Abrahim Mamur natomiast wyszedł na prawdziwego dyabła, ogółem zaś dokonaliśmy czynu, którego sława żyje już w ustach całego Wschodu. Gdy przesadę jego usiłowałem sprowadzić do miary właściwej, rzekł bardzo stanowczo:
— Zihdi, ty tego me rozumiesz! Ja wiem to z pewnością lepiej, ponieważ byłem podówczas twoim agą i starałem się o wszystko dla ciebie.
Mieszkaniec Wschodu jest w takich rzeczach niepoprawny, trzeba się było z tem pogodzić. Damasceńczykowi podobał się widocznie nadzwyczaj ten właśnie sposób opowiadania; Halef urósł w jego mniemaniu ogromnie, a przyszłość okazała, że zachował dlań miejsce w swem sercu.
Bez żadnych przeszkód dostaliśmy się na drogę karawanową i wjechaliśmy przez „bramę niebieską“ na przedmieście Majdan, gdzie podczas Hadży gromadzi się wielka, zmierzająca do Mekki, karawana pielgrzymów. Wewnątrz nie przedstawia Damaszek takiego widoku, jakiego się widz spodziewa, patrząc na miasto z daleka. Nie brak tu wprawdzie poważnych budowli, ale same ulice, brukowane nędznie, są przeważnie krzywe i wązkie, a gliniane, bezokienne, ściany domów wyglądają dość szpetnie. Policyę sanitarną na ulicy pełnią tu także, jak w większej części miast wschodnich, sępy i parszywe, wynędzniałe psy. Obfitość wody dokoła sprzyja tworzeniu się szkodliwych miazmatów, które miastu Omajadów wyrobiły złą sławę.
Dzielnica chrześcijańska leży we wschodniej części miasta i zaczyna się przy bramie św. Tomasza u wejścia na drogę karawanową do Palmyry. Jest ona tak samo nieładna, jak inne części miasta i obejmuje mnóstwo ruin, których muzułmanin nie uważa za stosowne uprzątnąć. Tu znajduje się też klasztor św. Łazarza, a dalej na południe dzielnica żydowska, zachód miasta należy do muzułmanów. Tu widać najpiękniejsze budowle: cytadelę, wspaniałe hale bazarowe, wielki Han Assad Basza, a przedewszystkiem meczet Omajadów, do którego niestety nie wolno wejść chrześcijaninowi.
Ma on 550 stóp długości, a 150 szerokości i stoi na miejscu świątyni pogańskiej, zburzonej przez cesarza Teodozyusza. Arkadyusz zbudował tu kościół chrześcijański, poświęcony św. Janowi. W nim to znajdowała się skrzynia z głową św. Jana Chrzciciela, którą miał tam jeszcze znaleźć Chalid, zdobywca Damaszku.
Ten to Chalid, zwany przez muzułmanów „mieczem Boga“, zamienił połowę kościoła św. Jana w moszeję, osobliwość, która miała swoją osobną przyczynę. Oto armia oblężnicza składała się z dwu oddziałów: jeden obozował pod dowództwem Chalida przed bramą wschodnią, drugi zaś pod łagodnym Abu Obeidą przed zachodnią. Rozgniewany długiem trwaniem oblężenia, poprzysiągł Chalid nie oszczędzić ani jednego mieszkańca. Wkońcu wdarł się zwycięzko do miasta i nakazał rozpocząć rzeź. Na to pośpieszyła zachodnia część miasta do Abu Obeidy, oświadczając gotowość dobrowolnego otwarcia bramy, pod warunkiem, że będzie oszczędzać ludzi. Ten przystał na to i oba oddziały posuwały się ku sobie na „ulicy prostej“ z przeciwnych kierunków, aż spotkały się pod kościołem św. Jana. Za wstawieniem się Abu Obeidy zaprzestał Chalid mordu i zezwolił na pozostawienie chrześcijanom połowy kościoła.
I tak przez 150 lat modlili się chrześcijanie i muzułmanie w jednej i tej samej świątyni, dopóki Welidowi I. nie przyszło na myśl zająć całą budowlę dla swych współwyznawców. Przyrzekł on wprawdzie dać odszkodowanie chrześcijanom za poniesioną w ten sposób stratę, ale ci nie ufali jego przyrzeczeniu i sprzeciwili się jego projektowi. Była przepowiednia, że kto się dotknie tej świątyni Boga w złym zamiarze, musi dostać pomieszania zmysłów i myślano, że kalif da się tem odstraszyć. Stało się jednak inaczej; on pierwszy ujął za młot, aby zburzyć obraz w ołtarzu, a potem zamurowano wejście dla chrześcijan. Kościół, zamieniony już teraz na meczet, otrzymał zamknięte hale z kolumn korynckich i ozdobiony został mozajką i sześciuset lampami ze szczerego złota. Do przebudowy powołano około tysiąca dwustu greckich budowniczych i rzeźbiarzy, sprowadzono z Syryi do Damaszku najpiękniejsze kolumny, a podanie głosi, że ośmnaście zwierząt jucznych dźwigało rachunki, przedstawione kalifowi do wyrównania. Welid zapłacił rachunki, a następnie kazał je spalić, aby kwotę olbrzymich kosztów wieczną tajemnicą otoczyć.
Pisarz arabski, Mokaddy, powiada, że ściany meczetu pokryte były marmurem aż do wysokości dwunastu stóp, a potem aż do powały mozajką ze szkła barwnego i złota. Plafony bocznych hal, spoczywające na czarnych kolumnach ze złotymi kapitelami i występy na zewnątrz i nad dziedzińcem, wsparte na białych marmurowych kolumnach, pokryte były także mozajką. Na kubbecie en nisr[96] umieszczona była złota cytryna, a na niej takiż sam granat. Trzy minarety tego meczetu pochodzą z czasów rozmaitych. Minaret „oblubienicy“, na stronie północnej zbudował Welid, jako prostą wieżę ze stożkowałem zakończeniem. El Gharbije wykazuje styl egipsko arabski, tworząc zgrabny ośmiobok, zwężający się ku górze od galeryi do galeryi, zakończony kulistą kopułą. Trzeci minaret Iza, posiada obok czworokątnej wieży drugą wysmukłą wieżyczkę w stylu tureckim, z kończystym dachem i z dwoma balkonami dla muezina. Na tym wyższym balkonie stać będzie Chrystus, kiedy na końcu świata oddzieli dobrych od złych.
Całkiem blizko tej moszei, przy „ulicy prostej“, leżał dom mego towarzysza podróży. Wejście znajdowało się w wązkiej bocznej uliczce. Skręciłem tam, ponieważ nie mogłem nie przyjąć jego zaproszenia. Stanęliśmy pod wielkim ceglanym murem, w którym oprócz niezbyt wysokiej i szerokiej bramy nie było żadnego otworu. Kupiec zsiadł z wielbłąda, podniósł kamień i zapukał nim silnie do bramy. Wkrótce otworzono ją od wewnątrz, a w otworze ukazało się błyszczące, jak heban, oblicze murzyna.
— Allaha, to pan! — zawołał negr i rozwarł drzwi, jak mógł najszerzej.
Kupiec nie odpowiedział mu wcale; skinął tylko na nas, byśmy się udali za nim. Ja i Halef poszliśmy za kupcem, Irlandczykom zaś poleciłem wprowadzić konie i zostać przy nich.
Znaleźliśmy się w ten sposób na długim, wązkim dziedzińcu przed drugim murem, którego drzwi już stały otworem. Minąwszy je, ujrzałem przed sobą duży plac kwadratowy, wyłożony marmurem. Z trzech stron wychodziły nań arkady w kształcie altan, których otwory ukrywały się za chowanymi w wazonach cytrynami, pomarańczami, granatami i figami. Czwarta strona, utworzona przez mur, przez który weszliśmy właśnie, pokryta była cała jaśminem, różami damasceńskiemi i biało czerwonym syryjskim hibiszem. Środek placu zajmował granitowy basen, w którym rzucały się srebrem i złotem lśniące ryby, na każdym zaś rogu znajdowała się studnia, dostarczająca wody do basenu. Nad arkadami rozciągało się pstro pomalowane piętro, do którego prowadziły schody, bogato ozdobione wonnymi kwiatami. Zawierało ono wiele komnat z oknami, zasłoniętemi częścią jedwabnemi firankami, częścią zaś zamkniętemi kunsztowną kratą drewnianą.
Na miękkich poduszkach, koło basenu, spoczywała grupa kobiet, która za naszem wejściem z piskiem przestrachu pobiegła na schody. Nie uciekła z nich tylko jedna. Podniosła się nawet, przystąpiła do kupca z wielką czcią, pocałowała go w rękę i rzekła:
— Alla altunlama zenin gelme, baba — Allah niech ozłoci twoje przybycie, ojcze!
On przycisnął ją serdecznie do siebie i odrzekł:
— Idź do matki i powiedz, że Bóg pobłogosławił dom mój drogimi gośćmi. Zaprowadzę ich do selamliku, a potem przyjdę do was.
Mówił tak samo, jak córka, po turecku. Być może, że mieszkał dawniej w Stambule.
Córka oddaliła się, a my poszliśmy powoli za nią na schody, skąd dostaliśmy się na kurytarz z długim szeregiem drzwi. Pan domu otworzył jedne z nich i weszliśmy do dużego pokoju, oświetlonego przepysznie przez otwór w kopulastym dachu, kryty różnokolorowemi szybami. Wysokie i szerokie jedwabne poduszki ciągnęły się pod ścianami, a w kącie tykał monotonnie francuzki zegar wahadłowy. Z kopuły zwieszał się wieloramienny złocony świecznik, a z pomiędzy jedwabnych draperyi, pokrywających ściany, patrzały na nas z kosztownych ram liczne obrazy. Były to, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, najordynarniejsze bazgroty, jakiemi niestety dziś jeszcze uszczęśliwia, świat wstrętny, spekulacyjny kolportaż, a więc Napoleon w stroju cesarskim, ale z grubymi policzkami aniołków, dmących w puzony; Fryderyk II. z cienkim Henri-quatre; Waszyngton w olbrzymiej peruce; lady Stanhope z upiększającymi plasterkami na twarzy; bitwa morska pod Czesme z holenderskiemi czółnami; olbrzymi bukiet z czerwonych heliantusów’ żółtych bławatków i niebieskich pierwiosnków; Herkules koryneforos ze smokiem świętego Jerzego pomiędzy nogami, a w końcu nawet zdobycie Saguntu z wystającymi ze strzelnic wylotami armat i liliowymi obłokami dymu prochowego. Takie dziwolągi artystyczne bywają przeznaczane jeszcze tylko dla Wschodu.
Przed poduszkami stały nizkie stoliki z metalowemi płytami, a na nich nałożone już fajki i malutkie filiżanki do kawy. W środku komnaty zauważyłem — zaledwie oczom swoim wierząc — fortepian, rzeczywiście i naprawdę fortepian z odpryśniętą w wielu miejscach politurą, ale zresztą w stanie dość znośnym. Byłbym się doń zaraz zabrał najchętniej, musiałem jednak zachować się godnie, jak na emira Kara Ben Nemzi przystało.
Ledwieśmy weszli i usiedli, zjawił się ładny chłopak z tacą, pełną żarzących się węgli do zapalania fajek, a w kilka minut wszedł drugi ze srebrnym kahwetestem[97], z którego napełnił nam filiżanki. Za pierwszem pociągnięciem dymu pozdrowił nas pan domu ponownie, a wypaliwszy wnet małą swą fajkę, opuścił nas na krótki czas, aby powitać swoich.
Piliśmy i palili w milczeniu, dopóki nie wrócił i nie poprosił, żebyśmy poszli za nim. Zaprowadził nas do pokoju wedle wschodnich pojęć bogato urządzonego, w którym ja miałem zamieszkać; tuż obok znajdował się pokój, przeznaczony dla Halefa. Gospodarz obiecał zająć się także Irlandczykami. Następnie musieliśmy zejść z nim na parter, gdzie przygotowano już dla nas z nieprawdopodobną szybkością kąpiel, a zarazem dwa ubrania, począwszy od czerwonego fezu, a skończywszy na lekkich papuczach, które mieliśmy teraz przebrać. Dwu służących czekało na nasze rozkazy.
To była prawdziwie wschodnia gościnność, której wartość z wdzięcznością uznać musiałem. Wykąpawszy się i przebrawszy, wróciliśmy do selamliku, jako zupeł nie nowi ludzie. Uważający gospodarz kazał widocznie pilnować naszego powrotu, gdyż zaledwieśmy weszli, pojawił się on także.
— Panie, sprawiłeś moim wielką radość — rzekł, nazywając mnie znowu ty, gdyż mówił po arabsku. — Skoro im powiedziałem, kto jesteś, zapragnęły zjawić się dziś przed tobą. Czy pozwolisz?
— Chętnie, albowiem rozmowa z niemi będzie dla mnie szczęściem.
— Przyjdą dopiero po południu, gdyż teraz zajęte są przyrządzeniem obiadu, którego nie chcą dzisiaj zdać na żadną służącą. Czy widziałeś już kiedy takie obrazy? — zapytał, widząc, że przypadkiem spojrzałem na Herkulesa.
— Są bardzo rzadkie — odpowiedziałem dwuznacznie.
— Tak. Kupiłem je w Stambule i zapłaciłem wysoką cenę. Nikt nie ma w Damaszku tak drogocennych obrazów. A czy wiesz, co przedstawiają?
— Zdaje mi się, że nie wiele z tego wiem!
— Kazałem to sobie objaśnić. Pierwszy, to Sultan el Kebir[98], a ten drugi, to mądry emir Nemzów; dalej jest królowa Anglii[99] z amerykańskim szachem; obok kwiatów jest bohater z Diarbekir[100], zabijający psa morskiego, a obok bitwa pod Czesme i oblężenie Jerozolimy[101] przez chrześcijan. Czy to nie piękne?
— Nadzwyczajnie! Ale co to stoi na środku pokoju?
— To najcenniejsze ze wszystkiego, co posiadam. To jest czalgy[102], kupione od pewnego Anglika, który tu mieszkał i ruszył dalej. Czy ci to pokazać?

Ruiny wieży Babel.

— Proszę!
Przystąpiliśmy i otworzyli. Nad klawiszami przeczytałem napis: „Edward Southey, Leadenhallstreet, London“, a jedno spojrzenie do wnętrza instrumentu pouczyło mnie, że znajdował się w stanie dość znośnym, mimo że kilka strun było pękniętych.
— Pokażę ci, jak to się robi.
Po tych słowach rozpoczął szereg zamachów pięścią na klawisze, co mi włosy na głowie podniosło. Zmusiłem się jednak do miny podziwu i zapytałem, czy nic więcej nie posiada do tego czalgy.
— Anglik dał mi jeszcze demir iplik[103] i młotek do robienia muzyki, żeby ręce nie bolały. Pokażę ci je.
Wyszedł i przyniósł niebawem skrzynkę, zawierającą struny druciane rozmaitej grubości i klucz do strojenia. Tym kluczem jął Turek walić w klawisze, że aż jęczało i trzeszczało we fortepianie. Anglik zażartował sobie widocznie, tłómacząc mu w ten sposób użytek klucza. Zresztą był fortepian okropnie rozstrojony, pełen pyłu i śmiecia.
— Czy chcesz może także robić muzykę? — spytał mnie. — Nikomu nie wolno otwierać mojego czalgy, ale ty jesteś gościem moim, dlatego możesz sobie trochę popukać.
Podał mi klucz z miną łaskawcy.
— Ty pokazałeś mi, jak się robi muzykę w Damaszku — rzekłem — a teraz ja ci pokażę, jak na tym instrumencie grają na Zachodzie. Wpierw jednak pozwól mi go naprawić, gdyż nie znajduje się w stanie odpowiednim.
— Panie, ale mi go nie zrujnujesz!
— Nie; możesz mi go powierzyć spokojnie.
Wyszukałem sobie odpowiedni drut i naciągnąłem struny, potem ustawiłem sobie z kilku poduszek wysokie siedzenie i zacząłem stroić. Usłyszawszy kwinty i kwarty, zawołał gospodarz w najwyższym zachwycie:
— O, ty to umiesz o wiele lepiej odemnie!
— To nie jest jeszcze muzyka; teraz nadaję dopiero drutowi odpowiedni ton. Czyż Anglik ci nie pokazał, jak się gra na tym instrumencie?
— Grała na nim jego żona, ale umarła, potem on walił weń pięściami i bardzo mu się to musiało podobać, bo śmiał się zawsze przy tem.
— A zatem zobaczysz wkrótce, jak się to robi właściwie.
Dawniej, jeszcze jako ubogi uczeń, stroiłem często fortepiany, aby sobie zarobić na mniejsze codzienne wydatki, przyszło mi więc z łatwością przyprowadzić fortepian do stanu, w którymby na nim grać można.

Podczas tej czynności otwarły się drzwi, a za niemi ujrzałem wszystkie te postacie kobiece, które poprzednio widziałem na dziedzińcu. Doleciał mnie szept podziwienia, a chwilami wymykał się okrzyk zachwytu. Jakże mało wymagali ci ludzie!
Wreszcie skończyłem i zamknąłem instrument, poczem przysłuchujące się zniknęły natychmiast.
— Czy nie chcesz już grać dłużej? — spytał gospodarz. — Jesteś wielki sanatdar[104], a niewiasty są tą muzyką tak ucieszone, że popsują nam cały obiad.
— Muszę teraz dać wypocząć temu czalgy, lecz po obiedzie, skoro zejdzie się rodzina, pokażę wam muzykę, jakiej nie słyszeliście jeszcze.
— W moim haremie jest kilka kobiet z wizytą, czy wolno im także posłuchać muzyki?
— Ależ oczywiście.
Byłem ogromnie zaciekawiony, jak na te damy podziała lekki wiedeński walczyk; nie mogłem jednak ze względu na swój apetyt odrywać ich teraz od kulinarnych czynności. Ostrożność ta przyniosła wkrótce owoce. Śpieszono się tylko trochę bardziej, niż zwykle, z powodu oczekującej wszystkich artystycznej biesiady i niebawem zastawiono obfity obiad, który przyniósł zaszczyt domowi. Ledwie skończyliśmy, zapytał gospodarz, czy kobietom wolno się już ukazać. Przystałem na to, a mały nalewacz kawy pobiegł, by je zawołać.
Przyszła żona gospodarza z dwoma córkami i synem, lat może dwunastu. Panie były zawoalowane i powiedziano mi tylko ich imiona. Oprócz tego przybyły cztery przyjaciółki naszej gospodyni. Usiadły cicho i w skromnej postawie na poduszkach, wtrącały jednak tu i owdzie jakieś słówko do rozmowy, która się niebawem rozwinęła. Zauważywszy, jak często osłonięte głowy, z których wyzierały tylko oczy i końce nosów, zwracały się ku fortepianowi, podniosłem się, aby zaspokoić ich ciekawość.
Zajmującym był widok wrażenia, wywartego pierwszym, pełno uderzonym, akordem, po którym nastąpił pasaż.
— Maszallah! — zawołał Halef, wprost przestraszony.
— Bana bak! — słuchajcie, słuchajcie! — krzyczał gospodarz, zrywając się z miejsca i wyciągając ramiona z podziwu.
Niewiasty drgnęły, zaskoczone niespodzianką i krzyknęły głośno ze zdumienia, wyciągając ręce niebacznie tak daleko przed siebie, że rozchyliły się szale i przez chwilę mogłem zobaczyć wszystkie twarze.
Po krótkiem preludyum zagrałem im dziarskiego walca. Publiczność moja, zrazu sztywna, jęła wnet okazywać nieodparte skutki rytmu. Ręce poczęły drgać, nogi buntować się przeciwko swej, na sposób oryentalny pozałamywanej, pozycyi, a korpusy chwiać się do taktu w jedną i drugą stronę. Gospodarz wstał i stanął za mną, aby przypatrzyć się ruchowi moich palców.
Kiedy skończyłem, ujął mnie za ręce i przypatrywał się im dokładnie.
— O, panie, jakie ty masz palce! Szło, jak w karingdżalyku[105]. Odkąd żyję, nie widziałem czegoś podobnego!
— Zihdi — rzekł Halef — taka muzyka istnieje jeszcze tylko w el Dżennet, gdzie mieszkają duchy szczęśliwych. Allah il Allah!
Kobiety nie śmiały w słowach dać wyrazu swoim uczuciom, ale ożywione ich ruchy i pełen uznania ton ich szeptu, dowodziły, że się nie nudzą.
Grałem dalej, cały, godzinę trwający program, a publiczność moja przysłuchiwała się wytrwale niesłyszanym dźwiękom.
— Panie, nie wiedziałem, że w tem czalgy tkwią takie rzeczy — rzekł gospodarz, kiedy odpoczywałem.
— O, tam tkwią jeszcze o wiele wspanialsze — odrzekłem.— U nas, na Zachodzie, są tysiące mężczyzn i kobiet, umiejących to dzięsięć razy lepiej odemnie.
— Kobiety także? — spytał zdziwiony.
— Tak.
— Więc niech się nauczy moja żona grać na czalgy, a potem musi to córkom pokazać.
Poczciwiec nie wiedział, jakie trudności stają tu, w Damaszku, na drodze do wykonania tego postanowienia. Nie uważałem za stosowne objaśniać mu tego i zapytałem:
— Przy tej muzyce można tańczyć; czy widziałeś kiedy taniec zachodni?
— Nigdy.
— Więc poślij po naszych towarzyszy. Niech zaraz przyjdą!
— Ci? Czy mają tańczyć?
— Tak.
— Oni? Jako mężczyźni?
— Zwyczaje Zachodu pozwalają tańczyć także i mężczyznom; zobaczysz, jakie to ładne.
Ogólne „peh, peh!“ oczekiwania zabrzmiało w pokoju, gdy jeden z chłopców wyszedł, aby Irlandczyków zawołać.
— Czy umiecie tańczyć? — spytałem ich, gdy weszli.
I oni mieli na sobie wygodne, domowe szaty i wyglądali tak czysto i świeżo, że z pewnością byli w kąpieli. Trącili się łokciami i otworzyli szeroko oczy na widok fortepianu.
— Heigh-day! a music chest — hej ha! skrzynia do muzyki! — śmiał się Bill. — Tańczyć? Naturalnie, umiemy! Czy mamy zatańczyć?
— Tak.
— W tych ubraniach?
— Czemu nie?
— Well! W takim razie zdejmiemy pantofle i będziemy tańczyć boso.
— Jakie tańce umiecie?
— Wszystkie! Reel, pipę, górskiego, stamp-man, polkę, galopadę, walca, słowem wszystko, czego zażądają. Uczyło się tego całkiem dobrze!
— Złóżcie więc dywany i zaczynajcie; najpierw górskiego!
Tędzy synowie Irlandyi okazali się niezmordowanymi, a przychylne uśmiechy kobiet zachęcały ich do coraz to nowych wysiłków. Przypuszczam, że te Damascenki byłyby same wzięły w tem udział najchętniej. Wreszcie wydało mi się, że już dość tego dobrego. Damy oddaliły się, dziękując serdecznie, a gospodarz oświadczył, że po długiej nieobecności musi się rozejrzeć w swoich interesach. Powiedziałem mu, że tymczasem wyjdę z Halefem na miasto, aby je oglądnąć; on zaś kazał natychmiast osiodłać dla nas dwa osły i dodać nam służącego za przewodnika. Zarazem prosił, żebyśmy nie wrócili zbyt późno, gdyż oczekiwać nas będzie kilku jego przyjaciół.
Na dziedzińcu zastaliśmy już dwa siwe bagdadzkie osły i jednego szarego dla służącego, który się zaopatrzył obficie w tytoń i fajki. Zapaliwszy fajki, wsiedliśmy na osły, wyjechaliśmy z domu i skręciliśmy boczną uliczką na „ulicę prostą“. W pantoflach na bosych nogach, ze zwisającemi chustami turbanu i z dymiącymi cybuchami, jechaliśmy poważnie, jak dwaj baszowie tureccy, wzdłuż ożywionej ulicy. Jadąc, zauważyliśmy, że większość przechodniów zdąża do bramy św. Tomasza.
— Tam zapewne jest coś godnego widzenia — zwróciłem się do naszego towarzysza.
— Tak, effendi, bardzo wiele — odrzekł. — Dziś jest święto Er Rimal[106], w czasie którego strzela się z łuków. Kto się chce zabawić, idzie za miasto do namiotów i ogrodów, aby zobaczyć, jaką mu Allah zgotował uciechę.
— I my to możemy uczynić, bo jeszcze nie późno.
— Tak, effendi.
— Więc prowadź nas!
Puściliśmy zwierzęta szybszym kłusem i dostaliśmy się wkrótce przez bramę na Ghutę, gdzie panowało wszędzie ogromnie ruchliwe życie. Zauważyłem niebawem, że Er Rimal jest świętem, w którem mogą brać udział wyznawcy wszystkich religii, świętem, podobnem do naszego strzelania do kurka. Nie mogłem się jednak dowiedzieć od naszego towarzysza, jaki jest jego początek.
Na wolnych placach ustawione były namioty, w których sprzedawano kwiaty, owoce i rozmaite środki żywności. Linoskoczki, kuglarze indyjscy, zjadacze ognia i zaklinacze wężów, wykonywali wszędzie swoje rzemiosło, a żebrzący derwisze utrudniali przejście. Dzieci hałasowały, tragarze kłócili się, wielbłądy wrzeszczały, konie rżały, psy szczekały, a do tego dołączało się z namiotów muzycznych trąbienie, skrzypienie, stukot i jęki wszelkich możliwych i niemożliwych instrumentów. Było to zupełnie europejskie święto strzeleckie, tylko na innym gruncie i pośród innych postaci. Nie widziałem tylko nic z właściwego strzelania z łuków. Dostrzegłem wprawdzie tu i owdzie mężczyznę lub chłopca, wypuszczającego strzałę w powietrze, lecz działo się to tak dowolnie, od niechcenia, a kogo lub co strzała trafi, to było całkiem obojętne.
Przejechaliśmy tak obok długiego szeregu handlarzy sorbetami i owocami, kiedy nagle wstrzymałem osła i jąłem nadsłuchiwać. Co to było? Czy dobrze słyszałem? Przed dużym namiotem zebrało się sporo ludzi, z wnętrza płynęły dźwięki skrzypiec i harfy, a po przygrywce zabrzmiał w najczystszem północno-czeskiem narzeczu jakiś zdarty sopran.
— Zihdi, co to jest? — spytał Halef, gdy przebrzmiała pierwsza zwrotka. — Tu śpiewa jakaś kobieta. Czy to możliwe?
Skinąłem potakująco, poczem nastąpiła druga zwrotka piosnki o winie i przysmakach, jakie dobra matka zastawia w noc wigilijną.
Nie mogłem tego ominąć, musiałem wstąpić, aby zobaczyć, czy się dobrze domyślam. Zsiadłem i dałem znak Halefowi, żeby szedł za mną. Służący został przy zwierzętach. Przecisnęliśmy się przez tłum i weszliśmy do środka. We drzwiach siedział ponury Turek z czarną brodą i mruknął do nas:
— Her kiszi bir gurusz — piastra od osoby!
Zapłaciłem wstęp i rozejrzałem się w namiocie. Wbite w ziemię pale z przygwożdżonemi do nich deskami, tworzyły ławy i stoły; dokoła stołów siedzieli na ławkach gęsto obok siebie Arabowie, Turcy, Ormianie, Kurdowie, Żydzi, chrześcijanie, Druzowie, Maroniei, Baszybożucy, Arnauci itd., pijąc sorbety lub kawę, paląc fajki, lub żując pieczywo i owoce. W głębi znajdował się bufet, a obok na prawdziwem podyum dwaj skrzypkowie, dwie arfistki i jedna gitarzystka, wszyscy w strojach tyrolskich.
Przystąpiłem całkiem blizko, posunąłem bez żadnego pytania jedenastu widzów, siedzących na pierwszej ławce dalej tak, że się ścisnęli jeszcze bardziej i usiadłem z Halefem na skraju ławki. To sumaryczne postępowanie zdobyło dla nas widocznie szacunek kelnera, gdyż przybiegł natychmiast i złożył nam głęboką czołobitność.
— Sorbet dla dwóch! — zawołałem, płacąc za to pięć piastrów. Były to ceny prawdziwie hotelowe!
Tymczasem skończyła się piosnka, której nikt z obecnych nie rozumiał, a gdy mimo to zerwały się huczne brawa, dodała gitarzystka jeszcze coś ponad program. Potem zeszła z estrady ze znaną kartką nut w ręku, aby pozbierać datki. Nas pominęła przytem, ponieważ weszliśmy dopiero.
Następnym kawałkiem była „Pieśń bez słów“, poczem jeden ze skrzypków zniknął za kotarą. Wkrótce rozpoczęło się preludyum, a skrzypek wrócił jako wędrowny czeladnik w podartych butach i załamanym kapeluszu, z małym tobołkiem na plecach. Grubym, piwnym basem zaintonował piosenkę „Czeladnik na obczyźnie“, a chociaż publiczność nie miała pojęcia o takiej postaci, ani nie rozumiała treści piosenki, przecież nagrodziła go mimo to gromkimi oklaskami.
Chcąc wystawić na próbę wszechstronność tych ludzi, zapytałem śpiewaczkę:
— Tyrky czagyr-zen ne czekel — w jakim języku śpiewasz?
— Tyrky czagyr-im nemczedże — śpiewam po niemiecku.
— You are consequently a german lady — jesteś więc pani damą niemiecką?
— My native country is german Austria — moją ojczyzną jest niemiecka Austrya.
— Et come s’apelle votre ville natale? — a jak się nazywa rodzinne miasto pani?
— Elle est nommee Pressnitz, situe au nord de la Boheme — nazywa się Preśnice, położone w północnych Czechach.
— Niedaleko saskiej granicy, w pobliżu Jóhstadtu i Annabergu — rzekłem już po niemiecku.
— Tak! — zawołała. — O, Jezu! pan mówi także po niemiecku?
— Jak pani słyszy!
— Tu, w Damaszku?
— Tak.
Teraz już i koledzy jej wzięli udział w rozmowie, a skutkiem powszechnej radości było to, że kazałem im podać kilka szklanek sorbetu, oni zaś odśpiewali mi piosnkę o rozłące dwu kochających się serc, którą wskazałem im, jako ulubioną przezemnie.
Ledwie przebrzmiały ostatnie jej słowa, trącił mnie Halef i wskazał na wejście. Skierowawszy wzrok w tym kierunku, ujrzałem człowieka, którego jednak nie spodziewałem się teraz tutaj zobaczyć. Te piękne i delikatne, ale w swej dysharmonii tak niemiłe rysy, to badawczo ostre oko o zimnem, przenikliwem spojrzeniu, te cienie na twarzy, rzucone tam przez zawiść, miłość, zemstę i niezaspokojoną ambicyę, były mi zbyt dobrze znane, żebym miał ich nie poznać, mimo gęstej pełnej brody, jaką teraz ten człowiek zapuścił. To był Dawuhd Arafim, który w domu swoim nad Nilem kazał się nazywać Abrahimem Mamurem!
Przebiegał oczyma po zgromadzonych i nie mogłem uniknąć tego, żeby spojrzenie jego nie padło na mnie. Widziałem, jak drgnął, odwrócił się i wyszedł szybko z namiotu.
— Halefie, za nim! Musimy się dowiedzieć, gdzie tutaj mieszka.
Zerwaliśmy się, a wybiegłszy przed namiot, zobaczyliśmy go cwałującego na ośle, podczas gdy poganiacz biegł za nim, trzymając się ogona zwierzęcia. Naszego służącego przed namiotem nie było, a kiedyśmy go wreszcie znaleźli u opowiadacza bajek, było już na pościg za późno. Ghuta nastręczała mu dość dróg i kryjówek do zmylenia naszej pogoni.
Zniechęciło mię to tak dalece, że postanowiłem wrócić do domu. Ujrzawszy tego człowieka, doznałem odrazu uczucia, że muszę z nim się znów zetknąć, a tu wymknęła mi się sposobność dowiedzenia się czegoś bliższego o jego pobycie w Damaszku. Halef także mruczał jakieś dosadne słowa pod rzadkim wąsem, poczem zauważył, że najlepiej będzie udać się do domu i „zrobić trochę muzyki“.
Wracaliśmy tą samą „ulicą prostą“, kiedy naraz ktoś nas zawołał. Był to nasz gospodarz; stał w towarzystwie pięknego młodzieńca, we drzwiach sklepu z klejnotami i biżuteryą. I on miał z sobą służącego i osła.
— Może wstąpisz tu, panie? — zapytał. — Wrócimy potem razem do domu.
Zsiedliśmy i weszliśmy do sklepu, powitani przez młodzieńca z największą serdecznością.
— To mój syn, Szafaj Ibn Jakób Afarab.
Teraz dopiero dowiedziałem się, że nasz gospodarz nazywa się Jakób Afarah. Na Wschodzie nie jest to wcale rzadkością. Potem powiedział synowi, jak my się nazywamy i ciągnął dalej:
— To mój sklep z klejnotami, którym zarządza Szafaj, razem z pomocnikiem. Wybacz, że teraz nie będzie nam towarzyszył! Musi pozostać, ponieważ pomocnik wyszedł popatrzeć na święto Er-Rimal.
Rozglądnąłem się w sklepie. Był mały i ciemny, ale zawierał tyle kosztowności, że mnie biedakowi zaczęło być nieswojo. Wybąknąłem kilka słów na ten temat i dowiedziałem się, że Jakób posiada jeszcze na innych bazarach sklepy z towarami korzennymi, z dywanami i z drogimi przyborami do palenia.
Wypiwszy tu filiżankę kawy, ruszyliśmy w drogę. Nadchodził zmierzch i zaledwie dostaliśmy się do domu, zapadł już wieczór.
Podczas mej nieobecności przyozdobiono mi izbę. Z sufitu zwisały wazonki z pachnącymi kwiatami, a w każdym kącie stała wysoka waza, pełna najpiękniejszych dzieci uroczej flory. Szkoda, że wcale nie rozumiałem się na rozmowie kwiatów, bo przeczytałbym może w tem wszystkiem wzruszający adres dziękczynny za koncert na fortepianie.
Rozciągnąłem się na poduszkach, aby trochę popróżnować, ale coś jednak robiłem, a mianowicie myślałem o tym Abrahimie Mamurze, o którym w żaden sposób nie mogłem zapomnieć. Czego on chciał tu w Damaszku? Czyżby knował znowu jaką nikczemność? Dlaczego uciekł przedemną, skoro nic już z nim nie miałem wspólnego? W jaki sposób możnaby odszukać jego mieszkanie?
Rozmyślałem tak nad tem, przysłuchując się przy tem uważnie ożywionemu ruchowi, panującemu od pewnego czasu na kurytarzu. Po pewnym czasie zapukano do moich drzwi i ukazał się Jakób.
— Panie, czyś gotów już do wieczerzy?
— Do usług.
— Więc chodź! Twój towarzysz Halef już poszedł.
Wprowadził mnie tym razem nie do selamliku, lecz przez dwa kurytarze do frontowej części domu i otworzył tam drzwi. Była to wielka sala. Sto świec oświetlało ją jasno, odbijając się w czarno haftowanych sentencyach z Koranu na jedwabnych ścianach. Jedną trzecią komnaty oddzielała sztaba żelazna, z której zwieszała się aksamitna kotara. O trzy stopy nad ziemią widać w niej było liczne otwory do zaglądania, z czego domyśliłem się, że tam usiędą pewnie kobiety.
W sali znajdowało się około dwudziestu panów, którzy powstali za naszem wejściem i powitali mnie podaniem ręki, a równocześnie Jakób mówił mi ich nazwiska. Byli między nimi dwaj synowie i trzech pomocników Jakóba. Halef był już także na sali; wydawało się, że z pełną godności zręcznością umie się znaleźć w obecnej sytuacyi.
Podczas utykającej trochę na początku rozmowy, podano wonne likiery, przyczem palono nieodstępne fajki. Potem wniesiono jedzenie, na którego widok poczciwy Halef nie zupełnie zdołał się opanować, bo zaczął oboma rękami odgarniać z ust szesnaście włosów swojego wąsa. Oprócz znanych mi potraw podano powidła z tobby i habb el aas[107], sałatę z zybh el belad, czerwonego korzenia, podobnego do naszej marchwi, pieczoną szyrsz el mahrut[108] i dobrze przysmażony rodzaj dużych jaszczurek, których mięso dosyć mi smakowało. W dalekich podróżach uczy się człowiek najlepiej pozbywać pewnych przesądów.
Po jedzeniu sprzątnięto ze stołu i wniesiono fortepian. Błagalny wzrok Jakóba powiedział mi, czego sobie goście życzą, obowiązek swój spełniłem więc bez wahania. Postawiłem tylko przedtem jeden warunek, od którego nie chciałem odstąpić; poprosiłem mianowicie, żeby odsunięto zasłonę. Jakób spojrzał na mnie wystraszony.
— Dlaczego, panie? — zapytał.
— Bo ten aksamit tak wessie dźwięk moich tonów, że nie usłyszycie dużo pięknego.
— Ależ poza tem siedzą kobiety!
— Mają przecież zasłony na twarzach!
Dopiero po dłuższej rozmowie z gośćmi, ośmielił się rozsunąć kotarę na obie strony, wskutek czego ujrzałem około trzydziestu postaci kobiecych, siedzących na ziemi na miękkich rogożach. Czyniłem, co mogłem, by ich ubawić i zaśpiewałem im kilka pieśni, których tekst tłómaczyłem, o ile to się dało, z pamięci, na język arabski.
Kiedy skończyłem, zaprowadził mię Jakób do małego, zakratowanego okna, wychodzącego na „ulicę prostą“. Na dole przez całą jej szerokość stała, głowa przy głowie, zbita masa słuchaczy. Co sobie pomyśleli ci muzułmanie, słysząc mię śpiewającego! Goście mego gospodarza nie uważali mnie jednak bynajmniej za waryata dlatego, że im pozwoliłem słuchać mojego głosu, czegoby żaden prawowierny nie uczynił. Byli już dość światli, aby sobie nie psuć przyjemności zelotycznymi skrupułami i opuścili dom koło północy, obiecując odwiedzić go wkrótce znowu. Co się tyczy kobiet, to widziałem tylko około trzydziestu nosów i sześćdziesiąt oczu, lecz nic ponadto, nawet noga nie pokazała się, z którejby spadł pantofel przy wypukiwaniu taktu, gdyż nogi i pantofle przy wschodnim sposobie siedzenia odwrócone były odemnie.
Jakób odprowadził mnie z wielką uprzejmością do mego pokoju i ucieszył się bardzo, gdy pozwoliłem pójść razem jego synowi. Ubolewał on, że pomocnik jego też przy tem nie był.
— Sprawiłbyś mu wielką przyjemność — rzekł. — Lubi muzykę i jest bardzo rozumnym człowiekiem. Może z tobą rozmawiać językiem Włochów, Francuzów i Anglików.
— Czy pochodzi z Damaszku? — spytałem, aby podjąć uprzejmie przedmiot rozmowy.
— Nie — odrzekł Jakób. — Pochodzi z Adryanopola i jest wnukiem mojego wuja. Imię jego Afrak Ben Hulam. Nie widzieliśmy go przedtem nigdy; przybył z listem swojego ojca i z pismem brata mego Mafieja ze Stambułu, aby jeszcze lepiej poznać swój zawód.
— Czemu go dziś wieczorem nie było?
— Był zmęczony i czuł się niedobrze — odrzekł Szafaj. — Gdy wrócił z uroczystości, powiedziałem mu, że przyjechał do nas Kara Ben Nemzi, effendi, i że dzisiaj zrobi muzykę, on jednak był słaby i pobladł, jak śmierć. Ale muzykę słyszał, gdyż śpi w pobliżu pokoju, w którym znajdowaliśmy się wszyscy.
Gdy po krótkim pobycie zostawili mnie samego, położyłem się spać. O ileż inaczej spało się na tych poduszkach, niż na twardym piasku lub mokrej, zionącej trucizną ziemi!
Przebudziwszy się rano, usłyszałem bulbula[109] śpiewającego na gałązce tuż przed otworem okiennym. Halef nie spał już także, a kiedy wszedłem do jego pokoju, pił kawę i jadł ciastka do tego. Dotrzymałem mu towarzystwa, poczem zeszliśmy na dół, aby wypalić fajkę nad basenem. Przedtem zajrzałem jeszcze do koni. Stały na marmurze i słomie pszenicznej i zajadały przepyszne daktyle; nie miały tak samo, jak my, powodu do uskarżania się na cokolwiek.
Koło studni przystąpił do mnie młody Szafaj, aby się pożegnać i zaprosić mnie do zwiedzenia bazaru. Miał tam z konieczności przepędzić cały dzień, ponieważ niedyspozycya jego kuzyna i pomocnika wzmogła się tak dalece, że nie mógł wyjść z pokoju.
— Panie, ja wiem, że jesteś hekimem — rzekł.
— Kto to powiedział? — przerwałem mu.
— Wówczas nad Nilem wyleczyłeś wielu chorych; Isla nam to opowiadał. Dlatego prosiłem przedtem pomocnika, żeby z tobą pomówił, ale nie chce się na to zgodzić; powiada, że choroba ta pojawia się często, ale po dwu dniach ustępuje. Czy nie zajrzałbyś do niego?
— Nie. On sobie tego nie życzy, a ja nie jestem także prawdziwym hekimem.
Po odejściu młodzieńca usłyszałem dźwięk poszczególnych klawiszów fortepianu; była to jakaś ręka, próbująca naciskać lekko klawisze, a w chwilę potem pojawił się dżibukczi i poprosił mię, żebym się udał na górę. Naprzeciw mnie wyszła jedna z córek gospodarza i złożyła błagalnie ręce.
— Effendi, przebacz mi! Pragnę raz jeszcze usłyszeć pieśń, którą grałeś wczoraj przy końcu.
— Dobrze.
Usiadła w kącie i oparła głowę o ścianę. Zagrałem ową wspaniałą kościelną pieśń: „Przed tak wielkim Sakramentem upadamy na twarze“. Przegrałem kilka razy melodyę i zaśpiewałem kilka zwrotek. Dziewczyna miała oczy zamknięte, a usta lekko rozchylone, jak gdyby pragnęła, by te nabożne, uroczyste, tony przenikały głębiej jej duszę.
— Czy mam jeszcze co zagrać? — zapytałem na końcu.
Powstała i przystąpiła bliżej.
— Nie, effendi, niech wrażenia tej muzyki nie uszczupla żadna inna. Komu wolno u was śpiewać takie słowa i tony?
— Śpiewają je mężczyźni, kobiety i dzieci w każdej chrześcijańskiej świątyni. Kto zaś jest ojcem pobożnym, śpiewa takie pieśni i w domu ze swoimi.
— Panie, u was musi być pięknie. Wy dajecie wolność waszym ukochanym. Wasi kapłani, którzy pozwalają wam śpiewać takie pieśni razem z waszymi, zapewne są lepsi i przychylniejsi od naszych, którzy twierdzą, że Allah nie dał duszy kobiecie. Niechaj Allah pokarze ich i proroka za to kłamstwo! Dziękuję ci, effendi!
Wyszła, a ja patrzyłem za nią w milczeniu. Tak, Wschód domaga się wyzwolenia z ciężkich tysiącletnich więzów. Kiedy ono dlań przyjdzie?
Zamknąłem instrument. Nie mogłem grać dalej, gdyż każdy ton, dolatujący do niej, musiałby zatrzeć wrażenie nabożnej pieśni, które chciała zachować. Zeszedłem na dół i kazałem osły osiodłać, bo chciałem wyjechać, aby porobić niektóre konieczne zakupy.
Ponieważ nie potrzebowaliśmy się śpieszyć, więc urządziliśmy sobie przejażdżkę dla ciekawości po ulicach miasta. Zajechaliśmy nawet na dzielnicę żydowską, gdzie wystąpiły przed nami gruzy i nędza. Pomiędzy zwaliskami dawnych, wspaniałych gmachów tkwiły napół zwalone chałupy. Mężczyźni chodzili w wyszarzałych kaftanach z rozpadającymi się szwami, dzieci w szmatach i łachmanach, ale kobiety miały na wypłowiałych szatach wszystkie swe prawdziwe i fałszywe klejnoty na pokaz. Przypuszczam, że tak samo ubierały się żony i córki Izraela, kiedy prorok[110] im wieszczył: „Pan pokryje łysiną głowy cór Syonn i zabierze im wszystkie klejnoty. W tym czasie zabierze Pan wszystkie ozdoby z obuwia, haftki i spinki, naszyjniki i naramienniki, zasłony i czepce, łańcuszki i sznury, jabłka woniejące, kolczyki i pierścienie, dyademy i szaty uroczyste, płaszcze, szale i sakiewki, lustra i kolie, i taśmy, i suknie“.
Wracając obok bazaru jubilerów i złotników, chciałem wstąpić do Szafaja, lecz zauważyłem ku mojemu zdumieniu, że sklep zamknięty, a przed nim dwu kawasów na straży. Zapytałem ich o powód, lecz dali mi odpowiedź tak grubjańską, że odjechałem co prędzej. Przybywszy do domu, zastałem w nim wszystkich mieszkańców w najwyższem rozdrażnieniu. W drzwiach spotkałem Szafaja. Chciał wybiec z domu w największym pośpiechu, zatrzymał się jednak na mój widok.
— Effendi, czy wiesz już o tem? — zawołał.
— O czem?
— Że nas okradziono, ohydnie okradziono i oszukano?
— Ani słowa! To niech ci ojciec opowie! Ja muszę iść!
— Dokąd?
— Allah ’1 Allah! Nie wiem jeszcze!
Chciał mnie minąć, ale ja wyciągnąłem rękę i zatrzymałem go. Nieszczęśliwy wypadek odebrał mu tak potrzebną teraz równowagę i ścisłość sądu. Należało, mojem zdaniem, zapobiec nieprzezornemu postępowaniu.
— Zaczekaj jeszcze! — prosiłem.
— Puść mnie! Muszę biec za nim!
— Za kim? Za złodziejem? Kto to?
— Zapytaj ojca!
Chciał mi się wyrwać, ja jednak zsunąłem się z osła, wziąłem go silnie pod ramię i zmusiłem go tak do pójścia ze mną.
Poddał się przemocy i zaprowadził mię na górę do mieszkania ojca. Jakób stał na środku komnaty, gotów do wyjścia i nabijał właśnie dwa olbrzymie pistolety. Ujrzawszy syna, krzyknął gniewnie na niego:
— Czego tu jeszcze chcesz? Nie można tracić czasu, ani minuty!... Idź, śpiesz!... Pójdę i ja, i zastrzelę tego łotra, gdziekolwiek go dopadną!
Dokoła Jakóba stała reszta rodziny, pogarszając jeszcze sytuacyę łzami i narzekaniem. Natrudziłem się sporo, zanim ich uspokoiłem, a Jakóba skłoniłem do opowiedzenia mi, o co idzie. Afrak Ben Hulam, chory pomocnik i brat cioteczny z Adryanopola, opuścił dom po naszym odjeździe i poszedł do Szafaja do sklepu z wiadomością, żeby w sprawie wielkiego zakupu udał się natychmiast do ojca, znajdującego się w wielkim Han Assad Baszy. Szafaj odszedł rzeczywiście, ale po długiem czekaniu i szukaniu ojca nie znalazł. Wobec tego pobiegł wreszcie do domu i zastał ojca ku swemu zdumieniu, spoczywającego pod arkadami. Oczywiście oświadczył, iż pomocnikowi wcale nie wydawał takiego polecenia, poczem Szafaj wrócił do bazaru i zastał go zamkniętym. Otworzył drugim kluczem, który miał zawsze przy sobie i spostrzegł na pierwszy rzut oka, że zniknęło mnóstwo i to najcenniejszych kosztowności, a razem z niemi także pomocnik, Afrak Ben Hulam. Pośpieszył, by zawiadomić o tem ojca; mimo swego przerażenia jednak, miał jeszcze tyle przytomności umysłu, że drzwi zamknął i postawił kawasów na straży. Wieść jego zaalarmowała dom cały i w chwili, gdy ja wracałem z Halefem, miał właśnie Szafaj zamiar udać się, sam nie wiedząc, dokąd. Jakób także chciał odejść, aby złodzieja przedewszystkiem zastrzelić, ale nie zapytał się o to, gdzie go ma znaleźć.
— Nierozsądnym pośpiechem więcej sobie zaszkodzicie, niż pomożecie — powiedziałem, starając się ich uspokoić. — Usiądźcie i naradźmy się! Bardzo skwapliwy biegun nie zawsze jest najlepszym koniem.
Kosztowało to dużo trudu, zanim zdołałem ich przekonać o słuszności mego poglądu; wreszcie udało mi się i to.
— Jaka jest wartość rzeczy skradzionych? — zapytałem.
— Tego nie wiem jeszcze dokładnie — odrzekł Szafaj — ale będzie wiele, wiele worków[111].
— Czy sądzisz, że istotnie tylko Afrak może być tym złodziejem?
— Tylko on. Wieść, którą mi przyniósł, była kłamstwem, a on sam tylko miał klucz i wiedział, gdzie szukać rzeczy najcenniejszych.
— Dobrze, mamy zatem tylko z nim jednym do czynienia! Czy był rzeczywiście waszym krewnym?
— Tak. Nie widzieliśmy go wprawdzie nigdy przedtem, ale wiedzieliśmy, że przybędzie, a listy, które przywiózł, były prawdziwe.
— Czy był jubilerem i złotnikiem?
— Tak, nawet bardzo zręcznym.
— Czy zna waszą rodzinę i wszystkie wasze stosunki?
— Tak, chociaż mylił się często.
— Był wczoraj na uroczystości, a ty mówiłeś, że był bardzo blady. Czy bladość wystąpiła u niego wtedy, kiedy przyszedł, czy też pobladł dopiero, usłyszawszy, że Kara Ben Nemzi jest waszym gościem?
Szafaj podniósł w górę zdumione oczy.
— Na Allaha, co chcesz przez to powiedzieć? Zdaje mi się, że pobladł dopiero, gdy mu opowiedziałem o tobie.
— To zaprowadzi mnie może na jego ślad.
— Effendi, gdyby to się dało!
— Zląkł się, usłyszawszy o mnie; nie przyszedł, kiedy grałem na fortepianie; udał, że jest chory, gdyż nie mógł wyjść, bo siedziałem na dziedzińcu i byłbym go zobaczył, a skoro tylko się oddaliłem, wyszedł także. Halefie, wiesz, kto to jest Afrak Ben Hulam?
— Jakże mogę to wiedzieć? — odrzekł hadżi, który przyszedł za nami aż tutaj.
— To nikt inny, tylko Dawuhd Arafim, który nazywał się także Abrahim Mamur. Przyszło mi to na myśl już wczoraj wieczorem, ale wydało się tak nieprawdopodobnem, że w to wierzyć nie chciałem. Natomiast teraz jestem tego pewny.
Słuchacze moi siedzieli jakiś czas w milczeniu. Po dłuższej pauzie odezwał się Jakób, potrząsając energicznie głową:
— To całkiem niemożliwe, effendi. Mój krewny nie nazywał się nigdy Dawuhd Arafim, ani Abrahim Mamur i nie był nigdy w Egipcie. Widziałeś tu znowu wczoraj tego Mamura?
— Tak. Zapomniałem powiedzieć wam o tem, bo musiałem zbyt wiele myśleć o muzyce. Opisz mi twego krewnego i szaty, które miał na sobie, gdy wyjeżdżał na uroczystość!
Żądaniu temu uczyniono zadość z największą dokładnością; zgadzało się wszystko, nie był to nikt inny, tylko Abrahim Mamur.
— Afrak Ben Hulam nie był nigdy w Egipcie — twierdzili ustawicznie — jakby zresztą mógł obcy wejść w posiadanie listów, które ze sobą przywiózł!
— To jedyne punkty niejasne; a jednak, gdyby tak ten Abrahim zabrał te listy rzeczywistemu Afrakowi?
— Allah kerim, wówczas musiałby go chyba zabić dla bezpieczeństwa!
— To się może jeszcze wyjaśni; po nim można się spodziewać wszystkiego. Musimy go znaleźć, musimy go znowu dostać w swe ręce! Ale widzicie teraz, że spokojny namysł przecież więcej wart od nierozsądnego pośpiechu. Złodziej ukrywa się jeszcze w Damaszku, albo opuścił miasto czemprędzej. Musicie być przygotowani na ten drugi wypadek. Co uczyniłbyś, Jakóbie Affarahu, jeżeliby już umknął?
— Gdybym znał kierunek, ścigałbym go, dopókibym go nie znalazł, choćby nawet przyszło pójść na koniec świata!
— Poślij więc prędko Szafaja na policyę. Niechaj doniesie i zażąda, żeby natychmiast obsadzono bramy i wysłano patrole na Ghutę, następnie niechaj postara się o paszport dla ciebie na całe państwo padyszacha i o eskortę konnych kawasów, na których pomoc mógłbyś liczyć na pewno.
— Panie, to, co mówisz, lepsze jest od mego gniewu. Oko twoje bystrzejsze od mego; czy zechcesz wspierać mię nadal?
— Owszem. Zaprowadź mnie teraz do izby, w której złodziej mieszkał!
Szafaj poszedł do miasta, my zaś do mieszkania rzekomego Afraka. Tu okazało się, że on wyszedł z zamiarem, by już nie wrócić, poza tem jednak nie odkryliśmy nic, coby mogło służyć za dalsze wskazówki.
— To było daremne. Musimy się postarać o inne ślady. My trzej podzielimy się, aby zobaczyć, czy na bramach miasta, u przewodników i tych, co wypożyczają zwierzęta, nie dowiemy się czego.
Wniosek ten przyjęli z radością Jakób i Halef, i we dwie minuty potem jechałem już ku bramie „Boskiej“. Nie wziąłem swojego konia, gdyż przypuszczałem, że sił jego będzie mi potem potrzeba. Ale usiłowania moje spełzły na niczem. Dopytywałem się i badałem wszędzie, gdzie tylko mogłem się jakiejś wiadomości spodziewać, przejechałem całą Ghutę, gdzie spotkałem już wysłane patrole, nie znalazłem jednak ani śladu i wróciłem po trzech godzinach, po południu, okryty potem, do domu. Jakób był już kilkakrotnie w domu, ale znowu wyjechał. Halef nic także nie wskórał, ale przywiózł przynajmniej jakąś nadzieję. Objął on był północną część miasta i przejeżdżał obok namiotu, w którym byliśmy wczoraj. U wejścia stała śpiewaczka, która go poznała i zawołała do siebie. Zauważyła dnia poprzedniego, że wyszliśmy tak nagle z powodu Mamura, i powiedziała Halefowi, żebym do niej przyszedł, jeżeli chcę się o tym człowieku czegoś dowiedzieć.
— Czemuż tobie tego zaraz nie powiedziała Halefie? — spytałem.
— Zihdi, ona nie umie po arabsku, a ja mało po turecku, przytem mówi ona tak, iż nic rozumieć nie mogę. Nawet to, co mi powiedziała, zgadłem raczej, niż zrozumiałem.
— A zatem jedźmy zaraz do niej, ale weźmy konie, bo osły już znużone.
Był to ostatni dzień świąt, trwających ogółem pięć dni.
Przybywszy w szybkiem tempie przed namiot Presniczan, zastaliśmy go nie tak przepełnionym, jak poprzedniego wieczora. Muzykanci zrobili właśnie pauzę, tak, że mogłem pomówić z dziewczyną. O słuchaczy nie troszczyłem się, ponieważ krótka nasza, rozmowa odbyła się w języku niemieckim.
— Czemu wyszliście wczoraj tak prędko? — zapytała mię śpiewaczka.
— Bo chciałem udać się za tym człowiekiem, który wszedł do namiotu i zaraz go opuścił. Zależało mi na tem, żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka.
— Tego on nie mówi nikomu.
— Ach! Pani to wie?
— Tak. On był wczoraj w namiocie już po raz trzeci. Tam, tuż przy nas, siedział obok Anglika, któremu także nie powiedział, gdzie mieszka.
— Czy on mówił po angielsku, czy też Anglik po arabsku?
— Prowadzili rozmowę w angielskim języku, dlatego rozumiałam każde słówko. Gentleman zaangażował go jako tłómacza.
— Nie może być! Na pobyt tutaj, czy do podróży?
— Do podróży.
— Dokąd?
— Tego nie wiem; słyszałam tylko, że pierwszą miejscowością ma być Salehieh.
— A kiedy mieli wyruszyć?
— Skoro tylko tłómacz upora się z pewnym — sprawunkiem, dla którego przybył do Damaszku. O ile mi się zdaje, mówił o zakupnie oliwy dla Biruty.
Poza tem nie wiedziała nic więcej. Podziękowałem jej i dałem upominek.
Aby Jakóba nie pozostawić bez wiadomości, posłałem doń Halefa, sam zaś udałem się do bramy „Boskiej“, skąd idzie droga do Salehieh, położonego na zachodniej krawędzi Ghuty i uważanego właściwie za przedmieście Damaszku. Przez tę miejscowość jedzie się do Biruty nad morzem Śródziemnem, oraz innych miast, leżących przy drogach, wiodących do Palestyny.
Przybyłem tam już pod wieczór. Nie byłem pewien, czy otrzymam dostateczne wiadomości, ponieważ na Wschodzie wobec zwyczaju budowania domów frontem na wewnątrz niepodobna obserwować drogi tak dokładnie, jak u nas na Zachodzie. Wtem ujrzałem kilku z owych nieszczęśliwych, którzy wykluczeni ze społeczeństwa ludzkiego, żyją przecież z jego miłosierdzia. Byli to trędowaci. Leżeli okryci łachmanami niedaleko drogi i wołali na mnie już z daleka, prosząc o datek.
Podjechałem ku nim, ale uciekli natychmiast, ponieważ nie wolno im dopuszczać zdrowych ludzi do siebie. Dopiero na kilkakrotne zapewnienia moje, że pochodzę z Zachodu i nie boję się ich choroby, zatrzymali się, ale nie dopuścili mnie bliżej, jak na odległość co najmniej dwudziestu kroków.
— Czego chcesz od nas, panie? — spytał jeden z nich. — Połóż datek na ziemi i oddal się!
— Jaki wam datek najmilszy? Czy chcecie pieniędzy?
— Nie. Kupić nic nie możemy, bo nikt nie wziąłby od nas pieniędzy. Daj nam co innego: trochę tytoniu chleba, mięsa lub cokolwiek innego do jedzenia.
— Czemu tu jesteście na dworze? W Damaszku są przecież szpitale dla trędowatych.
— Są przepełnione. Musimy zaczekać, aż śmierć zrobi nam miejsce.
— Chcę się od was czegoś dowiedzieć. Jeżeli mi powiecie, to dostaniecie jutro rano tytoniu na dwa tygodnie i innych potrzebnych wam rzeczy. Teraz nic nie mam przy sobie.
— Co mamy ci powiedzieć?
— Jak długo jesteście na tem miejscu?
— Od kilku dni.
— Więc widzieliście wszystkich, którzy tędy przechodzili. Czy było ich wielu?
— Nie. Do miasta szło wielu na święta, których dzisiaj piąty dzień, ale z miasta jeden tylko orszak z mułami do Ras Heya i Gacein, kilkoro ludzi do Hasbeya, kilku robotników z Cebedeni i jeden Inglis z dwoma towarzyszami.
— Skąd wiecie, że to był Anglik?
— O, Inglisa poznać natychmiast. Był ubrany całkiem szaro, miał wysoki kapelusz, wielki nos i niebieskie szkła na nim. Jeden z jego towarzyszy musiał mu wytłómaczyć, czego chcemy od niego, poczem dał nam trochę tytoniu, kilka małych chlebów i dużo małych patyczków, zapomocą których można wzniecić ogień.
— Opiszcie mi, jak wyglądał tłómacz! Opis zgadzał się z wyglądem tego, któregośmy szukali.
— Dokąd pojechali?
— Tego nie wiemy. Jechali drogą birucką; ale powiedzą ci to z pewnością dzieci starego Abu Medżacha, bo on był ich przewodnikiem. Mieszka w domu obok wielkiej palmy, którą tam widzisz.
— Dziękuję wam! Jutro wczesnym rankiem będę tędy przejeżdżał i przywiozę wam wszystko, co obiecałem.
— O panie, litość twoja znajdzie łaskę w oczach Allaha. Czy nie mógłbyś nam przywieźć kilku fajek, jakie można dostać w mieście za bardzo małą cenę?
— Dostaniecie; obiecuję wam.
Pojechałem do Salehieh i dowiedziałem się w domu przewodnika, że Inglis zmierzał do doliny Sebdani. Starego Abu Medżacha wynajęto tylko do tej miejscowości.Była to w każdym razie manipulacya ostrożnego tłómacza, który chciał w ten sposób utrudnić ewentualne wywiady. Wiedziałem już dość i wróciłem do Damaszku.
Zastałem mego gospodarza, oczekującego mnie w najwyższem naprężeniu. Starania jego pozostały wprawdzie bez skutku, ale sprawozdanie Halefa napełniło go otuchą. Miał już paszport i pismo do wszystkich władz policyjnych całego wilajetu damasceńskiego, oprócz tego zaś czekało dziesięciu konnych i dobrze uzbrojonych kawasów rozkazu do wyruszenia w drogę.
Opowiedziałem im wszystko, czego się dowiedziałem. Ponieważ wieczór już zapadł, uważałem za najlepsze zaczekać do rana, ale nie dopuściła do tego niecierpliwość Jakóba. Posłał po przewodnika, który umiał znaleźć drogę nawet w nocy. W gorączkowym niepokoju myślał, że wszystko robi się zbyt powoli i, zanim zdołałem pomyśleć o dotrzymaniu przyrzeczenia, danego trędowatym, postarał się już sam o to.
Tak minęło od mego powrotu kilka godzin, zanim byliśmy gotowi do drogi. Jakób wolał wynająć konie, dwa dla siebie i służącego, a jednego pod rzeczy. Ponieważ nie wiedział, dokąd pojedziemy i na jak długo, zaopatrzył się w większą ilość pieniędzy.
Pożegnanie nie zabrało zbyt wiele czasu. Księżyc w pełni już był zeszedł, kiedy zdążaliśmy „ulicą prostą“ ku bramie „Boskiej“. Przodem jechał przewodnik z właścicielem koni, potem my: tj. Jakób, jego służący, Halef, ja i obaj Irlandczycy, a za nami kawasi.
Nie zważając na straż, przejechaliśmy przez bramę. Za nią, a przed Salehieh zboczyłem ku trędowatym, których zdala ujrzałem. Przybycie nasze wyrwało ich ze snu, uradowali się wielce dużym pakietem, który dla nich spuściłem na ziemię. Pojechaliśmy dalej, a niebawem Salehieh zostało za nami; kłusowaliśmy w górę krawędzią zbocza, wiodącą do Kubbet en Nassr, tego miejsca o wspaniałym widoku, o którym już wspominałem.
Przybywszy tam do grobu mohametańskiego świętego, rzuciłem okiem na Damaszek po raz ostatni na teraz. Miasto leżało w blaskach księżycowych, jak mieszkanie duchów i widm, otoczone ciemnym pierścieniem Ghuty. Na prawo biegła droga z Hauranu, którą przybyłem do miasta, a całkiem na zewnątrz ciągnęła się droga karawanowa do Palmyry, której zwiedzić nie mogłem. Nie spodziewałem się, że pobyt mój w Damaszku będzie tak krótki.
Za Kubbetem en Nassr, zwróciliśmy się na prawo ku zboczom Dżebel Rebachu i dotarliśmy do wąwozu Rabuh; tym wąwozem posuwaliśmy się wzdłuż wód Barrady do Dymaru, wielkiej wsi, w której zatrzymaliśmy się po raz pierwszy.
Z pomocą kawassów zbudzono naczelnika gminy, aby zasięgnąć odeń języka. Jemu zawdzięczaliśmy wiadomość, że późno po południu przecwałowało przez wieś czterech jeźdźców; wśród nich znajdował się szary Inglis z niebieskiemi szkłami na oczach. Pojechali drogą do Es Suk, którą i my ruszyliśmy bezzwłocznie.
Dzień już nastał, kiedy wjechaliśmy na płaskowyż El Dżedide i minęli miejsce, na którem ongiś leżała stolica starożytnej Abileny. Po drugiej stronie widać było wzgórze, na którem znajduje się grób Abla. Potem prowadziła nasza droga przez kilka małych wsi, których nazw zapomniałem, aż urządziliśmy postój w jednej z nich, aby dać koniom wypocząć.
Mieliśmy już za sobą drogę, zabierającą zazwyczaj dzień czasu. Gdybyśmy i nadal byli zmuszali konie do takiego wysiłku, to nie byłyby nas daleko poniosły. Dowiedzieliśmy się zresztą od mieszkańców, którzy z przyjaźni ofiarowali nam owoce, że nie widzieli wprawdzie poszukiwanych przez nas jeźdźców, że jednakowoż słyszeli, iż mały oddział przez wieś przejeżdżał późnym wieczorem.
Skoro tylko konie przyszły trochę do siebie, ruszyliśmy do Es Suk, leżącego już niedaleko, ale nie mogliśmy się tu nic pewnego dowiedzieć. Za wsią spotkaliśmy samotnego jeźdźca. Był to stary białobrody Arab, którego nasz przewodnik radośnie powitał, a potem przedstawił nam w słowach następujących:
— To Abu Medżach, chabir[112], który prowadził Inglisa.
— To ty?! — zawołał Jakób. — Gdzie go zostawiłeś?
— W Sebdani, panie.
— Ilu z nim było ludzi?
— Dwóch, dragoman i służący.
— Kto jest ten dragoman?
— Powiada, że pochodzi z Konieh, ale to nieprawda. Mowa jego nie jest mową ludzi z Konieh. To kłamca i oszust.
— Po czem to poznajesz?
— On oszukuje Inglisa; zauważyłem to dobrze, chociaż nie mogłem mówić z Inglisem.
— Czy ma z sobą dużo pakunków?
— Pakunki i konie juczne należą do Anglika. Dragoman ma tylko kilka pudełek, które muszą mieć dla niego dużą wartość.
— W którym domu zostali?
— W żadnym. Zapłacili mi w Sebdani, skąd mogłem już wrócić do domu; oni jednak pojechali dalej, chociaż konie ich niemal padały ze znużenia. Ja odpocząłem u krewnego, a teraz wracam do Damaszku.
Zależało mi na tem, żeby dowiedzieć się, jak wyglądał Anglik, a ponieważ, niewiadomo dlaczego, zapomniałem zapytać o to w namiocie śpiewaków przed Damaszkiem, więc uzupełniłem to teraz:
— Czy nie słyszałeś imienia Anglika?
— Dragoman mówił do niego zawsze „ser“.
— To nie jest imię, to znaczy „pan“. Przypomnij sobie!
— Mówił czasem do tego „ser“ jeszcze jedno słowo, ale nie przypominam sobie dokładnie.... Lizeh, czy Linsch.
Jąłem nadsłuchiwać. Byłożby to możliwe! Nie, ani myśli o tem — ale mimo to, zapytałem:
— Może Lindsay?
— Tak, tak, brzmiało to słowo, zupełnie tak.
— Opisz mi tego człowieka!
— Miał szare ubranie, całkiem nowe i kapelusz szary, taki wysoki, jak od ziemi do mego kolana, a w ręku zawsze motykę; nawet wówczas, kiedy siedział na koniu.
— Ah! A jego nos?
— Był bardzo wielki i czerwony. Miał na nim alepską bolączkę. Usta jego także wielkie i szerokie.
— Nie zauważyłeś nic na jego rękach?
— U lewej ręki brakowało dwu palców.
— To on! Halefle, słyszałeś? Anglik jeszcze żyje!
— Hamdullillah! — zawołał mały hadżi. — Allah jest wielki i mocny, i wszystko możliwe dla Niego. Zabija i wskrzesza, jak mu się podoba.
Jakób nie mógł sobie wytłómaczyć naszej radości, to też opowiedziałem mu, co było najpotrzebniejsze i poprosiłem, żebyśmy zaraz dalej ruszyli. Niepokoiła mnie świadomość, że zmartwychwstały znajduje się w rękach łotra.
Stary przewodnik pojechał swoją drogą, my zaś minęliśmy znowu kilka wsi, których wygląd był bardzo przyjemny. Wkrótce jednak skończyła się miła zieleń ogrodowych tarasów. Przejechaliśmy przez most nad Barradą na lewy brzeg tej rzeki i wjechaliśmy w wąwóz, na którego dnie było tylko miejsce na drogę i koryto rzeki. Ściany tego ciemnego wykrotu pięły się stromo pod górę. W ścianie północnej wykutych było dużo grobów, do których niegdyś musiały prowadzić schody, dziś zawalone. Wąwóz ten nazywa się Suk el Barrada i prowadzi do równiny Sebdani, na której leży miasto tej samej nazwy.
Przejechawszy przez wąwóz i dostawszy się tem samem na południowo-wschodnią część doliny, minęliśmy jeszcze kilka wsi i po uciążliwej jeździe dostaliśmy się do Sebdani w stanie niedopuszczającym na podjęcie dalszego ciągu podróży. Mój kary i koń Halefa były zmęczone, ale reszta padała prawie. Stało się to, co przypuszczałem.
Sebdani jest pięknie zabudowaną wsią z okazałemi budowlami i żyznymi ogrodami, pomimo że leży na dość znacznej wysokości. Mieszkańcy są przeważnie Maronitami. Kawasi wyszukali wnet kwatery dla nas i dla siebie, w których było nam dobrze.
W Sebdani dowiedzieliśmy się tylko, że nocował tutaj przewodnik, ale naczelnik gminy wysłał posłańca do następnej wsi Sziit, aby zasięgnąć tam wiadomości. Wróciwszy wieczorem, doniósł nam posłaniec, że Inglis tam przepędził noc, a potem z jednym tamtejszym człowiekiem, ze służącym i dragomanem ruszył do Sorheir. Czy miał potem jechać dalej, tego nikt nie mógł nam powiedzieć.
Zaledwie nazajutrz ranek zaszarzał, ruszyliśmy dalej. Zostawiliśmy za sobą winnice i morwowe ogrody Sabdani, aby się dostać do Sziit. Tłómacz mówił, jak mi to powiedziała śpiewaczka, o jakimś handlu oliwą w Birucie. Handel był oczywiście kłamstwem, ale Biruta musiała być jego celem, gdyż, co się tego tyczy, musiał Anglikowi powiedzieć prawdę. Dlaczego zaś udał się tędy, a unikał właściwego gościńca z Damaszku, to można sobie było wyjaśnić z łatwością.
W Sziit dotarliśmy do wysoko położonych źródeł Barrady. We wsi znaleźliśmy potwierdzenie tego, co doniósł nam posłaniec sebdański, i pojechaliśmy ku Sorheir. Droga prowadziła w dół, przyczem pokazało się, że kawasi mieli złe konie. Wytrzymały one jazdę wczorajszą, ale do drugiej takiej nie były już zdolne. Konie wynajęte przez Jakóba były także do niczego i jazda wolniała od kwadransa do kwadransa. W ten sposób niepodobna było doścignąć ludzi, którzy wyprzedzili nas o ośm do dziewięciu godzin drogi.
Poddałem Jakóbowi myśl, że ja pojadę z Halefem naprzód, ale na to nie przystał, twierdząc, że mimo kawasów będzie bez nas czuł się opuszczonym. Musiałem porzucić ten zamiar korzystny, pocieszając się ostatecznie nadzieją, że Lindsay przy swej namiętności do wykopalisk nie da się zbyt rychło wyciągnąć z okolicy Baalbeku.
Jakim jednak sposobem dostał się Anglik do Damaszku? Czy udało mu się wyratować od śmierci nad Eufratem? Byłem nadzwyczajnie zaciekawiony i dlatego gniewał mnie ten pochód ślimaczy.
Sorheir leży nad strumieniem, wpadającym do Barrady, wśród grup srebrnych i włoskich topoli i jest, mimo swej nazwy, oznaczającej „mały“, wsią wcale pokaźną. Zatrzymaliśmy się, a kawasi podzielili się, aby zasięgnąć języka. Usłyszeliśmy, że poszukiwani przez nas przejechali tędy i udali się ku przełęczy Antilibanonu. Po krótkim wypoczynku ruszyliśmy dalej za nimi.
Trzeba było najpierw przejechać przez szeroką równinę, poczem dostaliśmy się do doliny, którą musieliśmy się wspinać przeszło godzinę do wspomnianej przełęczy. Po lewej ręce wznosiły się strome skały, po prawej zionęła głęboka przepaść, w której szumiały wody strumienia. Wydostawszy się na przełęcz, zauważyliśmy, że zachodnie zbocze Antilibanonu, na którem staliśmy teraz, opadało bardziej stromo, niż wschodnie. Przewodnik objaśnił nam, że Baalbek leży w prostej linii od nas o pięć godzin drogi, że jednak wobec zakrętów drogi i złego stanu naszych koni, zużyjemy czasu znacznie więcej.
Miał słuszność. Musieliśmy przejeżdżać przez liczne boczne i poprzeczne doliny, a kiedy nareszcie ujrzeliśmy potężne ruiny słonecznego miasta, wychylające się ku nam, dzieliło nas od nich zawsze jeszcze kilka godzin drogi. Jeden z kawasów oświadczył nawet, że koń jego nie może iść dalej, a dowódca kazał zatrzymać się z tego powodu. Nie pomogły żadne prośby, ani obietnice, a ponieważ Jakób twierdził, iż nie może się rozłączać z kawasami, gdyż jemu ich powierzono, nie pozostało nam nic innego, jak pogodzić się z losem.
Szczęściem udało mi się nakłonić dowódcę, żeby po krótkim wypoczynku dojechać do jednej z położonych malowniczo pod nami wiosek. Zgodził się jednak na to tylko za obietnicę bakszyszu. Przybywszy tam, dowiedzieliśmy się, że przejeżdżał tamtędy szary Anglik, który posprzeczał się z dragomanem. Wkrótce potem spotkaliśmy przejeżdżającego przez wieś człowieka, którego zagadnąłem natychmiast. Był to przewodnik Lindsaya, który wracał do Sziit i opowiedział nam, że wcale nie doszedł był do Baalbeku, lecz pożegnał się w ostatniej wsi, gdzie też otrzymał zapłatę.
Wedle jego zdania zaszła jakaś sprzeczka pomiędzy Inglisem a dragomanem, Anglik jednak jest człowiekiem przezornym i trzyma zawsze ręce na małych pistoletach, z których, choć mają tylko po jednej lufie, może strzelać bez nabijania więcej razy.
Troska o mego starego master Lindsaya trapiła mię w nocy ustawicznie.
Nie miałem spokoju i spać nie mogłem. Z pierwszym brzaskiem obudziłem towarzyszy, nawołując ich do wyruszenia, przyczem kawasi gotowi byli nam towarzyszyć tylko pod warunkiem, że dostaną nowy bakszysz. Wogóle widać było, że mają zamiar pomagać Jakóbowi tylko odpowiednio do jego szczodrobliwości. Zwróciłem na to jego uwagę i prosiłem go, żeby pokazał tym ludziom, iż mają go wspierać swoją pomocą, a nie wyzyskiwać jego kasę.
Minęliśmy znowu kilka wiosek, a gdy przedgórza Antilibanonu, w kierunku których jechaliśmy, mając ciągle zasłonięty przez nie widok, otwarły się nareszcie, ujrzeliśmy przed sobą słynną dolinę Baalbek. Olbrzymie masy ruin zajmowały szeroką przestrzeń i niema chyba drugiego miasta ruin na świecie, którego szczątki sprawiałyby tak potężne wrażenie, jak te zwaliska murów i budowli.
Zaraz u wejścia do ruin, ujrzeliśmy z boku kamieniołom, w którym leżał złom wapienia olbrzymich rozmiarów. Miał około trzydziestu łokci długości, a siedm szerokości i grubości. Takie głazy tworzyły materyał do kolosów budowlanych Baalbeku. Każdy z nich ważył co najmniej trzydzieści tysięcy cetnarów. Jak ludzie poruszali i ustawiali takie masy przy ówczesnych środkach technicznych i mechanicznych? To zagadka.
Świątynie tutejsze poświęcone były Baalowi, albo Molochowi. Te, których resztki jeszcze można oglądać, są bezwątpienia pochodzenia rzymskiego. Wiadomo przecież, że Antoninus Pius wzniósł tu bogu słońca Zeusowi świątynię, która była cudem świata. Zdaje się, że w większej świątyni czczono bogów syryjskich, w mniejszej zaś tylko Baala-Jowisza.
Przy budowie tej świątyni założono najpierw fundament, który wystawał ponad ziemię o piętnaście łokci; na tem ustawiono trzy warstwy owych olbrzymich bloków, a na nich dopiero stanęły kolumny, które dźwigały potężne architrawy. Sześć dochowanych kolumn świątyni Słońca ma siedmdziesiąt stóp wysokości, a u podstawy sześć stóp średnicy. Długość małej świątyni wynosiła ośmset, szerokość czterysta stóp, a wznosiło się w niej kolumn czterdzieści.
Samo miasto Baalbek było także w starożytności dość znacznem, ponieważ leżało na drodze z Palmyry do Sydonu. Abu Obeida, ów tak przychylnie dla chrześcijan z Damaszku usposobiony sprzymierzeniec Chalida, zdobył także Baalbek. Z Akropolu zrobił cytadelę, a z materyału zburzonych świątyń wzniósł mury forteczne. Potem przyszli Mongołowie, po nich Tatarzy. Co po nich zostało, to w r. 1170 zniszczyło trzęsienie ziemi. Istniejące obecnie ruiny dają tylko bardzo słabe wyobrażenie o dawnym przepychu i wspaniałości.
Teraz leży na miejscu dawnego miasta Słońca nędzna wioska, zamieszkała przez fanatycznych, złodziejskich, Arabów Mutawileh, a żołnierze, stojący tutaj załogą, przyczyniają się chyba do tego jedynie, żeby okolicę uczynić jeszcze bardziej niepewną.
Przyłożyłem do oka lunetę i objąłem wzrokiem całą przestrzeń. Nie było widać nikogo. Jak się później dowiedziałem, poszli sobie żołnierze załogi z własnego rozporządzenia na urlop, a Mutawilehowie nie mieli czasu przyjmować nas „en masse“. Jeden człowiek niknął wśród tych kolosalnych gruzów, jak mrówka; aby więc Anglika łatwiej odnaleźć, poprosiłem czausza[113] kawasów, żeby kazał swoim ludziom objechać, a ewentualnie przeszukać ruiny. Ten ociągał się z tem jednakże, ponieważ zwierzęta i ludzie musieli pierwej wypocząć.
Ale i po wypoczynku nie zamierzali jakoś panowie ci zabrać się do dzieła. Jakób z początku prosił, a potem zaczął po grubjańsku; ja także prosiłem i stałem się ordynarnym, ale wszystko było bez skutku. Wreszcie oświadczył nam czausz całkiem otwarcie, że wyśle swych ludzi, jeżeli otrzyma odpowiedni bakszysz. Jakób chciał już sięgnąć ręką do kieszeni, ale powstrzymałem go od tego.
— Wszak prawda, że otrzymałeś tych ludzi, aby ci byli pomocni? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział.
— Co masz im płacić za to? — Obowiązany jestem dawać im żywność i paszę, a każdemu z nich po trzy, czauszowi zaś po pięć piastrów dziennie.
— Pięknie. Otrzymają to, ponieważ mają ci służyć, jeżeli jednak tego robić nie będą, nie dostaną nic. Tak będzie, a jak nie, to zostawię cię tutaj i pójdę swoją drogą. Ty zaś po powrocie do Damaszku, powiesz baszy, jakich ci dał próżniaków!
— Ale co to ciebie obchodzi? — krzyknął czausz, zrywając się z miejsca.
— Mówno do mnie przyzwoiciej. Nie jestem neferem ani kawasem — odpowiedziałem. — Czy każesz zaraz wyruszyć, czy nie? Spotkamy się tam na zachodzie pod wielkim murem.
Odwrócił się, mrucząc i dosiadł konia, a reszta za nim. Po wydaniu cichym głosem rozkazów, rozjechali się wszyscy.
Potok wił się po szerokiem polu. Pomyślałem sobie, że obcy, który ma ze sobą konie, szukać będzie pobliża wody. Podzieliliśmy się zatem, aby przeszukać brzegi potoku. Halef został z Jakóbem, ja zaś wziąłem obu Irlandczyków.
Pojechaliśmy, umówiwszy się wpierw, że będziemy się porozumiewać strzałami. Mieliśmy szczęście. Skręcając koło trzonu złamanej kolumny, zauważyłem mur, w którym znajdowała się dziura. Przed nią leżał jakiś człowiek ze strzelbą w ręce. Dalej w górze, może o pięćset kroków, dostrzegłem szary cylinder, pochylający się w takt nad wykopaną świeżo jamą.
Wróciłem czemprędzej poza kolumnę, oddałem Irlandczykom konia i poleciłem im pozostać w ukryciu, dopóki ich nie zawołam. Następnie poszedłem znowu naprzód ku leżącemu na ziemi człowiekowi. Leżał tak, że nie mógł mnie zobaczyć, ale skoro tylko usłyszał odgłos mych kroków, zerwał się i skierował ku mnie strzelbę. Miał na sobie spodnie, bluzę i fez, ale zawołał w języku angielskim:
— Stop! Tu nie wolno wejść nikomu!
— Czemu? — odpowiedziałem po angielsku.
— Ach! Pan mówisz po angielsku! Czy pan jest tłómaczem?
— Nie. Ale odłóż pan flintę; jestem waszym przyjacielem. Czy ten człowiek tam w jamie, to sir Dawid Lindsay?
— Yes!
— A pan, jego służący?
— Yes!
— Dobrze! Jestem jego znajomym i chciałbym mu zrobić niespodziankę.
— Co za szczęście! Niech pan idzie do niego. Mam wprawdzie uważać i donieść mu o zbliżaniu się każdego człowieka, ale panu nie będę przeszkadzał w zrobieniu niespodzianki; sądzę, że pan mówi prawdę.
Poszedłem, a im bliżej byłem szarego cylindra, tem ciszej stąpałem. Udało mi się dojść niepostrzeżenie aż do krawędzi jamy i właśnie w chwili, kiedy Anglik miał się odwrócić, zdjąłem mu z głowy kapelusz:
— ’s death! Kto to?
Odwrócił się, ale z otwartych na oścież ust nie wydobył ani głoski. Tak, to był ten stary, poczciwy nos ze znanym karbunkułem, niedającym teraz upaść na ziemię zsuwającym się z nosa okularom.
— No, sir — spytałem. — Czemu nie czekaliście na mnie nad kanałem Anana?
— Na Boga i wszystkie dobre duchy! — zawołał teraz. — Któż to? Wszak wy nie żyjecie!

— Tak, ale ukazuję się wam, jako widmo. Przecież nie boicie się ducha starego znajomego?
— Nie, nie!
Z temi słowy wyskoczył z jamy. Opamiętał się i objął mię obydwoma rękami.
— Żyjecie, master, żyjecie? A Halef?
— Jest także tutaj. I jeszcze dwaj inni wasi znajomi.
— Kto?
— Bill i Fred, których zabrałem od Haddedihnów.
— Ach! ach! Czy to możliwe! Byliście u Haddedihnów?
— Przeszło dwa miesiące.
— A ja... well, nie znalazłem ich!
— Kto to ten człowiek, tam koło muru?
— Mój służący; wynająłem go w Damaszku. Chodźcie, master; musimy opowiadać!
Zaprowadził mnie do otworu w murze, wszedł do środka i wyszedł stamtąd z butelką i szklanką. Było to sherry, prawdziwe, dobre sherry.
— Zaraz, tamci dwaj także muszą się napić!
Zawołałem Irlandczyków. Teraz rozegrała się przedemną scena, którą trudno opisać. Obaj służący płakali z zachwytu, a Lindsay wyrabiał najrozmaitsze miny, aby ukryć po męsku swoją radość i wzruszenie.
— A gdzie wasz tłómacz? — spytałem w końcu.
— Tłómacz? Więc wiecie, że go miałem?
— Tak. Wynajęliście go sobie w budzie śpiewaków podczas święta Er Rimal.
— Cudowne! Niepojęte! Wyście wszechwiedzący! Czy spotykacie mnie tutaj przypadkiem, czy z zamiarem?
— Z zamiarem. Szliśmy za wami z Damaszku krok w krok. A zatem wasz tłómacz?
— Niema go!
— O, biada! I rzeczy zabrał ze sobą?
— No! Są tutaj.
Wskazał przytem ręką na otwór w murze.
— Rzeczywiście? O, to wspaniałe, to dobre! Opowiedzcieno!
— Co, o czem? Wszystko?
— Tylko o swoim tłómaczu, którego ścigamy. Na resztę jeszcze dość czasu.
— Ścigacie? Ach! Czemu?
— To złodziej, a prócz tego mój dawny nieprzyjaciel!
— Złodziej? Hm! Pewnie ukradł klejnoty.
Tak jest! Czyście je widzieli?
— Yes! Powiem wam to. Spotkałem tego draba w namiocie. Zobaczył, że jestem Englishman i przemówił do mnie po angielsku. Miał zakupić oliwę i zamierzał udać się do Biruty; ja zaś chciałem dostać się do Jerozolimy i zaangażowałem go. Obiecał pójść razem ze mną do Jerozolimy, a potem sam miał pojechać morzem przez Jaffę do Biruty. Ofiarował się także postarać o przewodnika. Byłem gotów w Damaszku i czekałem. Przybył i zabrał mnie. Przewodnika wziął w Salehieh.
— Wiem o tem; mówiłem z nim.
— Well! Musiał was spotkać. Pojechaliśmy przez Antilibanon; już wieczorem zauważyłem, a nazajutrz przekonałem się, że nie jedziemy drogą do Jerozolimy. Uważałem dalej i kłóciłem się. Zaprzeczał z początku, lecz przyznał w końcu, że chce się najprzód udać do Baalbek, aby mi pokazać fowling-bulle. Było mi to na rękę, ale straciłem już doń zaufanie. Tak się śpieszył, opuszczając Damaszek i jechał tak nierozumnie, jak gdyby uciekał. Tu znał wszystko widocznie, gdyż podjechaliśmy wprost pod ten mur, a on powiedział mi, że w tej dziurze doskonały nocleg. Spaliśmy, a konie stały na dworze. Wtem usłyszałem, jak przez sen, parskanie koni, a potem sięgnął mi ktoś ręką do kieszeni. Zbudziłem się, był już dzień; zauważyłem brak portfelu. Szybko zerwałem się i pochwyciłem za strzelbę. Tłómacz odjeżdżał precz. Złożyłem się i wypaliłem, wskutek czego koń jego upadł. On chciał oderwać przytroczony do siodła pakunek, ale przytwierdzony był zbyt mocno, a kiedy się zbliżyłem, musiał uciekać. Zabrałem pakunek, a otworzywszy go, znalazłem w nim złote biżuterye i drogie kamienie.
— Co było w waszym portfelu?
— Ach! Oh! Same kosztowności: plaster, nici, igły i tym podobne rzeczy. Pieniądze miałem gdzieindziej. Well!
— Słuchajcie, sir, to się składa zarówno niezwykle, jak szczęśliwie. Człowiek, do którego należą te klejnoty, jest ze mną.
— Zawołajcie go niech je sobie zabierze!
— Gdzie one?
— O, tutaj.
Poszedł do otworu, przyniósł paczkę i rozwinął ją. Oprócz koszuli i chusty turbanowej, znajdowały się tam same kartony i etui. Nakryłem te rzeczy i wypaliłem dwakroć ze strzelby. W odpowiedzi na to zabrzmiał strzał z nieznacznej odległości. Wsunąłem teraz Lindsaya i tamtych trzech do dziury, aby sobie niespodzianki nie zepsuć. Niebawem nadeszli Halef i Jakób Afarah. Ujrzeli tylko mnie, a obok paczkę na ziemi.
— Czy strzelałeś, zihdi? — spytał Halef.
— Tak.
— Więc znalazłeś coś?
— Oczywiście. Jakóbie Afarahu, zdejmno z tych rzeczy chustę.
Schylił się, zdjął i zerwał się z okrzykiem radosnego przestrachu.
— Allah ia Allah! to moje rzeczy!
— Tak, to one. Policz, czy czego nie brak!
— O, panie, powiedz prędko, gdzie je znalazłeś!
— Nie mnie to masz do zawdzięczenia, lecz temu mężowi, który się tam w jaskini znajduje. Idź, wyprowadź go, Halefie!
Mały hadżi poszedł i wydał okrzyk radości.
— Allah akbar, to Anglik!
Po wyjaśnieniu najpotrzebniejszych rzeczy, poszedłem do jamy, by ją obejrzeć. Zobaczyłem kurytarz, którego jedna ściana także tak była zapadła, że po uprzątnięciu zwalisk otrzymało się duże miejsce w kształcie pokoju. Tu stały cztery konie Lindsaya i reszta jego własności. Zastrzelonego konia przysypano rumowiskiem, aby ścierwo nie znęcało wstrętnych sępów w pobliże; nie widziałem go więc wcale.
Jakób był wysoce szczęśliwy z powodu odnalezienia rzeczy i gniewało go tylko bardzo, że złodziej umknął.
— Dałbym dużo za to, żebym go mógł pochwycić. Czy to niemożliwe? — zapytał.
— Na twojem miejscu cieszyłbym się odzyskaniem skradzionych kosztowności.
— Ale cieszyłbym się tak samo, gdybym go miał w ręku.
— Hm! Możnaby go schwytać właściwie.
— Jak?
— Czy sądzisz, że on pozostawi łup, tak drogocenny, bez próby zabrania go ponownie?
— Będzie się wystrzegał spotkania tutaj z nami.
— Czy wie, że my tu jesteśmy? Opuszczając Baalbek natychmiast, nie widział nas tutaj. Powróci prawdopodobnie w nadziei, że łatwo się upora z sir Dawidem i służącym, jeśliby ich zdołał zaskoczyć. W ten sposób możnaby go przytrzymać.
— Zróbmy to. Pozostaniemy tu, dopóki go nie dostaniemy w swe ręce!
— Nie wolno więc nam pokazywać się, ani też naszych koni. Kawasi muszą także gdzieś zniknąć. Najlepiej będzie, jeśli się do wsi, do koszar udadzą; będą zadowoleni, że nic nie będą mieli do roboty. Moglibyśmy także posłać do wsi konie, które nam tu zawadzają i dać tam kogoś, żeby na nie uważał.
— Postaram się już o to. Pójdę do naczelnika, a raczej do kodża-baszy, bo Baalbek jest miastem i omówię z nim, co należy.
Dosiadł konia i pojechał. Byłbym to najchętniej sam zrobił, ale Jakób miał papiery, które musiał respektować każdy urzędnik.
Przystąpiwszy teraz do jamy i do muru, który naznaczyłem jako miejsce schadzki, nie zastałem tam żadnego z kawasów. Domyśliłem się całkiem słusznie, że nie próbowali nawet szukać, lecz pojechali do miasta, aby tam sobie użyć w kawiarni, a przytem chełpić się, że wyprawili się w celu pojmania wielkiego łotra.
Teraz dopiero można było pomówić o dawniejszych wypadkach. Zacząłem ja, opowiadając Lindsayowi, cośmy przeżyli.
— Sądziłem, że nie żyjecie już — rzekł, skoro tylko skończyłem.
— Czemu? — spytałem.
— Powiedziały to draby, które mnie schwytały.
— A więc pojmano was, sir?
— Bardzo, całkiem bardzo, well!
— A kto?
— Ach! Wyszedłem z robotnikami na poszukiwanie wykopalisk; jednego z nich mogłem od biedy użyć jako tłómacza. Nie wykopałem nic, ale wróciwszy, znalazłem waszą kartkę. Usłuchaliśmy was i wyszukaliśmy ten kanał Anana; to było głupstwo, bardzo wielkie głupstwo!
— Czy dla tego, że was pojmano?
— Yes! Leżeliśmy tam i spaliśmy....
— Ach, to było wieczorem?
— Nie, było jeszcze za dnia, bo w nocy czuwałby jeden z nas i nie byłoby to się stało. A zatem leżeliśmy i spali; wtem wpadli na nas wprzód, nim pomyśleliśmy o tem. Yes! A gdyśmy się do obrony chcieli zerwać, byliśmy już skrępowani, a nasze kieszenie próżne.
— Czy mieliście ze sobą dużo pieniędzy?
— Nie bardzo, bo mieliśmy wrócić do Bagdadu.
— Co to były za draby?
— Arabowie. Powiedzieli, że należą do szczepu Szat.
— A więc to byli ci sami, którzy uciekli potem przed naszą chorobą.
— Zapewne tak będzie. Zostaliśmy kilka dni w ukryciu pośród ruin i musieliśmy głód cierpieć. Potem powleczono nas dalej.
— Dokąd?
— Nie wiem. Były to same bagna i sitowia. Nie robili z nami nic, żądali tylko pieniędzy, a potem mieliśmy być wolni. Musiałem napisać list, który oni zanieśli do Bagdadu, by otrzymać pieniądze: dwadzieścia tysięcy piastrów. Napisałem do sir Johna Logmana, ale tak, że te draby nic nie dostały. Powiedział im, żeby przyszli za trzy tygodnie, bo teraz nie ma tyle pieniędzy.
— Ale to mogło dla was być niebezpiecznem!
— Nie, było dobre, bo umknąłem. Sprowadzili nas bliżej Bagdadu, gdzie zbliżyli się do granic innego nieprzyjaznego plemienia. Oddział jego dostał się w nasze pobliże i wywiązała się bitwa. Zwyciężyli wprawdzie, jak sądzę, bo mieli przewagę, ale tymczasem udało się nam, więźniom, uciec i dostać do Bagdadu. Jak będę kiedy miał czas, to wam to obszerniej opowiem.
— Czy wyszukaliście nasze mieszkanie?
— Yes! Tam usłyszałem, że udaliście się do Haddedihnów. Co miałem czynić? Musiałem śpieszyć do was i do Irlandczyków. O podróży morskiej nie można było myśleć, wobec tego sprzedałem jacht, który tak długo niepotrzebnie stał na kotwicy. Z Hadramautczykiem także nie miałem kłopotu, ponieważ wyście go już zapłacili. Wziąłem więc sobie człowieka, umiejącego po angielsku i przyłączyłem się do kuryera. To była szybka jazda! Koło Selamii przeprawiliśmy się przez Tygrys, aby was poszukać, ale nie znaleźliśmy Haddedihnów. Wyprowadzili się, a wyście nie żyli.
Kto to powiedział?
— Abu Salmani ograbili i pomordowali jakichś podróżnych, a to stosowało się bardzo do was. Bałem się, żeby mnie także nie zabili i udałem się do Damaszku! Stąd odesłałem tłómacza i zabawiłem tu pełne trzy tygodnie. Od rana do wieczora byłem na ulicach. Gdybyście mieszkali w dzielnicy chrześcijańskiej z Europejczykami, bylibyśmy się spotkali. Resztę jużeście słyszeli. Chcecie obszerniej, master?
— Dziękuję; wystarczy. To była wielka odwaga, ta jazda z Bagdadu do Damaszku.
— Pshaw! Czyście zrobili inaczej?
W tej samej chwili ujrzeliśmy przez wejście do jamy oddział jeźdźców, przejeżdżający opodal. Zmierzali na drogę, którą przybyliśmy; przyjrzawszy się im lepiej, poznałem, że to kawasi.
Co to miało znaczyć? Czemu nie przyszli do muru cyklopiego, gdzie ich zamówiłem? Odpowiedź na to pytanie miałem wnet znaleźć. Jubiler wrócił niebawem z miasta i przyprowadził ze sobą kodża-baszę. Był to człowiek poważny, postać budząca zaufanie.
— Sallam! — pozdrowił, wchodząc.
— Aaleikum! — odpowiedzieliśmy.
— Jestem kodża-basza Baalbeku; przychodzę was zobaczyć i fajkę z wami wypalić.
Sięgnął pod płaszcz i wydobył cybuch, a Lindsay podsunął mu natychmiast tytoń i podał ogień.
— Miło nam cię powitać, effendi! — rzekłem. — Czy pozwolisz nam zatrzymać się przez krótki czas na terytoryum, którem rządzisz?
— Pozostańcie tu, dopóki wam się podoba; niech mi będzie wolno usiąść przy was! Słyszałem, że jesteście Frankowie i czytałem pismo mego przełożonego, przychodzę więc sam z oświadczeniem, że uczynię wszystko, aby spełnić wasze życzenia. Czy zgadzacie się z tem, że odesłałem kawasów do Damaszku?
— Odesłałeś ich?
— Tak. Słyszałem, że siedzieli w kawiarni i paplali o waszych sprawach. Czy zdołacie złowić złodzieja, skoro stanie się tak bardzo wiadomem, że chcecie go schwytać? Powiedział mi także Jakób Afarah z Damaszku, że nie słuchali was i że za wszystko żądali bakszyszu. Dlatego napędziłem ich, a czauszowi dałem list do kajmakama, by ich ukarał. Padyszach, któremu niechaj Allah błogosławi, chce, żeby porządek panował w jego państwie, a my powinniśmy chcieć tego samego.
Był to więc urzędnik uczciwy, rzadkość w państwie padyszacha. W dalszym ciągu rozmowy wyraził nawet żal, że nie może nam przydać się bezpośrednio, ponieważ prosiliśmy o tajemnicę i możność działania na własną rękę.
— Cieszcie się, że nie przyszliście do innego kodża-baszy! — rzekł. — Wiecie, jak postąpiłby inny?
— Jak?
— Zażądałby od was złota i kamieni, aby rozstrzygnąć, czyją są własnością. Trzeba przecież udowodnić, że zaszła kradzież, że przedmioty te są rzeczywiście skradzione, że obie strony są naprawdę złodziejem i okradzionym. Na tem schodzi wiele czasu, a wśród tego może się dużo zmienić; nawet złoto i kamienie.
Miał słuszność, a Jakób mógł sobie pogratulować, że trafił na takiego uczciwego człowieka. Kodża prosił, żebyśmy mu powierzyli nasze konie, radził jednak prowadzić je po jednemu, aby uniknąć wszystkiego, coby wpadało w oko. Potem oddalił się, ostrzegając nas przed podziemnymi kurytarzami i sklepieniami, w których łatwo o nieszczęśliwy wypadek.
Podczas najazdu egipskiego służyły te podziemia za kryjówki rozmaitej hołocie i dziś jeszcze mógł się tam ukrywać niejeden, któremu zależało na tem, żeby go nie widziano.
Jakób zostawił już swego konia u kodży. Osiodłaliśmy nasze i zaprowadziliśmy je pojedyńczo do miasta. Jest ono małe i wygląda o tyle nędznie, o ile sąsiednie ruiny wzbudzają podziw. Mieszkańcy trudnią się trochę jedwabnictwem i słyną ze swych pięknych koni i mułów.
Dom burmistrza należał do najlepszych, a stajnia, do której kazał wprowadzić nasze konie, zadowoliła nas w zupełności. Posiedzieliśmy jakiś czas razem, poczem ja wróciłem, ale nie tą samą drogą, którą przyszedłem. Jeden człowiek nie mógł wpaść w oko zbiegłemu złodziejowi, jeśliby stał na czatach, włóczyłem się więc powoli wśród ruin, oddając się całkiem wrażeniu, jakie na mnie wywierały.
Co za różnica między tem pokoleniem, które umiało zmagać się z temi masami, a tem, którego chatki opierały się o te zwaliska!
Pomiędzy kolumnami widziałem prześlizgujące się węże, czasem popatrzył na mnie ciekawie kameleon, a wysoko w powietrzu krążył poważnie sokół i spuścił się potem na jednę z kolumn. Miał tam swe gniazdo.
Pst, czy tam po drugiej stronie nie przesunęła się jakaś postać; przemknęła szybko i zręcznie, jak cień obłoku. Było to pewnie złudzenie, ale mimo to posuwałem się cicho i powoli tam, gdzie ten cień spostrzegłem.
Za podwójną kolumną otwierało się wydrążenie w kształcie tunelu, które pobudziło moją ciekawość. Jak tam mogło wyglądać w tym kurytarzu, gdzie przy ponurem świetle pochodni zarzynano ofiary Baala? Co mi to mogło szkodzić, gdybym wszedł tam na kilka kroków. Zapuszczając się tylko tak daleko, jak sięgało światło dzienne, nie narażałem się na żadne niebezpieczeństwo.
Przekroczyłem brzeg otworu i zrobiłem w nim kilka kroków. Kurytarz był tak szeroki, że dla czterech osób, stojących obok siebie, wystarczyłoby miejsca. Powała wspierała się na potężnych łukach, a powietrze było zupełnie suche. Patrzyłem w ciemność i nadsłuchiwałem, a wyobraźnia moja malowała mi przerażenie, jakieby mię ogarnęło, gdybym zobaczył nagle światła i sługi Słońca, mających mię stowarzyszyć z ofiarami Baala.
Zwróciłem się napowrót do wejścia. Jakże inaczej tu w tem jasnem, ciepłem, świetle dziennem! W blasku słońca musi... pst, czy nie zaskrzypiało tam coś za mną? Chciałem się odwrócić, gdy wtem uderzył mię ktoś strasznie w głowę. Wiem jeszcze tyle, że się zatoczyłem i ręce wyciągnąłem za człowiekiem, który mi cios ten wymierzył; potem czarno mi się w oczach zrobiło.
Nie wiem, jak długo leżałem tak bez przytomności. Wracała ona, ale powoli i stopniowo, gdyż potrzeba było sporo czasu, zanim sobie przypomniałem, co się ze mną stało. Leżałem na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Gdzie byłem? Dokoła mnie panowała ciemność i głębokie milczenie, tylko wprost przed sobą zobaczyłem dwa małe, okrągłe punkty, których szczególny blask to znikał, to pojawiał się znowu. Była to para bystro we mnie wpatrzonych oczu, nad któremi zamykały się i otwierały powieki. Należały one do człowieka, nie do zwierzęcia; to było widoczne.
Kto mógł być ten człowiek? Zapewne ten, który mię uderzył. Czemu obszedł się ze mną tak wrogo? Chciałem właśnie zapytać, gdy mi wtem przeszkodził, odzywając się do mnie temi słowy:
— A! Wreszcie się obudziłeś! Mogę teraz z tobą pomówić.
Nieba! Znałem ten głos! Kto raz poznał ten zimny i ostry ton, ten nie zapomniał go nigdy. Przedemną siedział nikt inny, tylko Abrahim Mamur, którego mieliśmy schwytać. Czy miałem mu odpowiadać? Czemu nie? Tu w ciemności nie mogłem mu okazać, że milczę nie ze strachu, lecz z pogardy. Wiedziałem, że nie czeka mię nic dobrego, ale mimo to nie zwątpiłem i postanowiłem nie wyrzec do niego ani słowa prośby. „No, teraz mogę z tobą pomówić“, powiedział on, a ja czułem, że będzie się wysilał teraz, by mi zadawać duchowe męczarnie. Ale spotkał go zawód.
— Mów! — rzekłem krótko.
— Czy znasz mnie?
— Tak.
— Sądzę, że mnie nie znasz. Skąd możesz wiedzieć, kim jestem?
— Mówią mi to moje uszy, Abrahimie Mamurze.
— Ach, rzeczywiście mnie znasz. Poznasz mnie jeszcze lepiej! Pamiętasz Egipt?
— Tak.
— A Gicelę, którą mi porwałeś?
— Tak.
— Szellal nie pochłonął mnie wówczas, gdy wskoczyłem w jego nurty wzburzone; Allah chce zatem, żebym się zemścił.
— To ja sam uratowałem ci życie. Allah chce zatem, żebym się nie bał twej zemsty.
— Tak sądzisz? — syknął. — Na cóż oddałby cię teraz w me ręce? Szukałem wówczas ciebie w Kahirze i nie znalazłem, a ujrzałem cię w Damaszku, gdzie nie myślałem o tobie....
— Uciekłeś przedemną, Abrahimie Mamurze, a właściwie Dawudzie Arafimie; jesteś tchórz!
— Kłuj tylko, niedźwiadku. Jestem teraz lwem, który cię pożre! Wiedziałem, że mię zdradzisz i odszedłem, bo nie chciałem pozwolić na to, żebyś mi zniweczył moją ciężką pracę. Ścigaliście mnie i zabraliście mi wszystko, ale ja sobie odbiorę kamienie; możesz być pewnym tego!
— Zrób tak!
— Tak, zrobię. Przyniosę i pokażę ci je, dlatego cię nie zabiłem jeszcze. Ale umrzesz, bo byłeś przyczyną tysiąca mąk, które wycierpiałem. Zabrałeś mi Gicelę, przez którą byłbym został lepszym człowiekiem. Pchnąłeś mnie napowrót w otchłań, z której się chciałem wydobyć. Teraz spotka cię zasłużona kara. Umrzesz, ale nie prędko od noża, albo od kuli; nie, powoli, pośród miliona cierpień. Głód ci poszarpie wnętrzności, a pragnienie duszą wypiecze, że w męczarniach skwierczeć będzie, jak kropla wody na ogniu!
— Wierzę, że to potrafisz!
— Nie szydź i nie przypuszczaj, że mi ujść zdołasz! Gdybyś wiedział, kto jestem, skamieniałbyś z przerażenia!
— Nie potrzeba mi tej wiadomości!
— Nie? O, dowiedz się przecież, abyś porzucił wszelką nadzieję i aby dłoń rozpaczy schwyciła cię za serce. Musisz wszystko wiedzieć, a potem zgrzytaj bezsilnie zębami. Czy ty wiesz, co to znaczy czuwaldar?[114].
— Wiem — odrzekłem — gdyż opowiadano mi wiele o czuwaldarach, którzy przed niedawnym czasem tak strasznie niepokoili Konstantynopol.
— Czy wiesz także, że czuwaldarowie tworzą jedną rodzinę, rządzoną przez jedną głowę?
— Nie.
— Wiedz zatem, że ja byłem tą głową i że jeszcze teraz nią jestem.
— Samochwalco!
— Nie wątp o tem. Czyż nie widziałeś w Egipcie, jaki jestem bogaty? Skądże wziąłbym te bogactwa, ja wypędzony urzędnik? Afrak Ben Hulam z Adryanopola poszedł także do worka, ponieważ jeden z mych ludzi zobaczył u niego dużo pieniędzy. Oddano mi listy, które on miał z sobą; otworzyłem je ostrożnie, a poznawszy ich treść, postanowiłem pójść do Damaszku zamiast niego i ograbić sklep, skoro czas odpowiedni nadejdzie. Tymczasem przybyłeś ty i musiałem się zadowolnić byle czem. Oby cię szejtan za to wsadził do najgorętszego kotła w dżehennie!
— Utraciłeś nawet tę drobną zdobycz!
— Dostanę ją z powrotem; zobaczysz. Ale będzie to ostatnia rzecz, którą ujrzysz na ziemi. Zabiorę cię potem stąd na miejsce, z którego niema powrotu. Znam to miejsce, wiedz bowiem, że urodziłem się w Sorheir. Mój ojciec żył w tych kurytarzach, kiedy basza egipski przybył do Syryi i mężów oraz synów zapędzał w szeregi swych niewolników. Byłem z nim jako chłopiec i poznaliśmy nawskróś te ciemności, zbadaliśmy każdą głębię, znam więc i miejsce, gdzie zgniją twoje zwłoki, skoro umrzesz po długich męczarniach.
— Allah zna je tak samo!
— Lecz Allah ci nie dopomoże, giaurze! Jak silnie cię teraz te więzy trzymają, tak niezawodnie pochłonie cię zguba, jaką przeznaczyłem dla ciebie. Śmierć twoja już przypieczętowana.
— Wobec tego powiedz mi jeszcze, gdzie mieszka ów Barud el Amazat, który sprzedał ci Senicę jako niewolnicę!
— Tego się nie dowiesz!
— Widzisz, tchórzu! Gdybyś wiedział na pewne, ze tutaj umrę, to mógłbyś mi to powiedzieć spokojnie!
— Nie dlatego milczę, ale dlatego, że już żadne woje życzenie nie może być spełnionem. A teraz milcz! Prześpię się, bo noc wymagać będzie odemnie nowych sił.
— Nie uśniesz, bo ci sumienie spocząć nie pozwoli.
— Może giaur ma sumienie; wierny niem gardzi!
Po szeleście jego ubrania poznałem, że układał się do snu. Czy chciał spać rzeczywiście? To niemożliwe! Czy też może to miało być dla mnie nową katuszą? — Czyżby się chciał mną bawić, jak chłopiec chrząszczem na nitce?
Śledziłem go uważnie. Nie, nie spał. Zamykał wprawdzie oczy, ale, gdy je otwierał, aby na mnie popatrzeć, czynił to bez znużenia i nie sennie; widziałem okrągłe punkty, bystro na mnie zwrócone. Nie mógł zasnąć jeżeli tylko pomyślał, w jaki sposób jestem związany. Owinął mi czemś ręce i nogi w kostkach; ponieważ ręce miałem na przodzie, mogłem przeto niemi z łatwością do nóg się dobrać.
O, gdybym tylko nóż posiadał! Ale wypróżnił mi kieszenie. Co za szczęście zresztą, że miałem z sobą tylko nóż i rewolwery! Jeżeli istotnie miałem tu zginąć marnie, to przynajmniej Halef odziedziczyłby broń po mnie, a nie on.
Ale zginąć! Czy doszło już istotnie do tego? Czyż nie miałem zupełnie żadnych środków obrony. Wobec tego, że mogłęm ruszać rękoma, nie było niepodobieństwem wyrwać mu nóż. Gdybym tego dokazał i gdyby mi się potem udało przez pięć minut być wolnym, byłbym ocalony. A musiało to nastąpić wkrótce. Od czasu, gdy wszedłem do kurytarza, upłynęła już z pewnością a przytem jak łatwo mogło mu przyjść do głowy zastrzelić mnie, aby być pewnym mej śmierci.
Namyślałem się. Czy zbliżyć się do niego i poszukać jak najdelikatniej noża za jego pasem? To było niemożliwe. A może rzucić się nań i zadławić go rękami? Nie mogłem złożyć rąk na tyle, ile potrzeba do objęcia silnej męskiej szyi. A możeby użyć nóg jako broni zaczepnej? Możeby spróbować ugodzić nogą w skroń? I to na nic, bo jeżelibym dobrze nie trafił, wówczas wszystko przepadło. Zaraz pierwszym chwytem musiałem się dobrać do noża, bo inaczej wszelki wysiłek i odwaga na nic.
W tym celu spróbowałem cichutko podnieść się do postawy siedzącej. Żaden fałdzik ubrania nie śmiał zaszeleścieć, a oczy musiałem zamknąć, aby z ich położenia nie odgadł złodziej zmiany pozycyi. Jak bowiem ja jego oczy, tak samo on moje z pewnością widział.

Próba się udała, gdyż po długim, długim wysiłku przykucnąłem na nogach. Teraz oczy tylko przymknąłem, aby złowić jego spojrzenie. Spojrzał teraz ku mnie i zaledwie zamknął powieki, krzyknął: prawem kolanem przygniotłem mu gardło, a lewem piersi. W chwilowem przerażeniu sięgnął obiema rękami ku szyi, aby ją wyswobodzić, a to mi dało sposobność dostać się związanemi rękoma do jego pasa. Wymacałem rękojeść noża i wydobyłem go. Przeciwnik poczuł to i zrozumiał grozę niebezpieczeństwa, w jakiem się znalazł. Potężnym ruchem strącił mię z siebie i zerwał się.
Śledziłem go uważnie.
— Psie, nie ujdziesz mi! — wrzasnął, sięgając za mną.

Ale dotknął mnie tylko końcem palca. Wiedziałem, że za chwilę sięgnie w tym samym kierunku, dlatego schyliłem się i skoczyłem poza niego.
— Ach! Niema! Giaurze, gdzie ty? Ty mi nie ujdziesz!
Teraz, gdy spodziewał się mnie po drugiej stronie, mogłem rozciąć pęta na nogach. Odsunąłem się jeszcze o kilka kroków i odetchnąłem głęboko, głęboko. Ale co teraz? Przedewszystkiem oddalić się od niego, aby się namyślić!
Posunąłem się trochę dalej i oparłem o ścianę. Co miałem robić? Biec dalej w głąb kurytarza? Kodżabasza mówił wiele o niebezpieczeństwach, jakie one w sobie kryją! A może wprost stoczyć walkę z tym człowiekiem i zmusić go, aby mi wskazał drogę właściwą? Nie, on miał przy sobie broń palną; nie zwyciężyłbym, nie zabijając go zarazem, a trup jego nie wyprowadziłby mnie z tego miejsca.
Były to straszne chwile. On także zachowywał się bez szmeru. Czy się zatrzymał? Zbliżał się do mnie, czy oddalał? Ba, te kurytarze podziemne nie mogły być tak bardzo rozległe! Macając więc po ścianie, posuwałem się dalej w tym samym kierunku, badając grunt palcami, zanim stopę postawiłem na nim. Uszedłem tak ze dwieście kroków, kiedy poczułem, że powietrze chłodnieje i staje się wilgotniejszem. Teraz należało zdwoić ostrożność! I rzeczywiście: zaledwie o pięć kroków dalej urywała się podłoga. Położyłem się i jąłem macać dokoła. Brzeg podłogi tworzył okrągły otwór przez całą szerokość kurytarza. Wilgoć wskazywała, że teraz jeszcze woda tam się znajduje. Kto wie, jak była głęboka! Ktoby tam wpadł, nie wydostałby się stamtąd już nigdy.
Z kształtu skrawka otworu wnioskowałem, że sam otwór ma ze trzy łokcie średnicy. Mogłem go więc przeskoczyć, ale nie znałem przeciwległego brzegu. Może studnia znajdowała się na zakończeniu kurytarza, a po drugiej stronie był mur. W takim razie byłby to mój ostatni skok.
Z tej strony zatem ocalenia nie było; musiałem wrócić. To była przykra okoliczność. Wróg milczał. Czy leżał jeszcze tam, gdzie go zostawiłem na czatach, wiedząc, że będę musiał wracać? Czy też sądził wciąż jeszcze, że umknąłem w przeciwnym kierunku? A może pośpieszył po prostu do wejścia i obsadził je? Jakkolwiekby było, zostać tutaj nie mogłem. Wziąłem nóż w zęby, położyłem się i polazłem na kolan ach i piersiach z powrotem.
Nie szedłem prosto, bo to nie było możliwe, ale czołgając się powoli i cicho, badałem grunt wysuniętymi przed siebie palcami, zanim posunąłem się naprzód całym korpusem.
Tak postępowałem bardzo powolnie, coraz dalej i dalej. Naliczyłem już około dwieście posunięć kolanami. Musiałem więc być już po za tem miejscem, na którem pierwej leżałem. Na przebycie tych dwustu kroków zużyłem więcej niż godzinę. Minęło jeszcze pół i naraz mur się skończył po prawej i lewej stronie, a dno biegło dalej.
Co to było? Po prawej i lewej stronie był róg muru, kurytarz ten więc stykał się z drugim pod kątem prostym. Czy tam po drugiej stronie ciągnął się dalej?... W takim razie krzyżowały się oba kurytarze w tem miejscu, a w niem zapewne znajdował się Abrahim Mamur. Natężałem słuch, jak mogłem, lecz nie doszedł mnie najlżejszy szmer. Należało więc najpierw przekonać się, czy droga moja ciągnęła się dalej poza przecięciem się obudwu kurytarzy; posunąłem się też naprzód w tym kierunku. Oddychałem spokojnie; tętno nie biło inaczej, jak zwykle; tu potrzeba było najchłodniejszego spokoju i przytomności.
Minąłem miejsce zetknięcia się kurytarzy, przyczem okazało się, że jest ciąg dalszy. Którędy miałem się teraz puścić? Naprzód, czy w bok? Powietrze było we wszystkich trzech kierunkach nieruchome, tej samej temperatury i wilgoci, a ciemność jednaka, nieprzebita. Rozważałem: Jeżeli Abrahim Mamur był tutaj, to z pewnością po tej stronie, która prowadziła na zewnątrz; jeźli go zaś nie było, to obsadził wyjście.
Przed nowoznalezionym kurytarzem go nie było, gdyż tam obmacałem już ściany rękoma. Pozostawały jeszcze tylko oba boki. Zwróciłem się najpierw na lewo. Nie cal za calem, lecz milimetr za milimetrem posuwałem się naprzód, a po dziesięciu minutach przekonałem się, że go tutaj także nie było. Pozostawał jeszcze jeden tylko kierunek: na prawo, i tam też posunąłem się.
Doszedłem może do środka krzyża, kiedy wydało mi się, że słyszę lekki, ale nieustający szmer. Natężyłem słuch i posunąłem się o kilka kroków dalej. Rzeczywiście! Było to tykanie kieszonkowego zegarka, z pewnością tego, który mnie zabrał. Znalazłem wroga wreszcie tutaj, więc to był kierunek, prowadzący na świat. Ale jak się wydostać? Czy można było przesunąć się obok niego?
Aby się o tem upewnić, musiałem zbadać, jaką przybrał postawę. Odważyłem się teraz na wszystko i zbliżałem się doń coraz więcej. O tem, żeby go pochwycić i mocować się z nim, mowy nie było. Rozumiało się samo przez się, że on nie uważał noża za wystarczającą broń i trzymał w ręku rewolwer.
Ręce moje sunęły się ostrożnie i cicho naprzód, jak macki ślimaka. Tykanie słychać było coraz wyraźniej, aż wtem — pst! — teraz dotknąłem końcem palca jakiejś materyi. Gdyby tylko rękę wyciągnął, chwyciłby mnie niezawodnie. W tej niebezpiecznej blizkości upłynęło znowu z dziesięć minut, zanim zbadałem, że Abrahim leżał, i to w poprzek kurytarza.
Czy przestąpić ponad nim? Czy wywabić go podstępem? Wybrałem pierwsze. Groziło to wprawdzie większem niebezpieczeństwem, ale było pewniejsze. Skrupulatne wymacanie końcami palców wykazało, że leżał, założywszy nogę na nogę. Tem położeniem nóg ułatwił mi rzecz więcej, niż gdyby je był szeroko rozłożył. Zbliżyłem się powoli i podniosłem nogę w górę. Gdyby tak w tej chwili zmienił pozycyę! Była to chwila krytyczna. Przełożyłem jednak nogę szczęśliwie na drugą stronę i pociągnąłem za nią drugą.
W ten sposób wykonałem zadanie najtrudniejsze. Nie potrzebowałem się już kłaść, lecz mogłem iść prosto. Im bardziej oddalałem się odeń, tem pewniej stąpałem i tem szybciej posuwałem się naprzód. W pewien czas kroczyłem już zwyczajnie i zauważyłem, że powietrze zmienia się. Niebawem poczułem pod nogami schody. Wstąpiłem na nie; było coraz to jaśniej i jaśniej, aż doszedłem do małego otworu, okrytego krzakiem jałowca, wydzielającym aromatyczną woń. Przecisnąłem się.
Dzięki Bogu! Byłem wolny! Ale stałem całkiem po drugiej stronie świątyni Słońca. Teraz należało śpieszyć, jeśli mieliśmy ująć tego człowieka, gdyż słońce stało już na horyzoncie. Pobiegłem dokoła świątyni ku miejscu, gdzie znajdowali się towarzysze.
Powitali mię gradem pytań. Mówili, że szukali mnie, ale nie mogli znaleźć. Przybył nawet kodża-basza, aby dopomóc im w poszukiwaniach za mną.
Opowiedziałem swoje osobliwe zdarzenie i wywołałem zarówno przestrach, jak radość.
— Dzięki Allahowi! Mamy go! — zawołał Jakób. — Naprzód do kurytarza, aby go schwytać!
— Stać! — rzekł kodża-basza. — Zaczekajcie, dopóki z miasta nie sprowadzę więcej ludzi.
— Dość nas! — zawołał Halef.
— Nie — odparł kodża. — Te głębokie kurytarze mają swoje tajniki. Tu są wejścia i wyjścia, których wy nie znacie. Potrzeba nam przynajmniej pięćdziesięciu ludzi do obstawienia ruin.
— Jest nas dziewięciu; to dosyć! — twierdził Jakób. — Co ty na to?
Pytanie to zwrócone było do mnie. Ja także uważałem za najlepsze działać jak najśpieszniej, a podobnie i Lindsay, gdy wyjaśniłem mu sytuacyę. Postanowiono zatem przystąpić zaraz do dzieła.
— Ale jak będzie ze światłem? — spytałem.
— Przyniosę — rzekł kodża-basza.
— Z miasta? To potrwa za długo!
— Nie, całkiem z blizka. Tam po drugiej stronie ruin mieszka panbukdżi[115], który ma kilka lamp.
Poszedł, a my umówiliśmy plan wyprawy.
Zarówno wejście, którem wszedłem, jako też wyjście, którem wyszedłem, należało obsadzić. Przy rzeczach musiał także ktoś zostać. To wymagało razem trzech osób. U wyjścia wystarczała jedna osoba, ponieważ, wchodząc tędy, uniemożliwialiśmy prawie całkiem ucieczkę temu, któregośmy szukali, ale u podwójnej kolumny potrzeba było dwu osób. To razem z jednym lub nawet dwoma przy kosztownościach wynosiło co najmniej cztery osoby. Reszta, t. j. czterech, czy pięciu, miała zejść na dół, aby zbiega przytrzymać.
Jak tu role rozdzielić? Ja musiałem pójść w głąb, a ponieważ Halef dobrze się skradał, więc wybrałem jego na towarzysza, oraz kodża-baszę, ze względu na jego urzędowy charakter. Jako czwarty ofiarował się Lindsay, ale nie przyjąłem go, prosząc, żeby został przy rzeczach. Szło o dopilnowanie kosztowności, dla których przedsięwzięliśmy to wszystko. Nie zgodził się, a gdy drudzy poczęli nalegać, musiałem przystać.
Pozostać miał zatem Jakób jako właściciel kosztowności i służący Lindsaya. U podwójnej kolumny mieli stanąć obaj Irlandczycy, a koło wyjścia służący Jakóba. Właściciela koni nie mogliśmy użyć, gdyż był w mieście z wierzchowcami.
W ten sposób dokonaliśmy podziału. Ja wziąłem za pas pistolety, jako jedyną broń oprócz noża, Bill sztuciec, a Fred moją strzelbę. Następnie oddano każdemu jego posterunek. Od mego powrotu upłynęło zapewne z pół godziny, zanim stanąłem znowu obok krzaku jałowca. Kodża-basza i Lindsay nieśli lampy jeszcze nie zapalone, a ja i Halef szliśmy przodem. Na dole zostawiliśmy obuwie pod schodami i zaczęliśmy się skradać.
Prowadziłem Halefa za rękę. On sunął prawą ręką po ścianie, ja zaś lewą tak, że nam nic ujść nie mogło. Niemiłe było to, że kodża-baszy trzaskały podczas stąpania palce u nóg.
Doszliśmy do skrzyżowania kurytarzy. Tam dałem idącym za nami szturchnięciem znak, żeby się zatrzymali i położyłem się z Halefem na ziemi, aby doczołgać się do miejsca, na którem zostawiłem zbiega. Umówiliśmy się, że każdy z nas pochwyci jednę z uzbrojonych jego rąk, a równocześnie tamci dwaj nadbiegną, aby go związać.
Powoli dostaliśmy się na miejsce, ale... jego już tam nie było. Co teraz? Czy położył się przed którymś z trzech innych kurytarzy? Zbadaliśmy to także, ale nie znaleźliśmy go. Musiał być w jednym z tych trzech kurytarzy, ale dalej. Wróciliśmy do towarzyszy, oczekujących z naprężeniem naszego wołania o pomoc.
— Już go tu niema — szepnąłem. — Wróćcie cokolwiek i zapalcie lampy, ale stańcie przed niemi, żeby blask ich nie wpadał do innych kurytarzy.
— Co teraz zrobicie, master? — spytał Lindsay.
— Przeszukamy te trzy kurytarze.
— Bez lampy?
— Tak. Światło lampy byłoby dla nas niebezpieczne, gdyż łatwo miałby nas na celu, pomijając już to, że musiałby nas dostrzec zdaleka.
— Ale gdy go znajdziecie, a nas nie będzie?
— Będziemy sobie musieli jakoś poradzić.
Poszliśmy najpierw do kurytarza, w którym znalazłem studnię. Zajmując całą jego szerokość, zrobiliśmy bez próbowania gruntu, ze dwieście kroków, ale potem należało być ostrożnym. Dotarliśmy do dziury, nie spotkawszy Abrahima.
Zwróciliśmy się więc do drugiego kurytarza. Tu trzeba było mieć się na baczności, aby nie narazić się na niebezpieczeństwo. Czołgaliśmy się więc z kwadrans, zanim osiągnęliśmy koniec kurytarza. Staliśmy przed fundamentem świątyni i trzeba było wrócić bez niczego.
W ostatnim kurytarzu koniecznem było zachować tę samą ostrożność, ponieważ był o wiele dłuższy i kończył się taką samą studnią, zajmującą całą szerokość. Wróciliśmy więc po raz trzeci.
Towarzysze przyjęli ze zdziwieniem nasze sprawozdanie.
— Był tu, więc jest tu jeszcze! — rzekł Lindsay.
— Mógł opuścić kurytarz podczas mej nieobecności. Weźcie lampy. Zajrzymy jeszcze do studni.
Udaliśmy się na lewo i doszliśmy do końca kurytarza. Studnia była bardzo głęboka, a w jej czeluści nie widzieliśmy nic, prócz ciemności. Tu nie mógł się Abrahim ukryć. Przeszukaliśmy więc kurytarz, zbadany ostatnio. Przyszedłszy nad otwór, przekonaliśmy się, że to są schody, których pierwszy stopień znajduje się tak głęboko, że go ręką dosięgnąć nie można.
— Czy zejdziemy tam? — spytał kodża z pewnym strachem.
— Oczywiście. To jedyna droga, którą mógł umknąć.
— Ale jeśli do nas z dołu wystrzeli?
— Pójdziesz za nami. Daj mnie swoje światło!
Zeszliśmy; naliczyłem schodów ze dwadzieścia. Potem nastąpił kurytarz, prowadzący bardzo daleko pod ziemią i kończący się znowu schodami, po których wyszliśmy w górę. Tam znaleźliśmy się znów w kurytarzu. Nie rozdzielając się teraz, poszliśmy wzdłuż. Prowadził znowu do zbiegu z drugim, podobnie, jak cztery zbadane przedtem. Dobra rada była teraz naprawdę złota warta. Czy się podzielić, czy razem pozostać? Zdecydowaliśmy się na to pierwsze.
Lindsay i kodża pilnowali z jedną lampą zbiega, zaś ja i Halef z drugą lampą poszliśmy w kurytarz. I ten był także bardzo długi, a im dalej, tem bardziej rozszerzał się i rozjaśniał. Pośpieszyliśmy i wyszliśmy na światło dzienne, obok dwu kolumn, koło których tam wszedłem.
Ale gdzie byli obaj Irlandczycy, których tutaj postawiłem?
— Zihdi, on tędy przeszedł i mają go — zawołał Halef.
— W takim razie poszliby do tamtego wyjścia, aby nam o tem donieść. Chodź, zobaczymy! Pobiegliśmy na to miejsce co prędzej; było także niestrzeżone, a więc służący Jakóba opuścił też swe stanowisko.
— Zabrali go do jamy, w której obozujemy, zihdi — rzekł Halef. — Chodźmy tam!
— Zabierzmy wpierw Anglika i kodżę.
Popędziliśmy napowrót, gdzie pod kolumnami zostawiliśmy płonącą lampę i pośpieszyliśmy kurytarzem, aby zabrać pozostałych. Wyszedłszy z nimi na dwór, pogasiliśmy lampy i podążyliśmy ku obozowisku. Przed jamą ujrzeliśmy służącego, rozmawiającego wśród żywej giestykulacyi z obydwu Anglikami. Arabski służący Jakóba stał obok i nie rozumiał ich wcale. Ujrzawszy nas, poskoczyli ku nam.
— Sir, jego niema! — zawołał Bill już zdaleka.
— Kogo?
— Master Jakóba.
— Gdzież on?
— Gdzie tamten drugi.
— Jaki drugi?
— Którego chcieliśmy schwytać.
— Nie rozumiem ciebie. Sądzę, że go już macie!
— My? Nie. Do nas nie przyszedł, ale myśleliśmy, że schwytał go master Jakób, bo słyszeliśmy wystrzały i pośpieszyliśmy mu na pomoc.
— Czemu strzelał?
— Spytajcie tego!
Wskazał na służącego Lindsaya, który został był z Jakóbem Afarahem. Opowiedział on nam zarówno dziwne, jak bardzo przykre zdarzenie. Siedział on z Jakóbem u wejścia do jamy i myślał nad tem, że niebawem przyprowadzimy tego Abrahima Mamura. Wtem zaczęło coś łomotać za nimi; oni, spojrzawszy poza siebie, zobaczyli, że wali się ściana rumowiska. Przypuszczali, że runie cała olbrzymia ruina i uciekli czemprędzej. Ponieważ jednak spodziewany upadek nie nastąpił, wrócili zwolna i chcieli właśnie wejść do środka, aby szkodę oglądnąć, gdy nagle wyjechał z jamy naprzeciwko nich jeździec; był to Abrahim Mamur. Cofnęli się w przerażeniu, a on skorzystał z tego i pognał cwałem. Jakób jednak połapał się szybko, porwał pierwszą lepszą flintę, wyciągnął z jamy drugiego Lindsayowego konia i pognał za zbiegiem, posławszy za nim wpierw bezskutecznie dwie kule.
To było zdumiewające! Nie chciało mi się prawie wierzyć, ale wszedłszy do jamy, znaleźliśmy dowody, że powiedziano nam prawdę. Pierwszy rzut oka padł na miejsce, gdzie leżała paczka z klejnotami; zniknęła. Brakowało także obudwu koni Lindsaya, a między nimi dobrego wierzchowca.
— Ah! Oh! Precz! — zawołał Lindsay. — Za nim! Prędko! Yes!
Chwycił trzeciego konia, ale ja ująłem go za ramię.
— Ależ dokąd, sir Dawidzie?
— Za tym drabem!
— Czyż wiecie, gdzie on?
— No!
— Więc bądźcie tak dobrzy i zostańcie tutaj, dopóki Jakób nie wróci. Od niego dowiemy się bliższych szczegółów.
— Zihdi, co to jest? — rzekł Halef, podając mi małą czworokątną kartkę papieru.
— Gdzie to leżało?
— Było przylepione do konia.
Papier był jeszcze rzeczywiście wilgotny. Przylepiono go śliną koniowi do czoła, a zawierał słowa: „Dinle-dim, hop iszit-dim“[116]. To było bezczelne. Tu w jamie nie miał Abrahim Mamur czasu tego napisać; musiał to już przedtem uczynić.
Udaliśmy się ku tylnej ścianie, gdzie nam się zaraz wszystko wyjaśniło. Kurytarz ten sam się nie zawalił, lecz został zasypany umyślnie. Założono go przez całą szerokość deskami i zasypano je rumowiskiem, naśladując o ile możności naturalne zawalenie się. Na dole mógł nasyp mieć z dziesięć stóp, a w górze zaledwie stopę grubości. Tam musiało być kilka dziur, przez które można było objąć okiem całą jamę i podsłuchać tych, którzy się w niej znajdowali.

O tem urządzeniu wiedział może Abrahim Mamur od ojca. Zrozumiał widocznie wnet, że mu umknąłem i pośpieszył do tego kurytarza, by nas podsłuchać. Skoro obaj stróże skarbów znaleźli się sami, przebił górną cienką warstwę nasypu, a bezmyślna ucieczka obydwu pozwoliła mu zabrać bez walki kosztowności i konia. Ten człowiek był rzeczywiście niebezpieczną figurą!
Anglik stał przy swych koniach i siodłał.
— To zbyteczna robota — zauważyłem.
— O, no, nawet bardzo potrzebna!
— Wszakże dzisiaj nie możecie go ścigać!
— Ale będę go ścigał!
— Nocą? Czyż nie widzicie, że się ściemnia?
— Ah! Hm! Yes! Ale nie ucieknie!
— Poczekajmy trochę.
Wtem zbliżył się kodża-basza.
— Effendi, czy pozwolisz na jedną propozycyę?
— Mów!
— Ten człowiek umknął pewnie w góry, dokąd nie możecie za nim podążyć. Ale ja mam ludzi, znających każdą ścieżkę między Baalbekiem a morzem. Czy wysłać gońców?
— Tak, uczyń to, effendi! Wynagrodzimy to sowicie.
— Dokąd ich mam wysłać?
— Do miast portowych, skąd może uciec okrętem.
— A więc do Tripoli, Biruty, Saidy, Coru i Akki?
— Tak, do tych pięciu miejscowości, bo złodziej nie zostanie tu w kraju. Czy musisz dać listy tym ludziom?
— Tak.
— Śpiesz więc, napisz je i przyślij ich tu po koszta podróży.
— Dostaną odemnie, czego im potrzeba, a wy mi to potem oddacie. Od was zażądaliby za wiele.
Rzetelny ten człowiek udał się w tej chwili do miasta. Pozostawszy, nie mieliśmy nic lepszego do roboty, jak oglądnąć kurytarz, którym uszedł Abrahim Mamur. Zapaliliśmy więc lampy ponownie, zostawiliśmy służących przy rzeczach i przeleźliśmy przez rumowisko.
Kurytarz ten był takiej samej długości, jak zbadany przez nas poprzednio i prowadził do tego samego zbiegu, z którego potem doszedłem do podwójnej kolumny. Sprawa była bardzo prosta, ale nam nie na rękę.
W pół godziny zaledwie powrócił kodża-basza i sprowadził czterech jeźdźców. Zaopatrzył ich już w żywność i pieniądze, ale oprócz tego dostali jeszcze od Lindsaya dobry bakszysz i odjechali.
Późnym wieczorem dopiero usłyszeliśmy tętent znużonego konia, a wybiegłszy do wejścia, ujrzeliśmy wracającego Jakóba Afaraha. Zlazł z konia, puścił go wolno i usiadł w milczeniu na ziemi. Nie zadawaliśmy mu żadnych pytań, dopóki sam nie rozpoczął:
— Allah mię opuścił! Pomieszał mi rozum!
— Allah nie opuszcza prawego człowieka — pocieszałem go. — Schwytamy złodzieja. Wysłaliśmy już gońców do Tripoli, Biruty, Saidy, Coru i Akki.
— Dziękuję wam! Ale to nie byłoby potrzebne, gdyby mnie Allah nie opuścił. Miałem go już w ręku.
— Gdzie?
— Tam w górze, po drugiej stronie wsi Dżead. W pośpiechu wziął tu złego konia, ja zaś dosiadłem konia angielskiego effendi. Był lepszy od jego i zbliżałem się do niego coraz bardziej, pomimo że zyskał już był znaczną odległość. Pędziliśmy cwałem ku północy i przelecieliśmy jak burza przez Dżead. Byłem już tak blizko niego, że go prawie ręką mogłem dosięgnąć.
— Nie strzelałeś?
— Nie mogłem, bo wystrzeliłem już z obu lufek. W gniewie czułem się dwakroć silniejszym; chciałem go w galopie pochwycić i zrzucić z konia. Wtem dojechaliśmy do drzew orzechowych, stojących przy drodze. On zsunął się z konia, zarzucił paczkę na plecy i umknął pomiędzy drzewa. Nie mogłem ścigać go na koniu i dla tego zeskoczyłem. Pędziłem za nim daleko, ale był lepszym biegunem odemnie. Przebiegł łukiem dokoła i zawrócił na miejsce, gdzie stały konie. Dostał się do nich przedemną i dosiadł konia Anglika, pozostawiając mnie gorszego.
— A to fatalne! No i nie mogłeś go dosięgnąć?
— Próbowałem, ale się już nie udało i noc zapadała. Wróciłem do wsi, zapytałem, jak się nazywa, no i jestem tutaj. Oby Allah zamienił mu każdy ukradziony kamień w kamień strapienia!
Biedak był istotnie godzien współczucia; utracić powtórnie własność, którą się już raz miało w ręku, to było okropne!
Byłem pewien, że Abrahim Mamur pojedzie do Tripoli, bo udał się na Dżead. Ponieważ mogliśmy za nim ruszyć dopiero nazajutrz rano, więc niepodobna było stanąć tam przed nim.
Jeszcze bardziej od Jakóba gniewał się Lindsay. Złościło go to w najwyższym stopniu, że ten łotr zabrał mu właśnie najlepszego konia.
— Każę go powiesić, well! — rzekł.
— Tego, który zabrał wam konia? — spytałem.
— Yes! A kogożby innego?
— Więc musicie powiesić naszego poczciwego Jakóba Afaraha.
— Afaraha? Jego? A to czemu?
— To on go zabrał, ale ten łotr był taki sprytny, że mu go spędził.
— Ah! Oh! Jakto? Opowiedzcie!
Opowiedziałem mu, jak się właściwie rzecz miała. Zamiast go jednak ułagodzić, dolałem oliwy do ognia. Zrobił minę, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem u niego i zawołał w najwyższym gniewie:
— To tak było? Straszliwe! Okropne! Ma dobrego konia i nie chwyta go! Pozwala się okpić o konia! Yes! Well!
Jakób poznał po spojrzeniach Lindsaya, że o nim mowa i domyślał się, o czem mogliśmy mówić.
— Kupię mu innego — oświadczył.
— Czego on chce? — spytał Anglik.
— Chce wam kupić innego konia.
— On? Mnie? Dawidowi Lindsayowi? Konia? Ah! coraz to lepiej! Najpierw gniewałem się, że łotr miał najlepszego; potem złościło mnie, że go nie miał, a teraz wściekam się, że chcą konia darowywać Dawidowi Lindsayowi. Nędzny kraj! Odchodzę precz; jadę do starej Anglii. Tu niema już ludzi rozumnych!
Mnie się także tak zdawało. Nie mogliśmy nic mądrzejszego uczynić, jak położyć się, aby nazajutrz rano być gotowymi do drogi.
Lindsay poprosił kodża-baszę, żeby mu wynajął człowieka z dwoma końmi, co też ten przyrzekł.
Potem pokładliśmy się na spoczynek.
W kilka chwil po północy zbudziło nas nawoływanie. Na dworze stał kodża-basza z zamówionym człowiekiem i ze wszystkimi końmi. Powstawaliśmy. Jakób wynagrodził kodża-baszę za jego wydatki i trudy, i ruszyliśmy w drogę, unosząc ze sobą niezbyt miłe wspomnienia o Baalbeku.
Podczas niedługich przygotowań zrobiło się już jasno o tyle, że widzieliśmy drogę. Zostawiwszy za sobą urodzajne płaszczyzny Baalbeku, musieliśmy przejechać przez równinę nieurodzajną, na której jednak znajdowało się kilka winnic. Z poza ich oparkanienia wyzierały ku nam białe różyczki i krwawniki. Potem przybyliśmy do wsi Dżead.
Tu dowiedzieliśmy się, że wprawdzie nikt we wsi nie nocował, że jednak jeden z mieszkańców Dżeadu, wracając z Ain Ata, spotkał samotnego jeźdźca, który dążył do tej miejscowości. W Ain Ata otrzymaliśmy wiadomość, że istotnie przejeżdżał taki tamtędy i że najął sobie przewodnika, znającego najprostszą drogę do Tripoli.
Wzięliśmy sobie także takiego przewodnika i ruszyliśmy dalej natychmiast. Tak jechaliśmy wśród ciągłego dopytywania się o zbiega po wschodniem zboczu Libanonu w górę, a potem w pół po zachodniem, bez wypoczynków, prócz krótkiego czasu na noclegi. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie podróż przez najsławniejsze góry chrześcijańskiego świata. Nie mogłem nawet zwiedzić słynnego lasu cedrowego.
Wreszcie ujrzeliśmy wspaniały błękit Śródziemnego morza, a w dole u stóp góry na wybrzeżu Tripoli, zwane przez Arabów Tarablus. Samo miasto leży nieco głębiej na lądzie, tylko przedmieście portowe El Mina rozłożyło się nad samem morzem. Pomiędzy jednem i drugiem wonieją najpyszniejsze ogrody, utrwalając wrażenie, jakie się odnosi ze środka miasta.
Zbliżywszy się do miasta, zobaczyliśmy zgrabną goelettę, wypływającą właśnie z portu. Czyżby już było za późno? Czyżby Abrahim Mamur znajdował się już tam na pokładzie? Natężając konie, pognaliśmy na dół, a potem poza miasto do El Miny. Tam wziąłem lunetę i zwróciłem ją na statek. Był jeszcze dość blizko, tak, że mogłem rozpoznać oblicza ludzi, patrzących na ląd. Tak, stał tam, na tylnym pomoście; poznałem go i jąłem walić gniewnie nogami o ziemię. Obok mnie stał brudny turecki majtek.
— Co to za statek? — spytałem.
— Maszallah! Żaglowiec! — odrzekł, odwracając się do mnie plecyma z żeglarską pogardą.
Nieco z boku stał stary limandar[117], który wyróżniał się odznaką. Przedłożyłem mu to samo pytanie i dowiedziałem się, że to „bouteuza“ z Marsylii.
— Dokąd?
— Do Stambułu.
— Czy odchodzi tam wnet jaki statek?
— Niema żadnego.
A no masz! Staliśmy na wybrzeżu, nie wiedząc, co począć. Anglik klął po angielsku, Irlandczycy mu pomagali, Jakób po kurdyjsku, a ja byłbym mu pomagał, ale to byłoby się na nic nie przydało.
— Musimy się udać do Biruty. Tam zastaniemy pewnie jakiś statek, odchodzący do Stambułu — poddałem myśl.
— Czy sądzisz, że tak będzie istotnie? — zapytał Jakób Afarah.
— Jestem tego pewien.
— Ależ ty miałeś się udać do Jerozolimy!
— Będzie czas na to i później. Nie uspokoję się, dopóki nie dowiem się, czy klejnoty dla ciebie przepadły, czy też nie.
Halef, mój hadżi, zapytał, czy go wezmę ze sobą. To się samo przez się rozumiało, tak samo, jak i to, że Lindsay nie pozwoli nam samym podróżować. Jakób i Lindsay zapłacili, każdy swojemu przewodnikowi i właścicielowi najętych koni. Wzięliśmy innych ludzi i zwierzęta i ruszyliśmy w drogę nazajutrz.
Przybywszy do miasta portowego, dowiedzieliśmy się, że amerykański szoner ma odjechać do Stambułu. Obejrzeliśmy ten statek. Kil miał silnie zbudowany i ostro zakończony, a zaopatrzony był podostatkiem w liny, był więc dobrym żaglowcem, któremu można było się powierzyć, jeżeli kto nie miał obawy przed odrobiną chwiania. Pomówiliśmy z kapitanem i zgodziliśmy się z nim.
Żegnaj, żegnaj, dumny Libanonie! Tym razem przeszedłem obok ciebie nieuważnie.
Do widzenia innym razem!


ROZDZIAł VII.
W Stambule.

W jednym z pokoi hotelu „De Pest“, na Perze, siedziało dwu mężczyzn i popijali sławnego rustera, podanego przez gospodarza, pana Totfaluszi, a nudzili się, jak się zdawało, okropnie.
Nie wyglądali zbyt elegancko. Zewnętrzna powłoka jednego składała się z wysokich, silnych, juchtowych butów, brunatnych spodni i bluzy, ogorzałego oblicza i brunatnych beduińskich rąk. Drugi ubarwiony był cały na szaro, z wyjątkiem nosa, przedstawiającego się stale w przyjemnej purpurze. Pili i palili, palili i pili w najgłębszem milczeniu. Czy była to istotnie zwykła nuda, czy też zaprzątały ich wielkie, dla świata groźne, ideje, na które język ludzki, szczęściem, niema odpowiedniego wyrazu?
Zachodziła tu widocznie ta druga okoliczność, nagle bowiem szary mąż otworzył usta, potrząsnął nosem i zamknął oczy. Nie mógł wstrzymać się dłużej; jedna z wielkich myśli oswobodziła się i wyrwała w zwycięsko rzuconych słowach:
— Master, co myślicie o kwestyi wschodniej?
— Że nie należy jej oznaczać pytajnikiem, lecz wykrzyknikiem — brzmiała odpowiedź brunatnego męża.
Szary znów zamknął usta, otworzył oczy i przybrał taką minę, jak gdyby z konieczności połknął tom Keladiego: „Przysłowia mędrca“, w formacie wielkiego folio i w świńskiej oprawie.

Szary, to był sir Dawid Lindsay, a brunatny, to ja. Nigdy nie zajmowałem się polityką namiętnie, a kwestya wschodnia była dla mnie okropnością. Niech ją ten rozwiązuje, kto ją określić potrafi. Ona to i t. zw. „chory człowiek“, zmuszały mię do milczenia natychmiast, nawet w najbardziej ożywionem towarzystwie. Nie studyowałem medycyny politycznej, więc nie wiem, na jaką chorobę cierpi ten człowiek, zdaje mi się jednak, że właśnie w jego pobliżu panują stosunki, których nie nazwałbym zdrowymi.
Turek, to człowiek, a człowieka nie uzdrawia się w ten sposób, że sąsiedzi ustawiają się dokoła jego łoża i szablami odrębują mu po kawałku ciała; oni, chrześcijanie. Chorego człowieka nie uśmierca się, lecz uzdrawia się go, ponieważ ma tak samo święte prawo do życia, jak każdy inny. Uwalnia się go od zarodków choroby, które mu szkodzą, a daje natomiast środki, które go leczą i czynią zeń człowieka, zdolnego do działania. Turek był niegdyś surowym wprawdzie, ale dzielnym koczownikiem, uczciwym i dobrodusznym; dawał każdemu, co mu się należało, ale żądał dla siebie też czegoś. Wtem obmotano duszę jego niebezpieczną tkanką islamickich rojeń, kłamstw i przeciwieństw, utracił on jasność i tak już niezbyt wprawnego sądu, chciał się połapać, i wikłał się coraz to bardziej i głębiej. Wobec tego złościć się zaczął mrukliwy niedźwiadek na siebie i na drugich. Chciał nabrać pewności, chciał raz zobaczyć, czy to prawda, że słowo proroka przejdzie na ostrzu miecza krąg ziemski. Przywiesił kołczan, chwycił za łuk i oszczep, dosiadł kołtuniastego rumaka i wziął za łeb pierwszego lepszego sąsiada. Zwyciężył raz i drugi, i to mu się zaczęło podobać. W miarę odnoszonych zwycięstw czuł, że jego siły rosną, a ufność w siebie zwiększa się, i szedł naprzód mężnym krokiem. Tysiące leżały u jego stóp, mógł tarzać się w złocie i perłach, jadł jednak suchy ser owczy z twardym chlebem owsianym, bo ten pokarm wytwarzał w nim silny kościec i żelazne muskuły.
Tak było, dopóki nie zmuszono go zabrnąć aż do pasa w bagnie bizantyńskiej obłudy i greckiego wyrafinowania. Pochlebiano mu, zrobiono zeń półboga, zaprzątano go setkami uprzejmości, wynaleziono tysiące grzechów, aby wpływ na niego uzyskać i nauczono go potrzeb, które go musiały pogrążyć w przepaść upadku. Długo opierała się jego natura; skoro jednak raz zaczął więdnąć, przybrała choroba kroki olbrzyma. I tak leży teraz otoczony egoistycznymi doradcami, którzy nie boją się już za życia jego zabierać jego dziedzictwa.
Tymczasem komu istotnie przypaśćby miała historyczna rola pioniera chrześcijańskiej humanitarności pośród ludów padyszacha, ten powinien być przekonanym, że Mekka opustoszeje dopiero wówczas, kiedy miłość wyrwie miecz z rąk nienawiści. Czyżby było szaleństwem wierzyć w to, że Turcy mogą przyjąć chrześcijaństwo? To nie byłoby niczem innem, jak zaprzeczeniem potęgi ewangelii.
Ale na co ten wstęp? Po prostu na to: Nie żywię nienawiści ku Turkowi, lecz jako chrześcijanin żałuję go i boli mię to, ilekroć słyszę turkofoba, mówiącego, że dla Ottomanów niema już żadnej rady. To jest pycha faryzeuszowska, a nie chrześcijaństwo. Wojownicy naszego świętego Kościoła mają broń potężniejszą od mieczów i armat. Broń ta zawojowała światowe państwa bez krwi rozlewu. Czemu nie miałoby to zdobywanie w pokoju postępować cicho, a silnie? Oto rozwiązanie kwestyi wschodniej, jak ją sobie chrześcijanin wyobraża.
W dole, na falach Złotego Rogu kołysze się „bouteuza“. Zwinęła skrzydła i pozwoliła się wziąć na łańcuch. Przedtem jednak okazała się dobrą żeglarką, równą pod tym względem naszemu amerykańskiemu żaglowcowi, gdyż przybyła do Stambułu o cały dzień przed nami.
Po wylądowaniu udałem się najpierw na „bouteuzę“. Kapitan jej przyjął mnie z miłą uprzejmością, właściwą Francuzom w życiu towarzyskiem.
— Życzy pan sobie oglądnąć mój statek? — zapytał.
— Nie, kapitanie; chciałbym się dowiedzieć czegoś od pana o jednym z pańskich ostatnich pasażerów.
— Jestem na pańskie usługi.
— W Tripoli wsiadł na pański statek pewien człowiek....
— Tylko jeden, tak.
— Czy wolno spytać, pod jakiem nazwiskiem?
— Ach! Pan urzędnik policyjny?
— Nie. Jestem zwyczajny człowiek, ale ten, o którym wiadomości zasięgnąć pragnę, ukradł mojemu przyjacielowi w Damaszku bardzo cenne kosztowności. Ścigaliśmy go, ale przybyliśmy do Tripoli niestety w chwili, kiedy pan wypływał już na pełne morze. Dopiero w Birucie nastręczyła nam się sposobność udania się za panem. Oto powody mej wizyty na pańskim statku.
Kapitan potarł brodę w zamyśleniu.
— Żal mi bardzo pańskiego przyjaciela, ale nie wiem, czy przydam się panu na co mimo najlepszych chęci.
— Ten człowiek wysiadł zaraz?
— Natychmiast. Ach! przypominam sobie, że zawołał hammala[118] na pokład, aby mu zaniósł rzeczy. Nie było tego wiele, miał tylko jedną paczkę. Hammala poznałbym łatwo. Ów człowiek nazywał się Afrak Ben Hulam.
— To fałszywe nazwisko!
— Prawdopodobnie. Niech pan jeszcze przyjdzie na pokład. Przyrzekam panu pomówić z tym hammalem, jeżeli go tylko spotkam.
Odszedłem. Reszta oczekiwała mnie na brzegu. Jakób Afarah stanął na czele, aby zaprowadzić nas do domu brata. Ani ja, ani Lindsay, nie mieliśmy zamiaru korzystać z jego gościnności, ale mogliśmy mu się przedstawić.
Wielki kupiec Maflej mieszkał w pobliżu nowego meczetu Jeni Dżami, ale zewnętrzna strona domu nie pozwalała wnosić o jego bogactwie. Wprowadzono nas bez wymieniania nazwisk do selamliku, gdzie nie długo czekaliśmy na ukazanie się pana domu.
Zdumiał się widocznie tak licznemi odwiedzinami, ale poznawszy brata, zapomniał o ciężkiej muzułmańskiej powadze i pośpieszył wielkim krokiem, by go uścisnąć:
— Maszallah, mój brat! Czy Allah zsyła na oczy moje światło rzeczywiste?
— Widzisz dobrze, mój bracie!
— Niechaj więc Allah pobłogosławi wnijście twoje i twoich przyjaciół!
— Tak, to przyjaciele, których ci sprowadzam ze sobą.
— Czy przybywasz w interesach do Stambułu?
— Nie. O tem pomówimy później. Czy Isla, syn serca twego, jest w Stambule, czy też w podróży?
— Jest tutaj. Dusza jego uraduje się, gdy ciebie zobaczy!
— Dozna on jeszcze innej radości. Zawołaj go!
Upłynęło kilka minut, zanim Maflej powrócił. Przyprowadził Islę Ben Mafleja, na którego widok usunąłem się cokolwiek na bok. Młodzieniec uścisnął wuja i rozglądnął się dokoła. Wzrok jego padł na Halefa; poznał go od razu.
— Allahu! Hadżi Halef Omar aga tutaj? Jesteś w Stambule! — zawołał zdumiony. — Witaj mi, sługo i opiekunie mego przyjaciela! Czy się z nim rozłączyłeś?
— Nie.
— A więc jest także w Stambule?
— Tak.
— Czemu nie przybył z tobą?
— Oglądnij się!
Isla odwrócił się i w następnej chwili zarzucił mi ramiona na szyję.
— Effendi, ty nie wiesz, jaką sprawiasz mi radość! Ojcze, przypatrz się temu człowiekowi! To Kara Ben Nemzi, effendi, o którym ci opowiadałem, a to hadżi Halef Omar aga, jego przyjaciel i sługa.
Nastąpiła scena, wobec której ukazała się łza nawet w oku Anglika. Słudzy musieli skoczyć natychmiast po fajki i kawę, a Maflej i Isla zamknęli sklep, aby nam się oddać zupełnie. Niebawem siedzieliśmy, opowiadając, na poduszkach.
— Ale jakim sposobem przybywasz razem z effendim, wuju? — pytał Isla Ben Maflej.
— Był moim gościem w Damaszku. Spotkaliśmy się na stepie i zostaliśmy przyjaciółmi.
— Czemu nie przynosisz nam pozdrowienia od Afraka Ben Hulam, wnuka mego wuja?
— Pozdrowić cię nie mogę, ale przynoszę ci wiadomość.
— Wiadomość bez pozdrowienia? Nie rozumiem.
— Przybył do mnie Alrak Ben Hulam, ale to nie był prawdziwy.
— Allah ’l Allah! Jak to być może? Daliśmy mu list. Czy ci go nie doręczył?
— Przyjąłem go tak, jak życzyliście sobie. Pomieściłem go w domu i w sercu mojem, ale on okazał się niewdzięcznym, bo ukradł mi dyamentów za wiele, wiele woreczków.
Obaj krewni tak dalece przerazili się tą wiadomością, że nie zdołali ani słowa przemówić. Po chwili zerwał się ojciec i zawołał:
— Mylisz się! Tego nie uczyni nikt, w kim płynie krew ojców naszych!
— Przyznaję ci to — odrzekł Jakób. — Ten, który przyniósł mi twój list i zwał się Afrak Ben Hulam, był obcym.
— Czy sądzisz, że dałbym list taki obcemu.
— Był to obcy. Przedtem nazywał się Dawud Arafim, potem Abrahim Mamur, a teraz....
Na to ozwał się Isla:
— Abrahim Mamur? Co o nim wiesz? Gdzie on? Gdzie go widziałeś?
— Był w moim domu, pod moim dachem mieszkał i sypiał; powierzałem mu skarby wartości milionów, nie przeczuwając, że to Abrahim Mamur, wasz wróg śmiertelny!
— Allah kerim! Moja dusza zamienia się w kamień! — mówił stary. — Co za nieszczęście mój list spowodował! Ale jak dostał się do jego rąk?
— Zamordował prawdziwego Afraka Ben Hulam i zabrał mu list. Przeczytawszy go, postanowił pójść do mnie, jako mój krewny i cały mój sklep wypróżnić. Tylko temu effendiemu zawdzięczam, że się tak nie stało.
— Co z nim zrobiłeś?
— Uciekł nam, a my pędziliśmy za nim. Przybył tu wczoraj na statku francuskim, a my dopiero dzisiaj.
— Pójdę zaraz zapytać Francuza — rzekł Isla, powstając z miejsca.
— Zostań — powiedziałem. — Byłem tam już. Złodziej opuścił już statek, ale kapitan przyrzekł mi pomoc. Zaprosił mnie do siebie.
— Nie zadawajcież mąk duszom naszym i powiedzcie, jak to się stało — prosił Maflej.
Brat uczynił zadość tej prośbie i opowiedział zdarzenie w sposób wyczerpujący, co wywołało powszechne przygnębienie. Maflej chciał zaraz iść do kadiego i do wszystkich wyższych sędziów, i żądać przeszukania całego Stambułu za złodziejem. Chodził po selamliku jak lew, czekający na wroga.
Isla był także podniecony w wysokim stopniu. Skoro tylko wzburzona gniewem krew spokojniej płynąć zaczęła w żyłach, wrócił zarazem namysł, potrzebny do postanowienia czegoś w takiej sprawie.
Odradzałem na teraz wszelkiego sprowadzania policyi; chciałem spróbować, czy mnie lub komu innemu z nas nie uda się wpaść na trop zbrodniarza. Zapatrywanie to znalazło poparcie.
Kiedy z Anglikiem i Halefem powstaliśmy, by się pożegnać, Maflej i Isla nie dopuścili do tego. Prosili i nalegali, żebyśmy bezwarunkowo przez czas pobytu w Stambule byli ich gośćmi. Abyśmy mogli mieszkać, nie krępując siebie i drugich, ofiarowali nam osobny domek w ogrodzie. Musieliśmy na to przystać, nie chcąc ich śmiertelnie obrazić.
Dom, dla nas przeznaczony, znajdował się w tylnej stronie ogrodu, a pokoje były na sposób turecki bardzo dobrze urządzone. Mogliśmy w tem odosobnieniu żyć zupełnie według naszego upodobania bez krępowania wolności zwyczajami wschodnimi. Mieliśmy dość czasu na omówienie sposobu, w jaki należałoby szukać śladów naszego wroga. Było to, jak na Konstantynopol, gdzie jeden człowiek łatwo w ścisku przepadał, bardzo trudne zadanie. Nie pozostawało nam prawie nic innego, jak zdać się na przypadek, a obok tego przeszukać dokładnie miasto we wszystkich dzielnicach. Zdawało się, że szczęście nam sprzyja, bo już na trzeci dzień przyszedł do nas hammal z oświadczeniem, że spotkał kapitana, który przysłał go do nas.
Spytałem go o podróżnego, którego pakunek odnosił ze statku owego kapitana, i dowiedziałem się, że ten podróżny wszedł do domu przy wielkiej drodze na Perze. Posługacz twierdził, że sobie ten dom dokładnie zapamiętał i okazał gotowość zaprowadzenia mnie tamże. Oczywiście skorzystałem z tego natychmiast.
W domu tym mieszkał kitak[119]. Przypomniał on sobie, że istotnie w oznaczonym czasie był u niego pewien człowiek z zapytaniem, czy niema mieszkania do wynajęcia; że poszedł z tym człowiekiem do kilku domów, aby mu pokazać mieszkania, ale mu się żadne z nich nie podobało. Po zapłaceniu rozszedł się nieznajomy z agentem, poczem nie troszczyli się już o siebie.
Oto wszystko, czego się dowiedziałem. Za to, wracając do domu, miałem zajmujące spotkanie, które mi do pewnego stopnia wynagrodziło ostatnią skąpą wiadomość. Wstąpiłem mianowicie do kawiarni na filiżankę mokki i fajkę. Zaledwie usiadłem, usłyszałem tuż obok siebie kogoś, wołającego po niemiecku:
— O Jezu, czy to możliwe, czy nie? Czy to rzeczywiście pan, czy kto inny?
Obróciłem się ku mówiącemu i ujrzałem gęsto zarosłą twarz, która mi się wydała znajomą; nie mogłem jednak zrazu przypomnieć sobie, gdzie ją widziałem.
— Czy ma pan mnie na myśli?
— Tak, kogożby innego! Nie poznaje mnie pan teraz?
— Zapewne, że musiałem znać pana, ale proszę przyjść cokolwiek z pomocą mej pamięci.
— Czy zapomniał pan Hamzada al Dżerbaja, który śpiewał panu nad Nilem swą piękną piosenkę, a potem....
Przerwałem mu szybko:
— Ach, prawda! Zmyliła mnie pańska wielka broda. Szczęść Boże! Siadaj pan tutaj przy mnie! Ma pan jeszcze czas?
— O, więcej niż podostatkiem, jeśli pan będzie tak dobry zapłacić moją kawę. Jestem, jak się to mówi, trochę wypłukany.
Usiadłszy obok siebie, rozmawialiśmy bez obawy, żeby naszą niemczyznę zrozumieli obecni muzułmanie.
— A więc jesteś pan wypłukany! Jakże to? — spytałem. — Opowiedz pan, jak mu się powodziło od ostatniego spotkania ze mną.
— Jak mi się powodziło? Źle! Tem powiedziałem już wszystko. Ten Isla Ben Maflej, któremu służyłem, napędził mnie, sądząc, że mnie już nie potrzebuje. Tak przybyłem do Aleksandryi, a potem z pewnym Grekiem do Kandyi, stamtąd zaś, jako pół-majtek, do Stambułu, gdzie zamieszkałem.
— W jakim charakterze?
— Jako pośrednik w wielu sprawach, jako przewodnik po mieście, jako sługa okolicznościowy i przygodny pomocnik do wszystkiego, byle co zarobić. Ale nikt nie szuka mojego pośrednictwa; wszyscy chodzą sami po mieście, nie mam sposobności do posługi, więc przechadzam się tak i głoduję, że aż piszczy żołądek. Spodziewam się, że pan mną zajmie się, panie rodaku, bo pan wie, jak mu w ówczesnej przygodzie szedłem na rękę.
— Zobaczymy!... Czemu nie zwróciłeś się pan tutaj do Isli Ben Mafleja? Jest przecież w Stambule.
— Dziękuję bardzo! Nie chcę nic wiedzieć o nim. On obraził mnie i skrzywdził na honorze. Nie będzie miał przyjemności zobaczyć mnie u siebie!
— Mieszkam u niego — rzekłem.
— O, to przykre, bo nie mogę w takim razie odwiedzić pana!
— Odwiedzi pan przecież mnie, a nie jego.
— Choćby nawet! Nie wejdę do jego domu pod żadnym warunkiem, byłoby mi jednak przyjemnie, gdybym mógł panu w czem być usłużnym.
— Może pan. Czy przypomina pan sobie dokładnie owego Abrahima Mamura, któremu odebraliśmy dziewczynę?
— Nazywał się właściwie Dawud Arafim i uciekł nam.
— Jest teraz w Konstantynopolu, a ja go szukam.
— Że tu jest, to wiem dobrze, bo go widziałem.
— Ach! Gdzie?
— Tam w górze, na Saint Dymitri, spotkałem go, ale on mnie nie poznał.
Wiedziałem, że Saint Dimitri należy obok Tatawoli, Jenimy i Ferikjoe do najbardziej osławionych dzielnic; zapytałem więc:
— Czy pan tam często bywa?
— Bardzo. Mieszkam tam.
Tego było mi już dość. Ten golarz z Jüterbogku zadomowił się pośród greckiej hołoty św. Dymitra, należącej do najbardziej podupadłych pod każdym względem mieszkańców Stambułu. Zbrodnia ma tam swe kryjówki, tak samo, jak w osławionej „Drodze Wodnej“ Nowego Yorku, lub w uliczkach dzielnicy londyńskiej Blakfriars. Wieczorem niebezpiecznie tam pokazywać się, a nawet za dnia otwierają się na prawo i lewo jaskinie, w których występek święci swe orgie, lub kończy żywot wśród najwstrętniejszych chorób.
— W Saint Dimitri pan mieszka? — spytałem. — Czy nie było już nigdzie indziej miejsca na mieszkanie?
— Miejsc podostatkiem, ale w Saint Dimitri jest bardzo ładnie, zwłaszcza gdy się ma pieniądze, aby użyć tych piękności.
— Czy obserwował pan może Abrahima Mamura, gdy go pan spotkał? Bardzo mi na tem zależy, żeby dowiedzieć się o miejscu jego pobytu.
— Puściłem go mimo, bo byłem zadowolony, że mnie nie zauważył. Ale znam dom, z którego wyszedł i dowiem się tam jeszcze kiedy.
— Niema pan przypadkiem ochoty pokazać mi zaraz tego domu?
— Owszem.
Zapłaciłem za niego i za siebie, potem wynająłem stojące w pobliżu dwa konie i pojechaliśmy przez Perę i Tepe-Baszi na św. Dymitr.
Podobno Kopenhaga, Drezno, Neapol i Konstantynopol są najpiękniejszemi miastami Europy. Nie mam powodu występować przeciwko temu zapatrywaniu. Co do Konstantynopola jednak muszę wspomnieć, że to miasto tylko wówczas może wydać się pięknem, gdy się patrzy na nie z zewnątrz od Złotego Rogu; skoro zaś wejdzie się tylko do wnętrza, niepodobna uniknąć rozczarowania. Przypomina mi to owego lorda, o którym opowiadają, że zwiedzał wprawdzie Konstantynopol na jachcie, ale nie opuścił przy tem statku ani razu. Jeździł od Rodosto na północnym brzegu morza Marmora, aż do Stambułu, skręcał na Złoty Róg, którym płynął w górę aż do Eyub i Sudludje, potem zawracał i jechał Bosforem aż do ujścia jego w Morze Czarne i znowu powracał w przeświadczeniu, że nie popsuł sobie wrażenia całości Konstantynopola wnikaniem w brzydkie szczegóły.
Wszedłszy do miasta, chodzi się wązkiemi, krzywemi uliczkami i ulicami, których gościńcami nazwać nie podobna. Bruk spotyka się rzadko. Domy, zbudowane przeważnie z drzewa, zwracają ku ulicy puste, bezokienne fronty. Wszędzie wałęsają się owe szkaradne, szczecinowate psy, sprawujące tu urząd straży sanitarnej. Ciasno ta przejść powoduje każdej chwili obawę, że się będzie strąconym w błoto przez tragarzy, konie, osły, lub innych ludzkich i zwierzęcych przechodniów.
Nie inaczej wyglądała nasza droga na św. Dymitr. Ulice zanieczyszczone były odpadkami, wyrzuconymi przez handlarzy ryb, mięsa, jarzyn i owoców. Łupy z melonów gniły całemi kupami na ziemi; koło jatek śmierdziała krew, zebrana w szerokich jamach, trupy psów, kotów szczurów i oddarte kawały koniny wydzielały straszny fetor. Sępy i psy, to jedyne stworzenia, dbające o złagodzenie tych nieznośnych stosunków. Z trudnością mijaliśmy hammali, niosących wielkie kamienie, deski i belki przez zaniedbane ulice, a ilekroć natknął się na nas osioł objuczony, gruby muzułmanin na koniu, lub zaprzężony wołami wóz z kobietami, wówczas było sztuką prawdziwą przejechać i nie zostać zmiażdżonym.
Tak dostaliśmy się nareszcie do św. Dymitra. Tutaj zsiedliśmy i oddaliśmy konie naszym atdżiom[120]. Najpierw pokazał mi Jüterbogczyk swoje mieszkanie. Leżało w tylnej części napół zapadłej chałupy, bardziej podobne do chlewa, niż do ludzkiego mieszkania. Drzwi tworzyło kilka zlepionych arkuszy papieru, okno było po prostu dziurą, wybitą w ścianie, umeblowanie zaś stanowił bezuchy dzbanek z siatką pajęczą na otworze i kawał podartego żagla, służący za otomanę i łoże.
Nic nie mówiąc, oglądnąłem to smutne urządzenie i wyszedłem za nim znów na ulicę. Zaprowadził mnie do domu, którego strona zewnętrzna nie zapowiadała nic dobrego, a wnętrze potwierdzało tę zapowiedź w zupełności. Była to jedna z owych greckich winiarni i kawiarni zarazem, w których życie ludzkie równa się zeru, których gości nie podobnaby opisać wedle tego, jak i z czego żyją.
Nie zatrzymując się w pierwszych pokojach, zaprowadził mię golarz do tylnej komnaty, gdzie grano w karty i palono opium. Palacze w rozmaitych stadyach odurzenia leżeli na słomianych poduszkach, biegnących wzdłuż obu ścian na podłodze. Jakiś stary drab zajęty był właśnie zapalaniem tej trucizny. Jego postać kościotrupia wyprostowała się z żądzy; oczy, zwykle zamglone, iskrzyły się teraz, a ręce drżały. Zrobił na mnie wstrętne wrażenie. Obok leżał młody, dwudziestoletni zaledwie młodzieniec, pogrążony w snach odurzenia. Uśmiechał się, jak gdyby znajdował się w siódmem niebie Mahometa; i on już zaprzedał się dyabłu opium, który nikogo nie wypuszcza ze szponów. Blizko niego drżał długi, chudy Dalmatyniec w paroksyzmie odurzenia, a nieopodal wykrzywiał się ku nam szkaradny grymas spodlonego derwisza, który opuścił swój klasztor, aby swoje siły życiowe dać na ofiarę szalonym widziadłom zwodniczej narkozy.
— Czy pan może także pali? — spytałem, wiedziony przeczuciem.
— Tak — odrzekł — ale od niedawna.
— Na miłość Boską, w takim razie może jeszcze czas zaprzestać! Czyż pan nie wie, jak podstępnie i dyabelsko działa ta trucizna?
— Dyabelsko? Hm, pan, jak się zdaje, tego nie rozumie. Przeciwnie, działa niebiańsko. Może pan spróbuje?
— Ani myślę. Czego się tu można napić?
— Wina. Ja zamówię, a reszta, to już pańska rzecz!
Podano nam gęste, czerwone, greckie wino, którego zły smak trudno pojąć, gdy się wie, co to są greckie winogrona o wielkich jagodach. Więc to był dom, do którego uczęszczał Abrahim Mamur! Pytałem o niego gospodarza, że jednak dla ostrożności nie chciałem wymówić jego nazwiska, a nie wiedziałem, jakie sobie przybrał teraz, więc badania były daremne.
Z tego powodu poleciłem golarzowi, żeby miał oczy otwarte i zawiadomił mnie natychmiast, skoro go tylko spotka. Zaopatrzyłem go w małą sumę pieniędzy i pożegnałem się, ale nie zdołałem jeszcze wyjść z tego smutnego lokalu, a już siedział on między graczami, aby stracić część pieniędzy w hazardzie, a resztę przepalić w opium. Widoczne było, że to już człowiek stracony, postanowiłem jednak wedle możności sprowadzić go z drogi, na którą się zabłąkał.
Nazajutrz był piątek, a Isla, który miał zajęcie na Perze, zaprosił mnie, żebym mu towarzyszył. Wracając, doszliśmy do budynku w kształcie meczetu, leżącego w pobliżu hotelu ambasady rosyjskiej i oddzielonego od ulicy sztachetami. Isla zatrzymał się i zapytał:
— Effendi, czy widziałeś już kiedy chorataperle?[121]
— Tak, ale nie w Konstantynopolu.

— To ich monastyr[122], a teraz mamy właśnie godzinę ćwiczeń. Czy wstąpisz ze mną? Odpowiedziałem twierdząco na pytanie, poczem weszliśmy przez szeroko rozwarte wrota w sztachetach na szeroki, marmurowemi płytami wykładany, dziedziniec. Lewą stronę okalały również sztachety. Po przez kraty widać było w cieniu wysokich cyprysów mnóstwo białych nagrobków, ozdobionych w górze nasadą w kształcie turbanu. Jedna strona tych płyt kamiennych zawierała imiona zmarłych i sentencye z Koranu. Znaczna liczba Turczynek obrała sobie ten cmentarz za miejsce popołudniowej przechadzki i gdzie było spojrzeć, snuły się białe zasłony i barwne opończe pomiędzy drzewami. Turek lubi odwiedzać miejsca, na których jego zmarli odbywają swój „kef“ wieczysty.
Głąb dziedzińca zajmował krągły pawilon, nakryty kopułą, a prawą stroną tworzył klasztor, jednopiętrowy, także kopułą zakończony budynek, którego tylna strona wychodziła na ulicę.
W środku dziedzińca stał wysoki, aż do szczytu powojem obrosły cyprys, sam zaś dziedziniec zapełniony był ludźmi, cisnącymi się do pawilonu. Isla zaprowadził mnie jednak pierwej do klasztoru, aby mi pokazać wnętrze tureckiego domu derwiszów.
Derwisz, to słowo perskie i znaczy „biedny“; arabski wyraz na to jest: „fakir“. Derwiszem nazywają każdego członka religijnego islamickiego zakonu. Zakonów tych istnieje bardzo wiele, ale członkowie ich nie składają żadnych ślubów. Nie znają oni też przyrzeczenia ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Tekkije i khangahy[123] posiadają często znaczne dobra ziemskie, kapitały i dochody, a wogóle nie żyje duchowieństwo tureckie w niedostatku. Mnisi są po większej części żonaci; całe ich zajęcie polega na tem, że jedzą, piją, śpią, bawią się, palą i nic nie robią. Dawniej mieli derwisze niezwykłe polityczne znaczenie, które jednak obecnie upadło i tylko u ludu doznają pewnego rodzaju poważania. Dlatego pielęgnują te sztuki, które nadają im pozory istot natchnionych przez Boga lub czarodziejów. Wykonywają oni wszelkiego rodzaju kuglarstwa i sztuczki aktorskie, oraz przedstawiają komedye, w których produkują się osobliwymi tańcami i śpiewami, podobnymi do wycia.
Poza furtą klasztorną weszliśmy do wysokiej chłodnej komnaty, zajmującej całą szerokość budynku. Stąd wiódł po naszej lewej ręce pod prostym kątem kurytarz, równoległy z podłużną stroną klasztoru. Na tę galeryę wychodziły cele derwiszów, z oknami zwróconemi na dziedziniec. Ponieważ drzwi w nich nie było, więc można było z kurytarza zaglądnąć do każdej celi. Urządzenie ich było nadzwyczaj proste. Składało się tylko z wązkiej poduszki, biegnącej dokoła wzdłuż ścian. Na niej siedzieli derwisze w podobnych do głowy cukru, pilśniowych czapkach na głowie, zupełnie takich, jakie u nas noszą klowni podczas przedstawień cyrkowych. Jedni z nich palili, drudzy przygotowywali toaletę do zbliżającego się tańca, a inni siedzieli pogrążeni w sobie, bez ruchu, jak posągi.
Stąd udaliśmy się do pawilonu, a to najpierw do czworobocznego przedpokoju, z którego wchodziło się do ośmiokątnej sali głównej. Dach jej tworzyła na smukłych kolumnach wsparta kopuła, a tył sali zajmował szereg wielkich, otwartych okien. Podłoga była z gładkich, jak lustro parkietów. Dokoła wszystkich ośmiu ścian sali biegły dwa szeregi lóż: jeden równo z podłogą, a drugi w połowie wysokości ściany. Kilka z górnych lóż opatrzonych było kratą złoconą i przeznaczonych dla niewiast. W jednej znajdował się chór. Wszystkie loże były zajęte; my zasiedliśmy także w jednej z dolnych.
Zaczęła się komedya, mająca uchodzić za nabożeństwo.
Głównymi drzwiami weszło ze trzydziestu derwiszów z kierownikiem na czele. Był to stary, siwobrody człowiek, w długim, czarnym płaszczu. Reszta miała kapoty brunatne i stożkowate czapki na głowach. Powoli, w pełnej godności postawie, obeszli salę po trzykroć do koła, poczem usiedli w kuczki: przewodnik naprzeciw drzwi, a reszta w dwu półkolach na prawe i lewo od niego. W tej chwili zaczęła się muzyka, której dysharmonia rozdzierała mi uszy, a zarazem zabrzmiał śpiew, zdolny, wedle słów poety, „kamienie skruszyć, a ludzi o szaleństwo przyprawić“.
Po tych dźwiękach jęli derwisze wybijać rozmaite pokłony, częścią do siebie, częścią przed przewodnikiem. Kołysali się z podwiniętemi nogami na prawo i lewo, naprzód i wstecz, wykręcali w biodrach górną część ciała, przekrzywiali głowy, wywijali rękami, załamywali je i klaskali, rzucali się płasko na ziemię i uderzali przytem o nią czapkami tak, że słychać było kłapanie.
To była pierwsza część tej osobliwej uroczystości, trwająca z pół godziny. Potem zamilkł śpiew i muzyka, a derwisze uspokoili się na swoich miejscach. Zdawało mi się, że mam do czynienia z waryatami. Turcy jednak przypatrywali się temu z nadzwyczajnem nabożeństwem i zdumieniem i byli widocznie bardzo zbudowani tym widokiem.
Za chwilę muzyka rozpoczęła się na nowo i w szybszem tempie. Derwisze zerwali się z ziemi, pozrzucali brunatne kapoty i zjawili się nagle w białem odzieniu. Kłaniali się najpierw w rozmaitej szybkości ruchów sobie i przewodnikowi, poczem rozpoczęli taniec, od którego mają nazwę „tańczących“.
Nie był to właściwie taniec, lecz obracanie się w kółko. Każdy z nich został na miejscu, na którem się znajdował, i obracał się powoli dokoła swej osi, stojąc ciągle na jednej nodze. Przytem składali często ręce na piersiach w krzyż lub wyciągali je daleko od siebie to naprzód, to na lewo, lub prawo. Muzyka przechodziła w rytm coraz szybszy, a zarazem i derwisze kręcili się coraz prędzej, aż doprowadzili do takich obrotów, że oczy zamknąłem, żeby na sam widok tego nie dostać zawrotu głowy. Trwało to znów pół godziny; derwisze jeden po drugim padli potem na ziemię i komedya się skończyła. Wrażenie jej na mnie było tego rodzaju, że nie życzyłem sobie już widzieć nic podobnego, inni jednak widzowie, pochodzący przeważnie z warstw niższych, odeszli wysoce zadowoleni.
Isla spojrzał na mnie i zapytał:
— Jak ci się podobało, effendi?
— Zrobiło mi się prawie niedobrze — odpowiedziałem szczerze.
— Masz słuszność. Nie wiem, czy prorok nakazał takie ćwiczenia; nie wiem wogóle, czy cała jego nauka dobrą jest dla kraju i narodu Osmanów.
— I to mówisz, ty, muzułmanin!
— Effendi — szepnął — Senica, moja żona, jest chrześcijanką.
W ten sposób przyznał mi się pośrednio do tego, czego nie chciał w słowa ubrać otwarcie. Zacna żona jest „duszą domowego ogniska“, przodownicą kultury i prawdziwej świadomości o istnieniu Boga.
Wychodząc dziedzińcem, poczułem ręką na mem ramieniu. Zatrzymałem się i odwróciłem. Przedemną stał młody człowiek, którego zaraz poznałem.
— Omar Ben Sadek! Czy to może być, że cię tu widzę?
— Chwała Bogu, że zsyła mi radość z oglądania słońca twojego oblicza! Dusza moja tęskniła za tobą setki razy od chwili, kiedy cię tak nagle pożegnać musiałem.
Był to Omar, syn owego Sadeka, który mnie i Halefa prowadził przez szott Dżerid i zginął od kuli Abu en Nassra.
— Skąd się tu wziąłeś w Stambule? Co tutaj robisz? — spytałem.
— Czy nie widzisz, że jestem hammalem? Wejdźmy do jakiej kawiarni, zihdi, to ci wszystko opowiem!
Isla Ben Maflej słyszał w Egipcie o naszej tuniskiej przygodzie i znał już imię Omara. Ucieszył się widokiem młodzieńca i chętnie wstąpił z nami do najbliższej kawiarni.
Tu dowiedziałem się, że wielbłąd, którego wówczas wekil z Kbilli dał tak zdradziecko Abu en Nassrowi, był lepszy od tego, którego otrzymał Omar od swoich przyjaciół. Mimo to nie stracił on ściganego z oczu aż do Derny, tu jednak musiał dać wypocząć swemu wielbłądowi, a gdy następnie śladem mordercy dotarł do Bomby, udało się już temu drugiemu przyłączyć do pośpiesznej karawany, odchodzącej do Siwah. Omar musiał czekać do najbliższej okazyi, a oprócz tego zamieniać swego wielbłąda za gorszego, aby móc wyżyć z uzyskanych stąd pieniędzy. Dopiero w trzy tygodnie potem przyłączył się do wyprawy, dążącej przez północną pustynię Barka i przez wadi Dżegabib do oazy Siwah. Gdy tam przybył, dowiedział się, że Abu en Nassr umknął przez Omm Soghir i Mogarrah do Birket[124] el Kherum. Dostawszy się do tego jeziora, szukał Omar wroga bezskutecznie i wywnioskował z tego, że Abu en Nassr uciekł w innym kierunku i pojechał jedną z dróg karawanowych, dalej na południe położonych, może do El Wah, Farafer albo Daket. Pośpieszył więc do tych trzech oaz, ale tam nie otrzymał żadnej wiadomości. Dopiero w Tafah, dokąd przybył potem, domyślił się z kilku wzmianek, że ścigany popłynął statkiem nilowym w dół rzeki. Przeszukał więc wszystkie położone nad Nilem wsie i miasta i znalazł się w ten sposób całkiem wyczerpany w Kairze.
Tam zobaczył przypadkiem Abu en Nassra na placu Mehemeda Alego. Szedł za nim przez cały bulwar Mehemed Ali, aż do Esbekieh, ale potem stracił go z oczu. Odtąd włóczył się dzień i noc bez wypoczynku po całem mieście; wreszcie udało mu się zauważyć Abu en Nassra w porcie Bulak, ale w chwili, kiedy ten wsiadał na statek, płynący na północ. Jego samego reis nie przyjął na okręt, bo nie miał pieniędzy na zapłacenie podróży, a za pracę na statku przewieźć go także nie chciano.
Płonąc gniewem i żądzą zemsty, musiał się przypatrywać, jak mu śmiertelny wróg znowu uchodził. Ale pewien szejk arabski darował mu konia, aby mógł podążyć za statkiem drogą lądową. Tak jechał Omar przez Terraneh, Gizę, Nadir, Negileh i Dahari, wzdłuż odnogi nilowej do Rozetty. Dopiero w Ramanich przyszedł do przekonania, że statek musiał popłynąć ramieniem Damietty. Pojechał więc przez Kasr el Madżar i Mehallet el Kebir wpoprzek przez deltę i dowiedział się w Samanud, że statek tam się rzeczywiście zatrzymał, a potem odpłynął dalej w dół rzeki. Tak udał się teraz pewnym śladem aż do Damietty, gdzie niestety zapóźno mu powiedziano, że wróg jego odpłynął statkiem zbożowym do Adalii.
Nie mając żadnych środków, musiał sobie pracą w porcie zarobić tyle, aby móc dalej ścigać mordercę ukochanego ojca; to, co za konia otrzymał, nie wystarczało. Wreszcie szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostał się za darmo na Cypr, a stąd zabrał go pewien rybak na ląd stały. Wysiadł z łodzi naprzeciwko Cypru w Anamar i poszedł teraz pieszo przez Selindi i Alaję do Adalii. Tu jednak okazały się daremnemi wszelkie badania. Minęło już czasu zbyt wiele, on zaś nie miał ani dość środków, ani doświadczenia do tego, aby śledzić dalej w sposób właściwy.
Mimo to wytrwał w myśli wykonania nakazanej mu prawem krwawej zemsty. Z kierunku, w którym udał się Abu en Nassr, wywnioskował, że ten zmierzał do Konstantynopola; to też jako żebrak przeszedł przez Anatolię. Szło to bardzo powoli, a w Kutahiji zachorował. Trudy przebyte powaliły go na kilka miesięcy i szczęściem było dla niego, że znalazł przytułek w klasztorze derwiszów.
W ten sposób dostał się po wielu, wielu miesiącach do Stambułu. Nie wpadł jeszcze na trop pewny, ale nadziei nie tracił. Aby wyżyć i coś sobie uskładać, został hammalem, co dla wolnego Araba było niemałem przezwyciężeniem osobistej dumy. Gdy go pytałem, jak długo zamierza jeszcze siedzieć w Stambule tak bez żadnych widoków, odpowiedział:
— Zihdi, może już bardzo rychło opuszczę to miasto. Allah pozwolił, że doszło do uszu mych bardzo ważne imię.
— Jakie?
— Czy nie powiedziałeś wówczas na szocie Dżerid, że właściwe nazwisko Abu en Nassra jest Hamd el Amazat?
— Istotnie.
— Odkryłem tu człowieka, nazywającego się: Ali Manach Ben Barud el Amazat.
— Ach! Kto to taki?
— Młody derwisz z klasztoru, który opuściłeś przed chwilą. Byłem tam, aby go w ostrożnej rozmowie w jego celi wybadać, ale właśnie spostrzegłem ciebie i nie miałem już czasu dla niego.
— Ali Manach Ben Barud el Amazat! — zawołał Isla tak gwałtownie, że musiałem zwrócić jego uwagę na innych gości z kawiarni. — To syn owego Baruda el Amazat, który sprzedał moją żonę! Pójdę zaraz do klasztoru, by z nim pomówić!
— Nie zrobisz tego — rzekłem. — Amazat, to dość często spotykane nazwisko. Ten derwisz nie pozostaje może w żadnym stosunku z człowiekiem, którego masz na myśli; jeżeli zaś tak jest, jak myślisz, to musisz być ostrożnym. Czy pozwolisz mnie pójść do niego?
— Tak, idź, effendi! Ale zaraz! Będziemy tu czekać na ciebie.
Badałem dalej:
— Jak się dowiedziałeś, że derwisz nazywa się Amazat?
— Jechałem wczoraj z nim i z jednym z jego towarzyszy w kaiku do Baharive Keui. Podczas rozmowy, którą ze sobą prowadzili, słyszałem jego imię. Było już ciemno, poszedłem więc za nimi; stanęli przed pewnym zamkniętym domem. Gdy im drzwi otworzono, zapytał jakiś głos, kto chce wejść, a oni na to odpowiedzieli: „En Nassr“. Czekałem kilka godzin, zanim wyszli: przez ten czas wielu wchodziło i wychodziło, a wszyscy na pytanie odźwiernego wymawiali ten wyraz. Czy pojmujesz to, zihdi?
— Czy mieli z sobą latarnie?
— Nie, chociaż nikomu nie wolno chodzić nocą bez latarni; nie było kawasa w okolicy. Pojechałem potem za nimi obydwoma aż do klasztoru derwiszów.
— Czy dobrze słyszałeś słowo: „En Nassr“?
— Całkiem dokładnie.
Opowiadanie Omara zastanowiło mnie bardzo. Mimowoli przyszły mi na pamięć słowa, wyrzeczone do mnie przez Abrahima Mamura wówczas, gdy mnie przemógł w ruinach Palmyry. Uważał mnie wtedy za nieszkodliwego raz na zawsze i oświadczył mi chełpliwie, że jest głową bandy morderców. Jeżeli to było prawdą, to musiała ta banda być rozgałęzioną po całej Turcyi, jak tego dowodziły jego stosunki w Egipcie i Damaszku. Konstantynopol nigdy nie był wolny od związków zbrodniarzy, ale niebezpieczeństwo dosięgło teraz stopnia najwyższego. Znachodzono mieszkania, ograbione doszczętnie, a właścicieli pomordowanych albo zaginionych. Na Złotym Rogu widziano pływające zwłoki osób zmarłych najwyraźniej śmiercią gwałtowną. Nocami wybuchały w rozmaitych punktach miasta, a o jednej i tej samej minucie pożary, podczas których dopuszczano się rabunków i kradzieży. Spotykano po nocy podejrzane postacie, widywane bez latarń, a gdy je patrole chciały zatrzymać, indywidua te staczały z niemi formalne bitwy. Wprost zaś niepodobnym do wiary jest sposób, w jaki sprawiedliwość postępowała z takimi ludźmi. Raz schwytano taką bandę, a sułtan wygnał jej członków do Tripolis; w pewien czas przybył kapitan statku transportowego i opowiedział, że na wybrzeżu Tripolis okręt mu się rozbił i wszyscy zbrodniarze utonęli. W kilka dni potem można było potopionych łotrów spotkać na ulicach miasta i nikogo to nie uderzało szczególnie.
Nie wyjawiałem na razie swoich myśli moim obecnym towarzyszom. Dowiedziałem się od Omara, że derwisz Ali Manach mieszka w piątej celi od wejścia. Udałem się napowrót do klasztoru. Nie zważając na obecnych, wstąpiłem przez furtę do sieni. Drzwi do kurytarza były otwarte. Derwisze znajdowali się znowu w swoich celach. Przeszedłem powoli przez kurytarz, aby obejrzeć cele i ich mieszkańców, i nikt się o mnie nie troszczył. W piątej celi siedział młody derwisz, liczący może dwadzieścia i kilka lat. Wpatrywał się sztywnie w okno i przesuwał palcami jednę po drugiej z dziewięćdziesięciu dziewięciu kulek swego różańca.
— Sallam! — pozdrowiłem go nizkim głosem, zachowując poważną postawę.
— Sallam aaleikum! — odpowiedział. — Czego tu chcesz?
— Przybywam z dalekiej prowincyi i nie znam zwyczajów tego domu. Widziałem wasz taniec i chciałbym wam podziękować za budujące widowisko, któreście mi zgotowali. Czy wolno ci przyjąć jaki datek?
— Wolno; daj go tu!
— Ile musi wynosić?
— Przyjmuje się każdego para.
— Więc proszę!
Dałem mu stosownie do moich nieznacznych środków, on zaś rzekł widocznie zadowolony:
— Czy to ma być dla mnie, czy dla zakonu?
— Bądź łaskaw wziąć to sobie!
— Powiedz mi więc twoje imię, iżbym wiedział, komu mam podziękować.
— Prorok powiada, że datek z ręki milczącej będzie policzony dwukrotnie. Pozwól mi zatem, że zamilczę, a ty wymień mi swoje nazwisko, abym wiedział, z którym to pobożnym synem Islamu mówiłem.
— Imię moje Ali Manach Ben Barud el Amazat
— A jak się zwie miejscowość, która widziała twe narodziny?
— Iskenderieh[125] jest mojem miastem rodzinnem — odpowiedział.
To się zgadzało. Jeszcze w Egipcie powiedział mi Isla, że Barud el Amazat, który sprzedał Senicę, mieszkał w Skutari. Pytałem dalej:
— Czy członkowie twej pobożnej rodziny mieszkają tam jeszcze dotychczas?
— Nie — odrzekł.
Nie mogłem dopytywać się dalej bez wzbudzenia podejrzenia, wygłosiłem więc jeszcze jakąś formułkę towarzyskiej uprzejmości i oddaliłem się. U kawedżiego oczekiwali mnie już niecierpliwie Isla i Omar.
— Czego się dowiedziałeś? — spytał Isla.
— Jest to syn owego Baruda el Amazat. Pochodzi ze Skutari i, jeżeli mię wszystko nie myli, to ów Hamd el Amazat, który się zwał Abn en Nassr, jest jego wujem.
— Effendi, więc on musi nam powiedzieć, gdzie znajduje się jego ojciec.
— Musi?... Jakże go zmusisz?
— Przez kadiego.
— Poda fałszywą miejscowość, albo, jeżeli powie właściwą, to ojca o tem zawiadomi. Nie, musimy być ostrożni. Najpierw przypatrzę się domowi, w którym był wczoraj. Pójdę zaraz z Omarem na Baharive Keui, a może wówczas poradzę, co czynić dalej.
— Ustępuję przed twoją wolą, effendi; potem przyprowadź do mnie Omara Ben Sadeka, niechaj mieszka u mnie i nie będzie już nadal hammalem.
Isla wrócił do domu, ja zaś udałem się z Omarem nad wodę, gdzie wzięliśmy sobie kaik, aby pojechać w górę Złotym Rogiem i wysiąść potem w Eyubie. Stąd poszliśmy piechotą na Baharive Keui, tworzące północno-wschodnią część miasta. Była to droga uciążliwa przez brud, gnój i rumowiska. Wreszcie dostaliśmy się do ślepej uliczki, w którą też skręciliśmy.
Omar pokazał mi dotyczący dom, tylko tak mimochodem, aby nie zwracać uwagi. Był to dom wązki, ale, jak się zdawało, głęboki, z wysuniętem naprzód piętrem.Drzwi pokrywała silna żelazna blacha, a cały front, prócz jednego czworokątnego otworu, tworzył jednolitą ścianę. Zauważyłem to wszystko, przechodząc. Dom sąsiedni miał także jedno piętro i był tak samo wązki, a na drzwiach jego przeczytałem kartkę z napisem: „Arar-im bir kiradżiji“ — „Poszukuję lokatora“.
Nie namyślając się wiele, chwyciłem odrazu za klamkę i wszedłem do środka. Omar udał się za mną, zdziwiony tem widocznie. Znaleźliśmy się w bardzo ciemnej sieni, którą, macając po ścianach, dostaliśmy się do drzwi, położonych naprzeciw wejścia. Pchnąłem je i wszedłem na dziedziniec o ośmiu łokciach szerokości, ale dziesięćkroć większej długości. Oba boki wzdłuż i tylny wszerz tworzyły trzy domy, podobne do szop na drzewo; wszystkie trzy znajdowały się w ostatniem stadyum upadku. Na prawo i lewo były wejścia do obydwu mieszkań parterowych. Na piętro prowadziły na pół przegniłe schody, które z pierwotnych trzynastu stopni sześć już utraciły.
Podwórze stanowiło jedną kałużę błota, które słońce wysuszyło i zamieniło w stałą, kruchą masę. W niej tkwił kloc, którego przeznaczenia niepodobna było rozpoznać, a na tym zagadkowym klocu siedziało coś, co byłoby jeszcze większą zagadką, gdyby nie paliło ze starego, powalanego cybucha. Z kształtu podobne do kuli, owinięte było bardzo podartym kaftanem. Na tej kuli spoczywał niebieski lub czerwony niegdyś turban, zaś z pomiędzy kuli i turbanu wychylał się nos ludzki i wspomniany już cybuch. Nos nie wiele był krótszy od fajki.
Na widok nasz chrząknęła ta zwinięta nakształt jeża istota, nie wiadomo, czy na znak zadowolenia, czy gniewu, poczem zabrała się do wydobycia się z kaftana.
— Sallam! — pozdrowiłem.
— Sssss... hmmm! — zaryczało i zamruczało owo coś w odpowiedzi.
— Czy ten dom do wynajęcia?
W tej chwili skatulała się postać z kloca i wyprostowała się na ludzki sposób.
— Tak jest, panie, oczywiście, zaraz do wynajęcia! Piękny dom, wspaniały dom, pyszne mieszkanie, za dobre niemal dla baszy, wszystko prawie całkiem nowe! Czy wasza wysokość oglądnie sobie ten dom?
To wszystko wypadło zeń teraz tak szybko i nagle, jak z otworu żarnowego. Widać było, że byliśmy mu tak mili jako najemcy, jak niepożądani bylibyśmy w każdym innym charakterze. Był to Żyd. Stał teraz w całej swej gloryi patryarchalnej, gdyż wszystko w nim wskazywało na minione tysiące lat. Był mały, bardzo mały, ale za to bardzo gruby. Wpadały w oko z całej jego postaci tylko: para słomianych pantofli, kaftan, turban, nos i fajka, ale wszystko, z wyjątkiem nosa, mogło być w użyciu już za czasów Matuzalema. Z pantofli wyzierały wszystkie dziesięć palców w rozrzewniającej zgodzie; kaftan nie był już materyą, lecz brudem, turban wyglądał, jak olbrzymia pomarszczona śliwka, a cybuch był tak pogryziony, że została sama fajka z wbitą w nią wydrążoną sępią kością, która nie dała się przegryźć tak łatwo. Zresztą kaftan dawno już nie miał rękawów, a skrupulatność, z jaką nim właściciel owijał się i podnosił kołnierz, nakazywała przypuszczać, że stanowił jedyne jego okrycie.
Człowiek ten nazwał mię „panem“, dałem mu więc ten sam tytuł:
— Czy to pan jest właścicielem tego domu?
— Nie, ale jego wysokość może być przekonanym, że mimo to nie należę do ubogich podupadłych.
— Proszę — przerwałem mu — odpowiadaj pan na moje pytania jak najkrócej! Do kogo ten dom należy?
— Do bogatego furundżiego[126] Mohammada w Khassim Pasza; odziedziczył go.
— A co pan tutaj robi?
— Pilnuję domu i czekam na lokatora.
— Co pan za to dostaje?
— Dziennie piastra i za pół piastra chleba.
— Czy w tym domu nikt nie mieszka?
— Tak; tylko ja mieszkam tu obok.
— Ile czynszu żąda piekarz?
— Dziesięć piastrów na tydzień, płatnych z góry.
— Pokaż nam pan pokoje!
Otworzył najpierw obie furty parterowe, i ujrzeliśmy dwie piwniczne jaskinie, w których nie było nic prócz brudu i robactwa. Następnie wydrapaliśmy się po schodach i dostaliśmy się do trzech izb, z których pierwsza przypominała gołębnik, druga kurnik, a trzecia jamę króliczą.
— Tu jest selamlik, tu izba mieszkalna, a tutaj harem — objaśnił z taką godnością, jak gdyby pokazywał nam pałac książęcy.
— Dobrze! Co zawierają budynki w podwórzu?
— Nic. Są przeznaczone dla koni i służby.
— A jak panu na imię?
— Jestem Baruch Szebet Ben Baruch Chereb Ben Rabbi Baruch Miczach; kupuję i sprzedaję brylanty, biżuterye i starożytności, a jeżeli pan potrzebuje obsługi, to gotów jestem zamieść panu codzień te pokoje, wyczyścić ubranie i pójść wszędzie.
— Ma pan imię wcale wojownicze! Gdzie jest skład pańskich brylantów, biżuteryi i starożytności?
— Wasza wysokości, teraz wszystko sprzedałem.
— Idź pan więc do bogatego piekarza Mohammada i powiedz mu, że ten dom wynajmuję. Oto dziesięć piastrów, które ma otrzymywać tygodniowo, a tutaj jeszcze dziesięć dla pana na tytoń.
— Wasza wysokości, dziękuję panu — zawołał uradowany. — Pan umie obchodzić się z człowiekiem, robiącym interesa tylko na brylantach i starożytnościach! Ale Mohammed zapyta mnie, kto pan jest. Co mu mam odpowiedzieć?
— Najpierw nie nazywaj mię pan wysokością. Suknie moje są wprawdzie nowe i całe, ale to jedyne. Jestem bardzo ubogi jacidżi[127], zadowolony, gdy znajdzie ludzi, dla którychby mógł coś napisać; a ten mój przyjaciel jest ubogim hammalem, zarabiającym także mało pieniędzy. Będziemy tu mieszkać razem, a może znajdzie się jeszcze ktoś, aby czynsz nie wypadał nam za drogo. Zastanowimy się jeszcze nad tem, czy pan znajdzie u nas zajęcie, bo musimy oszczędzać.
Powiedziałem tak, ponieważ musieliśmy z powodu niebezpiecznego sąsiedztwa uchodzić za jak najuboższych. Żyd odrzekł:
— O ęffendi, ja dużo nie potrzebuję. Jeżeli mi pan da dwa piastry na dzień, to zrobię i załatwię panu wszystko.
— Zobaczę, czy tyle zarobię, aby płacić dwa piastry dziennie. Kiedy się możemy sprowadzić?
— Zaraz, effendi.
— Przyjdziemy tu jeszcze dzisiaj i spodziewam się, że nie zostaniemy domu zamkniętego.
— Pośpieszę natychmiast do piekarza, a potem będę tu czekał na pana.
W ten sposób sprawa ta była załatwiona. Pożegnaliśmy się z poczciwym Baruchem „Oszczepem“, synem Barucha „Pałasza“, syna rabiego Barucha „Nagolennika“.
Przybywszy do Isli, opowiedziałem jemu, ojcu i wujowi, co się stało, a gdy podzieliłem się z nimi mojemi przypuszczeniami, zgodzili się, żebym z Halefem i Omarem zamieszkał w domu piekarza. Lindsay chciał także iść z nami, ale przystać na to nie mogłem, ponieważby nam przeszkadzał. Odmową tą tak się Anglik rozgniewał, że oświadczył, iż nie zostanie nadal u Mafleja i wyprowadził się rzeczywiście po południu na Perę.
Omówiwszy wszystko, co było potrzebne, zapakowaliśmy broń i pojechaliśmy na Bahariye Keui. Konia oczywiście zostawiłem.
Żyd oczekiwał nas w nowem mieszkaniu. Kazał je żonie swojej, o ile możności, wyczyścić i cieszył się nadzwyczajnie, gdy mu z tego powodu wyraziłem swoje zadowolenie. Poleciłem mu kupić chleba, kawy, mąki, jaj, tytoniu i trochę naczynia, na tandecie zaś trzy używane kołdry; gdy się oddalił, rozpakowaliśmy broń. Schowaliśmy ją w pokoju, do którego nikt, oprócz nas nie miał wchodzić.
Baruch wrócił niebawem; pomagała mu żona. Stara wyglądała, jak ożywiona mumia i zaprosiła mnie do siebie na kolacyę. Przyjąłem to zaproszenie, gdyż usługi starych mogły mi wiele pomóc i dla tego chciałem pozyskać sobie ich przychylność. Że mi się to już do pewnego stopnia udało, zauważyłem jeszcze przed wizytą, gdyż sprowadzili nam z własnej inicyatywy kilka sienników do spania. Z worków tych przezierały dziury, ale Baruch był ubogi i w tem przebijało się przywiązanie; uważał nas za biednych i żywił względem nas dobre chęci.
Po odejściu obojga zapaliliśmy światło i fajki, gdyż ściemniło się tymczasem. Isla dał nam latarkę, która bardzo się przydała. Umówiliśmy się, że podczas mej nieobecności ma Omar stanąć w lekko otwartej bramie, aby mieć na oku wchodzących do domu sąsiedniego. Oba domy oddzielała od siebie cienka ściana drewniana; wobec tego domyślaliśmy się, że gdyby Halef stanął w komórce, mógłby przecież coś usłyszeć.
Widziałem, że Baruch, który mieszkał po drugiej stronie domu, czeka już na mnie. Oboje zamieszkiwali małą chałupkę, bez właściciela, co się w Stambule zdarza nierzadko. Można było przypuszczać, że zarobili trochę na kupnie dla nas. Byli w doskonałym humorze i przyjęli nas z uniżoną serdecznością. Z pojawieniem się naszem zabłysła nad ich nędzą mała nadzieja. Stara Żydówka okazała większe ochędóstwo, niż przewidywałem, to też z apetytem spożyłem tę odrobinę, którą mi podano; gdy darowałem jej trochę kawy, a małżonkowi tytoniu, które dla nich ze sobą przyniosłem, wpadli w taki zachwyt, jak gdyby dostali najcenniejszy podarunek.
Przekonałem się, że niestety kaftan jest jedynem odzieniem Barucha; spodni wcale nie zauważyłem, a rękawy bluzy, wyzierające dziś wieczorem z kaftana, także się już rozłaziły. Można tu było zaradzić byle czem i postanowiłem to zrobić. Oczywiście, że Baruch „szklił“, jak to mówią, swoim handlem klejnotami i starożytnościami, ale nie działo się to w złych zamiarach. Ta para biedaków musiała żyć przez dzień za jednego piastra i porcyi chleba, nie przewyższającej wartości dziesięciu halerzy, byli więc nadzwyczaj uradowani, gdy im oświadczyłem, że przyjmuję ich usługę u nas, i że dostaną za to pięć piastrów dziennie.
W ciągu rozmowy dowiedziałem się o drugiem naszem sąsiedztwie.
— Effendi — rzekł Baruch — na tej ulicy mieszkają sami ubodzy ludzie. Niektórzy są zacni i uczciwi, niektórzy jednak niedobrzy. Pan jest pisarz i w tej okolicy nie znajdzie pan roboty, nie ma pan więc nic wspólnego z tymi ludźmi. Mimo to proszę pana mieć się szczególnie na baczności przed domem sąsiednim.
— Czemu?
— Niebezpiecznie o tem mówić.
— Ja umiem milczeć!
— Wierzę panu, ale może pan opuści zaraz swoje nowe mieszkanie, skoro się wygadam, a żalby mi było.
— Przyrzekam panu, że mimo to zatrzymam mieszkanie. Przypuszczam, że jesteśmy przyjaciółmi, i że jest pan wobec mnie rzetelny i szczery. Nie jestem bogaty, ale ubogi może także okazać wdzięczność.
— Poznałem już dobroć pana i ufam jego przyrzeczeniu. Wszyscy mieszkańcy tej ulicy wiedzą, że w sąsiednim domu nie dzieje się nic dobrego, lecz nie troszczą się o to. Pewien człowiek zakradł się do niezamieszkałego domu po drugiej stronie, aby podsłuchiwać. Nazajutrz nie wrócił, a znajomi ujrzeli go powieszonego na belce. Sam pewnie tego nie uczynił.
— Więc pan sądzi, że moi sąsiedzi, to nietylko ludzie podejrzani, lecz nawet niebezpieczni?
— Tak. Niech się pan ich starannie wystrzega.
— Czy można wiedzieć przynajmniej, kto ten dom zamieszkuje?
— Mieszka tam Grek z żoną i synem. Sprzedają wino i trzymają dużo ładnych chłopców i dziewcząt, którzy nigdy na ulicy się nie pokazują. Kilku mężczyzn chodzi od świtu do zmroku po ulicach, by ściągać gości. Przychodzą dostojni panowie i ludzie zwyczajni, mieszkańcy Stambułu i cudzoziemcy. Grają tam w karty przy dźwiękach muzyki, zdaje mi się jednak, że nie wychodzą wszyscy z tych, którzy tam weszli. W nocy słychać czasem wołanie o pomoc, a potem widać zwykle nad ranem trupa na wodzie. Często przychodzą też całe oddziały ludzi bez latarń, obładowanych rozmaitemi rzeczami, które wnoszą do domu. Potem się dzielą.
— Powiada pan, że się nikt o ten dom nie troszczy, a jednak wie pan o wszystkiem tak dokładnie. Czy pan może także kiedy już podsłuchiwał?
— Effendi, tego nikomu powiedzieć nie mogę; byłbym zgubiony!
— Mnie także nie?
— Panu już wcale nie, bo mógłby pan zrobić to samo, co ja, i stałoby się z panem to samo, co z tamtym powieszonym.
— Może pan tylko mówi, że coś widział, by mnie nastraszyć!
— Effendi, ja nie kłamię, na prawdę!
— I ja tak myślę, ale może się panu śniło.
To poskutkowało. Stary nie chciał uchodzić ani za kłamcę, ani za marzyciela i rzekł:
— Ja nic nie mówię, ale proszę nie ruszać ani drąga, ani deski.
— Jakiej deski?
— W prawej ścianie pańskiego selamliku wisi tylko jedna deska na gwoździu, wbitym w samej górze i dla tego można ją dołem odsunąć. Za deską jest mały odstęp, za którym znajduje się drewniana ściana domu sąsiedniego. Tam także niema gwoździa; sam go wyjąłem. Jeśli się usunie deskę na bok, to można zaglądnąć do komnaty, w której leżą palacze opium, a obok słychać brzęk szklanek, oraz śmiechy chłopców i dziewcząt.
— Byłeś pan więc bardzo nieostrożny! A gdyby tak po drugiej stronie byli zobaczyli, że deski się rozłażą?
— Chciałem wybadać, co tam robią, więc musiałem gwóźdź wyjąć.
— Można to było inaczej i lepiej zrobić. Trzeba było tylko wywiercić małą dziurkę w desce domu sąsiedniego, którejby nie zauważono z tamtej strony.
— Byłbym za mało widział.
— A cóż z tym drągiem?
— Leży w kominie i jest tak długi, że można go użyć jako drabiny i wyleźć po nim. Także ściana domu podwórzowego składa się tylko z desek, a w jednej z nich jest dziura z sęka i wielka szpara. Przez to widać wielką, długą komorę, w której zbierają się ci ludzie na podział łupu....
— Która to deska?
— Aby ją sobie dobrze zapamiętać, zrobiłem na niej kreskę kredą.
— Dlaczego nie zrobiłeś pan do niesienia? To było pańskim obowiązkiem!
— Effendi, moim pierwszym obowiązkiem jest zachowanie własnego życia. Nie chcę, żeby mnie powieszono.
— Wszakże policya nie zdradziłaby pana!
— Panie, pan od niedawna mieszka w Stambule... Zaglądając dziurką z sęka, widziałem dostojnych panów, poznałem derwiszów i kawasów. Jest tu niejeden wysoki manzubli[128], któremu wielkorządca nie płaci pensyi; dla tego taki urzędnik żyje z bakszyszu, który stara się zewsząd wydusić. A co ma czynić człowiek, gdy i bakszyszu zamało? Kto chce donieść władzom o sąsiedzie pana, idzie z tem właśnie do karawuldera[129] lub kadiego, który bywał nieraz tam w komorze; a wtedy z pewnością już po donosicielu. Nie, ja wiem, co się dzieje w tym domu i nie dbam już o to więcej. Panu tylko powiedziałem i spodziewam się, że posłucha pan mojej przestrogi!
Po osiągnięciu tych wiadomości obawiałem się dalej na Barucha nalegać. Nabrałem teraz przekonania, że sam jestem w niebezpieczeństwie z towarzyszami. Grek słyszał pewnie, że dostał sąsiada, dowiadywał się więc o nas na każdy wypadek i kazał nas śledzić pilnie. Mogło się to odbywać bardzo łatwo i bez zwrócenia naszej uwagi, ponieważ dzieliła go od nas tylko ściana. Za dnia mu sieliśmy schodzić na podwórze oczywiście tylko z wielką ostrożnością, by nas nie zobaczył jaki dawniejszy nasz znajomy. To też dobrze się stało, że oddałem Baruchowi usługę u nas, bo mogliśmy w ten sposób cały czas siedzieć w mieszkaniu.

Taniec derwiszów.

Przypuszczając, że towarzysze zaświecili w izbie, wskutek czego światło mogło przez jaką szczelinę dostać się do domu sąsiedniego, lub też, że się usadowili i rozmawiali w jakimś miejscu, skąd można było ich z tamtej strony usłyszeć, nie zatrzymywałem się już dłużej u Żyda i wróciłem do domu. Przedtem jednak pouczyłem Barucha, jak się ma zachować, gdyby o nas pytano. Miał powiedzieć, że mieszkanie wynajmują: niezamożny literat i hammal, oraz jeszcze uboższy Arab, a zatem ludzie, mający dla siebie dość do czynienia. Ponieważ mieszkania nasze stykały się, więc wystarczało tylko zapukać w razie, gdybym żyda potrzebował.
Wracając do naszego mieszkania, zastałem pierwszą bramę tylko przymkniętą, a Omar stał w niej na straży. Oznajmił mi, że już kilka osób weszło do sąsiedniego domu. Przez otwór obok wejścia pytano tych osób, czego chcą, a one odpowiadały słowem: „En Nassr“. Poprosiłem go, żeby dom zamknął i poszedł za mną do mieszkania. Halef był na podwórzu i nic nie widział, ani nie słyszał, więc udał się z nami do mieszkania. Światła w niem nie było, postanowiłem też pozostać w ciemności.
Streściwszy towarzyszom moją rozmowę z Baruchem, zbadałem prawą ścianę selamliku i z łatwością znalazłem ruchomą deskę. Odsunąłem ją na bok i sięgnąłem ręką poza nią. W odległości, równej grubości belki, poczułem drewnianą ścianę domu sąsiedniego, a zarazem odpowiednią deskę. Odsunąłem i tę cichutko i zauważyłem, że leżący poza nią pokój pogrążony był w ciemności. Założyłem deskę napowrót, poczem przyciągnęliśmy pod ścianę sienniki i kołdry, aby czekać w ciemności, czy czego nie usłyszymy.
Leżeliśmy tak z godzinę, rozmawiając szeptem ze sobą, kiedy zaczął nas dolatywać szmer z drugiej strony. Siedziałem tuż obok deski. Usunąłem ją na bok i usłyszałem odgłos ciężkich kroków kilku ludzi, a potem jakiś głos.
— Tutaj! Tak! Hassanie, bądź gotów do wyjścia! — A po pauzie ten sam głos: — Słuchaj ty, przecież umiesz pisać!
— Tak — usłyszałem odpowiedź.
— Czy masz w domu pieniądze?
— Żądasz pieniędzy! Co wam zrobiłem, że zwabiliście mnie tutaj i związaliście?
— Zrobiłeś? Nic, wcale nic! Twoją sakiewkę, zegarek, pierścienie i broń już mamy, ale to jeszcze nie dosyć. Jeżeli nie możesz dać nam, czego żądamy, to znajdą cię jutro w wodzie.
— Allah kerim! Ile żądacie?
— Jesteś bogaty; pięć tysięcy piastrów nie za wiele dla ciebie.
— Za dużo, bo nie mam tyle.
— Ile masz w domu?
— Trzy tysiące zaledwie.
— Czy poślą ci je, jeżeli ich zażądasz przez posłańca? Nie okłamuj nas, bo przysięgam, że to twoja ostatnia godzina, jeśli nie dostaniemy pieniędzy!
— Allah ’1 Allah! Przyślą mi je, jeżeli list napiszę i zapieczętuję go moim sygnetem.
— Pierścienia ci pożyczę. Rozwiążcie mu ręce, żeby mógł pisać.
Przez chwilę nie było słychać żadnego szmeru, ani rozmowy. Położyłem się na sienniku i sięgnąłem ręką ku przeciwległej ścianie. Tak cicho, jak tylko było można, odsunąłem i drugą deskę, aż powstała wązka szpara, przez którą mogłem zaglądnąć. Tuż przed nią siedział człowiek, odwrócony do nas plecami. Na głowie nie miał żadnego okrycia, a ubranie jego było potargane, jak gdyby w walce obronnej. Przed nim stało trzech uzbrojonych drabów, jeden z nich w greckiem ubraniu, prawdopodobnie gospodarz, a dwaj w tureckiem. Przyglądali się, jak pieczętował list na kolanie.
Zasunąłem deskę napowrót i słuchałem dalej. Wkrótce powiedział Grek:
— Tak! Zwiążcie go napowrót i zanieście tam obok. Jeżeli tam nie zachowa się spokojnie, zostanie poprostu zakłuty. Słyszałeś? Zapamiętaj to sobie!
Potem otworzyli, zapewne ci sami ludzie, drzwi, i oddalili się.
Po drugiej stronie znowu nastała cisza. Opowiedziałem obydwu towarzyszom, co widziałem.
— To złodzieje — rzekł Halef. — Co zrobimy?
— To nietylko złodzieje, lecz mordercy — szepnąłem. — Czy sądzisz, że wypuszczą tego człowieka? Byliby natychmiast zgubieni. Zaczekają, dopóki nie dostaną trzech tysięcy piastrów, a potem uczynią go nieszkodliwym.
— Więc musimy mu dopomóc!
— Bezwątpienia, ale jak?
— Wywalimy deski i uwolnimy go.
— To narobi hałasu i sprzeciwia się naszemu celowi. Może przyjść do niebezpiecznej dla nas walki, a gdybyśmy nawet zwyciężyli, to uciekną z domu, a nam przyjdzie ich szukać. Lepiej byłoby sprowadzić policyę, ale nie wiadomo, kiedy ją znajdziemy, a do tego czasu wiele może się stać. Kto zresztą wie, czy policya odważy się wtargnąć do tego domu? Najlepiej będzie wyjąć deskę z tej i tamtej strony, tak powstanie otwór, przez który przeleziemy. Zabierzemy tu tego człowieka, pozakładamy deski na nowo i namyślimy się, co potem robić?
— Nie mamy obcęgów.
— Nie, ale ja mam nóż. Główna rzecz, żeby nie usłyszeli naszej roboty. Zacznę natychmiast.
— A czy wiesz, gdzie się ten człowiek znajduje?
— Tak. Przynieśli go przez pokój, o którym opowiadał mi Baruch, że są w nim dziewczęta i chłopcy. Teraz jest pusty, jak się zdaje. Naprzeciw nas znajduje się drugi pokój; widziałem drzwi do niego i tam pewnie siedzi więzień.
Zbadałem dotykiem naszą ścianę i zauważyłem, że każda deska przytwierdzona jest tylko jednym gwoździem u góry i jednym u dołu. Zdawało się, że gwóźdź z naszej strony da się bardzo łatwo wyciągnąć. Wystarczało założyć nóż pomiędzy główkę gwoździa a deskę i ostrożnie ją oderwać. Udało się to, ale pokazało się niestety, że otwór będzie za wązki, że człowiek przezeń się nie przesunie. Trzeba było rozluźnić jeszcze jedną deskę. Uporałem się z tem bez najlżejszego nawet szmeru. Deski można było lekko obracać na górnych gwoździach. Rozsunąłem je, a Omar musiał je tak potrzymać. Zmacałem teraz drugą ścianę i poczułem, że ostrza gwoździ są pozaginane. To znacznie utrudniało robotę, bo musiałem dla odpiłowania ich użyć noża jako pilnika. Tego trudno było dokonać bez zdradzieckiego szmeru, a ręce tak się przytem męczyły, że musiałem je zmieniać co chwila.
Tak upłynął bardzo długi czas i właśnie ukończyłem szczęśliwie robotę, gdy doszedł mnie odgłos zbliżających się kroków. Był to Grek ze świecą w ręku. Otworzył drzwi przeciwległe do naszej ściany, ale nie wszedł do środka.
— Czy macie pieniądze? — usłyszałem pytanie Turka.
— Tak — odrzekł gospodarz i zaśmiał się.
— Więc wypuśćcie mnie!
— Jeszcze nie. Dopiero wczesnym rankiem będziesz wolny. Chcę ci tylko powiedzieć, że tu do tego pokoju przyjdą wnet ludzie. Nie wolno im wiedzieć, że się tu znajdujesz; nie wejdą tam do ciebie, ale nie powinni nic słyszeć. Dla tego przywiążę cię teraz i założę ci knebel. Jeśli zachowasz się całkiem cicho, będziesz wolny, gdybyś zaś narobił hałasu, opuścisz ten dom tylko jako trup!!
Turek błagał, żeby go uwolniono, przyrzekał nie wspominać o tym wypadku przed nikim, ale wszystko było daremne. Prosił potem, żeby go przynajmniej nie kneblowano, zapewniając, że zachowa się jak najciszej, ale i to nie pomogło. Po głosie jego pełnym przerażenia, poznać było, że przeczuwa zamiary Greka. Przywiązano go do ściany i zakneblowano, poczem gospodarz oddalił się, zaryglowawszy drzwi za sobą.
Teraz wypadało działać szybko, zanim nadejdą ludzie, o których mówił gospodarz. Szczęściem, że byłem już gotów! Wziąłem z sobą rewolwer i nóż, i przelazłem, rozsunąwszy deski. Towarzysze nie poszli za mną, ale byli gotowi skoczyć mi na pomoc, gdyby mię zaatakowano.
Odsunąłem rygiel i wszedłem.
— Nie wydaj głosu ze siebie; przyszedłem cię uwolnić — rzekłem do jeńca, dotykając jego więzów. Rozciąłem je i zabrałem ze sobą. Knebel był z grubo złożonego sukna, zawiązanego pod nosem na ustach. Odwiązałem go i schowałem także.
— Maszallah rzekł oswobodzony, w stając co prędzej; — ktoś ty i jak....
— Cicho! — przerwałem mu. — Chodź za mną!
Wyciągnąłem go, zamknąłem drzwi znowu i wepchnąłem go przez otwór między deskami do naszego mieszkania.
— Hamdullillah, dzięki Bogu! — szepnął Halef. — Bałem się bardzo o ciebie, ale wykonałeś to prędzej, niż myślałem.
Nie odpowiedziałem na to, lecz wkręciłem znajdujący się przy moim scyzoryku korkociąg w środkową z trzech desek tamtej ściany, potem wbiłem duży sztylet w belkę i zahaczyłem obie rękojeści o siebie tak, że po tamtej stronie nic poznać nie było, że deski rozsuwano!
Niebawem doleciał nas znowu odgłos kroków. Przyniesiono pijanego i położono go poprostu na podłodze, aby przespał odurzenie. Teraz miałem już tę pewność, że nie wejdą do komórki, w której ja byłem i przeszedłem ze wszystkimi trzema do drugiej naszej izby. Tu zapaliliśmy świecę i przypatrzyliśmy się naszemu gościowi.
Był średniej budowy ciała, wieku niespełna może lat pięćdziesięciu i miał wcale inteligentne rysy twarzy.
— Witaj nam! — pozdrowiłem go. — Byliśmy przypadkowo świadkami zdarzenia i uważaliśmy za swój obowiązek dopomóc ci.
— Więc nie należycie do tamtych łotrów? — zapytał nieufnie.
— Nie.
— Wiedziałem, że chciano mię zabić i myślałem, że zabierasz mnie, bo nadeszła chwila odpowiednia. Kto wy jesteście?
— Ja jestem Niemiec, a to są dwaj wolni Arabowie z Sahary. Ten tu, Omar Ben Sadek, ma zemścić się krwawo na człowieku, który, jak się zdaje, uczęszcza do tego domu; dlatego wynajęliśmy sąsiednie mieszkanie, aby móc obserwować. Mieszkamy tu dopiero od dzisiaj i Allah tak zrządził, żeśmy zaraz pierwszego wieczora znaleźli sposobność do przeszkodzenia zbrodni. Czy wolno zapytać, kto jesteś?
Patrzył ponuro przed siebie, potem potrząsnął głową i odrzekł:
— Pozwól mi milczeć! Nie chcę, żeby w tej sprawie wymieniano moje nazwisko, które zna wielu. Jesteś cudzoziemcem, a ja potrafię ci się odwdzięczyć, chociaż nie będziesz znał mego nazwiska.
— Szanuję twoją wolę i proszę cię zarazem, żebyś nie mówił o podziękowaniu. Czy poznałeś którego z tych po drugiej stronie?
— Nie. Tam jest wielu gości, a wielu, którzy prawdopodobnie nie są gośćmi. Jeszcze w tej godzinie każę tę jaskinię przeszukać!
— Czy ci się to uda? Jestem wprawdzie przekonany, że ten Grek nie dowie się przed rankiem, że umknąłeś, policya go więc zaskoczy, jeżeli on także w zwykłych warunkach nie stawia straży u wejścia. Słyszałem jednak, że wielu urzędników policyjnych i innych, a nawet derwiszów bywa w tym domu, dla tego wątpić należy, czy cel swój osiągniesz w sposób zamierzony.
— Policya? — rzekł pogardliwie. — Zaglądnąłem wprawdzie do izby, w której siedzieli kawasi; poznałem ich, ale oni mnie nie zauważyli. Nie, ja nie pójdę do policyi. Wiedz o tem, że jestem cabit[130], mniejsza o rangę; sprowadzę dżengdżilerów[131] i załatwię się z tą norą prędko i bez trudności.
Było mi i przyjemnie i nieprzyjemnie zarazem. Jeśliby pojmał całe towarzystwo, to mogła zajść ta okoliczność, że nie będzie tych właśnie, na których nam zależało, w takim razie musielibyśmy ich szukać na nowo. Ale głaz ruszył raz z miejsca, musiał się więc dalej potoczyć. Dla tego odpowiedziałem nieznajomemu:
— Spełnij mi więc jedną prośbę i pokaż mi jeńców, których pochwytasz! Chciałbym wiedzieć, czy będą tam ludzie, których my szukamy.
— Zobaczysz wszystkich.
— Pozwól mi na jedną uwagę! Kto chce wstąpić do tego domu, tego pytają, czego sobie życzy i wpuszczają tylko na słowo: „En Nassr“. Może ci się to przyda.
— Ach, więc to było to słowo, które mój przewodnik szepnął do otworu koło drzwi! Ale — ciągnął dalej w tonie nieufnym — skąd ty wiesz o tem słowie?
Po wyniosłości, z jaką mówił, poznałem, że ranga jego nie mogła być nizką. Odpowiedziałem mu spokojnie:
— Omar Ben Sadek podsłuchał to — opowiedziałem przytem potrzebne szczegóły i dodałem: — Wskazanem będzie, żebyś podzielił swoje wojsko. Jedna połowa może sobie zdobyć wejście za pomocą tego słowa przez bramę, a druga wtargnąć otworem, którym ty umknąłeś. Pierwszy manewr nie powinien jednak nastąpić przedtem, zanim się przed otworem znajdziecie, należy się bowiem spodziewać, że strażnik przy drzwiach wyda na widok żołnierzy głos ostrzegawczy, żeby towarzyszom dać czas do ucieczki.
— Widzę, że masz uczciwe zamiary, więc pójdę za twoją radą. Czy macie jaki fez? Te łotry obnażyły głowę wiernego; dostaną za to nagrodę!
— Pożyczę ci mego, oraz tych pistoletów, żebyś nie był bez broni.
— Dziękuję ci, Franku! Otrzymasz wszystko z powrotem. Czuwajcie, najpóźniej za godzinę powrócę.
Odprowadziłem go aż do drzwi, skąd on oddalił się pośpiesznie, trzymając się przeciwległej strony ulicy.
— Zihdi — spytał mnie Omar — czy pozostawią mi Amazata, jeśli się tam po drugiej stronie znajduje?
— Nie wiem tego.
— Przecież moja zemsta najpierwsza!
— Może oficer nie będzie o to wiele pytał.
— W takim razie wiem, co mam czynić. Czy przypominasz sobie moją przysięgę, złożoną na miejscu, gdzie zniknął mój ojciec? Widzisz, pozwoliłem róść włosom i brodzie aż do tej godziny i dziś nie ujdzie mi wróg, którego mam już tak blizko!
Wyszedł do selamliku i usiadł przed rozluźnioną deską. Biada Abu en Nassrowi, jeśli go mściciel dziś znajdzie!
Zgasiłem światło i poszedłem z Halefem za Omarem. Po drugiej stronie musiało się teraz więcej osób znajdować. Słyszałem kilkakrotnie chrapanie i stękanie, jakie wydają palący opium w początkach narkozy. Siedzieliśmy w milczeniu, a po upływie trzech kwadransów zszedłem do bramy, aby tam czekać na oficera.
Upłynęła już przeszło godzina, kiedy ujrzałem po przeciwległej stronie ulicy długi szereg postaci, zbliżających się pocichu. Otrzymały one zapewne odpowiednie instrukcye, gdyż drugi oddział zatrzymał się w tyle, a pierwszy szedł wprost ku naszemu domowi. Na ich czele kroczył oficer ciągle jeszcze w tem samem ubraniu, tylko uzbrojony aż nadto obficie.
— Ach! Oczekujesz nas? — szepnął. — Masz tu twoje pistolety i fez.
Wziął jedno i drugie z rąk postępującego za nim kapitana. Gdy ja poprowadziłem ludzi, których mogło być trzydziestu, on zatrzymał się we drzwiach. Wszystkie moje izby były właśnie pełne żołnierzy, gdy wszedł on, jako ostatni. Mimo złych schodów odbyło się wszystko bez znaczniejszego hałasu.
— Zaświecić! — rzekł.
— Czy zamknąłeś bramę na dole? — spytałem.
— Rygiel zasunięty.
— A straż tam stoi?
— Straż? — zaśmiał się. — Na co?
— Powiedziałem ci już, że dopiero od dziś tu mieszkam, nie znam więc dobrze terenu i trzeba koniecznie mieć na uwadze tę możliwość, że ci, których chcesz schwytać, rzucą się tedy na dziedziniec i umkną przez moją bramę.
— Zostaw to już mojej głowie — odrzekł z wyższością — ja wiem, co czynić!
Kiedy się już świeca paliła, postawił ją pod ścianą i rozkazał zaczynać. Przedni żołnierze podnieśli karabiny, aby kolbami rozwalić ścianę. Była to po prostu głupota, gdyż zanim się pierwszy żołnierz tam dostał, byli mieszkańcy domu już ostrzeżeni. Tylko jeden przeszedł rozsądniej na drugą stronę. Oto zaledwie padło pierwsze uderzenie, rozsunął deski, wyrwał z drzewa obydwa moje noże i przelazł. Zniknął już dawno, kiedy oficer na czele swoich przecisnął się tam przez wyłom.
Chciałem pierwotnie sam obsadzić bramę, odstąpiłem jednak od tego, zważywszy, że nie jestem na to, żeby błędy drugich naprawiać. Wtargnąłem więc zaraz za oficerem i kapitanem na drugą stronę. W komnacie leżało sześciu do siedmiu pijanych lub odurzonych opium. Przeskoczyliśmy przez nich do pokoju bocznego i ujrzeliśmy ostatnią postać, znikającą za drugiemi drzwiami. Rzuciliśmy się za nią.
Z dołu dolatywał już także zmięszany zgiełk; to żołnierze wdarli się już i tamtędy. Izba, do której wpadliśmy, miała dwoje drzwi. Otworzyliśmy jedne i zobaczyliśmy przed sobą izbę, nie mającą już drugiego wyjścia; była pełna dziewcząt i chłopców, którzy klęczeli błagalnie na ziemi.
— Warta pod drzwi! — ryknął oficer.
Skoczył ku drzwiom, a ja za nim. Wtem zderzyliśmy się z Omarem, biegnącym z przeciwka.
— Niema go na górze! — sapał. — Muszę zbiec na dół!
Zemsta krwi zapędziła go przed nami wszystkimi aż na sam koniec wyższego piętra.
— Kto tam na górze? — spytał oficer.
— Przeszło dwudziestu drabów, całkiem w tyle. Nie znam żadnego z nich.
Pchnął nas na bok i pośpieszył na dół. My natomiast przebiegliśmy kilka pokoi, jasno oświetlonych. Napad nastąpił tak nagle, że nie miano czasu świateł pogasić. Słyszałem później, że stróż przy bramie na widok żołnierzy wystrzelił natychmiast z pistoletu, a sam zniknął w mrokach kurytarza. My nie słyszeliśmy tego wystrzału wśród łoskotu uderzeń kolbami. Doszedł on natomiast do uszu mieszkańców tego domu, a że był pewnie umówionym znakiem najwyższego niebezpieczeństwa, przeto rzucili się oni czemprędzej do ucieczki. To był powód, dla którego zastaliśmy pierwsze pokoje już próżne.
W końcu dotarliśmy do drzwi ostatniego pokoju. Były zabarykadowane. Gdy żołnierze byli zajęci, aby je kolbami roztrzaskać, zagrzmiał ze środka również głośny łoskot. Drzwi były mocne i opierały się zbyt długo. Popędziłem przez wszystkie pokoje z powrotem do naszego mieszkania, by zabrać strzelbę, miałem bowiem przy sobie tylko rewolwer i pistolety. Noże zabrał Omar.
Gdy wróciłem ze strzelbą, była w drzwiach dopiero mała szpara zrobiona. Może dlatego były tak trwale zbudowane, że ta komnata miała być ostatniem schronieniem i musiała być lepiej zabezpieczoną. Ściany także nie były z drzewa, lecz z cegły.
— Precz! — zawołałem na ludzi. — Puśćcie mnie do tego!
Moja strzelba, z której biłem niedźwiedzie, była w każdym razie lepszym taranem, niż lekkie tufenki sułtańskich obrońców ojczyzny. Już pierwsze uderzenie kolbą, silnie żelazem okutą, zrobiło wyłom. Jeszcze trzy zamaszyste ciosy, a drzwi poszły w drobne drzazgi. W tej chwili huknęła salwa z przeszło dziesięciu sztuk broni palnej. Kilku żołnierzy padło na ziemię, mnie jednak, ponieważ dla uderzania kolbą stałem z boku, nic się nie stało. Zobaczyłem właśnie, jak oficer z dobytym pałaszem wpadł do pokoju i już chciałem rzucić się za nim, kiedy stanąłem, nadsłuchując.
— Zihdi, na pomoc, prędzej, prędzej! — usłyszałem, mimo zgiełku, głos Halefa, dolatujący z podwórza.
Mały hadżi znajdował się widocznie w niezwykłem niebezpieczeństwie, należało więc pospieszyć do niego. Znowu przez ten szereg pokoi do naszego mieszkania, potem przez nasze izby i schodami na podwórze: ta droga była zbyt długa; mogli mi tymczasem zabić Halefa. Już po raz drugi usłyszałem jego wołanie, tym razem natarczywsze. Skoczyłem ku drewnianej ścianie, stojącej na boku naszego podwórza i wywaliłem kolbą odrazu kilka desek.
— Wytrzymaj, Halefie! Idę! — krzyknąłem.
— Prędko, zihdi, ja mam go! — zabrzmiało z dołu.
Stare spróchniałe deski spadły na ziemię. Na dole panowały głębokie ciemności, błyskały tylko wystrzały i rozbrzmiewały zmięszane dzikie przekleństwa. Nie było czasu na wahanie. Zamierzyłem się i skoczyłem na dół w ciemności. Nie było wprawdzie wysoko, ale na ziemię dość ciężko upadłem, zerwałem się jednak szybko.
— Halefie, gdzie ty? — zawołałem.
— Tu w bramie!
Rzeczywiście! Waleczny hadżi wziął sobie do serca słowa, powiedziane przezemnie do oficera i zamiast pójść za nami do sąsiedniego domu, pośpieszył na dół do naszej bramy. I dobrze zrobił. Ludzie bowiem zbici w ostatnim pokoju, załamali cienką ścianę i skoczyli na nasze podwórze. Połowa ich już była na dole, kiedy ostatecznie rozwaliłem drzwi ostatniego pokoju. Chcieli uciekać przez nasz dom, natknęli się jednak na Halefa, który zamiast ustawić się za drzwiami w sieni, przyjął ich wprost zuchwale przed niemi. Strzały, które usłyszałem, wymierzone były do niego; czy go który z nich trafił, nie mogłem dostrzec, dość, że stał wyprostowany i bronił się swoją długą, odwróconą flintą.
Jest coś szczególnego w nocnej walce pierś o pierś. Zmysły zaostrzają się w dwójnasób, widzi się to, czegoby się zresztą nie widziało, a instynkt, wedle którego działa się w takich chwilach i to momentalnie, posiada zalety dobrze obmyślanego postanowienia. Kolba mej strzelby wnet wyswobodziła hadżego z niebezpieczeństwa; napastnicy padali pod naszymi ciosami lub umykali na boki. Mnie jednak obchodziło tylko jedno.
— Kogóż masz, Halefie? — spytałem wśród wiru walki.
— Abrahima Mamura!
— Jego? Ach! Gdzie?
— Pod nogami. Powaliłem go.
— Nareszcie! Brawo!
Tych kilku, którzy nas jeszcze napastowali, rozbiegło się na prawo i lewo. Nie troszczyłem się już o nich i pochyliłem się, aby się przypatrzyć Abrahimowi. Na podwórzu panował jeszcze zgiełk, gdyż co chwila z góry zeskakiwali nowi, uciekający przed żołnierzami, ale Abrahim znaczył dla mnie więcej, niż wszyscy. Dobyłem zapałkę, potarłem ją i zaświeciłem leżącemu przed twarzą.
— O, biada, Halefie, to nie on!
— Nie, zihdi? Nie może być! Poznałem go doskonale w błysku wystrzału.
— W takim razie umknąłby, a ty powaliłeś innego. Gdzie on jest?
Podniosłem się i rozejrzałem znowu po dziedzińcu.Wtem zauważyłem zbiegów, przełażących przez nizki parkan, zapełniający lukę między domem a chałupą, prowadzącą do mieszkania Barucha. Halef dostrzegł to także natychmiast.
— Za nimi, zihdi! — zawołał. — On tam przelazł!
— Z pewnością! Ale tak go nie dostaniemy. Musi przejść koło naszej bramy. Chodź!
Poskoczyłem do sieni i otworzyłem bramę. Biegło kilka postaci, które wyszły z domu Barucha; było ich trzy albo cztery. Piąty, biegnący za nimi, zawołał:
— Stać! Trzymajcie się razem!
To on był, to był głos jego, głos, którym w owej nocy ucieczki nad Nilem zwoływał swoją służbę. Halef poznał go także i nieroztropnie zawołał:
— To on jest, zihdi! Za nim!
Abrahim to usłyszał i popędził, nie oglądając się dalej, a my za nim. Aby nam ujść, skręcał poza kilka rogów ulicznych, zapadał w rozmaite ciemne uliczki, byłem jednak ciągle o piętnaście kroków za nim, a Halef biegł dzielnie za mną. Ale skok na podwórze nie pozostał bez skutku, bo inaczej byłbym dosięgnął tego człowieka. On był dobrym biegunem, a Halef tracił już oddech.
— Stań i zastrzel go, zihdi! — stękał.
Mogłem pójść za tą radą z łatwością, ale tego nie zrobiłem. In ni mieli większe odemnie prawa do tego zbrodniarza, dlatego chciałem go dostać żywcem. Pościg trwał zatem dalej. Wtem skończyła się ulica, którą biegliśmy dotąd, a przed nami ukazały się fale Złotego Rogu. Nie daleko od brzegu widać było pomimo ciemności łańcuch wysp, leżący w wodzie pomiędzy Baharive Keui a Sudludje.
— W prawo Halefie! — zawołałem.
Posłuchał, a ja skoczyłem w lewo. W ten sposób znalazł; się zbieg pomiędzy nami a wodą. Stanął na chwilę, by się oglądnąć za nami, a następnie rozpędził się ku brzegowi i skoczył w wodę, pod której powierzchnią zniknął.
— O waih! — zawołał Halef. — Ale przecież nam nie ujdzie!
Złożył się strzelbą do strzału.
— Nie strzelaj! — radziłem mu. — Trzęsiesz się ze zmęczenia! Ja skoczę za nim.
— Zihdi, skoro to dla tego łotra, to nie drgnę nawet! — brzmiała odpowiedź.
Wtem z nurtów wychyliła się głowa płynącego — huknął strzał — zabrzmiał okrzyk i głowa zanurzyła się wśród głośnego bulkotania wody.
— Trafiłem go! — zawołał Halef. — Nie żyje!! Widzisz, zihdi, że nie drżałem!
Czekaliśmy jeszcze chwilę, ale Abrahim Mamur nie wynurzył się, co wzięliśmy za pewny znak, że strzał był dobrze wymierzony. Powróciliśmy więc znowu na plac boju.
Uważałem wprawdzie, biegnąc tu, na kierunek i zapamiętałem sobie, o ile możności, liczbę i położenie uliczek, a mimo to nie łatwo nam było zoryentować się i upłynęło dość czasu, zanim dostaliśmy się do naszego mieszkania.
Tam zmieniło się wiele tymczasem. W ulicy zrobiło się dość jasno, gdyż mieszkańcy jej i ludzie z ulic sąsiednich powychodzili z papierowemi latarniami. Część żołnierzy tworzyła kordon przed trzema domami, a druga część szukała ukrytych zbiegów w podwórzach, lub pilnowała schwytanych. Jeńcem nazywano każdą osobę pojmaną dziś w domu Greka. Żona jego stała obok chłopców i dziewcząt razem związanych. On sam już nie żył. Kapitan rozpłatał mu głowę szablą. Zniesiono także odurzonych. W zgiełku walki odzyskali do pewnego stopnia przytomność. Kilku żołnierzy zginęło, wielu było rannych, a zarazem okazało się niestety, że i mój dzielny Halef draśnięty został kulą w przedramię i otrzymał tuż obok niegroźne na szczęście pchnięcie. Schwytano tylko czterech mężczyzn, należących napewno do stowarzyszenia opryszków. Sześciu zabito, a reszcie udało się umknąć. Omar, który się najbardziej rzucał w wir walki, stał teraz strapiony pod schodami; nie znalazł Abu el Nassra i nie troszczył się już o resztę.
Stary Baruch położył się już spać, kiedy zaczęto strzelać. Zaraz potem wywalono drzwi do sieni, a on zamknął się w izbie ze strachu. Wyszedł teraz dopiero i ręce załamał na wieść o tem, co się stało. W końcu wszystkich wyłapanych spętano razem do transportu, a oficer dał żołnierzom pozwolenie splądrowania domu Greka. Nie trzeba im było tego mówić dwa razy; w dziesięć minut porwano wszystko, co się łatwo dało zabrać i przenieść.
Podczas tego odszukałem kapitana, którego spytałem o oficera.
— Stoi na dworze przed domem — brzmiała odpowiedź.
Wiedziałem już o tem, ale chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku. Z początku szanowałem jego milczenie; potem jednak nie postępował względem mnie tak, jak się po nim spodziewałem. Teraz po skończonej walce nie zajmował się mną wcale, to też nie uważałem już za stosowne być nadal dyskretnym.
— Jaką rangę piastuje? — zapytałem.
— Nie pytaj! — zabrzmiało dość szorstko.
Właśnie dlatego chciałem dowiedzieć się! Jeden z żołnierzy był jeszcze na dziedzińcu Barucha, zatrudniony szukaniem, gdy inni już plądrowali. Wyszedł więc na tem gorzej od nich; klnąc co chwila, zmierzał z domu na ulicę. Tam też go przyłapałem.
— Nic nie dostałeś? — spytałem.
— Nic! — mruknął gniewnie.
— Więc zarobisz sobie coś u mnie, jeśli mi odpowiesz na jedno pytanie.
— Jakie pytanie?
— Jaką rangę piastuje oficer, który wami dzisiaj dowodził?
— Nie wolno nam o nim mówić; ale on nie myślał także o mnie. Dasz dwadzieścia piastrów, jeśli ci powiem?
— Dostaniesz.
— To miralaj[132] i nazywa się....
Powiedział mi nazwisko człowieka, który potem znaczną rolę odegrał i dziś jeszcze znany jest, jako wysoki dostojnik. Nie jest Turkiem rodowitym, a na stanowisko dzisiejsze dostał się ze stanowiska ulubionego sługi swego dawnego pana, bynajmniej nie wskutek zdolności umysłowych i zasług.
Zapłaciłem umówioną kwotę i rzuciłem okiem na ulicę. Miralaj stał nawprost drzwi i nie mógł mnie przeoczyć. Jak przewidywałem, przystąpił do mnie i zapytał:
— Czy wszyscy Frankowie tacy bojaźliwi, jak ty? Gdzie byłeś, kiedy reszta walczyła?
Co to za pytanie! Najchętniej byłbym mu odpowiedział policzkiem.
— Walczyliśmy także — odparłem obojętnie — oczywiście z tymi, którym niepotrzebnie pozwoliłeś uciec. Człowiek mądry myśli zawsze o tem, żeby naprawić błędy drugich.
— Kogo wypuściłem? — wybuchnął.
— Wszystkich, którzy wyśliznęli się tędy. Ponieważ nie usłuchałeś mej rady, ażeby obsadzić wyjście z tego domu, nie zdołałem sam ze służącym zatrzymać większej części tych łotrów wtedy, gdy wy byliście zajęci mniejszą. Co się stanie z pojmanymi?
— Allah to wie! Gdzie będziesz mieszkał jutro?
— Zapewne tutaj.
— Tu już mieszkać nie będziesz.
— Czemu?
— Wkrótce zobaczysz. Gdzież zatem można cię będzie jutro spotkać?
— U bareigiana Madeja, którego dom stoi w pobliżu Jeni Dżami.
Na to odwrócił się odemnie i odszedł bez pożegnania. Sprowadzono jeńców, otoczono ich i orszak ruszył. Nie oglądając się za nim, wróciłem do domu i zobaczyłem istotnie, dlaczego tu już jutro nie będę mieszkać. Ten sympatyczny oficer kazał podpalić dom Greka, a płomienie ślizgały się już po ścianach izb. To był prawdziwie muzułmański sposób zacierania niezbyt honorowego wspomnienia.
Poskoczyłem, nie robiąc hałasu do naszego mieszkania, aby pozabierać strzelby, których nie używaliśmy w walce i trochę tych rzeczy, z któremiśmy się wprowadzili. Zanim zniosłem to na podwórze, uderzał ogień już tak wysoko, że blask jego widziano z pewnością z ulicy. Niepodobna opisać krzyku i zgiełku, jaki tam teraz panował. Trzeba być naocznym świadkiem pożaru w Konstantynopolu, aby sobie wyobrazić tę niesłychaną panikę, jak a wskutek tego powstaje. Nikt nie myśli o gaszeniu, tylko o ucieczce, a ponieważ domy są przeważnie drewniane, więc pożoga taka zamienia nieraz w zgliszcza znaczne kompleksy budynków.
Stary Baruch stracił z przerażenia mowę, a żona jego nie mogła się ruszyć. Pocieszając oboje, jak się dało, spakowaliśmy ich ubogie ruchomości i przyrzekliśmy im przyjęcie u Mafleja. Kilku tragarzy znalazło się wnet w pobliżu, dzięki czemu opuściliśmy mieszkanie, zajmowane niespełna jeden dzień, podczas gdy czynsz najmu zapłacony był za cały tydzień. Bogaty piekarz nie stracił w żadnym razie miljonów na tym starym domu.
Dom Mafleja zastaliśmy oczywiście o tak późnej porze zamknięty, ale na kołatanie nasze otworzono za małą chwilę. Członkowie rodziny zgromadzili się wkrótce i byli bardzo rozczarowani takiem zakończeniem naszego przedsięwzięcia. Byliby woleli dostać żywcem w swe ręce Abrahima Mamura, zadowolili się jednak w końcu przeświadczeniem, że w nurtach znalazł nagrodę za swoje postępki.
Barucha i jego żonę przyjęto bardzo przyjaźnie, a pan domu obiecał zająć się nimi.
Gdy nam wreszcie powiedziano, że dom ogrodowy przygotowany już dla nas, rzekł Isla z radością w twarzy:
— Eftendi, dzisiaj pod twą nieobecność dostaliśmy niespodziewanego, ale bardzo miłego gościa, Zgadnijno, kto to taki!
— Jakże mogę zgadnąć? Czy znam go?
— Nie widziałeś go jeszcze, ale opowiadałem ci o nim.Zawołam go, a skoro go zobaczysz, będziesz zgadywał.
Byłem zaciekawiony tym gościem, gdyż musiał być w jakimś związku z tem, cośmy przeżyli. Po krótkiej chwili wszedł Isla z jakimś starszym mężczyzną, rzeczywiście dotąd dla mnie obcym. Miał na sobie zwykłe tureckie ubranie, a poza tem nic, coby mogło na domysł jakiś naprowadzić. Jego ogorzałe rysy zakreślone były śmiało i ostro, tylko zmarszczki, przecinające oblicze i śnieżna broda, sprawiały wrażenie, jak gdyby ten człowiek przeszedł ciężkie jakie strapienia.
— Oto ten człowiek, effendi — rzekł Isla. — No zgadnij teraz!
— Nie zgadnę.
— A jednak zgadniesz! — upierał się Isla i, zwracając się do obcego, dodał: — Przemów do niego w ojczystym języku!
Starzec skłonił się i rzekł:
Sługa pokoran, wisoko pocztowani — sługa pokorny, wysoko szanowny panie!
To uprzejme serbskie pozdrowienie ułatwiło mi odrazu poznanie nieznajomego. Podałem mu obie ręce i powiedziałem:
Nubo, otac Osko, dobro mi doczli — Oto ojciec Osko, miło mi powitać!
Był to rzeczywiście Osko, ojciec Senicy, ja zaś sprawiłem mu tem wielką przyjemność, że poznałem go po tem czarnogórskiem pozdrowieniu. O śnie oczywiście teraz mowy nie było, musiałem się bowiem dowiedzieć, jak mu się powodziło.
Od chwili utraty córki, oprócz której nie miał żadnych dzieci, wędrował bez wypoczynku. To tu, to ówdzie, zdawało mu się, że wpada na trop, wkrótce jednak przychodził do przekonania, że się łudził. Niedostatku nie cierpiał podczas podróży, które odbywał przeważnie po Azyi Mniejszej i Armenii, gdyż był obficie zaopatrzony w środki. W prawdziwie wschodni sposób poprzysiągł sobie nie zobaczyć ojczyzny, ani żony, dopóki dziecka nie odnajdzie, ale daremność wysiłków zapędziła go do Konstantynopola. Taka odysseja możliwa tylko na Wschodzie. W uporządkowanych stosunkach Zachodu byłoby to szaleństwem. Można sobie wyobrazić radość Czarnogórca, gdy znalazł córkę, jako żonę człowieka, dla którego chciał ją uratować. Ujrzał zaś tutaj nietylko córkę, ale i żonę, która przybyła do Stambułu za jedynaczką.
Dowiedział się o całym związku wydarzeń i pożądał zemsty. Był gotów wyszukać derwisza Ali Manacha, aby go zmusić do wyjawienia miejsca pobytu ojca; kosztowało mię trudu nie mało, zanim nakłoniłem go do tego, żeby tę wizytę zdał na mnie.
Teraz dopiero pokładliśmy się spać; a przyznaję z przyjemnością, że po przebytych wysiłkach zapadłem w sen natychmiast. Może byłbym nie zbudził się sam rano, gdyby mnie nie obudzono. Maflej posłał do domu ogrodowego z doniesieniem, że jakiś człowiek prosi mnie koniecznie o chwilkę rozmowy. Ponieważ na Wschodzie spać się musi w ubraniu, więc byłem gotów natychmiast. Spotkałem jakiegoś człowieka, który zapytał mnie o nazwisko i zaprosił, żebym przyszedł do domu na St. Dimitri, gdzie byłem z Juteborgczykiem; pragnie on ze mną pomówić, a sprawa nie cierpi zwłoki.
— Czego on chce? — pytałem.
— Nie wiem, — brzmiała odpowiedź. — Mieszkam w pobliżu; przyszedł do mnie gospodarz z prośbą, żebym się udał do ciebie.
— Więc powiedz mu, że zaraz przyjdę!
Dałem mu za drogę i odprawiłem. W pięć minut potem byliśmy z Omarem już w drodze. Wobec niepewności w takiej winiarni nie uważałem za stosowne iść w pojedynkę, a Halefa nie chciałem trudzić, bo był zraniony. Na małych najętych koniach, za którymi kłusowali ich właściciele, trzymając się ogonów, jechało się dość prędko. Gdyśmy przybyli na miejsce, wyszedł gospodarz naprzeciw nas aż do drzwi. Ukłonił się bardzo uniżenie i zapytał:
— Effendi, czy to ty jesteś tym Niemcem, który był u mnie z niejakim Hamzadem el Dżerbaja?
— Tak.
— Chce z tobą pomówić.
— Gdzie on?
— Leży na górze. Niech twój towarzysz zostanie tymczasem na dole.
Słowa „leży na górze“ kazały wnosić o jakiejś chorobie lub wypadku. Omar został na dole, a ja wstąpiłem z gospodarzem na schody. Ten zatrzymał się na górze i rzekł:
— Nie przeraź się, panie, jeśli go chorym zastaniesz!
— Co mu jest?
— O nic strasznego, otrzymał tylko małe pchnięcie sztyletem.
— Ach! kto go zranił?
— Obcy, który nigdy jeszcze nie był u mnie.
— Dlaczego?
— Siedzieli najpierw razem i rozmawiali z zajęciem; potem grali w karty, a gdy przyszło twemu znajomemu zapłacić, pokazało się, że niema pieniędzy. Posprzeczali się o to i dobyli noży; on był pijany i dostał sztyletem.
— Czy niebezpiecznie?
— Nie, bo zaraz nie zginął.
A zatem w pojęciu tego poczciwca pchnięcie było tylko wówczas niebezpieczne, jeśli śmierć następowała zaraz.
— Ale ty przytrzymałeś tego drugiego?
— Jakże mogłem? — odrzekł zakłopotany. — Twój przyjaciel nie miał pieniędzy i pierwszy dobył noża.
— Ale znasz go przynajmniej?
— Nie. Powiedziałem ci przecież, że nie był u mnie jeszcze nigdy.
— Czy posłałeś po lekarza?
— Tak. Kazałem zaraz wezwać sławnego hekima, który go opatrzył. Czy zwrócisz mi to, co mi chory winien za to i za napitek? Musiałem także dać temu obcemu to, co wygrał od niego.
— Namyślę się pierwej nad tem. Prowadź mnie do niego!
— Wejdź przez tylne drzwi; ja mam na dole robotę, Wszedłszy do wskazanej izby, nie posiadającej nic, prócz jednego materaca, ujrzałem na nim golarza, bladego jak śmierć i z zapadłymi policzkami. Ten stan chorego dowodził niezbicie, że pchnięcie jest niebezpieczne. Pochyliłem się nad nim.
Dziękuję za to, że pan przychodzi! — wyrzekł powoli i z trudnością.
— Czy wolno panu mówić? — spytałem.
— Nic mi już nie zaszkodzi! Już po mnie!
— Nie trać pan otuchy! Czy lekarz nie zostawił panu żadnej nadziei?
— To konował.
— Każę pana przenieść na Perę. Czy ma pan certyfikat ochronny posła pruskiego?
— Nie. Nie chciałem tu uchodzić za Franka.
— Skąd był ten człowiek, z którym się pan posprzeczałeś?
— Ten? Oh, pan tego nie wie? Mam go szukać dla pana! To był Abrahim Mamur!
Odskoczyłem, usłyszawszy to imię.
— To nie może być, on już nie żyje!
— Nie żyje? Chciałbym, żeby tak było!
To było osobliwe; teraz na łożu śmierci nie mówił już golarz berlińskim dyalektem, jak przedtem, lecz najczystszą niemiecczyzną.
Uderzyło mię to oczywiście.
— Opowiadaj pan! — prosiłem.
— Byłem tutaj jeszcze późno w noc; wtem nadszedł on całkiem mokry, jak gdyby pływał w ubraniu. Poznałem go natychmiast, ale on mnie nie. Zbliżyłem się do niego i piliśmy razem, a potem graliśmy i ja przegrałem. Byłem pijany i zdradziłem się może, że znam go i chcę wybadać. Nie miałem pieniędzy i dlatego posprzeczaliśmy się. Chciałem panu zrobić przyjemność i zakłuć go, ale był zręczniejszy odemnie. Oto i wszystko!
— Nie chcę pana ganić; to do niczego nie doprowadzi, a pan słaby. Nie zauważył pan, czy gospodarz zna się z Abrahimem Mamurem?
— Znali się widocznie dobrze, bo gospodarz nieproszony dał mu suche ubranie.
— Bądź pan szczerym! Pan nie pochodzi z Juterbogku?
— Zgadłeś pan. Wiem, że rana jest śmiertelna i dlatego powiem, że jestem z Turyngii. To wystarczy. Nie mam krewnych, i nie wolno mi było wracać do ojczyzny. Ale dajmy temu pokój! Czy pan chce mnie naprawdę zabrać na Perę?
— Tak. Pierwej jednak przyślę panu rozumnego lekarza, który zbada, czy pana wogóle można przewieźć. Czy ma pan jakie życzenie?
— Niech mi pan każe dać sorbetu i nie zapomina o mnie!
Odpowiadał mi z trudem i z ciągłemi przerwami. Teraz zamknął oczy i opuściła go przytomność. Zeszedłem na dół do gospodarza, dałem mu odpowiednie instrukcye i przyrzekłem zaspokoić wszystkie jego uprawnione pretensye. Następnie udaliśmy się coprędzej na Perę. Kanclerz ambasady, z pochodzenia Perota, wysłuchał w milczeniu mego opowiadania i przyrzekł mi nadzwyczaj uprzejmie zająć się rannym, biorąc na siebie nawet postaranie się o lekarza. Prosił mię tylko, żebym mu zostawił Omara, jako przewodnika. Teraz mogłem już wrócić, wiedząc, że ranny jest pod dobrą opieką.
Natychmiast po przybyciu do domu starałem się zobaczyć z Islą, aby mu donieść, że Abrahim Mamur nie zginął dzisiaj w nocy od kuli Halefa, lecz żyje jeszcze. Isla siedział właśnie w swoim kantorze, zarzuconym księgami i próbkami towarów. Wiadomością nie zbudował się zbytnio, ale pocieszył się myślą, że może uda nam się przecież złowić żywcem tego człowieka. Co do golarza, oświadczył, że nie żałuje go wcale, że wypędził go, bo został przez niego kilkakrotnie okradziony.
Podczas rozmowy padł mój wzrok kilka razy na otwartą księgę, leżącą przed Islą na stole. Była to księga kont, której treść nic mnie nie obchodziła. Rozmawiając, przewracał młody kupiec obojętnie kartkę za kartką Wtem spojrzałem znów przypadkowo i przeczytałem nazwisko, które skłoniło mnie do położenia co prędzej ręki na kartce, aby jej Isla nie obrócił. Były to słowa: „Henri Galingré, Szkodra“[133].
— Galingré w Szkodrze? — spytałem. — To nazwisko zaciekawia mnie w szczególny sposób. Czy jesteś w stosunkach z Galingrém ze Skutari?
— Tak. To Francuz z Marsylii, jeden z moich dostawców.
— Z Marsylii, o to się zgadza uderzająco! Czy widziałeś go kiedy i rozmawiałeś z nim?
— Często bywał u mnie, a ja u niego.
— Czy nie wiesz nic o losach jego i rodziny?
— Zapytywałem o niego, zanim zrobiłem z nim pierwszy interes. Potem sam mi opowiadał.
— Co wiesz o nim?
— Miał mały handel w Marsylii, ale to mu nie wystarczało, więc udał się na Wschód, najpierw do Stambułu, a potem do Adryanopola i tam go poznałem. Od roku jednak mieszka w Skutari, gdzie jest jednym z najzamożniejszych ludzi.
— A jego krewni?
— Miał brata, któremu także nie podobało się w Marsylii. Ten wyjechał najpierw do Algieru, a potem do Blidah, gdzie mu szczęście tak dopisało, że brat z Adryanopola wysłał do niego syna, aby w Blidah służył swojemi wiadomościami handlowemi stryjowi. Ten syn wziął sobie za żonę dziewczynę z Marsylii i wrócił potem do ojca, gdzie po wielu latach objął jego handel. Pewnego razu musiał udać się do stryja w Blidah, aby omówić z nim jakieś większe przedsiębiorstwo, i właśnie, kiedy tam się znajdował, zamordowano tego stryja i zrabowano całą jego kasę. Podejrzewano o to pewnego kupca ormiańskiego, a młody Galingré wyruszył na poszukiwania, przypuszczając, że policya nie śledzi dość energicznie. I już więcej nie wrócił. Ojciec jego zostawszy spadkobiercą stryja, podwoił swój majątek, ale dziś jeszcze płacze za synem i dałby dużo, żeby znalazł jakiś ślad po nim. Oto, co ci mogę powiedzieć.
— A więc ja mogę go zaraz na ten ślad naprowadzić.
— Ty? — zapytał Isla zdumiony.
— Tak. Jak mogłeś milczeć tak długo? Opowiadałem ci przecież jeszcze w Egipcie, że Abu en Nassr, który szuka Hassana, zabił Francuza w Wadi Tarfani i że zabrałem rzeczy zabitego. Czyż nie powiedziałem ci wówczas, że ten człowiek nazywał się Paweł Galingré.
— Nie wymieniłeś nazwiska.
— Jeszcze dziś mam tu jego ślubną obrączkę; reszta rzeczy przepadła niestety razem z torbą przy siodle, gdy koń mój utonął na Szocie Dżerid.
— Effendi, czy zawiadomisz o tem starca?
— To się rozumie!
— Czy napiszesz do niego?
— Zobaczę jeszcze. Listownie spadnie nań ta wiadomość zbyt nagle. Może mi droga do ojczyzny wypadnie tamtędy. Trzeba to będzie rozważyć.
Po tej rozmowie poszedłem do Halefa, który zrazu nie chciał wierzyć, że strzał jego chybił; wkońcu pogodził się z tym stanem rzeczy.
— Zihdi, a więc ramię moje przecież drżało.
— Zapewne.
— Ależ ten człowiek krzyknął i utonął. Nie widzieliśmy potem jego głowy.
— Zrobił to z rozumnym zamiarem; z pewnością dobrze pływa. Kochany hadżi Halefie Omarze, byliśmy głupcami. Czy sądzisz naprawdę, ze człowiek trafiony kulą w głowę może jeszcze krzyczeć?
— Ja nie wiem — odrzekł — bo nigdy jeszcze nie dostałem kulą w głowę. Jeżeli mi kiedy głowę przestrzelą, co oby Allah odwrócił ze względu na Hanneh, to spróbuję, czy potrafię krzyknąć! Ale jak myślisz zihdi, czy znajdziemy jego ślady?
— Mam nadzieję.
— Czy przez gospodarza?
— Albo przez niego, albo przez derwisza, gdyż przypuszczam, że się z nim zna. Pomówię z nim dzisiaj jeszcze.
Odwiedziłem także Żyda, zamieszkałego w jednym z przedziałów domu ogrodowego. Pogodził się już ze zmianą i nie skarżył się na te małe straty, które poniósł przez pożar wczorajszy. Wiedział, że bogaty Maflej z łatwością może dotrzymać przyrzeczenia co do zajęcia się jego losem. Pod moją nieobecność był już w Baharive Keui i przyniósł wiadomość, że ogień pochłonął wiele domów.
Rozmawialiśmy jeszcze, kiedy nadszedł czarny sługa Mafleja, aby mi donieść, że przybył oficer, który chce ze mną mówić.
— Czem on jest? — zapytałem.
— To jisbaszi[134].
— Zaprowadź go do mego mieszkania.
Nie uważałem za stosowne uczynić nawet kroku. Udałem się przeto zamiast do głównego budynku do mojego pokoju, gdzie zastałem Halefa, któremu oznajmiłem, że oczekuję wizyty.
— Zihdi — rzekł — ten jisbaszi był ordynarny wobec ciebie. Czy ty będziesz uprzejmy?
— Tak.
— Zdaje ci się, że będzie się potem przed nami wstydzić? Dobrze, to i ja będę dla niego bardzo uprzejmy. Pozwól, że przyjmę go, jako twój chicmetkiar[135].
Wyszedł przed drzwi, a ja usiadłem na dywanie, zapalając fajkę. W kilka minut usłyszałem kroki, a zaraz potem głos Halefa, który spytał czarnego:
— Dokąd idziesz?
— Mam tego agę zaprowadzić do obcego effendi.
— Masz na myśli emira z Dżermanistanu? Wróć się, bo musisz wiedzieć, że do Emira nie wolno tak wchodzić jak do papucziego albo terciego[136]. Emir, którego mi Allah dał jako pana, jest przyzwyczajony, żeby postępować z nim z największą uprzejmością.
— Gdzie twój pan? — usłyszałem szorstki głos kapitana.
— Pozwól mi, wasza wysokości, że zapytam się najpierw, kto jesteś!
— Twój pan to zobaczy!
— Ależ ja nie wiem, czy mu się to zechce zobaczyć. To pan bardzo surowy i nie wolno mi wpuścić do niego nikogo, zanim go o pozwolenie nie zapytam.
Widziałem w duchu pokornie uradowane oblicze małego franta naprzeciw groźnych rysów szorstkiego oficera, który musiał wykonać rozkaz i nie mógł się wrócić, coby pewnie uczynił najchętniej. Przybyły odpowiedział:
— Czy pan twój rzeczywiście taki wielki i dostojny emir? Tacy ludzie zwykle mieszkają inaczej, nie tak, jak to wczoraj widzieliśmy!
— Robił to tylko dla przyjemności. Nudził się i postanowił raz zobaczyć, jakie to zabawne, gdy sześćdziesięciu walecznych wojowników schwyta dwudziestu chłopców i dziewcząt, a wypuści dorosłych. Bardzo mu się to podobało, a teraz siedzi na dywanie i odbywa swój kef, w czem nie chciałbym mu przeszkadzać.
— Jesteś ranny. Czy wczoraj także byłeś przy tem?
— Tak. To ja byłem tym, który stanął przy bramie, gdzie właściwie powinna była być warta, Ale widzę, że masz ochotę ze mną rozmawiać. Pozwól wysokości, że ci coś do siedzenia przyniosę!
— Stój człowiecze! Jak widzę, mówisz na seryo! Powiedz swemu panu, że chciałbym z nim pomówić!
— A gdy mię spyta, kto jesteś?
— To powiedz, że jisbaszi, który wczoraj wieczorem był w owym domu.
— Dobrze! Poproszę go, żeby dobroć jego zajaśniała nad tobą i żeby wejść ci pozwolił, bo wiem, na co się można odważyć dla człowieka takiej godności, jak twoja.
Wszedł i drzwi zamknął za sobą. Z jego oblicza biło ogromne zadowolenie.
— Czy ma usiąść obok ciebie? — spytał cicho.
— Nie. Połóż mu poduszkę naprzeciw mnie blizko drzwi, ale z największą uprzejmością. Potem przyniesiesz mu fajkę i kawę.
— Czy tobie także kawę?
— Nie; z nim pić nie będę.
Halef otworzył teraz i wpuścił czekającego, wymawiając uniżenie: „Emir pozwala“. Kapitan pozdrowił mnie tylko lekkim ukłonem i zaczął:
— Przychodzę, aby dane ci wczoraj przyrzeczenie...
Powstrzymał się, gdyż szybki ruch ręką z mojej strony nakazał mu w sposób niedwuznaczny milczenie. Uprzejme pozdrowienie uważał za niepotrzebne wobec Franka, zebrała mię więc ochota pokazać mu, że i chrześcijanin może być przyzwyczajonym do szacunku.
Stał jeszcze przy drzwiach. Halef przyniósł poduszkę i położył mu prosto przed nogami, poczem opuścił pokój. Było to istotnie widowisko nielada, jak na obliczu jisbasziego walczyły o lepsze oburzenie, wstyd i zdumienie. Pogodził się jednak z tem, czego nie mógł uniknąć, i usiadł. Dumny muzułmanin zdobył się niewątpliwie z wielką trudnością na tak wielki stopień panowania nad sobą, żeby usiąść przy chrześcijaninie pod drzwiami.
Wobec wschodniego zwyczaju trzymania zawsze w pogotowiu kipiącej wody do kawy, trwało tylko krótki czas, zanim Halef przyniósł filiżankę tego napoju i ogień do fajki. Gość wypił kawę i zapalił fajkę. Halef stał za nim i rozmowa mogła się zacząć.
— Mój synu — zacząłem tonem przyjacielsko-ojcowskim, chociaż słowa te brzmiały zapewne dziwacznie, nie byłem bowiem starszym od niego — mój synu, proszę cię, żebyś sobie zapamiętał, co ci usta moje powiedzą. Gdy się wchodzi do mieszkania bilidżiego[137], pozdrawia się go, bo inaczej można ujść za niemego lub niewykształconego. Nie należy też samemu rozpoczynać rozmowy, lecz zaczekać, aż przyjmujący zagadną, ponieważ pan domu ma prawo dać znak do rozpoczęcia. Kto sądzi o innym, wpierw go nie poznawszy, ten się wielokrotnie pomyli, a od pomyłki tylko krok do upokorzenia. Rozważ moje słowa przychylne z wdzięcznością, gdyż doświadczenie ma obowiązek pouczać młodzież. A teraz możesz mi powiedzieć, jaką masz prośbę!
Jisbaszi opuścił fajkę i usta otworzył ze zdumienia nad mem zachowaniem; naraz wybuchnął szybko:
— To, co ci przynoszę, to nie prośba, lecz rozkaz!
— Rozkaz? Mój synu, to bardzo korzystne mówić powoli, bowiem tylko w ten sposób unika się powiedzenia rzeczy bez zastanowienia! Nie znam w Stambule człowieka, któryby mi mógł rozkazywać. Otrzymawszy sam rozkaz przyjścia do mnie, sądzisz zapewne, że mnie go też masz powiedzieć, ale ty jesteś podwładnym, a ja człowiek wolny. Kto cię do mnie przysyła?
— Człowiek, który wczoraj nami dowodził.
— Masz na myśli miralaja?
Dodałem nazwisko, o którem dowiedziałem się wczoraj od żołnierza. Jisbaszi zrobił minę zakłopotaną i zawołał:
— Ty znasz jego imię?...
— Jak słyszysz! Czy masz jakie życzenie?
— Mam ci nakazać, żebyś nie śledził za nim i do nikogo nie mówił o wczorajszem zdarzeniu.
— Powiedziałem ci już, że nikt nie ma prawa mi nakazywać czegokolwiek. Powiedz miralajowi, że opis wypadku pojawi się w najbliższym numerze „Bassiret“. Ponieważ nie przyjmuję żadnych rozkazów, rozmowa nasza skończona.
Wstałem i wyszedłem do pokoju bocznego. Natomiast jisbaszi zapomniał wskutek zdziwienia języka w gębie i o tem, że ma wstać; dopiero po długim czasie przyszedł mi Halef donieść, że gość wyszedł wśród dosadnych przekleństw.
Należało przypuszczać na pewno, że miralaj znów kogoś przyśle, ale nie poczuwałem się do obowiązku czekania na jego posłańca i sposobiłem się do wyjścia. Zmierzałem do klasztoru derwiszów, aby pomówić z Ali Manachem. Zastałem go tak, jak wczoraj, w celi, gdzie modlił się siedząc. Usłyszawszy me pozdrowienie, podniósł wzrok; z jego miny wywnioskowałem, że wizyta moja nie była mu nieprzyjemną.
— Sallam! — podziękował. — Czy przynosisz mi znów jaki datek?
— Nie wiem jeszcze. Jak cię mam nazywać, czy Ali Manach Ben Barud el Amazat, czy en Nassr.
Jednym skokiem zerwał się z dywanu i stanął tuż przedemną.
— Pst! Zamilknij tutaj! — szepnął mi trwożliwie. — Wyjdź na cmentarz; ja tam wkrótce nadejdę!
Czułem, że wygrałem sprawę, lecz musiałem się przygotować na kilka zwrotów dyplomatycznych, jeśli nie miałem się zdradzić. Opuściłem klasztorny budynek, przeszedłem przez dziedziniec i dostałem się przez furtę w sztachetach na cmentarz.
Leżały tu setki derwiszów. Odtańczyli swoje, a teraz leżeli głowami na płytach kamiennych z turbanami nad nimi. Komedya była odegrana.
Nie zapuściłem się jeszcze daleko pomiędzy groby, kiedy ujrzałem nadchodzącego derwisza. Kroczył zatopiony pozornie w pobożnych rozmyślaniach ku oddalonemu kątowi, a ja za nim.
— Co mi masz powiedzieć? — zapytał.
Musiałem być nadzwyczajnie ostrożny, więc odrzekłem:
— Muszę cię najpierw poznać; czy można tobie zaufać?
— Zapytaj ustę[138], on mnie zna dobrze.
— Gdzie go szukać?
— W Saint Dimitri u Ruma[139] Kolettisa. Aż do wczoraj byliśmy w Baharive Keui, ale odkryto nas i wygnano. Usta omal nie został zastrzelony. Wyratował się tylko pływaniem.
Słowa te dowodziły, że Abrahim Mamur był istotnie dowódcą bandytów. Nie okłamał mnie zatem w Baalbeku. Ale derwisz wymienił imię, które przypomniało mi dawniejsze zdarzenie. Czy Grek, który podczas walki w Dolinie Stopni wpadł w moje ręce, nie nazywał się Aleksander Kolettis? Pytałem dalej:
— Czy będziemy pewni u Kolettisa?
— Zupełnie. Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Nie. Jestem od niedawna w Stambule.
— Skąd przybywasz?
— Z Damaszku, gdzie spotkałem się z ustą.
— Tak, był tam, ale dzieło mu się nie udało. Poznał go frankoński hekim i usta musiał umykać.
— Wiem o tem. Zdołał bogatemu szafajowi, Ibn Jakób Afarah, zabrać tylko część kosztowności. Czy to już sprzedane?
— Nie.
— Czy wiesz to pewnie?
— Całkiem pewnie, ponieważ ja i mój ojciec jesteśmy jego powiernikami.
— Przybywam, aby pomówić z nim o tych rzeczach. Znam pewnego człowieka, który wszystko zakupi. Czy ma te rzeczy pod ręką?
— Schowane są w wieży na Galacie w bezpiecznem miejscu. Może być, że przychodzisz już za późno, bo brat Kolletisa znalazł także człowieka, który chce dziś w tej sprawie pertraktować.
To mnie zaniepokoiło, ale nie dałem nic poznać po sobie.
— A gdzie twój ojciec, Barud el Amazat? Mam dla niego ważną wiadomość.
— Czy jesteś wierny? — spytał, zamyślając się.
— Spróbuj!
— Jest w Edreneh[140] u kupca Hulama.
Przeraziłem się niemal, gdyż widocznie był tu znowu w przygotowaniu jakiś zamiar podstępny.
— To wiem — rzekłem pewny siebie. — Ten Hulam, to krewny Jakóba Afaraha z Damaszku, a zarazem handlarza Mafleja tu w Stambule.
— Widzę, że wiesz wszystko. Mogę ci więc zaufać.
— Powiedz mi jeszcze, gdzie znajduje się twój wuj, Hamd el Amazat?
— Znasz jego także? — spytał zdziwiony.
— Bardzo dobrze. Był na Saharze i w Egipcie.
Zdumienie jego rosło z każdą chwilą. Uważał mnie widocznie za znacznego członka swego pięknego stowarzyszenia, gdyż zapytał:
— Więc jesteś może nawet ustą Damaszku?
— Nie pytaj teraz, lecz odpowiadaj!
— Hamd el Amazat przebywa teraz w Skutari. Mieszka u frankońskiego kupca, który nazywa się Galino, czy Galineh.
— Chciałeś powiedzieć Galingré.
— Panie, ty naprawdę wiesz wszystko!
— Tak, ale nie wiem jeszcze jednej rzeczy; jakie nazwisko przybrał sobie teraz usta?
— Pochodzi z Konieh i nazywa się Abd el Myrrhatta!
— Dziękuję ci. Wkrótce więcej o mnie usłyszysz!
Odpowiedział na moje pożegnanie z uniżeniem, które świadczyło o tem, że udało mi się zupełnie wywieść go w pole. Ale teraz należało nie tracić ani chwili, bo cała moja zdobycz mogła pójść na marne. Nie udając się wpierw do domu Mafleja, pojechałem na Saint Dimitri, ażeby w winiarni dowiedzieć się o Kolletisa. Gospodarza nie zastałem, była tylko jego żona. Pierwsze moje pytanie dotyczyło golarza; dowiedziałem się, że był lekarz, który go inaczej opatrzył. Później, niedawno temu zabrano go stąd. Zapytałem o Kolletisa. Kobieta spojrzała na mnie ze zdumieniem i rzekła:
— Kolletis, to mój mąż!
— Ach! Nie wiedziałem o tem. Czy niema tu człowieka z Konieh, imieniem Abd el Myrrhatta?
— On mieszka u nas.
— Gdzie on teraz?
— Poszedł się przejść do wieży na Galacie.
— Sam?
— Z bratem mojego męża.
To składało się wprost nadzwyczajnie! Czyżby chcieli zabrać klejnoty? Musiałem śpieszyć za nimi. Dowiedziałem się jeszcze, że dopiero niedawno wyszli, że Omar był tu jeszcze, kiedy opuszczali mieszkanie, że podążył gdzieś zaraz po nich. A zatem mściciel był tuż za zbrodniarzem. Dosiadłem konia i pojechałem kłusem na Galatę. W ciemnych ulicach tej części miasta roi się od majtków, żołnierzy okrętowych, umorusanych garncarzy, hammalików, natrętnych marynarzy, Żydów hiszpańskich i innych kręcących się tam i sam osobistości, tak, że przez natłok nie łatwo się przecisnąć.
Ale ścisk wzmógł się najbardziej, gdy dotarłem do wieży galackiej. Niewątpliwie zaszło coś nadzwyczajnego, gdyż popychano się i potrącano tak, że się to stawało niemal niebezpiecznem dla życia. Zapłaciłem właścicielowi najętego konia i przystąpiłem, aby zasięgnąć jakich wiadomości. Jakiś kaikczi, który właśnie wydobywał się z zamętu, objaśnił mi:
— Dwu ludzi wyszło na galeryę wieży i runęło przez poręcz; leżą całkiem roztrzaskani na ziemi.
Zdjął mnie przestrach. Omar udał się za obydwoma; czyżby mu się przytrafiło nieszczęście?
Przebiłem się z całą siłą i bezwzględnością przez tłum, narażając się nawzajem na niejednego szturchańca, uderzenie lub kopnięcie, ale wreszcie przeszedłem i ujrzałem w pośrodku wązkiego, utworzonego przez ludzi koła, na ziemi dwa ludzkie ciała. Widok ich był okropny. Galerya wieży genueńskiej w Galacie wznosiła się na wysokości około 140 stóp; można więc sobie wyobrazić, jak wyglądały te zwłoki. Omara tam nie było, co poznałem po ubraniach. Jedna ofiara nieszczęśliwego wypadku miała twarz nienaruszoną, poznałem w niej natychmiast owego Aleksandra Kolletisa, który umknął Haddedihnom. Ale kto był ten drugi? Wprost niemożliwem było go poznać. Śmierć miał okropną, jak mi powiedział jeden z sąsiadów, który to widział. Udało mu się mianowicie już podczas spadania uchwycić jedną ręką za dolną część poręczy, ale trzymał się jej zaledwie minutę, a potem runął.
Mimowolnie rzuciłem okiem na jego ręce. Ach! na poprzek ręki cięcie; była to pewnie ta, którą się chwycił poręczy. Potem nie spadł, lecz go strącono. Gdzie był Omar?
Przecisnąłem się przez tłum i wszedłem do wieży. Bakszysz ułatwił mi wyjście na nią. Przebiegłem po kamiennych schodach pięć najniższych pięter, potem trzy piętra schodów drewnianych aż do znajdującej się tam kawiarni. Był tylko sam kawedżi bez gości. Aż dotąd prowadziło 144 stopni. Przeszedłem jeszcze czterdzieści pięć aż do dzwonnicy, krytej na dole blachą i bardzo spadzistej. Stąd wydostałem się na galeryę. Przeszukałem ją dokoła i znalazłem na tej stronie, po której na dole leżeli zabici, kilka kropli krwi. Widocznie, zanim spadli, odbyła się walka. Walka na tej wysokości, na gładkim, spadzistym gruncie, i to jednego przeciwko dwom, jak przypuszczałem. To było straszne!
Zszedłem, nie zatrzymując się w kawiarni, na dół i pobiegłem do domu. Pierwszym, który spotkał mnie w selamliku był Jakób Afarah. Twarz jego jaśniała radością; uścisnął mnie i zawołał:
— Emirze, ciesz się wraz ze mną; odzyskałem moje klejnoty!
— Niepodobna! — odparłem.
— A jednak prawda!
— Jak je dostałeś?
— Przyniósł je twój przyjaciel Omar.
— Skąd je wziął?
— Nie wiem. Dał mi paczkę i poszedł zaraz do domu w ogrodzie, gdzie zamknął się w swojej izbie. Nie chce otworzyć nikomu.
— Zobaczymy, czy nie zrobi dla mnie wyjątku.
We drzwiach domu ogrodowego stał Halef. Zbliżył się do mnie i powiedział półgłosem.
— Zihdi, co się stało? Omar Ben Sadek przyszedł do domu pokrwawiony. Teraz ranę sobie obmywa.
— Spotkał Abrahima Mamura i strącił go z wieży.
— Maszallah! Czy to prawda?
— Tak przypuszczam, ale zdaje mi się, że nie mijam się z prawdą. Oczywiście tylko nam wolno wiedzieć o tem. Milcz więc!
Podszedłem ku drzwiom Omara, zapukałem i powiedziałem, kto jestem. Otworzył zaraz i wpuścił także Halefa. Bez żadnego dopytywania się z naszej strony opowiedział sam wypadki, które dopiero co zaszły.
Przyszedł z lekarzem, którego odprowadził, a następnie z posługaczami, którzy mieli zabrać golarza, do domu Kolettisa i zastał tam Abrahima Mamura i Aleksandra Kolettisa pogrążonych w przyciszonej rozmowie. Nie znał żadnego z nich, ale kilka luźnych słów ich rozmowy zwróciło jego uwagę. Wstał i wyszedł z tego pokoju, wrócił jednak przez sień do pustej izby przyległej, skąd słyszał całą rozmowę, ponieważ rozmawiającym wydawało się, że nikt na nich nie zważa i mówili głośniej. Mówili o klejnotach z Damaszku, które mieli zabrać z wieży, gdzie jeden ze strażników należał do ludzi Abrahima. Omar znał sprawę kradzieży w Damaszku, bo opowiadał mu o niej Halef i sądził, że znalazł Abrahima Mamura. Dalszy ciąg ich rozmowy przekonał go, że to przypuszczenie było słuszne, gdyż Abrahim wspomniał także o swej wczorajszej ucieczce przez Złoty Róg.
Sadek wrócił teraz do izby i postanowił pójść za nimi do wieży. Udało mu się dlatego tak niepostrzeżenie ich podsłuchać, że gospodyni zajęta była na podwórzu. Skoro tylko wyszli, pośpieszył za nimi. Długi czas bawili z dozorcą w suterenach wieży, używanych jako kurnik, i wyszli potem na schody. Poszedł i on dalej za nimi. W kawiarni wypili po filiżance kawy, poczem udali się jeszcze wyżej, natomiast strażnik wrócił. I tu poszedł Omar za nimi. Wszedłszy do dzwonnicy, zastał ich na galeryi plecyma zwróconych do niego, a w dzwonnicy leżała paczka. Zbliżył się do nich i wyszedł na galeryę, gdzie go już musieli zobaczyć.
— Czego chcesz? — spytał Abrahim. — Czy to ty byłeś teraz u Kolettisa?
— Co ciebie to obchodzi? — odparł Omar.
— Czy chcesz nas może podsłuchać, psie?
Na te słowa przypomniał sobie Omar, że jest synem wolnego i walecznego Uelada Meraziga i wstąpiła weń duma i odwaga lwa.
— Tak, podsłuchałem was — przyznał się śmiało. — Ty jesteś Abrahim Mamur, porywca dziewcząt i złodziej klejnotów, którego jaskinię wykurzyliśmy wczoraj. Zemsta już dosięga ciebie. Pozdrawiam cię od emira z Frankistanu, który ci odebrał Gizelę i napędził cię z Damaszku. Godzina twoja nadeszła!
Abrahim stanął jak wryty, a Omar skorzystał z tego, porwał go błyskawicznie i wyrzucił poza balustradę. Kolettis wydał okrzyk i dobył sztyletu. Mocowali się tylko przez chwilę. Omar otrzymał lekkie draśnięcie w kark, ale to dodało mu nowych sił; drugi przeciwnik wyleciał także za balustradę. Wtem dostrzegł Omar, że Abrahim trzymał się jedną ręką, zadał więc przerażonemu cięcie nożem w rękę tak, że puścił poręcz i zleciał na bruk.
Działo się to szybciej, niż to można opowiedzieć. Omar wlazł z powrotem do dzwonnicy, zabrał paczkę i oddalił się. Na dole zdołał prześliznąć się niepostrzeżenie, pomimo że dokoła zwłok zgromadziło się już sporo ludzi.
Przedstawił to zdarzenie tak spokojnie, jak gdyby uczynił coś zwyczajnego. Ja także nie dużo mówiłem i opatrzyłem mu dość łagodną ranę na karku. Następnie musiał się z nami udać do przedniego budynku, gdzie sprawozdanie jego wywarło skutek odmienny. Wydawszy tylko kilka głośnych okrzyków, zerwali się Maflej i Isla i zapominając o muzułmańskiej powadze, popędzili, aby trupy zobaczyć. Wrócili dopiero po dłuższym czasie i donieśli nam, że zwłoki umieszczono na razie w suterenach wieży. Nikt tam ich nie zna, a oni nie zdradzili się także z tem, że mogliby dać wyjaśnienia.
Spytałem Halefa, czy nie chciałby popatrzeć na swego starego znajomego, tłómacza Aleksandra Kolettisa, on zaś odpowiedział mi z pogardliwem wzruszeniem ramion:
— Gdyby to był jaki Kara Ben Nemzi albo hadżi Halef Omar, tobym poszedł, ale ten Grek to płaz, którego wcale nie pożądam oglądać.
Trwało to dłuższy czas, zanim Maflej i jego rodzina oswoili się z faktami i mogli o tem mówić spokojnie.
— To niedostateczna kara dla niego — rzekł Isla. — Krótka chwila trwogi śmiertelnej, to nie dość za to wszystko, co on uczynił!
— Pozostają jeszcze obaj Amazatowie — dodał ojciec. — Czy też spotkamy kiedy, którego z nich obydwu?
— Wystarczy nam jeden Barud ei Amazat; drugi nic wam nie winien. Jeżeli mi przyrzekniecie, że nie postąpicie z nim brutalnie, lecz oddacie go sędziemu, to dostaniecie go w swe ręce.
Słowa te wywołały nowe poruszenie. Zasypano mnie pytaniami, ja jednak pozostałem niewzruszony i nie wyjawiłem nic, dopóki nie otrzymałem żądanego przyrzeczenia. Następnie powtórzyłem im moją dzisiejszą rozmowę z derwiszem.
Zaledwie skończyłem, zerwał się Jakób Afarah z miejsca i zawołał:
— Allah kerim! Zgaduję, czego chcą ci ludzie. Zagięli parol na całą naszą rodzinę, ponieważ Isla odebrał temu Abrahimowi Mamurowi Senicę. Najpierw ja miałem zubożeć, ale to się nie udało. Teraz idą do Adryanopola, a potem przyjdzie kolej na Mafleja; zaczynają już od jego dostawcy. Musimy zaraz napisać, aby Hulam i Galingre mieli się na baczności.
— Pisać? — rzekł Isla. — to na nic! Musimy się sami udać do Adryanopola, aby schwytać tego Baruda el Amazat. Effendi, czy pójdziesz z nami?
— Tak — odpowiedziałem. — To najlepsze, co możemy uczynić, a ja będę wam towarzyszył, bo Adryanopol leży na drodze do mej ojczyzny.
— Chcesz wracać do domu, effendi?
— Tak. Byłem na obczyźnie o wiele dłużej, niż zamierzałem właściwie.
Stwierdzić należy, że to postanowienie spotkało się tylko z przeciwnikami. Dopiero, kiedy bliżej określiłem im moje powody, przyznali mi słuszność. Podczas tego sporu między przyjaciółmi jeden tylko nie wyrzekł ani słowa. Był to Halef, ale po drgającem jego obliczu poznać było, że ma właściwie ze wszystkich najwięcej do powiedzenia.
— A kiedy wyruszymy? — spytał Isla, któremu było bardzo śpieszno.
— Zaraz! — odpowiedział Osko. — Nie spocznę ani chwili, dopóki tego przyjaciela Baruda el Amazat nie dostanę w swe ręce.
— Sądzę — zauważyłem — że potrzeba pewnych przygotowań. Jeśli wyruszymy jutro rano, to nie będzie zapóźno i mamy cały dzień przed sobą. Pojedziemy kołowo, czy konno?
— Konno! — rozstrzygnął Maflej.
— A kto pojedzie?
— Ja, ja, ja, ja! — zawołano dokoła.
Pokazało się, że wszyscy chcieli jechać. Po dłuższej dyskusyi postanowiono, że mają wziąć udział w wyprawie: Szafej Ibn Jakób Afarah, który właściwie z Barudem nic nie miał wspólnego, ale chciał skorzystać z tej rzadkiej sposobności odwiedzenia krewnego; Isla, który nie mógł się wyrzec przyjemności schwytania zdrajcy swej żony; Osko dlatego, że pragnął zemścić się za córkę; Omar z zamiarem udania się z Adryanopola do Skutari, aby tam załatwić swoje rachunki z Hamd el Amazatem i ja w powrocie do ojczyzny. Maflej tylko z trudem dał się nakłonić do pozostania, co ze względu na interesa było nieodzownie potrzebnem, ponieważ Isla jechał z nami.
Halef nie powiedział ani słowa, ale gdy go zapytałem, odrzekł:
— Czy sądzisz, że pozwolę ci jechać samemu? Allah nas razem złączył i zostanę przy tobie!
— Ale pamiętaj o Hanneh, kwiecie żon! Oddalasz się od niej coraz to bardziej.
— Cicho bądź! Wiesz, że czynię zawsze, co sobie raz postanowiłem. Jadę z tobą!
— Ależ kiedyś przecież musimy się rozstać!
— Panie, czas ten nadejdzie jeszcze dość wcześnie, a kto wie, czy się potem jeszcze kiedy w życiu zobaczymy. Teraz więc przynajmniej nie rozłączę się z tobą wcześniej, niż drudzy, i to, dopóki nie będę wiedział, że już kraj ten opuszczasz!
Wstał i wyszedł, ażeby mi odebrać możność dalszego oporu. Byłem zatem zmuszonym przyjąć jego towarzystwo.
Przygotowania do podróży nie sprawiły zbyt wiele trudu. Osiodławszy konie, byliśmy wraz z Halefem gotowi. Musiałem jednak przedtem dopełnić jeszcze jednej powinności, t. j. pójść do Lindsaya, aby mu opowiedzieć o tem, co się stało, i co zamierzamy uczynić. Kiedy przybyłem do niego, wrócił był właśnie z wycieczki do Bujukdere. Powitał mnie uradowany i nadąsany na poły, i powiedział:
— Welcome! Niedobra istoto! Wyprowadza się tam na Baharive Keui, nie zabierając mnie z sobą! Czego chcecie tu u mnie, he!
— Sir, przyjmijcie do wiadomości, że już nie mieszkam w Baharive Keui.
— Już nie? Ach! Pięknie! Sprowadzicie się wkrótce do mnie, master!
— Dziękuję! Jutro rano wyjeżdżam z Konstantynopola. Przyłączacie się, czy nie?
— Wyjeżdżać? Ach! Och! Lichy dowcip! Yes!
— To na seryo, zapewniam was!
— A więc rzeczywiście? Czemu tak prędko? Ledwie weszliście do tej dziury!
— Znam ją dostatecznie i chociaż ten odjazd następuje prędzej, niż myślałem, to nie dbam o to.
Opowiedziałem mu szczegółowo ostatnie zdarzenia, a kiedy skończyłem, skinął Lindsay głową z zadowoleniem i rzekł:
— Pięknie! Przepysznie, że ten drab otrzymał swoją nagrodę! Dostaniecie jeszcze tamtych dwu. Well! Byłbym chętnie przy tem, ale nie mogę; jestem zaangażowany.
— Przez co?
— Byłem w konsulacie i spotkałem brata stryjecznego, także Lindsaya, ale nie Dawida. Udaje się do Jerozolimy, ale nie umie podróżować i prosił mnie, żebym z nim jechał. Szkoda, że nie możecie nam towarzyszyć! Yes! Odwiedzę dziś wieczorem Mafleja, by się ze wszystkimi pożegnać.
Oto właśnie chciałem was prosić, sir. Przeżyliśmy w ciągu kilku miesięcy rzeczy, jakich drudzy nie przeżywają przez całe życie, a to wiąże ludzi do siebie. Polubiłem was bardzo i boli mię nasze rozstanie, ale należy się poddać nieuniknionej konieczności; pozostaje nadzieja zobaczenia się jeszcze.
— Yes! Och! Ach! Well! Zobaczenie! Nędzne rozstawanie się! Nie podoba mi się nic a nic! — mówił głosem niepewnym, uspakajając jedną ręką nos, a drugą sięgając do oka. — Ale właśnie przychodzi mi na myśl: co będzie z waszym koniem?
— Z którym?
— No z waszym... — Rihem!
— Cóż ma być? Jeżdżę na nim.
— Hm! Ciągle? Czy weźmiecie go do Niemiec?
— Nie wiem jeszcze.
— Sprzedajcie go, sir! To przyniesie wam ładną kwotę. Rozważcie! Jeżeli go wam teraz jeszcze potrzeba to sprowadźcie go przynajmniej później do Old England. Nie targują się, lecz płacę, ile żądacie. Well!
Ten temat nie był dla mnie zbyt przyjemny. Co miałem robić z takim koniem, jako ubogi literat? W ojczyźnie wchodziłem w warunki, które nie pozwalają na trzymanie sobie wierzchowca. Ale sprzedać? Dar szejka Haddedihnów? I jakiego pana dostałby mój Rih! Nie; zatrzymać go nie mogłem, ale też na sprzedaż dać nie myślałem; wiedziałem, co z nim zrobić! Wobec wspaniałego zwierzęcia, które mię z tylu niebezpieczeństw wyrwało, miałem obowiązek wyszukania mu takiego pana, któryby umiał się z niem obchodzić. Nie powinno zmarnować się na Północy; musiało zobaczyć znowu błonia południowe, swój kraj rodzinny i obozowiska Haddedihnów.
Ponieważ mieliśmy się spotkać wieczorem, więc nie było potrzeby bawić u Lindsaya zbyt długo. Poszedłem jeszcze raz do ambasady, gdzie znów zastałem kanclerza. Powiedział mi, że troska o rzekomego balwierza z Juterbogku, zbyteczna, ponieważ umarł. Nie obeszli się z nim zbyt względnie; musiał się przyznać, kto był i czem był. Dowiedziano się więc, że pochodził z jednej z mniejszych stolic Turyngii, skąd zbiegł jako zbrodniarz. Żal mi było tego człowieka, któremu przy jego zdolnościach uśmiechały się całkiem inne widoki; tymczasem zmarł nędzną śmiercią w dalekiej krainie.
Kanclerz odprowadził mnie aż do drzwi; staliśmy jeszcze, zamieniając kilka słów towarzyskiej uprzejmości, kiedy przejechało obok nas dwóch jeźdźców. Nie zważałem na nich, ale jeden z nich zatrzymał konia, przez co i drugi musiał zrobić to samo. Pożegnawszy mnie, cofnął się kanclerz do domu, ja zaś zamierzałem już oddalić się z tego miejsca, kiedy usłyszałem wołanie jednego z jeźdźców:
— Maszallah, czy to na prawdę? Emirze!
Czy to odnosiło się do m nie? Odwróciłem się. Byli to dwaj oficerowie: miralaj, którego posłańca przyjąłem dziś tak uprzejmie, a drugi w tej samej randze, ów adjutant, schwytany ongiś przezemnie u Dżezidów w kąpieli, który mi się później tak wdzięcznym okazał.
Przystąpiłem, ucieszony serdecznie jego widokiem i podałem mu rękę, którą on przyjacielsko uścisnął.
— Sallam, effendi! — pozdrowiłem. — Czy przypominasz sobie może słowa w czasie naszego rozstania?
— Nie pomnę.
— Powiedziałem wtedy: Obym cię ujrzał miralajem! I Allah spełnił me życzenie. Z Nazir agassiego zrobił się komendant pułku.
— Wiesz, komu to zawdzięczam?
— Nie.
— Tobie, emirze. Dżezidzi wnieśli skargę do wielkorządcy, poczem ukarano gubernatora z Mossul i wielu innych. Przybył Anadoli Kazi Askeri i zbadał sprawę. Wyrok jego był sprawiedliwy, a że ja ze względu na ciebie stanąłem po stronie Dżezidów, posunięto mnie naprzód w awansie. Czy mogę cię odwiedzić?
— Będzie mi bardzo miło, ale niestety, to już ostatni dzień mego pobytu w Stambule. Jutro rano wyjeżdżam.
— Dokąd?
— Na Zachód. Zwiedziłem Wschód, aby poznać jego zwyczaje i obyczaje i mam do opowiedzenia ludziom Zachodu wiele rzeczy, których nie uważaliby za możliwe.
Słowa te zwrócone były z pewnym przekąsem do jego towarzysza. Musiał odczuć ukłucie, bo odpowiedział:
— Posyłałem dzisiaj do ciebie powtórnie, ale wyszedłeś. Pozwól, że przyjdę jeszcze dziś do ciebie!
Ach, widocznie poskutkowało to, że ten drugi mówił ze mną tak przyjacielsko i z uszanowaniem. Odrzekłem chłodno:
— Przyjmę cię, chociaż mój czas jest bardzo skąpo obliczony.
— Kiedy?
— Za godzinę; nie później.
— Allah akbar, to i wy się znacie? — zdziwił się Nazir. — Dobrze, przyjdziemy razem.
Rozstaliśmy się, podawszy sobie ręce na pożegnanie. Najmniej chyba spodziewałem się z nim tu spotkać. Wyglądało to istotnie tak, jak gdyby mi przeznaczonem było zrekapitulować w Konstantynopolu to, co przeżyłem.
Po drodze do domu miałem jeszcze sposobność kupić sobie jeszcze to i owo na drogę. Byłem wprawdzie przekonany, że mój gospodarz poniesie wszelkie koszta podróży, nie chciałem jednak robić się już całkiem zawisłym od jego wdzięczności.
Halef ucieszył się ogromnie, dowiedziawszy się, że spotkałem Nazir agassiego i że mnie odwiedzi. Zaczął natychmiast czyścić fajki i przygotowywać inne rzeczy, nawet niepotrzebne, przyczem dał mi poważnie do zrozumienia, że miralaja, którego jisbasziemu kazaliśmy dziś siedzieć pod drzwiami, należy teraz przyjąć uprzejmie, ponieważ przebywa z przyjacielem i znajomym.
Nie upłynęła jeszcze godzina, kiedy weszli obaj oficerowie. Przywitaliśmy ich serdecznie i ugościli, czem było. Zauważyłem, że niewątpliwie mówili o mnie, gdyż zachowanie się starszego było teraz bardzo uprzejme. Rozmowa toczyła się około tego, co przeżyliśmy u czcicieli dyabła. Opowiedziałem mu także o mojem zetknięciu się z makredżem z Mossul i dowiedziałem się, że żołnierze przywieźli go tam w całości, poczem gdzieś zniknął. Ale Anadoli Kazi Askeri wiedział pewnie, w którem więzieniu znajdował się złożony z urzędu sędzia.
Gdyśmy się już mieli rozstawać, przypomniał sobie stambulski miralaj, że czas załatwić jakoś swoją sprawę.
— Emirze — spytał — słyszałem, że jutro będzie w „Bassiret“ coś do czytania. Czy nie możnaby tego cofnąć?
Wzruszyłem ramionami i odrzekłem powoli, ale dobitnie:
— Jesteś moim gościem, effendi; przywykłem zaś wszystkim, a zatem i moim gościom, oddawać taką cześć, jaka im się należy, ale pozwól, że będę z tobą otwartym! Gdyby nie ja, nie żyłbyś już dzisiaj. Co uczyniłem, to czyniłem jako człowiek i chrześcijanin, nie żądam też za to żadnego wynagrodzenia. Ale twoim obowiązkiem było uwzględnić moje postępowanie. Ty natomiast obszedłeś się ze mną wczoraj, jak z którymkolwiek ze swych żołnierzy, a dziś przysłałeś mi nawet tego jisbasziego, który się odważył mnie rozkazywać. Nie gniewaj się na mnie, że go za to zganiłem. Nie nawykłem do tego, żeby mię lekceważono, jak człowieka, uczęszczającego dla przyjemności do greckich winiarni. Sądzę, że zrobiłem wczoraj więcej, niż to, czego można było odemnie wymagać, a jeżeli gotów jesteś spełnić mi jedno życzenie, to niechaj cała sprawa pójdzie w niepamięć!
— Powiedz, jakie masz życzenie!
— Ocalenie zawdzięczasz właściwie pewnemu zacnemu Żydowi. Mieszkał obok mnie i wskazał mi otwór, przez który cię uprowadziłem. Kazałeś tę spelunkę podpalić, a ogień pochłonął całe jego mienie. Gdybyś temu ubogiemu człowiekowi dał jakie odszkodowanie, uczyniłbyś go szczęśliwym, ja zaś uważałbym cię za człowieka, któremu można poświęcić przyjazne wspomnienie.
— To Żyd? Czy wiesz, effendi, że muzułmanin gardzi Żydem, który jest innego wyznania? Ja....
— Effendi! — przerwałem mu głosem silniejszym i bardzo poważnym — weź to na uwagę, że i ja nie jestem muzułmaninem. Ty sam jesteś greckim wyspiarzem, który niedawno dopiero przyjął naukę Mahometa. Jeśli gardzisz chrześcijaninem, to jesteś dlań godnym pożałowania, a co do mnie, to nie pogardzałbym tym, ani nie zapierałbym się tego, czem sam tyle lat byłem!
— Emirze, ja nie miałem ciebie na myśli! Gdzie jest ten Żyd?
— Biedak korzysta z gościnności tego domu.
— Każ go zawołać!
— Zaraz!
Posłałem Halefa, a wkrótce potem wszedł Baruch. Miralaj zmierzył go zimnem spojrzeniem i na pół odwrócony zapytał:
— Czy spaliły ci się wczoraj rzeczy?
— Tak, panie — odrzekł Baruch pokornie.
— Masz tu za to; kup sobie inne!
Sięgnął do sakiewki i wydobył coś, czego nie mogłem rozpoznać, ale po położeniu palców zauważyłem, że nie było tego wiele. Żyd podziękował i chciał się już oddalić, ale go zatrzymałem:
— Stój, Baruchu Szebet Ben Baruch Chereb! Pokaż, ile dostałeś! Ten effendi wybaczy mej ciekawości, gdyż chcę się tylko przekonać po to, aby mu podziękować razem z tobą.
Były to dwie złotówki, jedna na pięćdziesiąt piastrów, druga na dwadzieścia pięć, razem więc siedmdziesiąt pięć piastrów, czyli około ośmnastu koron. To było gorzej, niż skąpo, to było brudne. Trzeba sobie wyobrazić, że ten miralaj, zanim wczoraj pozwolił żołnierzom na plądrowanie, zabrał dla siebie wszelkie pieniądze, jakie tylko znalazł w tym domu i przeszukał kieszenie zabitych. Nie zauważyłem tego wprawdzie, ale znałem dostatecznie sposób postępowania tych panów w takich wypadkach.
Dlatego zapytałem go teraz:
— Czy odzyskałeś swoje trzy tysiące piastrów, effendi?
— Tak.
— A temu człowiekowi, któremu je wraz z życiem zawdzięczasz, dajesz siedmdziesiąt pięć piastrów za jego spalone mienie? Daruj mu tysiąc, to rozejdziemy się jako dobrzy przyjaciele, a w „Bassiret“ nie będzie twego imienia!
— Tysiąc, emirze? Co tobie? To Żyd?
— Jak chcesz! Baruchu, oddaj mu tych siedmdziesiąt pięć piastrów! Pójdziemy potem do kadiego, ty jako oskarżyciel, a ja jako świadek. Kto spalił twoje mienie, ten musi ci za nie zapłacić, choćby nawet dowodził pułkiem i był moim gościem. Postaram się, by poseł mojego władcy zapytał Portę, czy sułtan pozwala swym oficerom palić ulice Stambułu!
Podniosłem się i dałem znak do rozstania. Równocześnie powstali i obadwaj goście, a Żyd zbliżył się do miralaja, aby mu oddać jego pieniądze, ten jednak oddalił go od siebie skinieniem i rzekł z tłumioną złością:
— Zatrzymaj to, a czego brakuje, to przyślę!
— Zrób to prędko, effendi! — rzekłem — gdyż za godzinę idziemy do sędziego!
Nie była to scena przyjemna, ale do dzisiaj nie robię sobie z tego powodu zarzutów, że wstąpiłem na drogę przymusu, aby ukarać oficera za jego arogancyę, a biednemu Żydowi dopomóc do uzyskania odszkodowania. Tysiąc piastrów, to wygląda istotnie na wielką sumę, a jednak to przedstawia wartość najwyżej dwustu czterdziestu koron. Dla zacnego Barucha była to w każdym razie jakaś pomoc, chociaż nie wystarczała na otwarcie handlu „klejnotami i starożytnościami“.
Miralaj opuścił pokój, skinąwszy dumnie głową, ale Nazir pożegnał się ze mną bardzo serdecznie.
— Emirze — powiedział — ja wiem, jaką przykrość sprawia ci taka ostra rozmowa z gościem, ale ja na twojem miejscu postąpiłbym, co najmniej tak samo. To ulubieniec Ferika baszy i nic więcej. Bądź zdrów i pamiętaj o mnie, jak ja o tobie!
Jeszcze przed upływem godziny przyniósł onbaszi[141] pieniądze dla Barucha. Żyd tańczył z radości, a jego żona nazwała mnie najlepszym z effendich na świecie i obiecała codziennie modlić się za mnie. Widok szczęścia tych ludzi uspokoił moje sumienie, naruszone złamaniem obowiązków gościnności.
Wieczorem zebraliśmy się wszyscy na pożegnalną ucztę, w której wzięła udział także Senica. Jako chrześcijance wolno jej było ukazać nam swe oblicze, chociaż Isla nie pozwalał jej chodzić bez zasłony po ulicy. Przeszła z nami jeszcze raz w opowiadaniu to, co przeżyła: smutek, który ją opanował w niewoli i szczęście, gdy ujrzała się wybawioną z mocy Abrahima Mamura.
Na końcu pożegnał się Lindsay. Pozbył on się już obrzęku na nosie do tego stopnia, że mógł się znowu pokazać w Londynie. Na odchodnem odprowadziłem go aż do domu. Tam odkorkował on jeszcze flaszką wina i zapewnił mię, że mnie kocha, jak brata.
— Jestem z was zupełnie zadowolony — powiedział. — Tylko jedno mnie złości.
— Cóż takiego?
— Pozwoliłem, żeście mnie za sobą wszędzie wlekli, i nie znalazłem przez to ani jednego fowling-bulla. Przykra historya! Yes!

— Sądzę, że znajdą się także w Anglii, których nie trzeba wykopywać. Biega tam pewnie dość Johnów Fowling-Bullów!
— To się ma do mnie odnosić?
— Wcale tak nie myślę, sir!
— Czy rozważyliście sobie rzecz z koniem?
— Tak, nie sprzedam go.
— To zatrzymajcie go sobie. Ale musicie przecież przyjechać kiedyś do Anglii. Za dwa miesiące będę w domu. A teraz jeszcze jedno! Byliście moim przewodnikiem, a nie zapłaciłem wam jeszcze należytości. Proszę zatem!
Podsunął mi mały portfel.
— Nie róbcie głupich żartów, sir! — rzekłem, odsuwając go. Jeździłem z wami jako przyjaciel i towarzysz, a nie jako wasz sługa, któremu chcecie płacić.
— Ależ, master, ja myślę, że....
— Myślcie, co chcecie, tylko nie o tem, że przyjmę od was pieniądze — przerwałem mu. — Bądźcie zdrowi!
— Czy weźmiecie zaraz ten portfel?
— Adieu, farewell, sir!
Uścisnąłem go prędko i pośpieszyłem ku drzwiom, nie zważając na rozlegające się za mną wołania.
Pożegnanie z Maflejem i Senicą, które odbyło się nazajutrz, mogą pominąć. W chwili, kiedy słońce wychylało się na wschodzie, dotarliśmy już prawie do Czatalsze, przez które, zarówno jak potem przez Indżigis i Wiza, prowadzi droga do Adryanopola.


ROZDZIAŁ VIII.
W Edreneh.

Adryanopol, zwany przez Turków Edreneh, jest po Konstantynopolu najznaczniejszem miastem państwa Otomańskiego. Tu rezydowali sułtanowie od Murada Pierwszego aż do Mohammeda Drugiego, który w roku 1453. zdobył Konstantynopol i tam przeniósł stolicę. I później był jeszcze Adryanopol ulubionem miejscem pobytu wielu sułtanów, z których szczególnie Mohammed Czwarty chętnie tutaj przebywał.
Z pomiędzy czterdziestu meczetów najsławniejszym jest „Selimje“, zbudowany przez Selima Drugiego. Rozmiarami przewyższa on jeszcze Aja Sofia w Konstantynopolu i zawdzięcza powstanie swoje sławnemu architekcie Sinanowi. Jak oaza w pustyni leży on w pośrodku mizernego nagromadzenia domów drewnianych, których pstro pomalowane ściany wynurzają się z ulicznego brudu i błota. Imponującą kopułę tego meczetu dźwiga ośm gigantycznych kolumn, a z zewnątrz zdobią ją cztery strzeliste minarety, z których każdy ma po trzy balkony dla muezzinów. Wewnątrz widać dwa szeregi galeryi, złożonych z najkosztowniejszych płyt marmurowych i oświetlonych 250 oknami. Podczas ramazanu pali się tutaj 12.000 świec.
Zbliżając się od Kirkilissar, widzieliśmy już zdaleka błyszczące minarety Selimje. Z oddalenia przedstawiał Adryanopol widok wspaniały, ale gdy wjechaliśmy w jego ulice, stało się to samo, co z innemi miastami Wschodu: tracą z blizka swą piękność, nie dotrzymując nigdy tego, co zapowiadają z daleka.
Hulam, któregośmy szukali, mieszkał w pobliżu Ucz Szerifeli, meczetu Murada Pierwszego. Przejechaliśmy obok jego, wspaniałym marmurem wykładanego, terasu. Jego dwadzieścia i cztery kopuł wspartych na siedmdziesięciu kolumnach zbudowano ze skarbca Johannitów, zrabowanego podczas zdobycia Smyrny. Zapuściliśmy się w bardzo ożywioną ulicę i zatrzymaliśmy się przed kilkopiętrowym murem, przez który prowadziła jedna, zamknięta teraz brama. Był to uliczny front domu, który nas miał przyjąć gościnnie.
Na wysokości głowy ludzkiej znajdował się w bramie okrągły otwór, przed którym na pukanie Isli, pojawiło się brodate oblicze.
— Czy poznajesz mnie jeszcze Malhemie? — za pytał młody Konstantynopolitańczyk. — Otwórzno!
Maszallah, Bóg działa cuda! — zabrzmiało ze środka. — Czy to ty, panie, naprawdę! Wejdź prędko!
Gdy otworzono bramę, wjechaliśmy przez rodzaj podjazdu na dość duży dziedziniec, otoczony dokoła wewnętrznemi galeryami. Wszystko świadczyło tu o niezwykłem bogactwie. Dowodem tego była także liczna służba, która nadbiegła.
— Gdzie pan? — spytał Isla jednego z nich, który go z szacunkiem powitał i był, jak się później dowiedziałem, dozorcą.
— W iszliku[142] nad książkami.
— Wprowadź tych ludzi do selamliku i postaraj się, żeby ich dobrze obsłużono. I konie należy dobrze umieścić!
Wziął Jakóba Afaraha za rękę i udał się do pracowni pana domu. Nas zaprowadzono do komnaty, wielkości małej sali. Przedni jej bok tworzyła wsparta na kolumnach weranda, a ściany reszty boków ozdobione były złotemi przysłowiami z Koranu na błękitnem tle.
Usiedliśmy mimo zaprószonych szat na dywanach z zielonego jedwabiu, a każdy z nas otrzymał fajkę wodną, kawę w filiżaneczkach, stojących nie na finganach, lecz na srebrnych trójnożkach. Wszystko to dowodziło poważnego przepychu, z którego znowu wnosić można było o bogactwie właściciela.

Między niebem a ziemią.

Zaledwie skosztowaliśmy kawy, zjawił się Jakób Afarah i Isla z panem domu. Była to postać bardzo czcigodna i imponująca, z brodą, podobną pod względem długości i bujności do brody Mohammed Emina. Wrażenie, jakie sprawiał, zmuszało niemal do powstania z miejsca, chociażby nawet zwyczaj nie nakazywał tego. Podnieśliśmy się.
— Sallam aaleikum! — przywitał nas, wznosząc ręce, jak do błogosławieństwa. — Bądźcie pozdrowieni w domu moim i uważajcie go za swój!
Przeszedł od jednego do drugiego, aby nam podać rękę, a następnie usiadł obok nas razem z obydwoma krewnymi. Im także podano fajki i kawę, poczem na dany znak służba się oddaliła. Teraz Isla nas przedstawił. Gospodarz przypatrywał mi się przez dłuższy czas, a następnie jeszcze raz ujął mnie za rękę i trzymał ją w swej przez kilka minut.
— Ty może nie wiesz jeszcze, że jesteś mi znany — powiedział. — Isla opowiadał mi dużo o tobie. On cię miłuje i dlatego posiadałeś też moje serce, chociaż nie widzieliśmy się jeszcze.
— Panie, słowa twoje sprawiają ulgę mej duszy — odrzekłem. — Nie znajdujemy się na pustyni, ani na pastwiskach beduińskiego plemienia i dlatego nie wszędzie można być pewnym, że się będzie mile widzianym.
— Tak. Piękny obyczaj ojców naszych zatraca się z roku na rok, znika z miast i cofa się na pustynię. Na pustyni rodzi się najczęściej potrzeba pomocy, lecz Allah każe w niej właśnie róść palmie braterskiej miłości. W wielkiem mieście czuje się człowiek bardziej opuszczonym, niż na Saharze, gdzie żaden dach nie zakrywa widoku niebios Allaha. Ty byłeś na Saharze, czy nie odczuwasz, że mówię prawdę?
— Allah jest wszędzie, gdzie człowiek nosi wiarę weń w sercu. On mieszka w miastach i patrzy na hammadę, on czuwa ponad wodami i szemrze w mrokach puszczy odwiecznej, on tworzy we wnętrzu ziemi i wysoko w powietrzu, on rządzi świetlnym robaczkiem i błyszczącemi słońcami, oko jego połyskuje w dnie radości i świeci w kropli, którą cierpienie sączy na policzek. Byłem w miastach, gdzie mieszkają miliony i na pustyni zdala od wszelkich mieszkań, ale nigdzie nie bałem się samotności, bo wiedziałem, że trzyma mnie ręka Boża.
— Effendi, jesteś chrześcijaninem, ale człowiekiem pobożnym. Jesteś godzien być muzułmaninem, dlatego czczę ciebie, jak gdyby nauka proroka była twą wiarą. Isla powiedział mi, że przybywacie, by mnie uchronić od wielkiej straty. Mów ty za nich!
— Czy nie objaśnił ci niczego bliżej?
— Nie, gdyż musiałem śpieszyć na powitanie was.
— Powiedz mi zatem, czy w domu twoim mieszka od pewnego czasu jak i obcy.
— Mieszka tu obcy, człowiek pobożny z Konieh, którego jednak niema dziś w Adryanopolu. Pojechał do Hadżi Bergas.
— Z Konieh, a jak się nazywa?
— Abd el Myrrhatta. Odwiedził grób sławnego świętego Myrrhaty, aby spełnić pewien ślub i dlatego nazywa siebie sługą Myrrhatty.
— Czemu on mieszka u ciebie?
— Sam zaprosiłem go, żeby u mnie zamieszkał. Chce on w Brussie założyć wielki bazar i porobi tu znaczne zakupy.
— Czy jest u ciebie jeszcze ktoś obcy?
— Nie.
— Kiedy wraca Abd el Myrrhatta?
— Dzisiaj wieczorem.
— To dziś o tym czasie będzie naszym więźniem!
— Allah kerim, jak to pojmujesz? Ten nabożny muzułmanin jest człowiekiem wedle upodobania Allaha. Dlaczego chcecie go pojmać?
— Bo to oszust i jeszcze coś gorszego. Zauważył, że jesteś pobożnym sługą Allaha i aby ci się spodobać, przywdział maskę pobożności. To nikt inny, tylko ten, który żonę Isli, Senicę, uprowadził z ojczyzny. Niechaj ci to Isla opowie.
Hulam się przestraszył, a Isla rozpoczął swe opowiadanie. Gdy skończył, stary handlarz jeszcze nie chciał wierzyć, że ma do czynienia ze zbrodniarzem. Nie mógł uwierzyć, że maskę można nosić tak zręcznie.
— Przypatrzcie mu się najpierw i pomówcie z nim — rzekł — a zobaczycie, że się mylicie!
— Nie potrzebujemy wcale z nim rozmawiać — wtrącił Osko; wystarczy nam go zobaczyć, gdyż ja, oraz Isla znamy go dobrze.
— Zbyteczna rzecz widzieć się z nim, czy też mówić — dodałem. — Jestem pewien, że to Barud el Amazat. Abd el Myrrhatta kazał się w Konstantynopolu nazywać Abrahimem Mamurem i przypuszczam, że Hamd el Amazat przybrał w Skutari to samo imię.
— Ależ mój gość może być prawdziwym Abd el Myrrhattą! — wtrącił Hulam.
— Zapewne, że to możliwe, ale nieprawdopodobne. Musimy zatem zaczekać do wieczora.
Nie było o czem więcej mówić, ani co czynić. Otrzymaliśmy patryarchalnym zwyczajem każdy jeden pokój i czyste ubranie. Włożyliśmy je na siebie po kąpieli. Potem zeszliśmy się na obiad, który odpowiadał zamożności tego domu. Z niecierpliwością czekaliśmy wieczora, skracając sobie czas rozmową i grą w szachy. Wychodzić nie należało, gdyż uważałem za bardzo prawdopodobne, że wyjazd do Hadżi Bergas był dla Baruda el Amazat tylko wymówką. Miał zapewne w mieście wspólników, u których obecność jego była bardziej potrzebna, niż w tej małej miejscowości, gdzie nie było czego szukać.
Wreszcie zaczęło się zmierzchać, odeszliśmy więc wszyscy, aby być razem, do pokoju, zajętego przez Islę. Hulam powiedział, że będzie w selamliku jadł wieczerzę ze swoim gościem. Postanowiliśmy więc, żeby go Isla i Osko zaskoczyli podczas jedzenia, zaś my trzej pozostali, mieliśmy uważać, żeby nie uciekł.
Upłynęły jeszcze ze dwie godziny, zanim doszedł nas z podwórza tętent konia, a w kwadrans potem zawiadomił nas służący, że pan zasiadł w selamliku z gościem do wieczerzy. Zeszliśmy na dół.
Brama była zamknięta, a odźwierny otrzymał rozkaz nie wypuszczać nikogo. Zbliżyliśmy się po cichu do selamliku, oświetlonego teraz jasno jedną lampą i usadowiliśmy się za kolumnami. Mogliśmy teraz słyszeć każde słowo, wyrzeczone przez spożywających wieczerzę. Hulam, który teraz bardzo miał się na baczności, zauważył też nasze wejście i nadał rozmowie kierunek, dogodny dla naszych zamiarów. Sprowadził ją na Konstantynopol i zapytał przy tej sposobności:
— Czy bywałeś często w Stambule?
— Kilka razy — odrzekł zapytany.
— Znasz więc miasto cokolwiek?
— Tak.
— A czy znasz dzielnicę, zwaną Baharive Keui?
— Zdaje mi się, że o niej słyszałem. Czy nie leży powyżej Eyub, a po lewej stronie Złotego Bogu?
— Tak. Zdarzyło się tam świeżo coś bardzo osobliwego. Schwytano mianowicie całą bandę łotrów i morderców.
— Allah ’1 Allah! — zawołał przerażony gość Hulania. — Jak to się stało?
— Ci ludzie zajmowali dom, do którego wpuszczano tylko tych, którzy wymówili słowo: „En Nassr“ i....
— Czy to możliwe? — przerwał gość.
W tonie, z jakim wyrzucone zostały te trzy słowa, nie brzmiała przedmiotowa odraza obojętnego słuchacza, lecz podmiotowy przestrach uczestnika. Byłem już przekonany, że to ten, którego szukamy; także siedzący koło mnie Osko szepnął, choć zbytecznie:
— To on. Widzę dobrze jego twarz.
— Ale słowo to podsłuchano — ciągnął dalej Hulam — i wtargnięto z jego pomocą do domu.
Opowiedział mu całe zdarzenie, a gość słuchał opowiadania z nadzwyczaj nem napięciem. Po skończeniu zapytał drżącym głosem:
— Czy ustę zastrzelono naprawdę?
— Usta? Kto to jest? Kogo tak zowią? Wszak nie wymówiłem wcale tego słowa!
— Mam na myśli dowódcę, którego nazwałeś Abrahimem Mamurem.
Tem słowem „usta“ zdradził się. Hulam wiedział także, o co chodzi. Nie dał jednak tego poznać po sobie, lecz odpowiedział spokojnie.
— Nie, nie zginął; udał tylko, że go kula dosięgła. Ale nazajutrz spotkała go zasłużona nagroda. Strącono go z galeryi wieży w Galacie.
— Doprawdy? To straszne! I tam zginął?
— Tak, i Grek imieniem Kolettis, którego także strącono.
— Kolettis? Ia waih! Kto ich strącił?
— Pewien Arab z Tunisu, z okolicy Szott el Dżerid, który poprzysiągł był krwawą zemstę niejakiemu Hamd el Amazatowi. Ten Amazat zabił pewnego francuskiego kupca w Blidah, potem pozbawił życia jego bratanka, a wkońcu zabił także ojca tego Araba na szocie. Syn szuka teraz mordercy.
— Allah kerim! Jacyż to na świecie źli ludzie! Ale to pochodzi stąd, że nikt już nie wierzy nauce proroka. Czy ten Arab znajdzie tego Hamd el Amazata?
— Jest już na jego tropie. Ten zbrodniarz ma brata, który nazywa się Barud el Amazat i jest takim samym łotrem. Porwał on córkę przyjaciela i sprzedał ją jako niewolnicę. Wydarto ją następnie nabywcy, który był właśnie owym Abrahimem Mamurem; Isla zaś, mój krewny, pojął ją za żonę. Wybrał on się teraz, aby wyszukać tego Baruda el Amazat i aby go ukarać.
Podczas tego trwożył się gość coraz to bardziej. Odechciało mu się jeść, a wzrok jego zawisł wśród wzrastającego rozdrażnienia na ustach opowiadającego.
— Czy go odnajdzie? — zapytał.
— Z pewnością! On nie jest sam. Jest z nim Osko, ojciec uprowadzonej, ów lekarz, który uwolnił Senicę, jego służący, wreszcie ów Arab, który strącił z wieży Abrahima Mamura.
— Mają już więc ślad jego?
— Znają już imię, które nosi obecnie.
— Rzeczywiście? Jakże ono brzmi?
— Abd el Myrrhatta. Usta kazał się także tak nazywać w Stambule.
— Toż to moje imię! — zawołał przerażony.
— Właśnie. Allah wie, jak wpadli na imię tak pobożnego człowieka! Niechaj ich za to spotka podwójna kara!
— Ale jak mogli się dowiedzieć o tem imieniu?
— Zaraz ci powiem. Barud el Amazat ma syna w klasztorze tańczących derwiszów na Perze. Do niego poszedł ów lekarz i udał, że jest także „En Nassr“. Młodzieniec dał się oszukać i wyjawił mu to imię, a zarazem to, że Hamd el Amazat znajduje się w Skutari u pewnego francuskiego kupca, nazwiskiem Galingré.
Teraz słuchacz już nie mógł wytrzymać. Powstał i usprawiedliwił się:
— Panie, to brzmi tak ohydnie, że jeść nie mogę. Jestem jazdą bardzo znużony. Pozwól, że odejdę na spoczynek!
Hulam podniósł się także i rzekł:
— Ja wierzę, że ci trudno jeść. Kto takie rzeczy słyszy o sobie, tego trwoga ściska za gardło.
— Słyszy o sobie?... Ja ciebie nie rozumiem! Nie sądzisz chyba, jakobym ja dlatego, że on nosi moje imię, był właśnie owym Barudem!
— Nie sądzę tak, lecz jestem o tem przekonany. Ty łotrze!
Na to zerwał się gość i zawołał:
— Zwiesz mię łotrem! Nie waż się na to więcej, bo...
— Bo... bo co się stanie? — zabrzmiało tuż koło niego.
Isla przyskoczył doń i stanął u jego boku.
— Isla Ben Maflej! — zawołał przygnębiony.
— Tak, Isla Ben Maflej, który cię zna, którego wywieść w pole nie zdołasz. A teraz oglądnij się; oto jeszcze jeden, który chce z tobą pogadać!
Odwrócił się w drugą stronę i zobaczył przed sobą Oskę. Zobaczył, że jest zgubiony, jeśli nie uda mu się szybka ucieczka.
— Szejtan was tu sprowadza. Ruszajcie do dżehenny!
Po tym okrzyku odtrącił Islę i chciał umykać. Dobiegł już do kolumn; w tem wysunął się Halef i podstawił mu nogę. Uciekający runął przez nią na ziemię. Oczywiście pochwycono go zaraz i sprowadzono z powrotem do selamliku.
Ten człowiek był przecież tchórzem. Ujrzawszy się otoczonym przez tylu ludzi, nie próbował się wcale bronić; pozwolił się spokojnie związać i posadzić na ziemi.
— Panie, czy wierzysz jeszcze w pobożność tego człowieka? — spytał mały hadżi gospodarza. — Chciał cię okraść, a potem uciec.
— Mieliście słuszność — odrzekł Hulam. — Co z nim teraz się stanie?
Na to wyciągnął Osko rękę ku więźniowi i rzekł:
— On uprowadził mi córkę i wypędził mnie w świat za nią w utrapieniu i serdecznej boleści. On do mnie należy, ponieważ tak nakazują prawa Czarnych Gór.
Na to wystąpiłem ja:
— Te prawa obowiązują tylko na Czarnych Górach, ale nie tutaj. Zresztą książę twojego kraju zniósł już te prawa. Przyrzekliście oddać tego człowieka sędziemu i mam nadzieję, że słowa dotrzymacie.
— Effendi, sędziowie tego kraju są znani — odrzekł Czarnogórzec. — Dadzą się przekupić, a jemu ułatwią ucieczkę. Żądam go dla siebie.
— A co z nim uczynisz, skoro oddamy go w twe ręce — pytał gospodarz.
Zapytany dobył sztyletu i odpowiedział:
— Umrze od tej stali.
— Do tego nie mogą dopuście, bo krwi nie przelał!
— Należał do morderców w Stambule!
— Właśnie dlatego zabić go nie wolno. Czy syn jego ma ujść bezkarnie? Czy ujść mają też wszyscy, których nie zdołano pochwytać, chociaż należeli do znających słowo „En Nassr“? On musi zostać przy życiu, aby ich imiona doszły do naszej wiadomości.
— Kto jednak zapewni mnie, że on karą swoją otrzyma?
— Ja! Mąż, zwany Hulam, nie jest jednym z najmniejszych w tem mieście. Teraz jeszcze pójdę do sędziego, żeby kazał zabrać tego człowieka i zamknąć w więzieniu. Przysięgam na Allaha i proroka, że spełni swój obowiązek!
— Więc dobrze! — rzekł Osko posępnie. — Ale pomnij, że trzymać się będę twej przysięgi, póki nie zostanę pomszczonym!
Baruda el Amazat zamknięto, a groźny Osko nie zgodził się inaczej, tylko, żeby go wsadzono z nim razem. Hulam udał się zaraz do urzędnika, a my czekaliśmy odpowiedzi, jaką przyniesie. Wrócił w towarzystwie kilku kawasów, którzy mieli zabrać więźnia ze sobą. Gdy z nim razem zniknęli, poszliśmy spać z przeświadczeniem, że uchroniliśmy gospodarza od szkody, a złego człowieka uczyniliśmy nieszkodliwym.
Kadi wyrokuje dość prędko, postanowiliśmy więc zaczekać, dopóki wyrok nie zapadnie. Mieliśmy więc czas na oglądnięcie Adryanopola.
Zwiedziliśmy meczet Selima i Murada, oraz turecką medressę. Następnie przeszliśmy się po słynnym bazarze Alego baszy i przejechaliśmy się łodzią po Maricy, nad którą leży to miasto. W południe wróciliśmy do domu i zastaliśmy już wezwanie, aby zjawić się u kadiego. O dziewiątej wedle czasu tureckiego, co u nas równa się trzeciej po południu, stawiliśmy się przed sędzią.
Przesłuchanie było publiczne i zebrało się na nie sporo ludzi. Każdy z nas musiał złożyć zeznanie, a więzień siedział przy tem, aby je słyszeć. Kiedyśmy wszyscy skończyli, spytał kadi oskarżonego:
— Czy słyszałeś, co mówią ci mężowie? Czy to prawda, czy nie?
Zapytany nie odpowiedział, a kadi zaczekał chwilę, poczem mówił dalej:
— Nie możesz zatem nic przytoczyć na odparcie tego oskarżenia, jesteś zatem winnym tego, co ci zarzucili. Ponieważ jesteś członkiem bandy, która grzeszyła w Stambule, muszę cię tam sprowadzić. Tam też otrzymasz karę za uprowadzenie dziewczyny. Ale za to, że ośmieliłeś się tu w Edreneh na zamiar popełnienia zbrodni, dostaniesz pięćdziesiąt kijów w nogi i to zaraz!
Skinął na kawasów, stojących w pobliżu i rozkazał:
— Przynieście deskę i kije!
Dwu z nich oddaliło się po żądane przedmioty.
Oprócz urzędników i stron znajdowało się u sędziego także sporo publiczności, która przybyła, aby się nasycić widowiskiem tego wyroku. W tej chwili powstał wśród zgromadzonych ruch, sam dla siebie nieznaczny, dostrzegalny jednak dla uważnego obserwatora. Jakiś mężczyzna przeciskał się powoli, ale skutecznie naprzód. Wzrok mój padł na niego. Był to człowiek wysoki i chudy, odziany w szaty zwyczajnego Bułgara, nie wydawał mi się nim jednak. Długa szyja, nos jastrzębi, długa, wązka twarz z opadającymi wąsami, oraz nadzwyczajnie wypukłe piersi, kazały się w nim domyślać raczej Ormianina, niż Bułgara.
Po co pchał się naprzód ten człowiek? Czy robił to tylko z prostej ciekawości, czy też miał jaki inny cel? Postanowiłem dokładnie go śledzić, nie dając tego poznać po sobie.
Kawasi powrócili. Jeden z nich niósł kilka owych osławionych kijów, niezbędnych przy bastonadzie, drugi zaś deskę, do której z przodu i w środku przywiązane były pętle do przytrzymywania korpusu i rąk delikwenta. W tyle znajdował się przyrząd do trzymania w górze nóg skazanego, ażeby obnażone podeszwy zajęły poziomą pozycyę.
— Zdejmijcie z niego szaty i obuwie! — rozkazał kadi.
Kawasi przystąpili, aby rozkaz wykonać. Wówczas dopiero winowajca pokazał, że umie mówić:
— Stać! — zawołał. — Bić siebie nie pozwolę!
Brwi kadiego ściągnęły się groźnie.
— Nie? — zapytał. — Kto mi zabroni ukarać cię bastonadą?
— Ja!
— Psie! Ty śmiesz ze mną tak mówić? Czy mam kazać dać ci dwieście kijów zamiast stu?
— Nie wolno ci kazać uderzyć ani jednym! Powiedziałeś i pytałeś o różne rzeczy, ale zapomniałeś o najważniejszem. Czy starałeś się dowiedzieć kim i czem jestem?
— To niepotrzebne! Jesteś zbrodniarzem i złodziejem. To wystarczy.
— Nie przyznałem się dotąd do najmniejszej drobnostki. Ale bić ci mnie nie wolno w żadnym razie!
— Dla czego?
— Bo nie jestem muzułmanin, lecz chrześcijanin.
Podczas tych słów zauważył obcego, który się doń przecisnął. Ten wystrzegał się zdradzić jakimkolwiek ruchem, któryby go podał w podejrzenie znajomości lub porozumienia z oskarżonym, ale mina jego, wzrok i cała postawa były obliczone na to, żeby mu się pokazać i dodać odwagi.
Po kadim widać było, że usłyszane dopiero co słowa wywarły na nim wrażenie.
— Jesteś giaurem? — zapytał. — Może nawet Frankiem?
— Nie, jestem Ormianin.
— A więc przecież poddanym padyszacha, któremu oby Allah użyczył tysiąc żywotów! Mogę więc kazać cię obić!
— Mylisz się — rzekł Ormianin, usiłując zająć jak najpewniejszą postawę i nadać swemu głosowi nacisku. — Nie stoję pod władzą sułtana, ani patryarchy. Jestem z rodu Ormianin, ale zostałem ewangielikiem i zajmuję posadę tłómacza angielskiej ambasady. Jestem w tej chwili poddanym angielskim i zwracam twoją uwagę na odpowiedzialność, jaką przyjmujesz na siebie, jeśli zechcesz mnie, jako poddanego wielkorządcy, obić!
Wielkie rozczarowanie odbiło się na twarzy kadiego. Pragnął przysłużyć się wedle możności tak poważanemu w Adryanopolu Hulamowi, a tymczasem stanęło mu w drodze zeznanie Ormianina.
— Czy możesz tego dowieść? — zapytał.
— Tak.
— Więc udowodnij!
— Zapytaj angielską ambasadę w Stambule!
— Nie ja, lecz ty masz dowód przeprowadzić!
— Nie mogę go przeprowadzić, bo jestem więźniem.
— Więc poślę do Stambułu z zapytaniem, ale tych sto kijów podwoi się, jeśli mię okłamałeś!
— Mówię prawdę. Ale nawet wówczas, gdyby to prawdą nie było, nie wolno ci mnie ani bić, ani wyroku na mnie wydawać. Ty jesteś kadim, a ja domagam się postawienia mnie przed właściwym mewlewit[143].
— Jam jest twój mewlewit!
— Nie prawda. Żądam, żeby mnie sądzili: bilad i kamze mollatari[144]. A gdyby mnie nawet przesłuchiwał kazi[145], to nie może jego przedstawicielem być jeden człowiek, lecz muszą w nim zasiadać: kadi, mufti, naib, ajak naib i basz kiatib!
Przytoczone przez Ormianina urzędy oznaczają po kolei: sędzia, prokurator koronny, jego zastępca, porucznik cywilny i pisarz sądowy.
Teraz zrobił kadi minę istotnie strapioną. Gniew błyskał mu w oczach.
— Człowieku! — zawołał. — Znasz tak dobrze prawa i postępowanie sądowe, a jednak wykroczyłeś przeciwko prawom. Postaram się o to, żeby ci wymierzono karę potrójną!
— Czyń, co chcesz, ale patrz, czy ci się uda. Protestuję w imieniu posła Wielkiej Brytanii przeciwko rodzajowi kary, którą mi przeznaczyłeś!
Kadi popatrzył na nas po kolei z zakłopotaniem i rzekł:
— Prawem zmuszony jestem zastosować się do twych słów, nie sądź jednak, że przez to sprawa twoja weźmie lepszy obrót. Jesteś mordercą i głowę będziesz musiał dać. Zaprowadźcie go do więzienia i dziesięć razy pilniej nad nim czuwajcie, niż nad wszystkimi innymi więźniami!
Ormianina odprowadzono, przedtem jednak zdołał on rzucić spojrzenie tryumfu i porozumienia na obcego, który mu też na to odpowiedział. Z obecnych zauważyłem to tylko ja.
Czy miałem zwrócić uwagę kadiego na tego człowieka? Coby to pomogło? Gdyby nawet obcego z więźniem łączyła ściślejsza znajomość, to nie było w tem dostatecznego powodu do aresztowania go z urzędu. Nie uważałem zresztą kadiego za odpowiedniego do śledzenia tak przebiegłych ludzi. Postanowiłem zatem wziąć tego obcego całkiem na siebie.
Posiedzenie się skończyło, a widzowie się rozeszli. Kadi przystąpił do Hulama, aby się usprawiedliwić, Osko zaś zwrócił się ze złością do mnie:
— Czyż nie mówiłem, effendi, że się tak stanie?
— Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy — odrzekłem. — Nie jestem wprawdzie muftim, ale myślę, że sędzia istotnie nie mógł postąpić inaczej.
— Czy on musi w Stambule zapytać, czy ten człowiek powiedział prawdę?
— Tak.
— Ale jak długo to potrwa?
— Trzeba się z tem pogodzić!
— A jeśli jest rzeczywiście poddanym angielskim?
— W takim razie także kara go nie minie.
— A gdy nim nie jest?
— To okłamał kadiego, a ten już uczyni ze swej strony wszystko, aby wyrok wypadł jak najostrzej. Zresztą ja nie wierzę ani słowu o tem angielskiem poddaństwie.
— O, to przecież możliwe. Na co wymyślałby takie kłamstwo?
— Najpierw, aby uniknąć bastonady, a następnie, aby zyskać na czasie. Należy kadiemu wytłumaczyć, że musi go pilnować jak najostrzej. Jestem przekonany, że dołoży wszelkich starań, aby zemknąć.
— Effendi, możebyś pomówił z kadim osobiście?
— Wy to uczyńcie; ja nie mam czasu. Na razie śpieszno mi w drogę, o której wam później może opowiem. Zobaczymy się u Hulama.
Obcy, którego uważałem za Ormianina, opuścił teraz także to miejsce. Udałem się za nim, aby się czegoś dowiedzieć. Szedł powoli w zamyśleniu, a ja za nim może przez dziesięć minut. Wtem odwrócił się nagle i poznał mnie. Brałem wybitny udział w całej rozprawie, widział mnie tam i obserwował. Poszedł dalej, ale skręcił zaraz w bardzo wązką boczną uliczkę.
Postanowiłem jednak nie spuszczać go z oka, przyczem nadałem memu chodowi i postawie cechy człowieka, zajętego wyłącznie sobą samym.
Ormianin uszedł już z połowę uliczki, kiedy odwrócił się po raz wtóry. Zdawało się, że mnie dostrzegł ponownie, i to uderzyło go zapewne. Szliśmy tak przez kilka ulic i uliczek, on oglądał się za mną, a ja starałem się nie stracić jego z oka. W zapale pościgu stało mi się wreszcie obojętnem, czy zauważył, że mam go na oku. To że się mnie obawiał, utwierdzało mnie tylko w powziętem przekonaniu, że nie mógłby się pochwalić czystem sumieniem.
Widocznem było, że i on to uznał, bo gdy znowu skręcił w uliczkę, a ja w pół minuty potem wychyliłem się z poza jej rogu, zastałem go stojącego za nim. Spojrzał na mnie pałającym wzrokiem i zapytał:
— Czy może ścigasz mnie?
Stanąłem przed nim, a przyjrzawszy mu się dokładnie, odrzekłem:
— Co ciebie obchodzi moja droga?
— Bardzo wiele! Zdaje się, że ona jest zarazem i moją.
— To byłoby dobrze, bo drogi, któremi ja chodzę, są uczciwe i otwarte.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że moja nie jest taką?
— Nie znam dróg twoich i nic nie mam z tobą wspólnego!
— Spodziewam się — rzekł szyderczo — dlatego zechciej teraz pójść przodem!
— Wszystko mi jedno — odparłem.
Poszedłem dalej, nie oglądając się za nim, ale ucho miałem wyćwiczone na tyle, żeby mu się nie dać oszukać. Słyszałem kroki jego za sobą, poczem one przycichły. Miały być ciche, ale przecież je słyszałem.
Dopiero, kiedy całkiem umilkły, odwróciłem się i przyśpieszyłem kroku. Rzeczywiście! Biegł w dół i skręcił w inną ulicę. Ruszyłem za nim tak, że nie mógł mnie zauważyć i doszedłem w sam czas do najbliższego rogu ulicy, ale chyba po to, aby zobaczyć, że skręcał już znowu w inną.
W kilka chwil oczywiście byłem na tym samym rogu i przekonałem się, że skierował się ku czarszii Alego baszy.
Czarszia znaczy bazar i pochodzi od slawońskiego słowa czarszit, czarować. Ta nazwa ma wskazywać na wrażenie, jakie towary wywierają na widzu.
Umykający myślał zapewne, że stracę ślad jego w ścisku bazarowym, jeżelibym szedł za nim jeszcze. Mnie jednak ten zwrot był na rękę, gdyż ten natłok właśnie pozwalał mi zbliżyć się do niego całkiem, a niepostrzeżenie.
Tak się też stało. Trzymałem się tuż za nim, chociaż on może więcej niż dziesięć razy zmieniał kierunek. Wreszcie — przeszliśmy już byli przez cały bazar — wstąpił do położonego tuż obok karawanseraju i zniknął w bramie. Tu nie mógł mi się już wymknąć, ponieważ seraj nie miał drugiego wyjścia. Tak przynajmniej myślałem.
Nasunęło mi się teraz pytanie, czy ścigany mieszkał tam, czy też wstąpił w jakimś innym celu. Gdy stanąłem tak, aby go dalej śledzić, przekonałem się, że zachodzi ta druga ewentualność. Zatrzymał się bowiem tuż za bramą i badał dokładnie teren, oczywiście ze względu na mnie.
Wtem przyszedł mi pewien pomysł. Przystąpiłem do najbliższego handlarza.
— Sallam aaleikum!
— Aaleikum! — odrzekł uprzejmie handlarz.
— Masz jaką niebieską chustę turbanową?
— Tak, effendi.
— A mahlutę?[146]
— Ile zechcesz!
— Śpieszno mi. Chcę obie te rzeczy tylko wypożyczyć, a nie kupić. Pośpiesz się... daj mi płaszcz i tę chustę! Masz ta mój zegarek, moją broń, kaftan i prócz tego pięćset piastrów. To wszystko będzie dla ciebie dostatecznym dowodem, że wrócę.
Popatrzył na mnie zdziwiony. Coś takiego pewnie mu się jeszcze nie wydarzyło.
— Effendi, na co to robisz? — zapytał.
Chcąc, żeby mię nie zatrzymywał, musiałem mu to powiedzieć.
— Ścigam pewnego człowieka, który mnie zna, ale nie pozna mnie, jeżeli będę przebrany. Prędko, bo mi się wymknie!
— Allah’l Allah! Czy jesteś gizli aramdżi?[147] — zapytał.
— Nie pytaj, tylko śpiesz się! — rozkazałem mu. — Czyż nie wiesz, że wielkorządca wymaga od ciebie pomocy, skoro idzie o schwytanie zbiegłego zbrodniarza?
Teraz wierzył już na pewno, że jestem przebranym kawasem. Zdjąłem kaftan, a on zarzucił na mnie płaszcz i owinął mi na głowie chustę w kształcie turbanu. Dawszy mu w zastaw wspomniane przedmioty, stanąłem u wejścia, by tam zaczekać.
Nie spuszczałem oka z Ormianina. Stał jeszcze za bramą i śledził. Gejindżi[148], idąc za kierunkiem mojego wzroku, zobaczył, na kogo skierowałem swoją uwagę!
— Effendi, czy masz na myśli tego człowieka, który tam stoi za bramą?
— Tak.
— Przeszedł tędy dopiero.
— Tak jest.
— I powitał mnie.
— Tego nie zauważyłem. Czy jesteś jego znajomym?
— Tak. Kupiłem od niego ubrania. Czy przypuszczasz, że to jest zbrodniarz?
— Dowiem się o tem. Jak się nazywa?
— Jesteś sługą padyszacha i dlatego będę wobec ciebie uczciwym. Powiedz, co chcesz wiedzieć!
— Czy szaty, które kupiłeś od niego, były nowe?
— Nie.
— A zatem on nie jest tarzi?[149]
— O, nie. Poniosłem wielką szkodę. Ubrania były bardzo tanie, ale większą ich część odebrano mi potem, ponieważ pochodziły od ludzi, których napadnięto na ulicy.
— Czy nie ukarano tego człowieka?
— Jest cudzoziemcem i nie można go było znaleźć. Potem zaś, kiedy znowu powrócił i został ujęty, wypuszczono go bezkarnie na wolność za pieniądze.
— Kto on jest?
— Ubiera się, jak Bułgar, ale to jest Ormianin i nazywa się Manach el Barsza.
— Jest on poborcą charadżu[150] w Uskubie. Wielu Ormian dzierżawi podatki.
— A gdzie tutaj przebywa?
— W Edreneh mieszka raz tu, raz tam, ale najczęściej w mehamie[151] handżii[152] Doksatiego.
— A jak znajdę tego?
— Mieszka w domu, położonym zaraz obok pałacu greckiego metropolity.
Tego także nie wiedziałem, ale nie wypadało zdradzić się, że jestem tu tak całkiem obcym. Zresztą wyszedł teraz Ormianin z bramy seraju, a ja puściłem się za nim, pożegnawszy się krótko z handlarzem.
Była to istotnie okoliczność szczęśliwa, że znalazłem tu kogoś, co znał tego Manacha el Barsza. Kto wie, jak długo byłbym musiał szukać i pytać, zanimby wywiady moje trafiły na właściwe i wiarygodne źródło.
Ormianin odwrócił się jeszcze kilkakrotnie, lecz nie domyślił się tego, że ja mogę być tym samym człowiekiem, który go ścigał i rozmawiał z nim nawet. Nie potrzebowałem więc już zachowywać się wobec niego tak dalece ostrożnie, jak pierwej. Zobaczyłem w końcu, jak wszedł do jakiegoś domu, który wyglądał na restauracyę.
W pobliżu stał handlarz kasztanów. Kupiłem u niego garść jego towaru i zapytałem przy tej sposobności:
— Może wiesz, kto mieszka w tym wielkim domu, na lewo?
— Grecki metropolita, effendi.
— A tu obok?
— Karczmarz bułgarski, nazwiskiem Doksati; chcesz może zamieszkać u niego? Jest tam tanio i wygodnie.
— Nie. Ja szukam karczmarza Marato.
— Tego nie znam.
Wymieniłem pierwsze lepsze nazwisko, jakie wpadło mi na myśl, aby swoimi wywiadami nie zwrócić na siebie ego uwagi. Odszedłem, ponieważ na razie dość już wiedziałem. Co teraz wypadało czynić, to się dopiero miało okazać. Przedewszystkiem należało się postarać, żeby więzień nie uciekł. Trudno było wprawdzie dowiedzieć się, w jakim stosunku do niego pozostaje ten Manach el Barsza, ale trzeba było spróbować.
Zapamiętałem sobie dokładnie bułgarską karczmę tak, żebym ją i w nocy mógł odnaleźć w razie potrzeby i wróciłem do Hulama.
Czekano tam już na mnie oddawna. Wszyscy byli z wyniku rozprawy niezadowoleni, a do tego nie mogli sobie wytłumaczyć mego nagłego zniknięcia.
— Zihdi — rzekł mój Halef Omar — powiadam ci, że się bardzo obawiałem o ciebie.
— Obawiałeś się o mnie? Dlaczego?
— Dlaczego? Pytasz jeszcze? — rzekł całkiem zdziwiony. — To nie wiesz jeszcze dotychczas, że jestem twym przyjacielem i opiekunem?
— Oczywiście, wiem o tem, zacny Halefie.
— Więc jako przyjacielowi, powinieneś mi zawsze powiedzieć, dokąd idziesz, a jako opiekuna, masz mię zawsze zabierać ze sobą.
— Nie byłeś mi potrzebny.
— Niepotrzebny? — rzekł Halef — skubiąc energicznie swoich trzynaście włosków w wąsie. — Potrzebowałeś mnie na Saharze, w Egipcie, nad Tygrysem, u czcicieli dyabła, w Kurdystanie, w ruinach, których nazwa nie wyjdzie mi tak łatwo z pamięci, w Stambule i wszędzie indziej, a tu miałbym ci już być niepotrzebnym? Nie wierzę temu! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że tu tak samo niebezpiecznie, jak na Saharze, albo w Dolinie Stopni, gdzie ujęliśmy nieprzyjaciół?
— Czemu?
— Ponieważ tu, wśród tylu ludzi, niepodobna dostrzec wrogów. A może ci się zdaje, że ja nie wiem, iż oddaliłeś się z powodu jakiegoś nowego nieprzyjaciela?
— Skąd ci to na myśl przychodzi?
— Śledzę wciąż twoje oczy i widzę, co robią.
— Cóż więc robiły?
— Przypatrywały się u kadiego pewnemu Bułgarowi, który nie był Bułgarem. Skoro tylko on odszedł, wyruszyłeś ty także co prędzej.
— Zaprawdę, Halefie — rzekłem — widziałeś całkiem dobrze!
— O zihdi — powiedział dumnie — czy pamiętasz, jak jechaliśmy przez Wadi Tarfani, a ty badałeś darb[153] morderców?
— Tak, pamiętam to jeszcze.
— Wówczas śmiałem się z ciebie, że chciałeś czytać w piasku. Byłem wtedy tem, co Turek nazywa ahmak[154], miałem się jednak za nadzwyczaj mądrego.
— Ach, nauczyłeś się tymczasem odemnie. Nie prawdaż?
Zakłopotał się cokolwiek. Nie chciał przyznać tak wprost, że opiekun nauczył się czegoś od tego, którym się opiekował, a nie mógł także temu w zupełności zaprzeczyć. Dlatego też, aby nie okazać swojej słabej strony, odpowiedział:
— Uczyliśmy się wzajemnie, zihdi. Tego, co ty umiałeś, ja się nauczyłem od ciebie; to zaś, co ja umiałem, ty przyjąłeś odemnie. W ten sposób zmądrzeliśmy obydwaj tak, że teraz Allah i prorok mają z nas pociechę. Gdybyś nie był chrześcijaninem, lecz wiernym, radość ich byłaby tysiąc razy większa.
— Należałoby to jeszcze poddać dokładnej próbie. Zobaczymy zaraz dziś, czy jesteś tak i mądry, jak sądzisz!
Oczy jego błysnęły niemal gniewnie.
— Zihdi — rzekł — chcesz mnie chyba obrazić. Byłem ci wiernym sługą, odkąd cię tylko znam. Strzegłem cię we wszystkich niebezpieczeństwach, które ciału i duszy twej groziły. Jestem twym przyjacielem, gdyż miłuję cię tak bardzo, że nie wiem, do kogo serce moje należy, czy do ciebie, czy do Hanneh, tego kwiatu żon. Cierpiałem wraz z tobą głód i pragnienie, pociłem się i marzłem, walczyłem u twego boku i za ciebie, a żaden z wrogów nie widział mojego grzbietu, gdyż byłoby to hańbą opuścić ciebie. A teraz chcesz przekonać się dopiero, czy jestem rozumnym! Czy za to wszystko nie masz dla mnie nic prócz obrazy? Zihdi, kopnięcie nie bolałoby mnie bardziej od tego słowa!
Ten poczciwiec mówił poważnie i stanowczo. W oczach jego dostrzegłem wilgotny połysk. Oczywiście nie miałem bynajmniej zamiaru zasmucać go, ani obrażać. Położyłem mu dla uspokojenia rękę na ramieniu i odrzekłem:
— Tak nie myślałem, drogi Halefie. Chciałem tylko powiedzieć, że teraz właśnie nadarza ci się sposobność do okazania roztropności.
To nastroiło go odrazu inaczej.
— Jaka sposobność? — zapytał. — Zobaczysz, że godzien jestem twego zaufania!
— Idzie o tego człowieka, któremu się przypatrywałem podczas przesłuchania. Zdaje mi się, że on jest...
— Znajomym więźnia! — wtrącił Halef, aby mi pokazać, że nietylko odgadł moje myśli, ale sam także nad tem się zastanawiał.
— Z pewnością — odrzekłem.
— Chce może przydać mu się na coś?
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ten Barud el Amazat może tylko w ucieczce szukać ocalenia. Kto go uratować pragnie, musi mu ułatwić ucieczkę. Obcy rzucił mu kilka uspakajających i zachęcających spojrzeń, a nie robił tego pewnie bez szczególnych zamiarów.
— Poszedłeś za nim, aby się dowiedzieć o jego mieszkaniu?
— Tak, znam już także jego stan i jego imię.
— Co on za jeden?
— Nazywa się Manach el Barsza, jest poborcą podatkowym w Uskub i mieszka u handżii Doksatiego.
— W’ Allah! Domyślam się, w jaki sposób mam dać dowód roztropności!
— Czy odgadłeś to rzeczywiście?
— Tak. Mam pilnować tego Manacha el Barsza.
— Całkiem słusznie!
— To jednak da się wykonać tylko w takim razie, jeżeli sam zamieszkam u Doksatiego.
— Pojedziesz tam, skoro tylko się ściemni. Ja pójdę z tobą, aby ci pokazać dom.
Wtem nadszedł Osko i rzekł:
— I ja będę czuwał, zihdi!
— Ach! Gdzie?
— Przed zindanem[155], w którem się więzień znajduje.
— Czy sądzisz, że to będzie potrzebne?
— Wszystko mi jedno, czy to potrzebne, czy nie. On sprzedał córkę moją jako niewolnicę i sprawił mi bardzo wiele cierpień. Ja mam niezaprzeczone prawo do zemsty nad nim. Jesteś chrześcijanin i powiadasz, że zemsta do Boga należy; zgodziłem się z twoją wolą, oddając Baruda el Amazat w ręce kadiego. Jeżeli on jednak zechce umknąć z więzienia, to muszę sam nad tem czuwać, żeby mnie też nie uszedł. Opuszczam was i doniosę wam natychmiast, skoro tylko będzie się zanosić na coś ważnego.
Po tych słowach odszedł, nie dbając wcale o nasze uwagi.
Halef spakował swoje ruchomości i dosiadł konia. Chciał uchodzić za takiego, który dopiero co przybył do Adryanopola. Odprowadziłem go pieszo w pobliże handżii i zaczekałem, dopóki w bramę nie wjechał. Następnie udałem się do bazaru, aby tam napowrót zmienić ubranie.
Zanim wróciłem do domu Hulama, zrobiło się ciemno. Gospodarz radził pójść do łazienek, gdzie jest także dobra kawa, karaszekler[156] i znakomita aiswas-perwerdezi[157]. Spełniliśmy jego życzenie.
O tureckich łazienkach tyle piszą, że uwagi na ten temat byłyby tu zbyteczne. Chińskie cienie, które pokazano nam po kąpieli, nie zasługiwały na pochwałę. Marmolady były może istotnie wyśmienite, ale nie przypadły mi do smaku.
Gdyśmy opuszczali hamam[158], był wieczór tak uroczy, że postanowiliśmy przejść się cokolwiek. Wyszliśmy z miasta stroną zachodnią i przechadzaliśmy się wzdłuż Ardy, uchodzącej do Maricy.
Późno już było, kiedyśmy zawrócili. Brakowało już może tylko kwadransu do dwunastej, ale było jeszcze dość jasno. Zanim doszliśmy do miasta, spotkaliśmy trzech jeźdźców. Dwaj z nich siedzieli na siwkach, a trzeci miał konia ciemnego. Szybkim kłusem przejechali obok nas, nie zważając na nas wcale. Jeden z nich zrobił przy tem jakąś obojętną uwagę. Usłyszałem to i zatrzymałem się mimowoli.
— Co jest? — zapytał Isla. — Czy znałeś ich?
— Nie, ale ten głos wydał mi się znajomym.
— Przesłyszało ci się zapewne, zihdi. Głosy są często bardzo podobne do siebie.
— To prawda i to mnie uspakaja. Myślałem, że to głos Baruda el Amazat.
— W takim razie chyba uciekł!
— Oczywiście. To bynajmniej nie jest niemożliwe.
— Gdyby zaszedł ten wypadek, byłby obrał szeroki gościniec do Filibe[159], a nie tę drogę samotną i niebezpieczną.
— Właśnie, że ta droga jest dla zbiega bezpieczniejszą od szerokiego gościńca do Filibe. Głos zaś był zupełnie jak jego.
Jakiś wewnętrzny głos zdał mi się szeptać, że się nie pomyliłem. Przyśpieszyłem kroku, a tamci musieli nadążać z tą samą szybkością. Przybywszy do domu, zastaliśmy Oskę, oczekującego nas już oddawna przed bramą.
— Nareszcie, nareszcie! — zawołał. — Oczekiwałem was w męczarniach. Zdaje mi się, że coś się stało.
— Co? — spytałem z naprężeniem.
— Leżałem, gdy się ściemniło, przed bramą więzienia. Wtem zbliżył się ktoś i kazał sobie otworzyć. Wszedł do środka, a po chwili wyszedł z dwoma innymi.
— Czy poznałeś, którego z nich?
— Nie, ale kiedy odchodzili, usłyszałem, że jeden powiedział: „To się prędzej udało, niż myślałem“. Nabrałem podejrzenia i zacząłem się skradać za nimi, ale zniknęli mi na rogu ulicy.
— A potem?
— Potem przyszedłem tu, aby wam opowiedzieć o wypadku. Nie zastałem was w domu i czekałem daremnie.
— Dobrze, przekonamy się zaraz. Hulam niech idzie z nami, reszta może zostać.
Udaliśmy się szybko na ulicę, przy której Doksati miał zajazd. Brama była jeszcze otwarta, więc weszliśmy odrazu do środka. Przed nami był wspólny pokój otwarty od podwórza, ale bez okien od ulicy. Nie wchodząc tam poleciłem jednemu z usłużnych duchów, żeby mi zawołał gospodarza.
Doksati był to mały, stary człowieczek o przebiegłem greckiem obliczu. Skłonił mi się nizko i spytał, czego sobie życzę.
— Czy zajechał tu pewien gość dzisiaj wieczorem?
— Kilku, panie — odpowiedział.
— Mam na myśli małego. człowieka, który przyjechał na koniu.
— On jest. Miał brodę taką rzadką, jak ogon u starej kury.
— Odzywasz się bardzo lekceważąco; ale będzie to ten, którego szukam. Gdzie on?
— W swoim oda[160].
— Zaprowadź mnie do niego!
— Chodź, panie!
Poszedł przodem przez podwórze i coś w rodzaju schodów. Przy świetle lampy widać tam było kilkoro drzwi. Otworzył jedne z nich. I tu świeciła się lampa, ale wyścielony starą rogóżą pokój był pusty.
— Czy tutaj mieszka? — spytałem.
— Tak.
— Ale go niema!
— Allah wie, gdzie on jest!
— Gdzie jego koń?
— W stajni, położonej w drugiem awlu[161].
— Czy wieczorem był na dole z innymi gośćmi?
— Tak, lecz potem stał długo w bramie.
— Poszukuję prócz niego jeszcze jednego człowieka, który się nazywa Manach el Barsza. Czy znasz go?
— Rozumie się. Przecież mieszkał dzisiaj u mnie.
— Mieszkał. Więc nie mieszka już tutaj?
— Nie. Już odjechał.
— Sam?
— Nie, z dwoma przyjaciółmi.
— Pojechali konno?
— Tak.
— Na jakich koniach?
— Dwa były siwe, a jeden gniady.
— Dokąd się udali?
— Chcieli jechać do Filibe, a potem dalej do Sofii.
— Czy znałeś tych dwu przyjaciół?
— Nie. On wyszedł i przyprowadził ich.
— Czy miał z sobą trzy konie?
— Nie. Miał tylko gniadego, a siwe kupił dopiero dziś wieczorem.
Teraz wiedziałem już dokładnie, że mnie słuch nie omylił. Barud el Amazat umknął z tym Manachem el Barsza. Ale kto był ten trzeci? Może dozorca więzienia, który aresztanta wypuścił i był w ten sposób sam zmuszony do połączenia się z nimi? Pytałem dalej:
— Czy ten człowiek, o którego najpierw pytałem, udał się za nimi?
— Nie.
— Czy wiesz to napewne?
— Całkiem, ponieważ stałem w bramie, kiedy odjeżdżali.
— Zaprowadź nas do jego konia!
Prowadził nas przez przednie podwórze i sklepiony kurytarz do nizkiego domu. Mój węch powiedział mi już zdaleka, że to jest stajnia. Gospodarz otworzył drzwi. Było ciemno, ale lekkie sapanie dowodziło, że się tam koń znajdował.

— Zgasili światło — rzekł gospodarz.
— A przedtem świeciło się?
— Świeciło się.
— Czy konie tego Manacha el Barsza także tu stały?
— Tak. Nie byłem przy tem, gdy je zabierał.
— Zaświećmy więc!
Dobyłem zapałek i zapaliłem wiszącą na ścianie starą latarnię. Poznałem teraz konia Halefa, a obok niego na ziemi jakąś bezkształtną masę, owiniętą kaftanem i skrępowaną sznurami. Rozerwałem je i odsunąłem kaftan. Był to... mój hadżi Halef Omar. Zerwał się z zaciśniętemi pięściami i zawołał:
— Allah ’1 Allah!... Zihdi, gdzie są te psy, które tu na mnie napadły, gdzie ci psi synowie i wnuki psich synów, co mnie zawinęli i związali?
— Zapewne to wiesz — odrzekłem.
— Ja? Ja to mam wiedzieć? Jakże mam wiedzieć, skoro byłem obwiązany, jak święty kuran, zawieszony w Damaszku na żelaznych łańcuchach.
— A dlaczegóż pozwoliłeś się związać?
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— To ty o to mię pytasz? Ty, który wysłałeś mnie, żebym....
— Żebyś dał dowód roztropności — przerwałem mu. — Jakoś nie bardzo chwalebnie wypadł ten dowód!
— Zihdi, nie dręcz mnie! Gdybyś był przy tem, usprawiedliwiłbyś mnie niezawodnie.
— To możliwe, ale nieprawdopodobne. Czy wiesz, że uciekł Manach el Barsza?
— Tak! Niech go szejtan pożre!
— A z nim Barud et Amazat?
— Tak. Oby go dżehenna połknęła!
— I że ty jesteś winien wszystkiemu?
— Nie; tego nie wiem, to nieprawda!
— Opowiadaj zatem!
— Owszem, dobrze! Przybywszy do tego handżii Doksatiego, który tu stoi i gębę rozdziawia, jak gdyby był szejtanem, co ma połknąć Manacha el Barsza, dowiedziałem się, że ten Manach ma trzy konie, ponieważ o zmierzchu kupił był dwa siwki. Patrzyłem za nim i dostrzegłem, że dom ten opuścił.
— Czy domyślałeś się, co zamierza?
— Tak, zihdi.
— Czemu nie poszedłeś za nim?
— Przypuszczałem, że idzie do więzienia, a tam stał już Osko na czatach.
— Hm, to słuszne!
— Widzisz, że musisz mi przyznać słuszność, zihdi!
Poznać było po głosie małego człowieka, że doznał ulgi. Mówił dalej:
— Przeczuwałem, że ma zamiar więźnia uwolnić, wiedziałem jednak, że mu koni potrzeba. W każdym razie musiał wrócić do stajni i dlatego schowałem się tam, by go zaskoczyć.
— Schowałeś się? No, to właśnie było niepotrzebne.
— Powinieneś był posłać po kilku kawasów, albo sam ich sprowadzić. To byłoby najpewniej doprowadziło do pożądanego wyniku.
— O, zihdi, to, co najpewniejsze, nie zawsze jest najpiękniejszem. Myślałem już sobie, jak to będzie pięknie, gdy sam tych łotrów pochwytam.
— Teraz my za to musimy pokutować!
— Allah odda ich znowu w nasze ręce! Otóż, jak powiadam, czekałem. Wróciło ich zatem trzech. Spytali mnie, czego sobie tu życzę, ale Barud el Amazat, jak tylko na mnie popatrzył, poznał mnie zaraz. Wszak występowałem przeciw niemu w śledztwie, jako świadek. Wywiązała się bójka, w której broniłem się z całych sił. Podarłem nawet ubranie na tym Barudzie, ale cięgi mnie się dostały.
— Czemu nie użyłeś broni?
— Zihdi, sześć ramion mnie trzymało, a ja dwa tylko posiadam. Gdyby mi Allah dał był rąk dziesięć, to cztery zostałyby dla broni. W końcu powalono mnie na ziemię, owinięto kaftanem i obwiązano sznurami. Tak leżałem, aż przyszedłeś ty, aby mnie uwolnić. Tak się to wszystko odbyło!
— O, biada, hadżi Halefle Omarze, biada!
— Zihdi, ja także mógłbym wołać biada, biada! Ale to się na nic nie przyda. Złoczyńcy zbiegli. Jak ich odnajdziemy? Na pustyni byłoby łatwo odszukać ich ślady, ale tu, w wielkiem Edreneh, będzie to niepodobieństwem.
— Ja wpadłem na ich ślad i wiem, dokąd się udali.
— Hamdulillah! Chwała Allahowi, który ci dał rozum....
— Jakiego ty nie miałeś! — przerwałem. — Ślad człowieka, to jeszcze nie on sam. Ale poświeć-no! Co to tu leży?
Halef schylił się i podniósł dość duży szmat sukna. Przypatrzył mu się, a potem rzekł:
— To strzęp z kaftana, który oddarłem Barudowi. Jest jeszcze kieszeń.
— Jest co w niej?
Halef sięgnął do kieszeni i odpowiedział:
— Kawałek papieru.
Przypatrzyłem mu się przy świetle lampy i rozłożyłem go. Był to bardzo mały list, opatrzony wielką pieczęcią. Zawierał trzy krótkie wiersze, pisane w języku arabskim tak małemi literami, że nie mogłem ich tutaj w żaden sposób odczytać. Schowałem więc liścik i jąłem szukać innych szczątków nierównej walki, ale nic więcej nie znalazłem.
Nie mogłem tego pojąć, że ci trzej ludzie zostawili Halefowi nóż i pistolety, które miał za pasem. Strzelbę jego ujrzałem w kącie izby, opartą o ścianę.
— Czy Manach el Barsza zajmował także pokój u ciebie? — spytałem gospodarza, który patrzył i słuchał w zdumieniu.
— Tak — odpowiedział.
— Czy często zajeżdżał do ciebie?
— Dość często.
— A zatem znasz go dobrze.
— Znam. Zowie się tak, jak go ty nazywasz i jest poborcą podatkowym.
— Gdzie mieszka?
— W Uskub. Ale w domu bywa rzadko. Wziął w dzierżawę wiele miejscowości i musi podróżować, aby zbierać podatki.
— Zaprowadź nas do pokoju, w którym on mieszkał!
Spodziewałem się, że znajdę jakieś wskazówki, ale nie zauważyłem nic, coby mogło dać jakiekolwiek wyjaśnienie. Polecenie, które Halefowi wydałem, zostało spełnione, ale ze złym skutkiem niestety. Odesłałem hadżego razem z koniem do domu. Odjechał wysoce przygnębiony i mruczał tysiące przekleństw pod niteczkami, które nazywał zarostem. Hulama natomiast nakłoniłem do udania się zaraz do kadiego. Nie wyrzekł on dotąd ani słowa; teraz dopiero odezwał się:
— Ketir, ketir! — to za wiele, za wiele! Ktoby to uważał za możliwe! Gdybyśmy nie byli poszli do kąpieli, lecz zostali w domu, byłby nas Osko zastał i ucieczka byłaby się nie powiodła!
— Musimy przypuścić, że ta k byłoby się stało.
— Ale poco pójdziemy do kadiego, czy on to może odmienić?
— Trzeba jednak zawiadomić go o tym wypadku, gdyż tylko przy jego pomocy możemy uzyskać dowód, że więźnia rzeczywiście już niema w więzieniu.
— Kadi z pewnością już śpi!
— Zbudzimy go.
— Czy on pozwoli na takie postępowanie z nim?
— Musi....
Urzędnik udał się już istotnie na spoczynek i potrzeba było dopiero kilku dosadnych słów z mojej strony, zanim ośmielono się go zbudzić. Wreszcie dostaliśmy się do kadiego. Przyjął nas z miną niezbyt przyjazną i zapytał, czego żądamy.
— Oddaliśmy Baruda el Amazat w twoje ręce — odrzekłem także w tonie niezbyt uprzejmym. — Czy postarałeś się o to, żeby go pilnie strzeżono?
— Czy przyszedłeś, żeby mnie o to zapytać?
— Przyszedłem także po odpowiedź!
— Więźnia strzegą pilnie; możecie odejść.
— Nie. Nie my możemy odejść, lecz on już odszedł!
— On? Kto!
— Więzień.
— Allah akbar! Bóg jest wielki i on cię zapewne zrozumie, ale ja nie pojmuję słów twoich.
— Więc muszę się jaśniej wyrazić: Barud el Amazat umknął.
Kadi zerwał się z poduszki, na której może spał przedtem.
— Co mówisz? — pytał. — On uciekł?
— Tak.
— Wymknął się? Z zindanu wymknął się?
— Tak.
— Skąd wiesz o tem?
— Spotkaliśmy go.
— Ia Allah, czemużeście go nie zatrzymali?
— Nie poznaliśmy go.
— A skądże wiecie, że to był on?
— Dowiedzieliśmy się o tem dopiero później. Uwolnił go poborca podatkowy, który się zwie Manach el Barsza.
— Manach el Barsza? O, znam go! Był pierwej dzierżawcą podatków w Uskub, ale nim teraz nie jest. Mieszka w górach.
Mieszka w górach, to znaczy, że musiał też uciec w góry. Dlatego zapytałem:
— Czy nie widziałeś go dziś podczas rozprawy?
— Nie. A skąd ty go znasz?
— Dowiedziałem się o jego nazwisku i miejscu pobytu od handlarza ubrań. Mieszkał u handżii Doksatiego, kupił dwa konie i dziś wieczorem opuścił miasto razem z Barudem el Amazat.
— A kto był trzeci?
— Nie wiem; domyślam się jednak, że to dozorca, klucznik więzienny.
Opowiedzieliśmy sędziemu w krótkości, co się stało, poczem on kazał sobie pałasz podać, a dziesięciu kawasom nam towarzyszyć i ruszył w drogę do więzienia.
Nazar-baszi[162] był niepospolicie zdziwiony naszym widokiem o tak późnej godzinie.
— Zaprowadź nas do więźnia, który nazywa się Barud el Amazat! — rozkazał kadi.
Urzędnik wypełnił zlecenie, ale przeraził się nie mało, ujrzawszy pustą celę, w której powinien był siedzieć Barud. Tego dozorcy, któremu więzień specyalnie był poruczony, nie można było także odszukać!
Gniew kadiego nie da się opisać. Ten, pełen godności sędzia, szafował okrzykami, dla których niepodobna znaleźć słów w innym języku, a w końcu kazał zamknąć zarządcę. Starałem się go uspokoić oświadczeniem, że nazajutrz rano pośpieszymy za zbiegiem, na co przyrzekł nam dać kilku kawasów z rozkazem uwięzienia Baruda. Potem pożegnaliśmy go i zapaliliśmy na nowo pogaszone latarnie, bez których wtedy nie można było, przynajmniej w śródmieściu, pokazywać się na ulicy, jeżeli się chciało uniknąć niebezpieczeństwa przymusowego spędzenia nocy na policyi w bardzo „mieszanem towarzystwie“.
Nie zaszliśmy jeszcze daleko, kiedy zderzyliśmy się na rogu ulicy z człowiekiem, który, jak mi się wówczas zdawało, nadbiegł z przeciwnej strony z nadzwyczajnym pośpiechem. Potrącił mnie, odskoczył wstecz i zawołał:
— Acz gecyny — miej się na baczności!
— Powinieneś był wcześniej to powiedzieć! — odrzekłem.
— Aman, aman! — przebacz, przebacz! Śpieszę się bardzo, a w drodze zgasła mi lampa. Pozwól łaskawie, bym ją sobie od twojej zapalił?
— Owszem! Proszę!
Przechodzień wyjął świecę ze swojego lampionu, sporządzonego z napuszczonego olejem papieru, zapalił ją od naszej i mówił przytem dalej, jak gdyby dla swego usprawiedliwienia:
— Muszę prędko sprowadzić jakiego hekima, berbera[163] albo edżcadży[164]. U nas zachorował nagle gość, mówiący tylko nemczedże, gdyż jest z Nemczistanu.
To obudziło oczywiście natychmiast we mnie współczucie dla rodaka, który tu nagle zachorował i nic po turecku nie umie. Czyż nie było moim obowiązkiem dowiedzieć się czegoś przynajmniej? Zapytałem przeto:
— Z jakiego kraju niemieckiego pochodzi?
— Z Bawaristanu.
A zatem Bawar. Nie pomyślałem nawet o kłamstwie lub oszustwie. Co tu wiedziano o Bawaryi! Możnaby się było założyć, że nazwę tego kraju usłyszeli tylko z ust człowieka, którego ojczyzną rzeczywiście była Bawarya. Dopytywałem się więc w dalszym ciągu.
— Jakiej dostał choroby?
— Sytma siniryn[165].
W tej chwili nie przyszło mi na myśl nieprawdopodobieństwo, tkwiące w tej odpowiedzi. Myślałem tylko o tem, że tam leży w gorączce rodak, który potrzebuje pomocy.
— Czem on jest? — badałem dalej.
— Nie wiem. Przybył do mego pana, który jest tytyndżim[166], aby kupić tytoniu.
— Czy daleko stąd mieszka?
— Nie.
— To zaprowadź mnie!
— Czy jesteś lekarzem, lub aptekarzem?
— Nie, ale chcę się przekonać, czy mogę rodakowi przydać się na co.
— Inisz Allah — daj Boże! Chodź za mną!
Towarzysza mego poprosiłem, żeby poszedł do domu, gdyż pomoc jego nie była mi potrzebna. Dałem mu latarnię, a sam podążyłem za obcym.
Rzeczywiście, nie szliśmy daleko. Już w kilka minut zatrzymał się mój przewodnik przed bramą, do której zapukał. Otworzono natychmiast. Stojąc jeszcze na ulicy, usłyszałem pytanie:
— Hekim buldun my — czy znalazłeś lekarza?
— Nie, ale hamszeri[167] chorego.
— Co on nam i jemu pomoże?
— Może być terdżimanem[168], ponieważ nie rozumiemy dobrze chorego.
— To niechaj wejdzie!
Wszedłem do wązkiej sieni, która prowadziła na małe podwórko. Światło latarni papierowej pozwalało widzieć zaledwie o kilka kroków. Nie miałem najlżejszego przeczucia, żeby mi groziło jakie niebezpieczeństwo i zdumiałem się też ogromnie, usłyszawszy głos rozkazujący:
— Onu tutyn, gercze dir! — chwytajcie go, to jest on!
W tej chwili zgasła latarnia. Uczułem, że ze wszystkich stron schwyciły mię jakieś ręce. Nie pomyślałem ani na chwilę, żeby mogło zachodzić tu jakie „qui pro quo“. Głośne wołanie o pomoc na nicby się nie przydało, gdyż podwórko otaczały ze wszystkich stron budynki. Należało zrzucić z siebie napastników i dostać się z powrotem przez sień do bramy i na ulicę. Zrobiłem szeroki rozkrok, pchnąłem rękoma przed siebie tak daleko, jak na to pozwalał opór, na jaki w tem natrafiłem i szarpnąłem je nazad. Tym ruchem dwu istotnie strąciłem ze siebie, lecz inni trzymali mnie z przodu i z tyłu, a dwaj zrzuceni wkrótce znowu się na mnie uwiesili.
Nie ulegało wątpliwości, że napad obliczony był na mnie. Czatowano na mnie u kadiego i zwabiono potem do tej pułapki. Słowami byłbym nic nie wskórał, więc zaczęło się mocowanie w ciemności i ciszy, przyczem tak się musiałem wysilać, że mi piersi groziły pęknięciem; daremnie! Przeciwników było za wielu. Powalili mnie, a chociaż jeszcze na ziemi broniłem się, o ile mogłem, waląc dokoła siebie rękoma i nogami, uczułem wnet, że zawikłałem się w sznury, które na mnie zarzucono.
Byłem pojmany i skrępowany!
Czemu nie wołałem o pomoc? Czemu nie wydałem głosu ze siebie? Aby uratować przynajmniej życie, skoro już wolność przepadła. Co do pierwszego, to nie mieli, jak się zdawało, w tej chwili przy najmniej zamiaru mnie go pozbawiać. Mogli mnie przecież wystrzałem, lub pchnięciem noża położyć trupem. Gdybym był jednak narobił hałasu, tak, że obawianoby się odkrycia zamachu, wówczas łatwo byłbym śmierć na się sprowadził.
Nawet niezbyt silny człowiek rozwija w takich chwilach opór nadzwyczajny. Tchu mi już brakło, ale moi napastnicy dyszeli tak samo. Miałem za pasem nóż i pistolet, ale wydarto mi je zaraz w pierwszej chwili. Bić także nie mogłem, gdyż skrępowało mnie dziesięć do czternastu rąk.
Teraz klęły te draby na wszelkie możliwe tony, a przytem było tu między murami tak ciemno, że niepodobna było rozpoznać ręki przed oczyma.
— Hazyr — gotów? — spytał jakiś głos.
— Ewet — tak!
— Zabierzcie go do środka!
Pochwycono mnie i powleczono. Wprawdzie mogłem poruszać korpusem i nogami, a zatem teraz jeszcze próbować oporu, ale dałem za wygraną, gdyż to byłoby raczej pogorszyło, niż poprawiło moje położenie.
Zauważyłem, że przeniesiono mnie przez dwa ciemne pokoje do trzeciego i rzucono tam po prostu na ziemię. Po jakimś czasie przyszli do mnie dwaj ludzie. Jeden z nich niósł latarnię.
— Znasz mnie? — spytał drugi.
Stanął tak, że światło lampy na twarz mu padało. Można sobie wyobrazić moje niezbyt radosne zdumienie, gdy w nim poznałem Ali Manacha Ben Barud el Amazat, syna zbiega, derwisza, z którym rozmawiałem w klasztorze w Konstantynopolu.
Nie odpowiedziałem mu, a on kopnął mnie i powtórzył:
— Pytam się, czy mnie znasz?
Milczenie na nic mi się przydać nie mogło. Jeśli chciałem dowiedzieć się, co zamierzają ze mną uczynić — a to było dla mnie teraz najważniejszem — musiałem mówić.
— Tak — odrzekłem.
— Kłamco! Ty nie jesteś Nassr!
— Czy podawałem się za takiego?
— Tak!
— Nie. Nie miałem jednak powodu wyprowadzać cię z błędu. Czego chcesz odemnie?
— Zabijemy cię!
— Nie bronię! — odpowiedziałem, jak mogłem najobojętniej.
— Nie udawaj, że życia nie kochasz! Jesteś giaurem, a te psy nie umieją umierać, bo nie mają ani Koranu, ani proroka, ani raju!
Przy tych słowach kopnął mnie ponownie w bok. Gdybym miał wolną choć jedną rękę! Zatańczyłby ten derwisz inaczej, niż niedawno w Stambule!
— Czyż mogę wam przeszkodzić w zabiciu mnie? — powiedziałem. — Umrę tak spokojnie, jak teraz przyjmuję twoje kopnięcia. Chrześcijanin nie byłby takim podłym tchórzem, żeby dręczyć skrępowanego. Zdejm ze mnie te więzy, a zobaczymy, czyj prorok większy i czyj raj jest wspanialszy!
— Psie! Nie groź, bo poznasz się z mezardżym[169] jeszcze przed jutrem!
— Zostaw mnie więc w spokoju i wynoś się!
— Nie; mam z tobą pomówić. Może zapalisz przytem fajkę?
Była to wspaniała ironia ze strony tego chłopca, która mię mogła rozgniewać, gdyby mię nie była ubawiła.
— Widziałem, że jesteś dobrym choradżi[170], ale nie przypuszczałem, że jesteś jeszcze lepszym szakadżi[171], gdyż „tańczącym“ brak zwykle aulama[172] na dowcip. Jeśli istotnie chcesz ze mną mówić, to zważ, z kim mówisz. Powiadam ci, że głos mój tylko pod tym warunkiem usłyszysz, jeśli okażesz szacunek dla mojej brody, jaki nakazuje ci prorok!
Była to zamierzona obelga. Przez słowo „chora“, taniec, rozumie Turek owe zmysłowe ruchy, jakie dozwolone są tylko niewiastom, których jednak mężczyzna starannie się wystrzega. Taniec derwiszów jest inny i uchodzi za święty. Było to więc najcięższą obelgą, że jego nazwałem choradżim, a członkom zakonu odmówiłem rozumu. Przygotowałem się więc na nowe kopnięcia i byłem nie mało zdumiony, gdy rzucił mi wprawdzie płonące gniewem spojrzenie, ale potem spokojnie usiadł na ziemi. Drugi stał dalej.
— Gdybyś był muzułmaninem, wiedziałbym, jak ciebie skarcić — rzekł derwisz; — ale chrześcijanin nie może nigdy obrazić prawdziwego wiernego. Czyż ropucha zdoła powalać słońce? Chcę się niektórych rzeczy od ciebie dowiedzieć. Ja będę pytał, a ty masz odpowiadać!
— Jestem skłonny do odpowiedzi, jeżeli tylko pytania będą tak uprzejme, jak tego mam prawo żądać.
— Czy jesteś tym samym francuskim lekarzem, który w Damaszku zniweczył zamiary usty?
— Tak.
— Czy spotkałeś potem ustę w Stambule?
— Tak.
— Strzeliłeś do niego, kiedy wskoczył do wody?
— To nie ja, lecz mój służący.
— Czy widziałeś ustę już potem?
— Tak.
— Gdzie?
— Pod wieżą w Galacie, gdy już był trupem.
— A zatem to prawda, co opowiada mi ten człowiek!
Wskazał przytem na trzymającego lampę.
— Ty nie wiedziałeś, że usta nie żyje? — pytałem.
— Nie. On zniknął. Znaleziono Kolettisa zabitego, a obok zwłoki, których nikt nie znał.
— To był usta!
— To wy strąciliście go z wieży!
— Kto ci to powiedział?
— Ten człowiek. Przybyłem do Edreneh, nie wiedząc o niczem. Zawołano mnie do ojca. Szukałem go u Hulania, nie mówiąc, kim jestem i dowiedziałem się, że jest w niewoli. Uwolnił się bez mojej pomocy. Ten człowiek, to jego sługa, który mieszkał z nim u Hulama. Twój przyjaciel i obrońca, hadżi Halef Omar, opowiedział mu wszystko, a w ten sposób i do mojej wiadomości to doszło. Szukałem ojca mego u handżii Doksatiego, ale już był odjechał. Wy znajdowaliście się w stajni i myśmy was śledzili. Dowiedziałem się, że jesteś Nemcze i dlatego musiał jeden z nas czekać na was na rogu ulicy i powiedzieć tobie, że zachorował pewien Nemcze. A teraz mamy cię już w naszym ręku. Jak sądzisz, co z tobą zrobimy?
To wyjaśnienie dawało właściwie sporo materyału do namysłu; nie zaprzątałem się tem jednak, lecz odpowiedziałem prędko:
— O życie swoje nie boję się. Wy nie zabijecie mnie....
— Dlaczego nie? Wszak jesteś w naszej mocy!
— Ale w takim razie przepadłby dla was okup, który mogę zapłacić.
Oczy mu zaświeciły. Trafiłem w sedno. Mogli mnie przecież sprzątnąć ze świata po odebraniu pieniędzy. Spytał więc:
— Ile chcesz dać?
— Na ile mnie cenisz?
— Wartość twoja nie większa od ceny agreba[173] albo ilona[174]. Oba są jadowite i zabija się je, gdzie się dopadnie. Życie twoje nie warte ani dziesiątej części jednego para. To jednak, co nam zrobiłeś, wymaga wielkiej kary i dlatego powinieneś zapłacić dziesięć kup! Ach! Powiedział mi więc wyraźnie: dziesięć kup, to tylko kara, a potem życie moje nie warte mimoto ani jednego para! W ten sposób jednak mogłem zyskać trochę czasu przynajmniej: powiedziałem przeto w tonie poważnym:
— Porównywasz mnie z jadowitymi gadami! Czy to jest uprzejmość, którą postawiłem za warunek. Zabijcie mnie; nie mam nic przeciwko temu! Nie zapłacę ani piastra, jeśli nie będziesz mówił ze mną inaczej!
— Niech się spełni wola twoja, ale im więcej wymagać będziesz uprzejmości, tem wyższą będzie suma, której zażądamy.
— Ile chcecie?
— Czy jesteś bogaty?
— Nie zamieniłbym się z tobą!
— Więc zaczekaj!
Powstał i wyszedł, drugi zaś został, ale zachowywał głębokie milczenie. Dolatywały mnie głosy z pierwszego pokoju, ale słów nie rozróżniałem. Zauważyłem tylko, że zdania były podzielone. Upłynęło z pół godziny, zanim powrócił derwisz. Nie usiadł, lecz pytał, stojąc:
— Zapłacisz pięćdziesiąt tysięcy piastrów?
— To wiele, bardzo wiele!
Musiałem się trochę opierać. Zrobił ruch zniecierpliwienia i rzekł:
— Ani para mniej! Chcesz? Odpowiadaj natychmiast, bo czasu nie mamy!
— Dobrze, zapłacę!
— Gdzie masz pieniądze?
— Oczywiście nie przy sobie. Wszakżeście mi wszystko zabrali. I nie tutaj w Edreneh.
— Jak nam zapłacisz?
— Dostaniecie odemnie przekaz na Konstantynopol.
— Do kogo?
— Do elcziego z Farsistanu.
— Do posła perskiego? — spytał zdumiony. — Jemu należy pokazać list twój?
— Tak.
— A on zapłaci?
— Myślisz, że zastępca szach in szacha niema pieniędzy?
— Ma nawet bardzo dużo, ale czy zechce wydać je za ciebie?
— On wie dobrze, że otrzyma wszystko z powrotem, co wyda za mnie.
Nie popełniłem kłamstwa, gdyż byłem przekonany, że Pers zarówno oddawcę przekazu, jakoteż mnie uważać będzie za obłąkanego. Ten syn nauki Zoroastra nie miał pojęcia o istnieniu gryzipiórka mego nazwiska.
— Skoro jesteś tego pewien, to pisz ten przekaz!
— Na czem? Może na ścianie?
— Przyniesiemy rzeczy do tego potrzebne i rozwiążemy ci ręce.
Zelektryzowało mnie to zapewnienie. Wolne ręce! Może nadarzy się sposobność wymusić uwolnienie. Mogłem pochwycić derwisza i zagrozić mu uduszeniem. Mogłem go dopóty trzymać za gardło, dopókiby mnie nie wypuścił na wolność.
Ale ta więcej niż romantyczna, ta urojona idea nie doczekała się nawet próby wykonania. Derwisz, który nie miał dziś zresztą na sobie szat swego zakonu, był przezorny. Nie dowierzał mi i wszedł z czterema drabami, którzy z bronią w ręku usadowili się obok mnie po prawej i lewej stronie. Oblicza ich nie jaśniały przytem bynajmniej wspaniałomyślnością. Najmniejszy ruch podejrzany byłby mą zgubą.
Dostałem kartę pergaminu z papierową okładką i napisałem na kolanie, gdy zdjęli z rąk postronek:

„Do mego brata Abbas Jezub Hamana Mirzy, promienia słonecznego Farsistanu, który świeci teraz w Stambule“.
„Daj za mnie, niegodny odblask twej przychylności, oddawcy tego mektuba[175] zaraz pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Mój sandykdżi[176] zwróci je tobie, skoro tylko ich zażądasz od niego! Nie pytaj posłańca, kim jest, skąd przybywa i dokąd się udaje! Jestem cieniem twojego światła.

Hadżi Kara Ben Nemzi“.

Podpisałem tem nazwiskiem, przypuszczając, że powiedział je derwiszowi służący jego ojca. Zaadresowawszy kopertę, oddałem jedno i drugie Ali Manachowi. Odczytał to głośno, przyczem ucieszyłem się niemało, widząc zadowolenie na twarzach tego szanownego towarzystwa. Sam zaś myślałem nad tem, jaki wyraz przybierze podczas czytania tego listu oblicze posła, który się zresztą całkiem inaczej nazywał. Biada jego oddawcy!
Derwisz skinął mi głową z zadowoleniem i rzekł:
— To dobrze! Postąpiłeś rozsądnie, pisząc mu, żeby nie pytał. Nie dowiedziałby się niczego. Teraz zwiążcie mu ręce napowrót! Kiradżi na nas już czeka.
Musiałem się zgodzić na odnowienie niemiłego „bandażu“, poczem oni odeszli, zostawiając mię samego w ciemności.
Zacząłem od próby nad wytrzymałością mych więzów i zauważyłem wnet, że nie uda mi się od nich uwolnić. Jąłem więc pracować myślą, zamiast rękoma.
Jak dostał się derwisz do Adryanopola? Nie w tym celu zapewne, żeby nas ścigać, bo nic o nas nie wiedział. Przybył doń posłaniec od ojca i ten go tu sprowadził. Na co? Czy jego obecność potrzebna była do zamachu, który projektowali? A może szło o nowe przedsięwzięcie, którego nawet nie przeczuwałem.
Gdzie znajdowałem się wogóle? Kto byli ci ludzie? Czy należeli do szeroko rozgałęzionej bandy usty? Czy też może stali w innym stosunku do zbiegłego Baruda el Amazat i jego wybawcy? Miałem wielką ochotę przypuścić to drugie. Tych czteru, siedzących obok mnie drabów, miało wybitnie skipetarskie fizyognomie. Uważałem ich za Arnautów.
Następnie powiedział derwisz, że kiradżi już czeka. Kiradżowie są to woźnice, którzy odbywają okolicznościowe jazdy po całym półwyspie bałkańskim, podobnie jak to u nas dawniej bywało, gdzie olbrzymie „fury“, naładowane ludźmi i najrozmaitszymi towarami, przebiegały cały kraj wzdłuż i wpoprzek. Kiradżi, to spedytor Bałkanu. Jest on wszędzie i nigdzie, zna wszystko i wszystkich i umie odpowiedzieć na każde pytanie. Gdzie się zatrzyma, tam go chętnie przyjmują, bo umie opowiadać, a w dzikich, poszarpanych, przesmykach Bałkanu znajdują się okolice, do których przez cały rok nie doszłaby żad na wieść ze świata, gdyby nie zjawił się tam czasem kiradżi, aby się dowiedzieć, czy pasterz samotny nagromadził już tyle sera, ile się na wóz jego zmieści.
Woźnicom tym powierza się wszelakie dobro o wysokiej wartości, bez żądania od nich kaucyi. Jedyna gwarancya, to ich rzetelność. Wracają często po upływie wielu miesięcy, a nawet po latach, ale wracają i przywożą pieniądze. Jeśli ojciec umarł w tym czasie, to przywozi je syn, albo zięć, ale ktoś je zawsze przywozi.
Ta rzetelność kiradżich stała się już oddawna przysłowiową; niestety teraz zaczyna być inaczej. Pomiędzy znane zdawna rodziny woźniców wcisnęli się nowicyusze, którzy korzystają ze zwyczajowego zaufania i zbiera ją tam, gdzie siali ludzie uczciwi. Przynoszą więc kiradżiemu, którego nazwę także przyjęli, ujmę na ciężko zapracowanej sławie.
Taki woźnica czekał już właśnie! Ale może przecież nie na mnie? Czyżby miano mnie gdzieś przewieźć? Tu, w mieście, mogłem mieć nadzieję wyswobodzenia. Gdybym do rana nie wrócił do Hulama, towarzysze moi, a szczególnie hadżi, nie zaniedbaliby niczego, by mnie odszukać.
Myśląc o nich i o tych sześciu kawasach, którzy na nas czekać mieli ze swoim tutemr o świcie przed bramą, byłbym rozerwał pęta z wściekłości; niestety były zbyt mocne!
Wykłóciłem się z Halefem za jego nieostrożność, a teraz postąpiłem sam o wiele niemądrzej. Wpadłem w całkiem niezdarną pułapkę. Że powodem tego było moje dobre serce, to nic mnie ani nie usprawiedliwiało, ani nie pocieszało. Teraz trzeba było cierpliwości i z zimną krwią czekać na to, co nastąpi i chwytać w lot każdą sposobność do ucieczki.
Wtem weszli napowrót owi czterej. Nie rzekłszy ani słowa, owiązali mi usta grubem suknem, zawinęli mnie całego w stary dywan i powlekli. Dokąd, tego widzieć nie mogłem.
Brakowało mi już oddechu. Sukno cuchnęło czosnkiem, oraz zapachami, jakie chyba tylko składniki mieszaniny, gotowanej przez czarownice, wydawać mogą. Chwytałem gwałtem powietrze, ale go nie było. Takich uczuć doznaje zapewne żywcem pogrzebany, gdy słyszy, jak na trumnę jego spadają pierwsze grudy ziemi. Ludzie ci nie namyślali się widocznie nad tem, że mogę się udusić pod tem suknem i nadgniłym dywanem.
Naraz poczułem, że ruch ustał. Poczułem coś stałego pod sobą. Położono mnie gdzieś, ale gdzie... tego nie wiedziałem. Potem wydało mi się, że doszedł mnie skrzyp kół; podrzucało mną do góry i na dół tam i na powrót; zabierano mnie z Adryanopola!
Nie mogłem poruszać poszczególnymi członkami ciała; mogłem jedynie nogi skurczyć i wyprostować. Zrobiłem to kilkakrotnie, aż się dywan cokolwiek rozluźnił. Poczułem zaraz w nosie cokolwiek świeższe powietrze, zwolniał trochę ucisk na piersiach. Teraz był czas zastanowić się nad tem, czy położenie moje jest już istotnie tak beznadziejne, że nie pozostaje mi nic innego, jak poddać się.
Pomimo że nadsłuchiwałem z wytężeniem, nie słyszałem, by kto mówił. Niepodobna było dowiedzieć się, czy zdany jestem na opiekę jednego, czy więcej ludzi. Toczyłem się to w prawo, to w lewo. Miejsca było niewiele, a zatem wóz był bardzo wązki. Uderzałem przytem o boki jego tak miękko, że wywnioskowałem z tego, iż okryto mię słomą lub sianem.
Po ruchu rozpoznałem, że leżałem głową zwrócony do tyłu wozu. Gdyby mi się tak udało spaść tam na ziemię! Była noc i całkiem ciemno. Mógłbym się zatoczyć tak daleko, żeby mnie nie znaleziono i byłbym uratowany.
Skurczyłem nogi, zaczepiłem napiętki o dno i posunąłem się wstecz. Wtem poczułem stały opór, któremu żadna siła nie mogła podołać. Musiałem wyrzec się tej nadziei.
Minął pewien czas, który wydał mi się złożonym z kilku wieczności. Wtem zauważyłem, że jakieś ręce robią coś z otulającym mnie dywanem. Obracano mnie tam i sam, dopóki pakunku nie rozwinięto. Leżałem głęboko w słomie i spostrzegłem, że dzień już nastał, a nademną ukazała się twarz sługi Baruda el Amazat.
— Jeśli przyrzekniesz, że będziesz milczał, to zdejmę ci z ust to sukno — rzekł.
Skinąłem mu głową z wielką gorliwością. Odwiązał knebel i — Bogu dzięki — czyste, świeże powietrze napłynęło mi do płuc. Zdawało mi się, że z piekła dostałem się do nieba.
— Głodnyś? — zapytał.
— Nie.
— A pić ci się chce?
— Nie.
— Dostaniesz jeść i pić, i nie będziemy cię dręczyć, dopóki będziesz milczał i nie spróbujesz rozwiązać sznurów. Skorobyś jednak nie posłuchał, mam rozkaz zabić cię natychmiast.
Twarz jego zniknęła. Miałem swobodę ruchów o tyle, że nie krępował mnie dywan i mogłem podnieść się do postawy siedzącej. Leżałem w tylnej części niesłychanie długiego, wązkiego wozu, okrytego płócienną budą. Tuż przedemną siedział służący, jako mój dozorca, a na przodzie dwu obok siebie. Jednego z nich, zdaje się, także już widziałem; należał do tych, w których ręce popadłem. Drugi był zapewne woźnicą, kiradżim, o którym mówił mi derwisz. Nie widziałem zeń nic prócz futra, jakie kiradżowie noszą także latem, kapelusza z olbrzymiemi krysami i bata. Człowiek, który siedział pod tym monstrualnym kapeluszem i w tem brudnem futrze przedstawiał teraz dla mnie nieocenioną wartość.
Trudno było przypuścić, żeby kiradżi dobrej, starej „szkoły“ był sprzymierzeńcem zbrodniarzy, niepodobna zaś uwierzyć w to, żeby w tem przedpotopowem futrze tkwił woźnica nowej „szkoły“. Trzeba było zaczekać. Oparłem się więc o tylną ścianę i wziąłem go na oko.
Nareszcie po długim czasie odwrócił się, a wzrok jego padł na mnie. Wielkie, błękitne oczy patrzyły przez jakiś czas na mnie, poczem woźnica znowu głowę odwrócił. Przedtem jednak znalazł dość czasu na to, aby podnieść brwi i przymknąć lewe oko.
Zrozumiałem natychmiast tę pantominę. Podniesienie brwi wskazywało mi, żebym uważał, a znak, dany okiem zwracał moją uwagę na lewą stronę wozu. Czy było tam coś, co mogłoby mi się przydać?
Zbadałem wewnętrzną stronę wozu, zdołałem jednak odkryć tylko sznur, przyczepiony jednym końcem do górnej części drabiny i ciągnący się stąd w dół pod siano. Był on naciągnięty, wisiało więc coś na nim. Czy na ten sznur chciał woźnica skierować moją uwagę?
Udałem, że mi niewygodnie leżeć i posunąłem się trochę naprzód. Położyłem się tak na lewym boku, żeby rękami, chociaż były związane, zbadać tę stronę. Z trudem tylko powstrzymałem się od okrzyku radości; na sznurze wisiał nóż. Zacny kiradżi przeznaczył go dla mnie i był szczęściem na tyle sprytny, że nie przywiązał go zbyt mocno. Nóż wisiał tylko na pętli, którą z łatwością rozciągnąłem.
W następnej chwili tkwił nóż w cholewie, wyglądając ostrzem na zewnątrz. Zgiąłem kolana i przysunąłem je tak blizko ciała, że przedramię mogło dosięgnąć klingi. Była bardzo ostra, tak, że cztero- lub pięciokrotne posunięcie po niej wystarczyło do przecięcia sznurów. Uwolnienie nóg było już tylko zabawką.
Odetchnąłem głęboko. Nie byłem już więźniem, a w nożu miałem broń, której mogłem zaufać. Wszystkie te ruchy odbyły się pod sianem tak, że nikt nie mógł dostrzec, że byłem wolny.
Odważyłem się podnieść jedną rękę i odchylić dolny rąbek płachty, aby wyjrzeć. Obok wozu jechał na koniu derwisz Ali Manach Ben Barud el Amazat. Należało przypuszczać, że po przeciwnej stronie jechał drugi dozorca.
Plan mój wnet był gotowy. Obydwaj jeźdźcy po obu stronach wozu uzbrojeni byli w broń palną. Musiałem zatem unikać wszelkiej walki i zdać się więcej na podstęp, niż na siłę fizyczną. Posunąłem się więc znowu w tył wozu, trzymając ręce ciągle pod sianem. Pod jego osłoną zacząłem wycinać dziurę w starej zbutwiałej ścianie wozu i w pół godziny była dziura dość szeroka, żeby się przez nią wydostać na wolność.
To wszystko nie było tak łatwem, jakby się mogło wydawać, przeszkadzał mi bowiem stary dywan, a siedzący u nóg moich dozorca rzucał na mnie od czasu do czasu badawcze spojrzenie. Na szczęście tętent koni, skrzypienie kół i klekot wozu były tak głośne, że nie było słychać szmeru, spowodowanego mym nożem.
Zaczekałem na jeszcze jedno takie spojrzenie na mnie, zagrzebałem się pod siano i wylazłem przez otwór nogami naprzód. Dotknąłem ziemi stopami i wyciągnąłem głowę na wolne powietrze.
Teraz dopiero pewny byłem wolności i szło tylko o to, żeby dostać konia.
Znajdowaliśmy się w okolicy płaskiej i na drodze widocznie mało uczęszczanej, po której obu stronach był las. Z lewej strony jechał derwisz, a z prawej, jak przypuszczałem, jakiś drugi człowiek. Koń derwisza nie był duży, wydawał mi się jednak lepszym od konia tego drugiego. Miał sierść wełnistą, wspaniałą grzywę i ogon sięgający do ziemi. Chód jego był silny i elastyczny. Ach, gdyby tak zdołał unieść dwie osoby!
Myśl ta lotem błyskawicy przebiegła po mojej głowie. Najpierw ja jeńcem derwisza, a potem on moim!
Wziąłem nóż w zęby. Jeździec nie miał pojęcia, co się działo poza nim. Jechał swobodnie koło wozu, a drudzy nie mogli go widzieć. Tylko końce nóg zaczepione miał o strzemiona. Siedział wprawdzie dość mocno, bo koń był osiodłany po turecku, ale jedno uderzenie w kark musiało jego korpus naprzód przewalić i wytrącić mu nogi ze strzemion. Potem trzeba go było bokiem z siodła wysadzić. Dla mnie było główną rzeczą, utrzymać się dobrze na koniu, aby z niego nie zlecieć.

W kilku szybkich krokach dostałem się tuż poza jego konia. Rozpędziłem się i w następnej chwili klęczałem już na zadzie końskim, za jeźdźcem. Koń stropił się na kilka sekund tym niespodzianym napadem. Jedno uderzenie pięścią w kark wyrzuciło nogi jeźdźca ze strzemion. Chwyciłem go za gardło, podniosłem się z klęczek i poderwałem go tem samem ze siodła, a natomiast sam w nie wpadłem, nie wypuszczając go przytem z rąk. Stało się to właśnie w sam czas, gdyż koń stanął teraz dęba. Zdołałem jeszcze wolną ręką schwycić go na czas za cugle, ścisnąłem zwierzę nogami, obróciłem je i odjechałem powoli, tak cicho, jak tylko można, tą samą drogą z powrotem.
W niewielkiem oddaleniu stąd tworzyła droga zakręt. Przed nim oglądnąłem się poza siebie. Wóz toczył się spokojnie dalej; nie zauważono więc niczego. Było to tylko dzięki temu możliwe, że czysto drewniane koła na takichże drewnianych osiach wydawały piekielne skrzypienie, nadto wóz znajdował się między mną a drugim jeźdźcem, któremu nawet na myśl nie przyszło się oglądnąć.
Chciałbym być świadkiem tego ogłupienia, jakie opanowało niezawodnie tych ludzi na widok, że więzień i dowódca umknęli równocześnie. Mogłem z łatwością się ukryć i bez niebezpieczeństwa dla siebie, zaczekać na tę chwilę. Bałem się jednak szczęścia wyzywać, pomyślałem sobie o przyjaciołach, którzy bezwątpienia byli w niemałej o mnie trwodze.
To też położyłem sobie derwisza wpoprzek na kolanach i podpędziłem konia do wyciągniętego cwału.
Ali Manacha tak zaskoczył mój napad, że zapomniał nawet krzyknąć. Następnie ścisnąłem mu gardło tak silnie, że nie mógł wydać głośnego okrzyku. Dało się słyszeć tylko bulkocące jakieś charczenie, a teraz leżał przedemną cicho i bez ruchu, wydało mi się, że go zadusiłem.
Koń cwałował tak miękko, równo i wytrwale, że nie potrzeba było obawiać się dopędzenia. Nieuzasadniona byłaby te raz zresztą obawa przed walką, gdyż miałem już broń palną przy sobie. U Ali Manacha znalazłem właśnie dwa pistolety za pasem, które sobie oczywiście przywłaszczyłem.
Podczas jazdy przeszukałem jego kieszenie. Wydobyłem z nich swój zegarek i sakiewkę, a po wadze przekonałem się, że jej zawartość powiększyła się od wczoraj. Do siodła przytroczone były sakwy. Sięgnąłem do nich ręką i poczułem amunicyę, oraz środki żywności. Liczono więc widocznie na dłuższą drogę.
Las się skończył. Przedemną leżała otwarta równina, pokryta wielkiemi polami kukurydzy i ogrodami różanymi. Oglądnąwszy się po pewnym czasie, ujrzałem cwałującego za mną jeźdźca. Był to zapewne ten, który jechał po prawej stronie wozu. Zauważył ucieczkę i zawrócił, aby się poinformować.
Koń mój biegł, mimo że dwu dźwigał na grzbiecie, tak szybko, jak jego. Nie obawiałem się już niczego, a gdy po jakimś czasie wjechałem na ożywiony gościniec, z którym krzyżowała się moja dotychczasowa droga, poczułem się pewnym zupełnie. Niebawem też zobaczyłem, że ścigający mnie jeździec począł konia wstrzymywać, a po chwili zniknął mi z oczu zupełnie.
Zatrzymałem się teraz i zsiadłem z konia, żeby mu dać odpocząć, a zarazem z powodu derwisza. Położyłem go na ziemi i zbadałem. Serce jego biło całkiem regularnie, a oddech był normalny.
— Ali Manachu, nie udawaj! — powiedziałem. — Wiem, że zupełnie jesteś przytomny. Otwórzno oczy!
Stracił on zapewne w pierwszej chwili przytomność, ale potem udawał omdlałego, aby, jak się zdaje, uniknąć moich pytań i namyślić się nad tem, jak należy postąpić, a może nawet skorzystać z jakiej sposobności do ucieczki. Mimo mych słów nie otworzył oczu.
— Dobrze — powiedziałem — jeżeli rzeczywiście nie żyjesz, to przekonam się o tem przynajmniej. Wbiję ci ten nóż w serce! Dobyłem noża. Zaledwie jednak poczuł ostrze na swojej piersi, rozwarł z przerażenia oczy szeroko i zawołał:
— Ach wai! Stój! Czy chcesz mnie zakłuć naprawdę?
— Żywego niechętnie się zabija, ale umarłemu pchnięcie już nic zaszkodzić nie może. Jeśli chcesz, to ostrze utrzymać zdala od siebie, to nie staraj się wywołać we mnie mniemania, że już umarłeś!
Leżał aż dotąd rozciągnięty na ziemi, ale teraz usiadł. Zapytałem go:
— Powiedzno, Ali Manachu, dokąd chciałeś mnie zawieźć?
— W bezpieczne miejsce.

— To bardzo dwuznaczne. O czyje bezpieczeństwo szło tutaj: moje, czy wasze?
Na obcej ziemi.
— O jedno i drugie.

— Musisz mi to wyjaśnić, bo nie rozumiem.
— Nic ci się stać nie miało, effendi. Chcieliśmy cię zawieźć na miejsce, z któregobyś nie mógł umknąć. Zależało na tem, by mój ojciec zyskał czas, potrzebny do ucieczki; potem bylibyśmy cię znowu wypuścili.
— To bardzo ładnie z waszej strony. W jakie to miejsce wieźliście mnie?
— Do karaułu w górach.
— Ach! Strażnica! Zdawało wam się, że ojciec twój prędzej zdoła uciec, jeżeli będę się znajdował w waszei mocy?
— Tak, effendi.
— Dlaczego?
— Bo ty odkryłbyś może, dokąd on się zwrócił.
— Jakim sposobem? Nie jestem wszechwiedzącym.
— Twój hadżi powiedział, że umiesz odnaleźć wszelkie ślady.
— Hm! Jak mogłem w Edreneh wpaść na ślad twego ojca?
— Nie wiem.
— A zatem posłuchaj, Ali Manachu! Powiadam ci, że już ślad ten posiadam. Twój ojciec pojechał z dozorcą więziennym i z Manachem el Barsza wzdłuż Ardy na zachód. Mieli dwa siwki i jednego gniadego.
Widać było, jak się przestraszył.
— Mylisz się, bardzo się mylisz! — pośpieszył z odpowiedzią.
— Nie mylę się, mam nawet nadzieję, że niebawem dowiem się jeszcze więcej. Gdzie jest odebrana mi kartka?
— Jaka kartka?
— Sam zabrałeś mi ją z kieszeni w kamizelce. Przypuszczam, że jeszcze jest.
— Wyrzuciłem ją. Nie było w niej nic ważnego.
— A mnie się zdaje przeciwnie, że były tam rzeczy bardzo ważne. Poszukam ja. Pokaż kieszenie!
Powstał, udając, że czyni to, aby ułatwić przeszukiwanie, zaledwie jednak wyciągnąłem ku niemu rękę, cofnął się i skoczył do konia. Przewidywałem coś podobnego. Jeszcze nie zdołał nogi włożyć do strzemienia, kiedy pochwyciłem go i rzuciłem na ziemię.
— Leż, bo ci kulę w łeb wpakuję! — zagroziłem. — Twoja zręczność wystarcza może w klasztorze „tańczących“ w Stambule, ale nie żeby mnie umknąć!
Zbadałem jego kieszenie bez oporu z jego strony, ale nic nie znalazłem. W sakwach szukałem także daremnie. Wtem wpadła mi na myśl sakiewka. Dobyłem jej. Zawierała pewną ilość złotówek, których ja tam nie miałem, a wśród nich kartkę z trzema wierszami, pisanymi nestaalikiem, czyli owem na lewo pochylonem pismem, leżącem w pośrodku między bardzo pobieżną kursywą arabską (neskhi), a bardzo pochyłym taalikiem.
Teraz byłem zadowolony. Zabrakło czasu do przeczytania kartki, schowałem więc ją i rzekłem:
— Myślę, że te kartki zawierają przecież coś ważnego. Ty wiesz oczywiście, dokąd pojechał twój ojciec.
— Nie wiem, effendi.
— Nie wmawiaj tego we mnie!
— Nie było go już, kiedy przybyłem do Edreneh!
— Ale dowiedziałeś się, dokąd się udaje. Podąży zapewne do Iskenderieh, gdzie oczekuje go jego brat, a twój wuj, Hamd el Amazat.
Przy tych słowach udawałem, że go nie obserwuję bystro. Przez twarz jego przemknęło coś, jak gdyby uspokojenie. Ojciec jego nie udał się więc do Iskenderieh.
— Może być — odrzekł — ale nie wiem tego. Powiedz mi jednak teraz, effendi, co zamierzasz ze mną uczynić?
— No, a jak myślisz?
— Pozwolisz mi odjechać.
— Ach! To nie złe! A zatem nie chcesz nawet iść, lecz jechać konno!
— Koń jest przecież moją własnością!
— A ty jesteś moją własnością zatem i koń do mnie należy. Oczywiście, będę się starał o to, byś nie szedł pieszo!
— Ależ ty jesteś wolny, a ja nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy!
— Ty to nazywasz żadną krzywdą?... Odprowadzisz mnie aż do Edreneh, a mianowicie do tego domu, do którego zwabiliście mnie wczoraj. Ciekaw jestem, kto też tam mieszka. Rozumie się!, że pójdzie także kadi.
— Effendi, tego nie zrobisz. Słyszałem, że jesteś chrześcijanin i że Iza Ben Marryam, wasz zbawiciel, uczył was: „miłujcie swoich nieprzyjaciół!“
— Przyznajesz zatem, że jesteś moim nieprzyjacielem?
— Ja twoim nie byłem, tylko ty moim zostałeś. Należy przypuścić, że jesteś dobrym chrześcijaninem i będziesz posłuszny twojemu Bogu!
— Słusznie się domyślasz!
— No, a czemu nie puszczasz mnie na wolność?
— Właśnie dlatego, że słucham przykazania, Ali Manachu. Ja cię miłuję tak bardzo, że rozstać się z tobą nie mogę!
— Ty szydzisz ze mnie! Zapłacę ci okup!
— Jesteś bogaty?
— Ja nie, ale mój ojciec będzie nim niebawem.
— Ukradnie lub zrabuje swoje bogactwo. Nie tknąłbym takich pieniędzy!
— Więc dam ci inne. Otrzymasz swoje z powrotem!
— Moje? Czy masz pieniądze odemnie?
— Nie, ale posłaniec poszedł już po pieniądze do Stambułu, które nam miałeś zapłacić. Jeśli puścisz mnie wolno, to otrzymasz je, skoro tylko przyniesie.
— O, Ali Manachu Ben Barud el Amazat, ty przetańczyłeś rozum w Stambule! Posłaniec wasz nie otrzyma ani jednego piastra. Takiego imienia, jakie wam wymieniłem, niema wcale w Stambule, a Pers, którego może znajdzie posłaniec, nie zna mnie wcale!
— Effendi, oszukałeś nas zatem? Bylibyśmy więc nie dostali pieniędzy?
— Nie.
— W takim razie byłbyś zginął!
— Wiedziałem o tem. Ale byłbym także zgubiony, gdyby wypłacono pieniądze. Zresztą nie bałem się was zbytnio, a że to było słuszne, tego ci dowiodłem. Jestem wolny.
— Chcesz mnie więc istotnie zabrać do Edreneh, jako więźnia?
— Tak.
— To oddaj mi pieniądze, które włożyłem do sakiewki!
— Dlaczego?
— Są moje. Potrzebuję ich. Muszę jeść i pić nawet w więzieniu.
— Dostaniesz to, czego ci będzie trzeba; nie będą to zapewne przysmaki, ale „tańczącemu“ nie zaszkodzi trochę głodu!
— Więc chcesz mnie okraść?
— Nie. Przypatrz mi się! Podarliście na mnie ubranie, gdy się broniłem i muszę sobie teraz kupić nowe. Tyś temu winien i dlatego mogę sobie wziąć twoje pieniądze, nie narażając się na zarzut kradzieży. Nie uczynię tego jednak, lecz oddam je kadiemu. Czy wolno „tańczącemu“ mieć pieniądze? Sądzę, że wszystko, co pobiera, należy do zakonu!
— Nie jestem już tańczącym. Byłem tylko krótki czas w klasztorze!
— Zapewne dla interesów! No, to mnie nic nie obchodzi. Ruszajmy! Podaj ręce!
Wydobyłem przy tych słowach z sakwy linewkę, którą zauważyłem tam przedtem.
— Effendi, co chcesz zrobić? — spytał przestraszony.
— Przywiążę cię za ręce do strzemienia.
— Tego ci nie wolno! Jesteś chrześcijanin, a ja wyznawca proroka. Nie jesteś kawasem. Nie masz prawa obchodzić się z nikim jak z więźniem!
— Nie wzbraniaj się, Ali Manachu! Oto jest sznurek. Jeśli natychmiast rąk nie podasz, palnę cię w głowę, że znów zemdlejesz. Nie pozwolę na to, żebyś mi dyktował, jak się mam z tobą obchodzić!
To poskutkowało. Ten pseudoderwisz nie miał widocznie ani odwagi, ani energii. Wyciągnął obie ręce, poczem ja związałem je, przytwierdziłem koniec sznurka do strzemienia i wsiadłem na konia.
— Co zrobisz z koniem?
— Oddam go kadiemu. Naprzód!
Ruszyliśmy. Nie spodziewałem się wrócić tak prędko do Edreneh i to jeszcze w ten sposób.
Dojechaliśmy niebawem do głównej drogi. Prowadziła do słynnego bazaru Mustafa Baszy. Spotkaliśmy wielu podróżnych. Przypatrywano się nam ze zdumieniem i podziwiano nas obu, ale nikt nie zadał sobie trudu, żeby przemówić do nas choćby słowem.
Im więcej zbliżaliśmy się do miasta, tem bardziej ożywiała się ulica. Zaraz w pierwszej ulicy zobaczyłem dwu kawasów. Objaśniwszy im pokrótce całą sprawę, zażądałem, żeby nam towarzyszyli, co też uczynili niezwłocznie. Zamierzałem pojechać najpierw do Hulama, aby przedewszystkiem uspokoić przyjaciół.
Przejeżdżając jedną z ulic, zauważyłem wśród przechodniów człowieka, który na widok Ali Manacha zatrzymał się wśród oznak przerażenia, a potem szybko się oddalił.
Czy znał mojego więźnia? Najchętniej posłałbym za nim jednego z policyantów, aby go ujęli. Co będzie, gdyby człowiek ten ostrzegł drugich? Ale na samo podejrzenie, dla prostego domysłu, nie śmiałem niewinnego może całkiem człowieka pozbawiać wolności. Ja, chrześcijanin, znajdowałem się w kraju mahometańskim.
Pod domem Hulama zapukałem do bramy. Oddźwierny zaglądnął przez otwór i wydał okrzyk radości na mój widok.
— Hamdullillah! Czy to ty rzeczywiście, effendi?
— Tak. Otwórz Malhemie!
— Zaraz, zaraz! Byliśmy w wielkim strachu o ciebie, bo myśleliśmy, że zdarzyło ci się jakie nieszczęście. No, ale teraz już wszystko dobrze!
— Gdzie hadżi Halef Omar?
— W selamliku. Wszyscy tam się zebrali i biadają nad twem zniknięciem.
— Alargha — baczność! — zawołał jeden z kawasów. — Czy to ty może jesteś Kara Ben Nemzi, effendi?
— Tak się nazywam.
— Peh ne gyzel — jakże to pięknie! Zarobiliśmy zatem trzysta piastrów!
— Jakich trzysta piastrów?
— Wysłano nas, żebyśmy ciebie szukali. Kto znajdzie jaki ślad twój, ma tę sumę otrzymać.
— Hm! Właściwie, to ja was znalazłem, ale pieniądze dostaniecie. Wejdźcie razem!
Trzysta piastrów, to około siedmdziesiciu koron. A więc oceniono mnie aż tak wysoko! Mogłem być z tego dumny. Oddźwierny otworzył drzwi na oścież i zrobił minę bardzo zdziwionego, ujrzawszy derwisza, którego dotąd przez otwór nie widział. Zaledwie dał się słyszeć na dziedzińcu odgłos stąpań końskich, zbiegli się wszyscy.
Pierwszym był mój hadżi Halef Omar. Przesadził jednym olbrzymim skokiem wszystkie schody naraz, zapominając o wschodniej powadze, poskoczył ku mnie i zawołał, radośnie chwytając mnie za rękę:
— Allahl Allah! To ty? To ty naprawdę?
— To ja, kochany Halefie. Pozwól mi tylko zleźć z siodła!
— Przyjeżdżasz? Byłeś za miastem?
— Tak, miałem wiele nieszczęść, ale i dużo szczęścia!...
Drudzy także powyciągali do mnie ręce. Wśród powszechnych okrzyków radości zabrzmiał okrzyk zdumienia. Wydał go Isla.
— Effendi, co to? Kogo tutaj sprowadzasz? Wszakże to Ali Manach, „tańczący“!
Dotychczas zajmowano się tylko mną, a derwiszem nie i dopiero słowa Isli zwróciły uwagę obecnych na niego. Ujrzano, że skrępowany.
— Ali Manach? Syn zbiegłego? — pytał Hulam.
— Tak — odrzekłem. — Jest moim jeńcem; chodźcie do środka! Opowiem wam.
Weszliśmy do selamliku, zabierając z sobą derwisza, ale zaledwieśmy usiedli, otwarto bramę ponownie. To kadi przybywał. Zdumiał się na mój widok i ucieszył zarazem.
— Effendi, ty żyjesz i jesteś tutaj? — zapytał. — Dzięki Allahowi! Uważaliśmy cię już za straconego, chociaż nakazałem cię szukać. Gdzie byłeś?
— Usiądź z nami, a dowiesz się!
— Posłucham twego opowiadania. Jak że się cieszę, że nie stało ci się nic złego!
Opowiedziałem wszystko pośród ciągłych przerywań. Potem nastąpiło mnóstwo zapytań i okrzyków najróżnorodniejszego gatunku. Tylko Halef zachował spokój. W końcu zawołał głośno:
— Cicho ludzie! Teraz nie należy rozmawiać, lecz działać!
Kadi rzucił Halefowi spojrzenie strofujące, ale go mimo to spytał:
— Jak sądzisz, co należy czynić?
— Trzeba natychmiast przesłuchać tego Ali Manacha, a potem odszukać dom, w którym pokonano mojego zihdi, a wreszcie ścigać ów wóz, w którym miano go zawieźć do karaułu.
— Masz słuszność! Każę tego syna zbiega zaprowadzić zaraz do więzienia i tam go przesłuchać.
— Czemu nie tu, nie zaraz? — spytałem. — Chciałbym w tej godzinie jeszcze wyruszyć na pościg za jego ojcem. Upłynęło już dużo drogiego czasu. Dobrze byłoby usłyszeć wpierw, co on powie.
— Skoro sobie tego życzysz, to niech się tak stanie!
Przybrał minę bardzo poważną i pełną godności i zapytał pojmanego:
— Na imię ci Ali Manach Ben Barud el Amazat.
— Tak — odrzekł jeniec.
— A zatem ojciec twój nazywa się Barud el Amazat?
— Tak.
— To ten sam, który nam umknął?
— Nie wiem nic o tem!
— Wypierasz się. Każę ci dać bastonadę! Czy znasz byłego poborcę podatków Manacha el Barsza?
— Nie!
— Kazałeś wczoraj tego effendi zwabić do pewnego domu, by go tam pojmać?
— Nie.
— Psie, nie kłam! Effendi to sam opowiedział!
— On się myli.
— Ale ty go związałeś i zabrałeś dzisiaj na wozie.
— To także nieprawda! Jechałem gościńcem i dopędziłem ten wóz. Rozmawiałem z kiradżim, właścicielem tego wozu. Wtem uderzył mnie ktoś tak, że straciłem przytomność, a gdy znowu przyszedłem do siebie, byłem już jeńcem tego człowieka.
— Język twój opływa kłamstwem, ale to nie polepszy twego położenia, lecz pogorszy! My wiemy, że jesteś Nassr!
— Nie wiem, co to jest!
— Wszak rozmawiałeś o tem z effendim w klasztorze „tańczących“!
— Nie byłem nigdy w klasztorze „tańczących“!
Zdawało mu się, że się ocali, przecząc wszystkiemu. Kadi rzekł gniewnie:
— Na Allaha! Otrzymasz bastonadę, jeśli dalej będziesz prawdę ukrywał! A może jesteś poddanym Inglisów, jak twój ojciec?
— Nie mam ojca poddanego Inglisów. Widzę, że Barud el Amazat, o którym mówicie, nie jest moim ojcem i przybrał tylko bezprawnie jego nazwisko.
— Czem więc jesteś, jeśli nie derwiszem?
— Jestem szaijad es semek[177] i odbywam podróż.
— Skąd?
— Z Inada nad morzem.
— Dokąd się udajesz?
— Do Sofii, w odwiedziny do krewnych. Nie byłem nawet godziny w Edreneh. Przybyłem tutaj w nocy i wyjechałem drugą stroną. Później spotkałem wóz.
— Nie jesteś rybakiem, lecz kłamcą. Czy możesz dowieść, że pochodzisz z Inada?
— Poślij tam, a powiedzą ci, że mówię prawdę.
To zuchwalstwo wyprowadziło niemal kadiego z równowagi. Zwrócił się do Isli i zapytał:
— Islo Ben Maflej, czy rzeczywiście widziałeś tego człowieka w stambulskim klasztorze „tańczących“?
— Tak — odrzekł zapytany — to on jest. Zeznaję to pod przysięgą na brodę proroka i brody moich ojców!
— A ty, Kara Ben Nemzi, effendi, czy widziałeś go tam także w klasztorze?
— Tak — odpowiedziałem — rozmawiałem z nim nawet.
— I twierdzisz, że to ten derwisz?
— Tak, to on. Przyznał to przecież jeszcze wczoraj wieczorem, a nawet dzisiaj. Zdaje mu się teraz, że się wykręci kłamstwem.
— Przysporzy sobie tylko nieszczęścia. Jak dowiedziemy mu jednak, że macie słuszność?
To było dziwne pytanie!
— Czy to nie on ma udowodnić, że my nie mamy słuszności? — odrzekłem.
— To słuszne! Ale w takim razie posłać muszę do Inada.
— Czy pozwolisz mi zadać jedno pytanie?
— Mów!
— Widziałeś wczoraj kartkę, którą znaleźliśmy wczoraj w stajni handżii?
— Tak, effendi.
— Czy poznałbyś ją znowu?
— Całkiem pewnie.
— Czy to ta? Wyjąłem kartkę z sakiewki i podałem kadiemu. Przyglądnął się jej dokładnie, a potem rzekł:
— To jest ta sama. Czemu o to pytasz?
— Dowiesz się zaraz! Hadżi Halefie Omarze, czy znasz moją sakiewkę?
— O, tak dobrze, jak swoją własną — odrzekł hadżi.
— Czy to ta?
— Ta sama.
Teraz już byłem pewien, że złapię derwisza. Zwróciłem się doń z pytaniem:
— Ali Manachu, powiedz mi, do kogo należą złotówki, które się w mej sakiewce znajdują?
— Należą do mn... należą zapewne do ciebie, skoro sakiewka jest istotnie twoją własnością — odpowiedział.
Byłby się już dał zaskoczyć, ale podczas odpowiedzi dostrzegł pułapkę.
— Nie rościsz więc sobie prawa do tych pieniędzy?
— Co mi do twoich pieniędzy!
Kadi potrząsnął głową.
— Effendi, — rzekł, — jeśli ja go nie złapię, to tobie nie uda się to tem bardziej. Każę go zamknąć i wymuszę na nim to, że się przyzna!
— Nie możemy czekać tak długo. Zaprowadźmy go do domu, w którym na mnie napadnięto. Mieszkańcy jego będą musieli przyznać, że jest tym, za którego go uważamy.
— Masz słuszność. Weźmiemy wszystkich do niewoli! Ali Manachu, gdzie ten dom leży?
— Nie znam go — odrzekł zapytany. — Nie byłem jeszcze nigdy w Edreneh!
— Kłamstwa jego coraz to większe! Effendi, czy trafiłbyś do tego domu?
— Całkiem pewnie. Zapamiętałem go sobie.
— Ruszajmy więc! Poślę po kawasów, którzy pójdą za nami i pochwytają wszystkich, znajdujących się w tym domu. Ale przyjaciel twój, Hulam, wyznaczył trzysta piastrów nagrody. Ci ludzie ciebie znaleźli, czy otrzymają pieniądze, effendi?
— Dam im natychmiast.
Dobyłem sakiewki, lecz Hulam zatrzymał moją rękę i rzekł tonem obrażonego:
— Stój, effendi! Jesteś gościem mojego domu. Czy chcesz mej czci uwłóczyć, nie pozwalając mi dotrzymać przyrzeczenia?
Czułem, że muszę mu pierwszeństwa ustąpić. On wydobył pulares i miał już zamiar wręczyć pieniądze kawasom, czekającym u wejścia z promieniejącemi radością twarzami, kiedy kadi wyciągnął rękę.
— Zatrzymaj się! — rzekł. — Jestem przełożonym tych urzędników policyjnych w Edreneh. Powiedz sam, effendi, czy oni ciebie znaleźli? Nie chciałem tych biedaków pozbawiać nagrody, dlatego odpowiedziałem:
— Tak, oni mnie znaleźli.
— Słowa twoje są bardzo mądre. Ale powiedz także, czy byliby cię znaleźli, gdybym był zatrzymał ich w domu, zamiast ich wysłać?
— Hm! Zapewne, że w takim wypadku nie byliby mnie znaleźli.
— Komu zatem zawdzięczasz właściwie, że cię zobaczyli?
Musiałem pójść śladem jego logiki. Zresztą nie byłoby korzystnem dla nas zderzyć się z nim nieprzyjaźnie, odpowiedziałem też, jak się tego spodziewał.
— W gruncie rzeczy tobie.
Skinął mi głową przyjaźnie i pytał dalej:
— Do kogo zatem należy tych trzysta piastrów?
— Tylko do ciebie.
— Niech mi je zatem Hulam wypłaci! Niechaj nikomu krzywda się nie stanie. Kadi ma baczyć na to także, żeby dostał to, do czego ma prawo!
Otrzymawszy pieniądze, schował je, a obaj policyanci porobili miny wielkiego rozczarowania. Starałem się więc zbliżyć do nich niepostrzeżenie, wyjąłem z sakiewki dwie złotówki i wsunąłem każdemu z nich po jednej. Musiało się to odbyć potajemnie, bo należało przypuścić, że kadi znowu postąpiłby w imię sprawiedliwości.
Obaj byli tym darem bardzo uszczęśliwieni, a mnie wydatek ten nie przyniósł żadnej szkody, ponieważ opędziłem go z pieniędzy Ali Manacha.
Posłano po policyantów, którzy niebawem przyszli. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, skinął na mnie kadi, żebym się zbliżył do niego. Byłem ciekawy, co mi chce w zaufaniu powiedzieć.
— Effendi — rzekł — czy istotnie jesteś pewnym, że to ten derwisz ze Stambułu?
— Najzupełniej! — odrzekłem.
— Czy był przy tem, gdy cię pojmano?
— Tak, oznaczył nawet wysokość okupu, jaki miałem zapłacić.
— I zabrał ci to, co miałeś w kieszeniach?
— Tak.
— Sakiewkę także?
— Także.
Zacząłem się domyślać, o co mu idzie. Opowiadając, co mię spotkało, wspomniałem otwarcie, że znalazłem w sakiewce więcej pieniędzy, niż tam było poprzednio. Tę sumę miał na myśli kadi i zamierzał ją skonfiskować! Pytał dalej w tonie bardzo uprzejmym:
— Miał ją dzisiaj w kieszeni?
— Tak. Wyjąłem ją dzisiaj stamtąd.
— I było tam więcej pieniędzy niż przedtem?
— Były złotówki, których ja tam nie włożyłem. To prawda.
— Przyznasz więc, że nie należą do ciebie.
— Ach! A do kogoż?
— Oczywiście, że do niego, effendi!
— To mi się nie wydaje. Z jakiego powodu wkładałby pieniądze do mojej sakiewki?
— Bo mu się twoja bardziej podobała, niż jego własna. Nikomu jednak nie wolno zatrzymywać tego, co nie jest jego!
— Masz zupełną słuszność. Ale czy sądzisz, że zatrzymałem coś, co nie jest moją własnością?
— Naturalnie! Te złotówki, które tam włożył.
— Wallahi! Czyż nie słyszałeś z ust jego, że przeczy, jakoby włożył pieniądze do mej sakiewki?
— To kłamstwo!
— Trzeba to udowodnić. Ja nic nie wiem o tych pieniądzach.
— Ależ sam mówisz, że ich przedtem w sakiewce nie było!
— Przyznaję to. Nikt nie może powiedzieć, jak się tam dostały, ale ponieważ teraz się tam znajdują, przeto należą do mnie.
— Na to nie mogę pozwolić. Władza musi je zabrać i oddać prawdziwemu właścicielowi.
— Powiedz mi najpierw, do kogo należy woda, która spada w nocy z deszczem na twój dziedziniec?
— Na cóż to pytanie?
— Czy władza zabiera tę wodę, aby ją zwrócić prawdziwemu właścicielowi? Przez noc napadał deszcz do mojej sakiewki. Woda jest moją, ponieważ jedyny człowiek, który mógłby mieć do niej prawo, sam się jej wyrzekł.
— Słyszę, że jesteś Frankiem, nie znającym praw tego kraju.
— To może być, ale dlatego też trzymam się moich własnych praw. Kadi, ja te pieniądze zatrzymam, a ty ich nie dostaniesz!
Po tych słowach odwróciłem się od niego, on zaś nie próbował nakłaniać mnie do zmiany postanowienia. Nie miałem bynajmniej zamiaru pieniędzy tych sobie przywłaszczyć, ale mogły one przynieść daleko więcej pożytku w moich rękach, niż gdyby utonęły w bezdennej kieszeni urzędnika.
Teraz wszyscy uczestnicy ruszyli w drogę. Kawasi otrzymali rozkaz postępowania zdala za nami, aby uniknąć zbytniego zwracania na nas uwagi.
Doszliśmy do rogu ulicy, gdzie się wczoraj wieczorem spotkałem z owym człowiekiem. Hulam też go sobie przypomniał dokładnie. Stąd jednak począwszy, musiałem już sam prowadzić. Odnalazłem ten dom bez trudu. Drzwi były zamknięte. Zapukaliśmy, ale nie pojawił się nikt, by nam otworzyć.
— Boją się — rzekł kadi. — Dostrzegli nas, gdyśmy się zbliżali i pochowali się.
— Wątpię — odrzekłem. — Zapewne mnie spotkał jeden z tych ludzi, kiedy jechałem z Ali Manachem przez ulice. Zobaczył, że derwisz jest pojmany i że się zamach nie udał. Dlatego też zawiadomił o tem drugich, no i teraz uciekli.
— Musimy więc wtargnąć przemocą!
Przechodnie jęli przystawać, aby zobaczyć, co się stanie. Kadi rozkazał ich swoim ludziom oddalić, poczem wywalono drzwi stosunkowo bez zbyt wielkiego oporu.
Poznałem zaraz długi ciemny kurytarz. Policyanci rozbiegli się w mgnieniu oka po wszystkich pokojach, ale nie zdołali znaleźć ani jednej ludzkiej istoty. Różne oznaki kazały się domyślać, że mieszkańcy uciekali bardzo pośpiesznie.
Odszukałem także pokój, w którym leżałem. Kiedy wróciłem na małe, ciasne, podwórko, rozpoczął kadi ponownie przesłuchiwać Ali Manacha. Ten drugi występował teraz z jeszcze większą pewnością siebie niż poprzednio. Pierwej obawiał się może zdrady ze strony mieszkańców tego domu. Obawa ta zniknęła teraz tak samo, jak ci ludzie, których spodziewaliśmy się tutaj zastać. Musiałem powtórzyć swoje zeznania i pokazać miejsce, na którem obok mnie derwisz siedział. Wskazałem także to, gdzie broniłem się przed przemocą napastników.
— I ty rzeczywiście nie znasz tego domu? — pytał go kadi.
— Nie znam — odpowiedział.
— Jeszcze nigdy tutaj nie byłeś?
— Nigdy w życiu!
Urzędnik zwrócił się do mnie:
— Tak nikt się nie może wypierać, effendi! Zaczynam wierzyć, że się mylisz istotnie.
— W takim razie Isla musiałby się także mylić, bo go widział w Stambule.
— A czyż to nie jest możliwe? Wielu ludzi jest do siebie podobnych. Ten rybak z Inada może być zupełnie niewinnym!
— Bądź łaskaw odejść ze mną na bok, o kadi?
— Czemu?
— Chcę ci coś powiedzieć, czego tamci słyszeć nie powinni.
Wzruszył ramionami i odrzekł:
— Ci ludzie mogą słyszeć wszystko, co mi masz do powiedzenia, effendi!
— Czy chcesz, żeby usłyszeli słowa, które w twoich uszach brzmieć będę niemile?
Namyślił się i rzekł tonem niemal surowym:
— Nie ośmielisz się powiedzieć ani słowa, którego nie życzę sobie usłyszeć. Ale spełnię twą prośbę łaskawie. Chodź i mów!
Oddalił się o kilka kroków, a ja za nim.
— Skąd to pochodzi — zapytałem — że teraz nagle mówisz ze mną inaczej niż poprzednio? Dlaczego wierzysz teraz nagle w niewinność tego człowieka, o którego winie byłeś przedtem tak przekonany?
— Widzę, że ty się mylisz.
— Nie — odrzekłem głosem stłumionym. — Nie poznałeś, że ja się mylę, lecz że ty się sam pomyliłeś!
— W czem miałbym się pomylić, czy może co do tego rybaka?
— Nie, tylko co do mnie. Sądziłeś, że przyjdziesz w posiadanie mojej sakiewki. To ci się nie udało i dlatego teraz zbrodniarz niewinny.
— Effendi!
— Kadi!
Zrobił miną bardzo groźną i rzekł:
— Czy wiesz, że za tą obelgą mogę cię kazać uwięzić?
— Tego nie zrobisz! Jestem gościem tego kraju i jego władcy; nie masz żadnej władzy nademną. Powiadam ci, że Ali Manach przyzna się do wszystkiego, skoro tylko udasz, że dostanie bastonadę. Nie powinienem ci dawać żadnych przepisów, ale chciałbym opowiedzieć tam w Dżermanistanie, że sędziowie sułtana są sprawiedliwymi urzędnikami.
— Jesteśmy też; zaraz ci tego dowiodę!
Przystąpił znowu do tamtych i zapytał pojmanego:
— Czy znasz handżię Doksatiego?
Zapytany pobladł i odpowiedział głosem bardzo niepewnym:
— Nie, nie byłem jeszcze nigdy w Edreneh!
— A czy on ciebie także nie zna?
— Gdzież mógł mnie widzieć?
— On kłamie — wtrąciłem. — Poznajesz przecież, kadi, po nim, że kłamie! Domagam się, żeby Doksati go usłyszał, aby... stać! Na Boga, w tył!
Całkiem mimowolnie podniosłem wzrok podczas rozmowy. Znajdowaliśmy się na podwórku, otoczonem dookoła zabudowaniami. Tam, gdzie padło moje spojrzenie, był rodzaj poddasza z drewnianą kratą, przez której otwory wystawały wymierzone ku nam dwie lufy; jedna wprost na mnie, a druga, jak mi się wówczas wydało, na więźnia. Rzuciłem się w bok i popędziłem ku wejściu, aby tam szukać osłony. W tej samej chwili huknęły dwa wystrzały.
Zabrzmiał krzyk głośny.
— Allah ia Allah! Ma una! O Boże, Boże, na pomoc!
Okrzyk ten wydał jeden z kawasów, rzucając się na ziemię obok drugiego, który już tarzał się w krwi.
Jedna kula przeznaczona była dla mnie, to było pewne. Jeszcze chwila, a byłbym trupem. Strzelający ciągnął już za cyngiel, kiedy w bok uskoczyłem. Nie zdołał już strzału wstrzymać i kula przeszyła głowę kawasa, który stał tuż za mną.
Druga kula dosięgła swojego celu. Ali Manach leżał martwy na ziemi.
Więcej już nic nie widziałem. W chwilę potem przeszedłem znów przez podwórko. Wązkie drewniane schody wiodły w górę tam, gdzie znajdowała się krata. Poszedłem za chwilową podnietą.
— Na górę, zihdi! Ja za tobą!
Był to głos dzielnego Halefa, który zaraz za mną pośpieszył. Dostałem się na wązki kurytarz, do którego przytykało kilka izb, albo raczej nor. Kurytarz ten kończył się kratą. Czuć jeszcze było woń prochu, ale ludzi nie było. Przeszukałem izby z Halefem, ale tu także nikogo nie znalazłem. Nie podobna sobie wytłumaczyć, w jaki sposób zniknęli obaj mordercy. Było ich dwu, bo widziałem dokładnie dwie lufy.
Wtem usłyszałem po drugiej stronie budynku odgłos kroków. To byli niezawodnie oni. Ścianę tworzyły tylko deski. Zauważyłem dziurę z sęka, przystąpiłem i spojrzałem. Rzeczywiście! Przez sąsiednie podwórze szli dwaj mężczyźni, a każdy z nich miał w ręku długą turecką rusznicę.
Wybiegłem na ganek i zawołałem na dół w stroną podwórza:
— Prędko na ulicę, kadi! Mordercy uciekają przez dom sąsiedni!
— To nie może być! — zabrzmiało z dołu.
— Ależ widziałem ich! Prędzej, prędzej!
Zwrócił się do swoich ludzi i rozkazał flegmatycznie:
— Popatrzcieno, czy on ma słuszność!
Dwu z nich oddaliło się krokiem powolnym. Ostatecznie było to dla mnie obojętne, czy schwytają tych dwu, czy też nie. Zszedłem więc znowu na podwórze. Widząc mnie kadi, zapytał:
— Effendi, czy ty jesteś hekimem?
Mieszkaniec wschodu widzi w każdym Franku lekarza, lub ogrodnika. Mądry kadi był tego samego zdania.
— Tak — odrzekłem, aby rzecz skrócić.
— To zobacz, czy obaj są na śmierć zastrzeleni!
Co do Ali Manacha wątpliwości nie było. Kula wbiła się w jedną skroń, a wyszła drugą. Policyant dostał kulę w czoło, ale żył jeszcze. Należało się jednak spodziewać na pewne, że umrze za kilka minut.
— Mój ojcze, mój ojcze! — biadał kawas, który rzucił się obok niego na ziemię.
— Dlaczego jęczysz! — rzekł kadi. — To jego kismet. Zapisane było w księdze, że ma umrzeć w ten sposób. Allah wie, co czyni! Wtem wrócili ci dwaj, którzy wyszli powoli na pościg.
— No, czy ten effendi ma słuszność? — zapytał kadi.
— Tak.
— Widzieliście morderców?
— Widzieliśmy.
— Czemu nie schwytaliście ich?
— Zaszli już dość daleko w ulicę.
— Czemu nie pobiegliście za nimi?
— Nie wolno nam było, bo nie nakazałeś tego. Poleciłeś tylko zobaczyć, czy ten effendi ma słuszność.
— Jesteście leniwe psy! Skoczcie zaraz wszyscy za nimi i starajcie się ich pochwycić!
Poskoczyli teraz z największym pośpiechem, byłem jednak przekonany, że zwolnią biegu, gdy tylko dostaną się na odległość, z której będą dla nas niewidoczni.
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — mruczał Halef ze złością. — Oba te psy chciały ciebie zastrzelić, a teraz mogą uciec.
— Zostaw ich, zacny Halefie! Nie warto zrobić ani kroku w tej sprawie!
— Ale, gdyby cię kula była trafiła?
— Wówczas byliby zgubieni. Tybyś był nie pozwolił im ujść!
Kadi przypatrywał się zwłokom pojmanego. Po chwili spytał:
— Czy wyobrażasz sobie, effendi, dlaczego oni go zastrzelili?
— Naturalnie! Bali się, że ich zdradzi. Nie był to silny, odważny charakter. Mogliśmy się od niego dowiedzieć o wszystkiem.
— Dostał już swoją nagrodę. Ale czemuż strzelili do tego drugiego?
— Nie jego mieli na celu, gdyż kula była do mnie posłana. Tylko dlatego, że w ostatniej chwili w bok skoczyłem, trafiła w niego, bo stał poza mną.
— Chcieli się więc zemścić na tobie?
— Zapewne. A co się stanie ze zwłokami?
— Nie będę się niemi brukał. Ten człowiek otrzymał swoją nagrodę. Każę go zakopać i po wszystkiem. Koń jego stoi jeszcze u Hulama. Każę go zabrać.
— A jego ojciec? Czy ma nam umknąć?
— Czy chcesz go jeszcze ścigać, effendi?
— Oczywiście!
— Kiedy?
— Czy już nas nie potrzebujesz?
— Nie. Możesz odjechać.
— W takim razie za dwie godziny będziemy w drodze.
— Niechaj Allah będzie z wami i sprawi, żeby wam się udała obława!
— Tak. Niech Allah nam dopomoże! Nie zrzekam się jednak twojej pomocy.
— Mam wam dopomóc? Jak to rozumiesz?
— Czyż nie obiecałeś wystawić mi polecenia uwięzienia ściganych i dać sześciu kawasów?
— Tak. Mieli stać o świcie przed bramą Hulama ale dowiedziałem się jeszcze przedtem, że ci się wydarzyło nieszczęście. Czy potrzeba ci wszystkich sześciu?
— Nie; trzej wystarczą.
— Będą za dwie godziny u ciebie. Ale czy dotrzymasz słowa, które dałeś?
— Dotrzymam tak, jak ty twego!
— A więc bywaj zdrów! Niechaj ci Allah pozwoli żywym i zdrowym dostać się do kraju twoich ojców!
Sędzia odszedł. Odkąd odmówiłem mu wydania pieniędzy, zrobił się całkiem innym. Podwładni jego także zniknęli. Tylko kawas klęczał obok ojca i opłakiwał go. Ojciec konał. Wydobyłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze, należące do Ali Manacha i dałem je kawasowi. Mimo chwilowego strapienia rzucił na mnie pełne zdumienia spojrzenie i spytał.
— To przeznaczone dla mnie, effendi?
— Tak jest, to twoje. Każ ojca za to pochować, ale nic nie mów kadiemu!
— Panie, dziękuję ci! Dobroć twoja sączy balsam w ranę, którą zadał mi Allah. Mój ojciec musiał posłuchać Jego wezwania. Ja jestem ubogi. Ale teraz mogę mu postawić na grobie kamień z turbanem, aby wszyscy odwiedzający mecarchane[178] widzieli, że spoczywa tam wierny syn proroka.
W ten sposób ja, chrześcijanin, nie mając tego zamiaru, dopomogłem muzułmaninowi do posiadania nogrobka. Czyż pieniądze „tańczącego“ byłyby lepiej użyte, gdybym je był dał kadiemu?
Jeszcze nie doszliśmy do domu Hulama, kiedy spotkali nas dwaj kawasi, którzy zabrali byli konia Ali Manacha.
Stało się zatem to, co wczoraj wieczorem uważalibyśmy byli za niemożebne. Pytałem: „Czy Ali Manach ma ujść bezkarnie?“ Sprawiedliwość nie potrzebowała szukać go w Stambule; sam wpadł w jej ręce. Straciliśmy co prawda pół dnia z powodu tego zdarzenia; należało tę zwłokę nadrobić.
Zeszliśmy się na wojenną naradę. Najpierw Halef podsunął pytanie, jakiego rodzaju ludzie mogli mieszkać w domu, gdzie derwisz śmierć poniósł. Hulam sądził, że byli w stosunkach z en nasserami w Konstantynopolu. Nie było to nieprawdopodobnem, ale ja uważałem ich zarazem za takich, o jakich mówią, że „udali się w góry“.
Teraz dopiero miałem czas zabrać się do kartki, której dotąd nie odczytałem.
— Czy możesz przeczytać te wiersze? — zapytał Isla.
Zadałem sobie dość trudu, ale musiałem odpowiedzieć „nie“. Kartka chodziła z rąk do rąk, jednak bezskutecznie. Nikt jej nie umiał przeczytać. Poszczególne litery były dość wyraźnie pisane, ale tworzyły słowa zupełnie obce i niezrozumiałe dla mnie i dla tamtych.
Przesylabizowałem najkrótsze słowa razem... nie dawały żadnej myśli. Wtem Halef okazał się najmędrszym z nas wszystkich.
— Effendi — spytał — od kogo może ta kartka pochodzić?
— Chyba od Hamda el Amazat.
— No, ten człowiek ma dostateczne powody zatajać wszystko, co pisze. Czy nie sądzisz, że będzie to pismo tajne?
— Hm! Może masz racyę. Hamd el Amazat musiał się liczyć z tem, że kartka ta dostanie się w ręce niewłaściwe. Pismo to nie jest tajne, jak się zdaje, ale złożenie liter niezwykłe. „Sa ila ni“, tego nie rozumiem. „Al“, to jest słowo, ale „nach“ nie jest wyrazem wschodnim. Ach! A gdyby to przeczytać odwrotnie, będzie z tego „chan“.
— Może też wszystko pisane odwrotnie, — rzekł Hulam. — Czytałeś „ila“. Na odwrót byłoby „ali“.
— Słusznie — odrzekłem. — To imię, a zarazem wyraz serbski na „ale“. „Ni“ na odwrót „in“, to po rumuńsku „bardzo“.
— Przeczytajno wszystkie trzy wiersze od lewej do prawej zamiast od prawej do lewej! — rzekł Isla.
Zrobiłem tak, ale wymagało jeszcze wiele trudu, zanim mi się udało ugrupować litery tak, żeby powstały z tego zrozumiałe wyrazy. Rezultat streścił się w zdaniu:
In pripeh beste la karanorman chan ali sa panajir menelikde“.
Była to rozmyślna mięszanina wyrazów rumuńskich, serbskich, tureckich i znaczyła:
„Bardzo rychło wiadomość w Karanorman-Chan ale po jarmarku w Meneliku“.
— To dobre, to z pewnością tak jest! — zawołał, Hulam. Za kilka dni targ w Meneliku.
— A Karanorman-Chan? — spytałem. Kto zna tę miejscowość, gdzie ona leży?
Nie znał jej nikt. Wyraz ten oznacza „czarna“ albo „ciemna leśniczówka“. Była to zapewne miejscowość mała i leżała w lesie, gdzieś w głębi boru. Ale w której okolicy?
Robiono różne projekty, aby odkryć sposób, w jaki możnaby dowiedzieć się o położeniu tej tajemniczej miejscowości. Żaden jednak sposób nie zdawał się prowadzić do celu.
— Nie natężajmy się teraz zbytnio — powiedziałem. — Główna rzecz to, że wiadomość ma nadejść dopiero po jarmarku w „Karanorman-Chan. Słowo „sa“ oznacza „po“ albo „za“, a z tego wnoszę, że adresat listu chce być pierwej na jarmarku, zanim uda się do Karanorman-Chan. Do Meneliku też prowadzi droga, którą pojechali wczoraj trzej jeźdźcy. Czy nie?
— Tak — odrzekł Hulam — ty masz słuszność, effendi. Ten Barud el Amazat udał się do Meneliku. Tam zastaniemy go z pewnością.
— Nie traćmy zatem czasu i ruszajmy co prędzej. Równocześnie trzeba będzie wysłać kogoś do Iskenderieh, aby ostrzec Henryka Galingré’go.
— Ja to już sam zarządzę. Zanim jednak wyjedziecie, zjedzcie coś u mnie, a następnie musicie pozwolić na to, żebym się starał o wasze potrzeby!
Można powiedzieć w kilku słowach, że w pół godziny staliśmy na dziedzińcu gotowi do drogi. Było nas cztery osoby: Osko, Omar, Halef i ja. Reszta musiała zostać.
— Effendi — zapytał Isla — na jak długo cię żegnam?
— Nie wiem tego. Jeżeli zbiegów rychło dosięgniemy, powrócę, aby Baruda el Amazat sprowadzić do Edreneh. Jeżeli jednak dłużej nam będą umykać, to może nie zobaczymy się już nigdy.
— Oby Allah tego nie dopuścił! Jeżeli wrócisz teraz do twojej ojczyzny, to musisz jeszcze kiedyś przybyć do Stambułu, abyśmy znowu zobaczyli twoje oblicze. Ale twego hadżego Halefa Omara odeślesz już teraz z powrotem!
— Tam pójdę, gdzie mój effendi! — rzekł Halef. — Rozstanę się z nim dopiero wówczas, kiedy mnie od siebie napędzi.
Wtem wpuszczono trzech kawasów, przysłanych przez kadiego. Na ich widok omal nie zaśmiałem się głośno. Siedzieli na człapakach, z których żaden nie wartał ani stu piastrów. Tkwili po uszy w broni najrozmaitszej, wyglądając przytem ogromnie pokojowo.
Jeden z nich podjechał ku mnie, spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
— Effendi, czy to ty nazywasz się Kara Ben Nemzi?
— Tak, — odpowiedziałem.
— Otrzymałem rozkaz zgłoszenia się u ciebie. Ja jestem kawas-baszi.
Był to zatem najstarszy z nich.
— Czy masz przy sobie nakaz aresztowania?
— Tak, effendi.
— Czy umiecie dobrze jechać?
— Pojedziemy jak dyabli. Trudno ci będzie nadążyć.
— Bardzo mnie to cieszy. Czy wam kadi napisał, ile macie dostawać dziennie?
— Tak. Masz płacić po dziesięć piastrów dziennie od osoby. Oto jest pismo.
Zapisek zawierał istotnie kwotę dziesięciu piastrów dziennie od osoby, ale to było całkiem inaczej, niż się kadi ze mną umówił. Właściwie powinienem był odesłać mu tych trzech bohaterów, jeżdżących jak dyabli; ale jeden rzut oka na nich przekonał mnie, że im żołdu zbyt długo wypłacać nie będę. Kawas-baszi wisiał na koniu jak nietoperz na rynnie, a dwaj drudzy byli według tego samego wzoru.
— A czy wiecie, o co idzie? — spytałem ich.
— Naturalnie! — odrzekł dowódzca naszych trabantów. — Mamy pojmać trzech łotrów, których wy nie możecie pochwycić, i przyprowadzić was potem razem z nimi do Edreneh.
Był to nadzwyczaj dziwny sposób wyrażania się, ale mimo to przyznaję, że ci trzej byli w mym guście. Przeczuwałem rzeczy zabawne. Tylko Halef gniewał się bardzo, że kadi śmiał przysłać nam tego rodzaju towarzyszy.
Nastąpiło pożegnanie, które odbyło się w sposób wschodni, pełen obrazów, ale z największą i najszczerszą serdecznością. Nie wiedzieliśmy, czy zobaczymy się jeszcze kiedy, czy nie, to też było to rozstanie na niepewne; nie ciężkie pożegnanie na całe życie, ale także nie lekkie „do widzenia“ na krótko.
To prawda, że zostawiałem miłych przyjaciół, ale najmilszy z nich, t. j. Halef, był przecież ze mną. To łagodziło smutek, któremu się nikt rozstający oprzeć nie zdoła.
Sądziłem, że wyjadę z Edreneh w kierunku Filibe, tymczasem trzeba było udać się na zachód wzdłuż Ardy, na mozoły i niebezpieczeństwa, większe niż się można było spodziewać.





  1. Wyspa Arabska.
  2. Sługa Boży.
  3. Bardzo uwielbiony.
  4. Lew Boży; także Assad Allah el Ahalib, lew zwycięzkiego Boga.
  5. Kalif znaczy: namiestnik, zastępca.
  6. Zachód.
  7. Wschodni jawor.
  8. Po angielsku: nabrzmienie.
  9. Panie!
  10. Ejalet, wyraz turecki, oznacza: okręg, powiat.
  11. Dosłownie: czy jesteś zapewniającym bezpieczeństwo.
  12. Lew Mirlam.
  13. Wyrażenie, opisujące zdanie: Z ważnych powodów nie dać się poznać.
  14. Człowiek z guzem, Lindsay.
  15. Dosłownie: Niech Allah was ukołysze!
  16. Sarna.
  17. Zdrajca.
  18. Perski wykrzyknik na wyrażenie: „O biada!“
  19. Świnia.
  20. Kurdyjskie skrócenie imienia Allahverdi.
  21. Węglarz
  22. Rwanie.
  23. Drobna, kruszcowa moneta.
  24. idź!
  25. Babka.
  26. Dosłownie: kij do strzelania.
  27. Rusznikarze.
  28. Pantalony.
  29. Koszula.
  30. Rodzaj kamizelki.
  31. Surdut.
  32. Wierzchnie ubranie.
  33. Krzywy miecz do ucinania głów.
  34. Arabowie.
  35. Konni pachołkowie
  36. Modlitwa o zachodzie słońca.
  37. Anioł śmierci.
  38. Jezus, Syn Maryi.
  39. Rodzaj półmiska.
  40. Przysmaki.
  41. Czajnik.
  42. Trójnóg.
  43. Mateczko.
  44. Panna.
  45. Koszyczek.
  46. Imbryk.
  47. Lukier.
  48. Orzechy włoskie.
  49. Gruszki.
  50. Persya.
  51. Cukiernik.
  52. Siepacze.
  53. Mirza znaczy właściwie: „syn pana“. Przed imieniem, oznacza wykształconego człowieka i jest zaszczytnym tytułem, po imieniu zaś jest tytułem księcia. Tytuł ten noszą szczególnie perscy beglerbegowie, czyli namiestnicy prowincyi.
  54. Karawana umarłych.
  55. Leży tam pochowany Kalif Ali.
  56. Jaszczurka.
  57. żmija.
  58. Łucznik.
  59. Dosłownie „ten, który prowadzi dowód“ arcykapłan, stojący w Persyi ponad szejkiem ul Islam.
  60. Aptekarz.
  61. Porucznik.
  62. Czapka barania.
  63. Biada!
  64. Ihlaci rekrutują się z koczowników, milicya z mieszczan.
  65. Dowódca 100 ludzi — kapitan.
  66. Porucznik — dowódca 50 ludzi.
  67. Alleluja, chwalcie Pana, dzięki Bogu!
  68. Głupcy.
  69. Myśliwy.
  70. Starszy generał.
  71. Bezczelni.
  72. Chłystek.
  73. Komnata podziemna.
  74. Perska fajka z wodą.
  75. Niewierny.
  76. Uniwersytet muzułmański.
  77. Moneta złota perska: 11 koron 50 hal.
  78. Nazwa wódki w krajach Azyi Mniejszej.
  79. Tragarz.
  80. Krwawa zemsta.
  81. Dom zbawienia: Bagdad.
  82. Wino.
  83. Dosłownie z perskiego:

    Allah, jesteś świat dzierżący,
    Allah, jestem nieba sięgający,
    Hosseinie, jesteś krwią broczący,
    Hosseinie, jestem łzy lejący.

  84. Ambra, róże, jaśmin, piżmo, jałowiec i lewanda.
  85. Lis pustynny.
  86. Cmentarz.
  87. Właściwie: Er Reszid: Sprawiedliwy.
  88. Miasto dżumy.
  89. Wieża Nemroda.
  90. Talent równał się około 5000 koron.
  91. Febra.
  92. Arabowie z zachodniej Sahary.
  93. Dzieje apostolskie 9, 11.
  94. Dzieje apost. 9, 5.
  95. Tamże 9, 25.
  96. Kopuła sępa.
  97. Imbryk.
  98. Napoleon.
  99. Lady Stanhope.
  100. Herkules.
  101. Oblężenie Saguntu.
  102. Dosłownie: muzyka.
  103. Drut.
  104. Artysta.
  105. Mrowisko.
  106. Strzelania z łuków.
  107. Indyjskie figi i szalhejąński mirt.
  108. Roślina czosnkowa.
  109. Słowik.
  110. Izajasz 3, 17-23.
  111. Worek wynosi w srebrze 500, w złocie zaś 30.000 piastrów.
  112. Przewodnik.
  113. Sierżant.
  114. Dosłownie: człowiek, wrzucający pomordowanych w worku do wody.
  115. Farbiarz bawełny.
  116. Podsłuchałem wszystko.
  117. Dozorca portowy.
  118. Posługacz.
  119. Agent.
  120. Wynajemcy koni.
  121. Tańczący = tańczący derwisze.
  122. Klasztor.
  123. Klasztory derwiszów.
  124. Jezioro.
  125. Skutari nad jeziorem tej samej nazwy.
  126. Piekarz
  127. Pisarz.
  128. Urzędnik.
  129. Wachmistrz policyi.
  130. Oficer.
  131. Żołnierze.
  132. Pułkownik.
  133. Skutari w narzeczu tureckiem.
  134. Kapitan.
  135. Służący.
  136. Szewca lub krawca.
  137. Człowieka wykształconego.
  138. Mistrz, władca.
  139. Grek.
  140. Adryanopol po turecku.
  141. Podoficer.
  142. Pracownia.
  143. Sąd wyższy.
  144. Mułłowie pięciu miast.
  145. Sąd niższy.
  146. Płaszcz.
  147. Tajny poszukiwacz = tajny policyant.
  148. Handlarz ubrań.
  149. Krawiec.
  150. Pogłówne od chrześcijan.
  151. Gospoda.
  152. Karczmarz bułgarski.
  153. Ślad, trop.
  154. Głupi.
  155. Więzienie.
  156. Chińskie cienie.
  157. Słynne adryanopolskie marmolady.
  158. Łazienki.
  159. Filipopol.
  160. Pokój, izba.
  161. Podwórze.
  162. Zarządca więzień.
  163. Cyrulik.
  164. Aptekarz.
  165. Nerwowa gorączka.
  166. Fabrykant i handlarz tytoniu.
  167. Rodak.
  168. Tłumacz.
  169. Grabarz.
  170. Tancerz.
  171. Żartowniś, figlarz.
  172. Rozum.
  173. Niedźwiadka.
  174. Węża.
  175. List.
  176. Kasyer.
  177. Rybak
  178. Cmentarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.