Z Bagdadu do Stambułu/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Bagdadu do Stambułu |
Podtytuł | Powieść podróżnicza |
Rozdział | Poległy w boju |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Von Bagdad nach Stambul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie mając zamiaru przeprawiać się przez góry Cagros, posuwaliśmy się doliną, wiodącą dość prosto na południe. Przebyliśmy następnie kilka pokrytych zielenią wzgórz i dostaliśmy się o zachodzie słońca do wysokiej, odosobnionej skały; pod ścianą tylną, zasłoniętą od doliny własnym ogromem wspomnianej góry, postanowiliśmy rozłożyć się na noc obozem. Musieliśmy więc objechać górę dookoła.
Ja znajdowałem się na czele, a kiedy skręcałem poza krawędź skały, omal nie przejechałem młodej Kurdyjki, niosącej małego chłopca na ręku i wystraszonej niezmiernie. Całkiem w pobliżu stał na skraju zarośli kamienny budynek, który widocznie nie był mieszkaniem zwyczajnego człowieka.
— Nie lękaj się! — rzekłem, podając kobiecie z konia ręką na powitanie. — Niech Allah błogosławi tobie i temu ładnemu chłopcu! Czyj to dom?
— Szejka Mahmud Kanzura.
— Którego szczepu jest szejkiem?
— Plemienia Dżiaf.
— Czy jest teraz w domu?
— Nie. Bywa tu rzadko, gdyż dom ten jest tylko jego letniem mieszkaniem. Teraz jest na północy, gdzie obchodzą uroczyste święto.
— Słyszałem o tem. A kto tu mieszka pod jego nieobecność?
— Mój mąż.
— Kim jest twój mąż?
— Nazywa się Gibrail Mamrahsz i jest stróżem domu szejkowego.
— Czy pozwoli nam tę noc spędzić w swym domu?
— Czyście przyjaciele Dżiafów?
— Myśmy cudzoziemcy, przybyli z bardzo dalekich stron, i przyjaciele wszystkich ludzi.
— To zaczekajcie! Pomówię z Mamrahszem.
Odeszła, my zaś zsiedliśmy z koni. W pewien czas zjawił się koło nas mężczyzna, lat około czterdziestu. Uczciwa, otwarta jego twarz zrobiła na nas doskonałe wrażenie.
— Niech Allah błogosławi waszemu wnijściu — powitał. — Będziecie mile widziani, jeżeli wam się wstąpić spodoba.
Ukłonił się każdemu z nas i podał rękę. Po tej uprzejmości poznać było, że znajdowaliśmy się już na ziemi perskiej.
— Czy będzie miejsce także dla koni?
— Podostatkiem miejsca i paszy. Mogą stać na dziedzińcu i jeść jęczmień.
Posiadłość składała się z wysokiego muru, tworzącego prostokąt i z położonego w nim domu, dziedzińca i ogrodu. Wchodząc, zauważyliśmy w tym domu dwa przedziały, z osobnymi nawet wchodami. Przedział dla mężczyzn otwierał się od frontu, podczas gdy do kobiecego można było wejść tylko od strony tylnej.
Wprowadzono nas oczywiście do części domu pierwszej, długiej na dwadzieścia, a szerokiej na dziesięć kroków, a więc dość obszernej. Okien w tej komnacie nie było; zamiast nich znajdowały się wolne miejsca między belkami pod dachem. Plecionka z sitowia okrywała podłogę, a wzdłuż ścian leżały wązkie poduszki, nizkie wprawdzie, ale wygodne dla ludzi, którzy tygodniami siedzieli tylko na siodłach.
Musieliśmy zająć miejsce na poduszkach, poczem gospodarz otworzył stojącą w kącie skrzynię i spytał:
— Czy macie fajki ze sobą?
Któż zdoła opisać wrażenie, jakie na nas to pytanie wywarło! Allo został przy koniach, było nas więc pięciu w komnacie; na pytanie jednak tego niezrównanego człowieka dziesięć rąk i wszystkich pięćdziesiąt palców sięgnęło po fajki, a w komnacie zabrzmiało chórem: „Mamy“!
— Więc pozwólcie, że podam wam tytoń! Przyniósł to od tak dawna upragnione ziele. Allah l Allah i wszędzie Allah! Toż to były te tak dobrze mi znane czerwone paczki, w których czeka na ogień ów delikatny tytoń, uprawiany w Baziranie, na północnej granicy perskiej pustyni Lut. Fajki nałożono w jednej chwili, a zaledwie uniosły się w powietrze pierwsze wonne pierścienie, weszła żona gospodarza z napojem z Mokki. Nie wie on nic najczęściej o Mokce, ale nie piliśmy go już całymi tygodniami, więc tym razem wcale nie wątpiliśmy, że nam będzie smakować. Było mi tak dobrze i miło w duszy, że przyjąłbym był teraz nie jednego, lecz dziesięć, dwadzieścia karych, gdyby Mohammed Emin chciał mi je darować, i gniewałem się, że tyle czasu straciliśmy na łowienie pstrągów. Ale taki to już jest człowiek — zawsze i wiecznie jest niewolnikiem chwili.
Wypiłem dwie, a może trzy filiżanki kawy i wyszedłem z zapaloną fajką na dziedziniec, aby zajrzeć do koni. Węglarz zobaczył fajkę. Na ten niezwykły widok odezwało się z tego miejsca jego, jak las gęstej brody, w którem można się było spodziewać ust, tak niewymownie tęskne chrząkanie, że powróciłem natychmiast do izby, aby wyprosić i dla niego trochę Baziranu. Otrzymawszy odrobinę tytoniu, włożył go do ust, zamiast do fajki. Miał inny smak niż my.
Mur, okalający dziedziniec, wznosił się ponad wysokość człowieka, konie były zatem w zupełnem bezpieczeństwie, skoro tylko zamknięto wielką i silną bramę, która tworzyła jedyne wejście. Uspokojony tem, wróciłem do izby, gdzie tymczasem gospodarz usiadł obok gości i rozmawiał z nimi po arabsku.
Wkrótce wniosła gospodyni kilka latarń papierowych, rzucających miłe półświatło, a następnie jedzenie, złożone wyłącznie z drobiu na zimno, który jedliśmy z jęczmiennymi plackami.
— Ta okolica, jak się zdaje, bogata w ptactwo — zauważył Mohammed Emin.
— Bardzo — odrzekł Mamrahsz. — Jezioro jest niedaleko stąd.
— Jakie jezioro?
— Zeribar.
— Ah! Zeribar! Na dnie tego jeziora leży zatopione grzeszne miasto, które było zbudowane z samego złota?
— Tak, panie. Czy słyszałeś o niem?
— Mieszkańcy jego byli tacy bezbożni, że szydzili z Allaha i proroka; zato zesłał Wszechmocny trzęsienie ziemi, które pochłonęło całe miasto.
— Słyszałeś prawdę. W pewne dni widzi się, jadąc jeziorem pod zachód słońca, złote pałace i minarety, błyszczące głęboko na dnie jeziora, a obdarzeni szczególną łaską Boga, słyszą nawet wynoszący się w górę głos muezzina: „Hai, aal el zallah“ — hej, gotuj się do modlitwy! Wówczas widać zatopionych, jak płyną tłumnie do moszei, gdzie modlą się i czynią pokutę, dopóki nie zmażą win swoich.
— Czy ty także widziałeś to i słyszałeś?
— Nie, lecz mówił mi to ojciec mej żony. Łowił ryby w jeziorze i był świadkiem tego, co opowiadał. Ale darujcie, że was na chwilę opuszczę, bo idę zamknąć bramę. Musicie być znużeni i tęsknicie za spoczynkiem.
Wyszedł, a wkrótce usłyszeliśmy skrzyp zawiasów zamykanej bramy.
— Master, to porządny chłop! — rzekł Lindsay.
— Zapewne. Nie pytał ani o nazwisko, ani o to, skąd przyszliśmy i dokąd się udajemy. Oto jest prawdziwa wschodnia gościnność.
— Dam mu dobry napiwek. Well!
Gospodarz wrócił, niosąc nam poduszki i koce.
Czy wśród Dżiafów mieszkają także Bebbehowie w tych stronach?
— Stosunkowo mało. Dżiafowie i Bebbehowie nie lubią się nawzajem. Nie znajdziesz jednak wielu Dżiafów, ponieważ z Persyi wychylił się tu szczep Bilba. To najdziksi rozbójnicy ze wszystkich i należy przypuszczać, że planują napad. Dlatego Dżiafowie odeszli ze swojemi trzodami.
— A ty zostajesz?
— Tak mi nakazał mój pan.
— Ależ wszystko zabiorą ci rozbójnicy!
— Zastaną tylko mury, ale nic wewnątrz.
— Więc padniesz ofiarą ich zemsty.
— I mnie nie znajdą. Jezioro otaczają bagna i sitowie, a tam są kryjówki, których nikt nie zwietrzy. Ale teraz pozwólcie mi odejść, żebym wam nie zabierał czasu, przeznaczonego na spoczynek!
— Czy drzwi tu zostaną otwarte?
— Tak, czemu pytasz o to?
— Przywykliśmy czuwać na przemian przy koniach, życzymy więc sobie, żebyśmy mogli wchodzić i wychodzić.
— Nie macie potrzeby czuwać, ja sam będę waszym stróżem.
— Dobroć twoja większa od naszych życzeń; ale proszę cię, żebyś nie poświęcał nam czasu swojego snu!
— Jesteście moimi gośćmi i Allah nakazuje mi czuwać nad wami; oby wam użyczył spokoju i przyjemnych marzeń!
Bez żadnych przeszkód korzystaliśmy z gościnności przyjacielskiego Dżiafa. Gdyśmy wyruszali nazajutrz, radził nam gospodarz, żebyśmy nie jechali już dalej na wschód, gdyż moglibyśmy się natknąć na rozbójników Bilba. Za najlepszą rzecz uważał dostać się do Djalahu i wzdłuż jego brzegów dojść do południowej doliny. Nie miałem właściwie ochoty posłuchać tej rady, gdyż przyszli mi na myśl Bebbehowie, których mogliśmy spotkać w tej dolinie, jeśliby nas ścigali; plan ten jednak znalazł u Haddedihnów takie uznanie, że musiałem im wkońcu ustąpić.
Obdarzywszy Mamrahsza i jego żonę, wedle ich pojęć sowicie, ruszyliśmy w drogę. Kilkunastu konnych Dżiafów towarzyszyło nam z rozporządzenia Mamrahsza. W kilka godzin dostaliśmy się do doliny, położonej pomiędzy wyżami Cagrosu i Aromanu. Doliną tą ciągnie się słynna droga Szamian, łącząca wprost Sulimanię z Kirmanszah. Zatrzymaliśmy się nad rzeczką.
— To rzeka Garran — rzekł dowódca Dżiafów. Jesteście już na właściwej drodze. Trzymajcie się tylko kierunku tej wody, bo ona wpada do Djalahu. Bądźcie zdrowi, niech was Allah prowadzi!
Zawrócił ze swoimi, zostawiając nas samym sobie.
Następnego dnia dotarliśmy do Djalahu, płynącego ku Bagdadowi. Rozłożyliśmy się nad jego brzegiem na południowy wypoczynek. Dzień był taki jasny, taki słoneczny, że nie zapomnę go nigdy. Z prawej i lewej strony szemrała w oda; na lewo leżało łagodne wzgórze, porosłe klonami, jaworami i kasztanami, a przed nami wznosił się zwolna wązki grzbiet górski, którego poszarpana, skalista korona lśniła się ku nam, jak ruina rycerskiego zamczyska.
Zabraliśmy z sobą od Mamrahsza mały zapas żywności, który się jednak już skończył. Wziąłem więc strzelbę, żeby upolować coś do jedzenia i puściłem się wzdłuż grzbietu górskiego. Szedłem tędy z pół godziny, a nie natrafiwszy na zwierzynę, zwróciłem się znowu ku dolinie. Nie doszedłem tam jeszcze, kiedy nagle z prawej strony padł strzał, po którym zaraz drugi nastąpił. Kto tu mógł strzelać? Przyśpieszyłem kroku, aby się dostać do towarzyszy i zastałem tylko Anglika, Halefa i Alla.
— Gdzie Haddedihnowie?
— Mięsa szukać — odrzekł Lindsay.
On także słyszał wystrzały, sądził jednak, że to Haddedihnowie strzelali. Huknęły znowu dwa, czy trzy wystrzały, a wkrótce potem jeszcze kilka.
— Na miłość Boską, na koń! — zawołałem. — Będzie nieszczęście!
Dosiedliśmy ko ni i popędziliśmy cwałem. Allo jechał za nami cokolwiek wolniej z końmi Haddedihnów. Znów rozległy się dwa strzały, a potem usłyszeliśmy krótki, ostry trzask pistoletu.
— Walka, naprawdę walka! — zawołał Lindsay.
Sadziliśmy brzegiem doliny, bramującym rzekę, skręciliśmy przy załomie wzgórza i ujrzeliśmy plac boju tak blizko siebie, że mogliśmy w walce zaraz wziąć udział.
Nad rzeką leżało w trawie kilka wielbłądów, a w ich pobliżu pasło się kilka koni. Nie miałem czasu policzyć, ile było tych zwierząt. Ujrzałem tylko obok wielbłądów zasłonięty tachterwahn, na prawo od skały sześć obcych postaci, walczących z przeważającą liczbą Kurdów, a nawprost nas Amada el Ghandur, broniącego się kolbą przeciw gromadzie wrogów, którzy go już otoczyli. Tuż obok leżał na ziemi, jak martwy, Mohammed Emin. Tu nie było o co pytać, ani się wahać. Rzuciłem się między Kurdów, wypaliwszy ze strzelby.
— Tu jest, tu jest! Oszczędzać konia! — zabrzmiał głos jakiś.
Oglądnąłem się i ujrzałem szejka Gazal Gaboyę. Były to jednak ostatnie jego słowa: Halef najechał nań i strzelił, kładąc go trupem. Rozpoczęła się walka, której szczegółów nie jestem zdolny opisać, ponieważ nie mogłem ich sobie przypomnieć nawet po jej skończeniu. Widok martwego Haddedihna wywarł na nas straszne wrażenie. Z wściekłości byliśmy gotowi rzucić się na tysiąc włóczni, gdyby je ku nam wyciągnięto. Wiem tylko, że krew płynęła ze mnie i z konia, że grzmiały wystrzały, a ich błyski migotały mi w oczach, że zadawałem i parowałem ciosy i pchnięcia i że postać jakaś u mego boku ciągle była zajęta odbijaniem razów, których spostrzec nie mogłem — to był mój wierny Halef. Potem koń stanął dęba wskutek pchnięcia w szyję, które się mnie należało, wzniósł się za wysoko i przewrócił. Potem nic już nie widziałem, nie słyszałem, ani nie czułem.
Po przebudzeniu spostrzegłem oko małego hadżego pełne łez.
— Hamdullillah — dzięki Allahowi, on żyje! Otwiera oczy! — zawołał Halef, nie posiadając się z zachwytu. — Zihdi, czy czujesz bóle?
Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Byłem tak osłabiony, że mi powieki znowu ciężko opadły na oczy.
— Ia Allah, ia jazik, ia wai — biada, on umiera! — usłyszałem jeszcze lamentującego Halefa i znowu straciłem przytomność.
Później marzyłem jak we śnie. Walczyłem ze smokami i jaszczurami, przeciw olbrzymom i gigantom; aż naraz zniknęły te dzikie, groźne postacie. Dokoła mnie roztoczyła się słodka woń, ciche tony wcisnęły się do mego ucha, jak głosy aniołów, cztery miękkie, ciepłe dłonie robiły coś koło mnie troskliwie. Czy to był sen wciąż jeszcze, czy rzeczywistość? Otworzyłem znów oczy.
Po drugiej stronie gorzały szczyty górskie w ostatnich blaskach zachodzącego słońca, a na dolinę opadał już półmrok; było jednak światła jeszcze na tyle, żeby zobaczyć piękność pochylonych nademną dwu głów kobiecych.
— Dirigha, bija — o biada, chodźmy! — dały się słyszeć wyrazy perskie; dwa szale opadły na oblicza i obie niewiasty uciekły co prędzej.
Starałem się usiąść i udało mi się, przyczem zauważyłem, że byłem ranny poniżej obojczyka. Jak się później dowiedziałem, dosięgło mię ostrze włóczni. Bolało mię całe ciało, jak gdyby mnie kołem męczono. Rana była zawiązana troskliwie, a woń, którą przedtem poczułem, otaczała mię jeszcze teraz.
Wtem nadszedł Halef i rzekł:
— Allah kerim — Bóg łaskaw; wrócił ci życie; niechaj będzie pochwalony na wieki wieków!
— Jak ty wyszedłeś? — spytałem słabo.
— Bardzo szczęśliwie, zihdi! Mam postrzał w udzie; kula zrobiła dziurę i przeszła.
— A Anglik?
— Strzał go drasnął po głowie, nadto stracił dwa palce u lewej ręki.
— Biedny Lindsay! Co dalej?
— Allo dostał cięgi porządne, ale krwi nie uronił.
— Amad el Ghandur?
— Jest nietknięty, ale nic nie mówi.
— A jego ojciec?
— Nie żyje. Oby mu Allah przeznaczył raj!
Halef zamilkł, a ja tak samo. Potwierdzenie śmierci starego przyjaciela wstrząsnęło mnie dogłębi. Po długiej pauzie dopiero spytałem Halefa:
— Jak tam z moim karym?
— Rany jego bolesne, ale nie niebezpieczne. Nie wiesz jeszcze, jak to się wszystko odbyło. Czy opowiedzieć ci?
— Teraz nie. Spróbuję pójść do tamtych. Czemu położono mnie od nich tak daleko?
— Bo niewiasty Persa chciały ciebie opatrzyć. Musi to być pan bardzo dostojny i bogaty.Roznieciliśmy już ogień i tam go zastaniesz.
Powstanie z ziemi, choć kosztowało trochę bolu, udało mi się przy pomocy Halefa, zarówno jak samo chodzenie. Opodal od miejsca, na którem leżałem, płonął ogień; stamtąd wyszła naprzeciw mnie długa postać Anglika.
— Behold, a więc to wy, master! Upadliście potężnie, ale musicie mieć dyablo mocne żebra. Wzięliśmy za śmierć wasze omdlenie.
— A jakżeż z wami? Macie obandażowaną głowę i rękę.
— Mam szramę właśnie w tem miejscu, gdzie frenologowie domyślają się rozumu. Wyrwało mi kilka włosów i kawałek kości, ale to nic. Yes! Prawda, że niema także dwóch palców; nie było właśnie potrzebne!
Wraz z Anglikiem wstała od ogniska druga postać. Był to mężczyzna dumnej postawy, pięknego wzrostu i równomiernej budowy, ubrany w długie i bardzo szerokie sirdżamy[1], biały jedwabny pirahan[2], i sięgający aż po kolana wązki alkalik[3], na tem zaś ciemno-niebieską jedwabną rabę[4] i delikatny, wełniany balapusz[5] tego samego koloru. Na biodrach wisiała u pięknego kaszmirowego pasa drogocenna szabla, a z poza niego iskrzyły się złocone rękojeści dwu pistoletów, sztyletu i kindżału[6]. Na nogach miał safianowe buty do jazdy konnej, a na głowie znaną perską czapkę barankową, owiniętą kosztownym szalem w białe i niebieskie pasy.
Przystąpił do mnie, skłonił się i rzekł:
— Mi nehawet kjerdem tura — składam moje ukłony!
— Mi szeker kjerdem tura — dziękuję ci! — odrzekłem z równie uprzejmym ukłonem.
— Emir, neberd azmai — Emirze, ty się umiesz doskonale bić!
— Mir, pahawani — panie, ty jesteś bohaterem!
— Puradarem tu — jestem twoim bratem!
— Wafaldarem tu — jestem druhem twoim!
Podaliśmy sobie ręce, poczem on okazał swoją uprzejmość, mówiąc:
— Słyszałem już twoje nazwisko. Nazywaj mnie Hassan Ardżir Mirza i uważaj za swego sługę!
Miał tytuł „mirzy “, jaki w Persyi zwykł nosić jedynie książę; był więc w każdym razie znaczną osobistością.
— Weź mnie także pod swe rozkazy! — odrzekłem.
— Tych ośmiu ludzi to są moi poddani; poznasz ich.
Wskazał przytem na ośm postaci, stojących w pobliżu z pełnem uszanowaniem i mówił dalej:
— Jesteś panem obozu. Usiądź.
— Spełnię twoje życzenie, pozwól mi jednak wpierw pocieszyć przyjaciela!
Nieopodal ogniska leżały zwłoki Mohammed Emina, a koło nich siedział bez ruchu, tyłem do nas odwrócony, syn jego, Amad. Przystąpiłem doń. Stary Haddedihn przestrzelone miał czoło, a długa, biała jego broda czerwieniła się od krwi z rozwartej szeroko rany na szyi. Ukląkłem, nie mogąc przemówić z bólu. Po chwili dopiero, kiedy udało mi się już opanować wzruszenie, położyłem Amadowi dłoń na ramieniu.
— Amadzie el Ghandur, opłakuję go wraz z tobą!
Nie odezwał, ani nie poruszył się wcale. Zadałem sobie wiele trudu, aby go nakłonić do wypowiedzenia choć jednego słowa, ale daremnie. Wróciłem więc do ogniska, aby zająć miejsce obok Persa. Omal nie potknąłem się przytem o węglarza, który leżał na brzuchu i skarżył się zcicha.
Zbadałem go. Nie miał żadnych poważnych uszkodzeń, prócz kilku uderzeń i potrąceń, które jeszcze ból mu sprawiały. Udało mi się z łatwością go pocieszyć.
Hassan Ardżir Mirza także nie był zraniony, ale ludziom jego dostało się porządnie. Mimo to żaden z nich nie dał po sobie poznać, że cierpi.
— Emirze — rzekł, gdy już obok niego siedziałem — przybyłeś w sam czas i jesteś zbawcą nas wszystkich!
— Cieszy mię to, że mogłem ci się przysłużyć!
— Opowiem ci, jak się to stało.
— Pozwól mi wpierw dowiedzieć się o rzeczach najważniejszych! Czy Kurdowie uciekli?
— Tak. Wysłałem za nimi dwu służących, którzy mieć ich będą na oku. Było ich ze czterdziestu. Stracili wielu ludzi, gdy tymczasem my opłakujemy tylko jednego, tj. twego przyjaciela. Dokąd was droga prowadzi?
— Do pastwisk Haddedihnów po tamtej stronie Tygrysu. Byliśmy zmuszeni do okrążenia.
— Moja droga wiedzie mnie na południe. Słyszałem, że już byłeś w Bagdadzie.
— Tylko przez krótki czas.
— Czy znasz drogę, która tam prowadzi?
— Nie, ale łatwo ją znaleźć.
— A z Bagdadu do Kerbeli?
— Tę także. Czy chcesz się udać do Kerbeli?
— Tak. Chcę odwiedzić grób Hosseina.
Wiadomość ta obudziła moją ciekawość w najwyższym stopniu. Pers był Szyitą; pragnąłem w duchu odbyć z nim razem tę ciekawą podróż.
— Dlaczegóż wybrałeś się przez te góry?
— Aby się nie narażać na napady rozbójniczych Arabów, czyhających na łup na zwykłej drodze pielgrzymiej.
— A za to wpadłeś w ręce Kurdom. Czy przybywasz z Kirmanszah.
— Z jeszcze dalszych okolic. Obozowaliśmy tu już wczoraj. Jeden z moich służących poszedł do lasu i ujrzał z daleka zbliżających się Kurdów. Oni zauważyli go także, pośpieszyli za nim i przybyli do naszego obozu i uderzyli na nas. Zawrzała straszna walka. Zdawało nam się, że ulegniemy, gdy wtem zjawił się waleczny starzec, który tam leży na ziemi. Zastrzelił z miejsca dwóch Kurdów i rzucił się w bój. Potem nadbiegł syn jego, równie waleczny jak ojciec, ale mimo to bylibyśmy nie odnieśli zwycięstwa, gdybyście wy także nam nie dopomogli. Emirze, do ciebie należy życie moje i wszystko, co posiadam! Pozwól, żeby droga moja szła z twoją, jak można najdalej.
— Chciałbym, żeby to się stać mogło, ale mamy jednego zabitego i jesteśmy ranni. Należy go pochować; a my zostać musimy, gdyż wkrótce wystąpi u nas gorączka wskutek ran.
— I ja zostanę, bo słudzy moi są ranni.
Wtem przyszło mi na myśl już podczas rozmowy, że niema między nami Dojana. Spytałem o to Anglika, ale ten nie mógł mi dać żadnego wyjaśnienia. Halef widział wprawdzie psa, jak walczył razem z nami, ale i on nic bliższego nie wiedział.
Służba Persa zniosła teraz wielkie zapasy żywności, z których przyrządzono nad ogniem wieczerzę. Po jedzeniu powstałem, żeby wybadać okolicę obozu i poszukać Dojana; towarzyszył mi Halef. Najpierw udaliśmy się do koni. Biedny ogier leżał na ziemi. Miał ranę od pchnięcia włócznią i dość głębokie draśnięcie od kuli, ale obie rany obwiązane były już przez Halefa. W pobliżu leżały wielbłądy i przeżuwały. Było ich pięć, ale z powodu zmroku nie mogłem ich dobrze ocenić. Obok nich leżały na ziemi juki z ciężarami, a opodal stał tachterwahn, mieszkanie obu niewiast, które umknęły, kiedy otworzyłem oczy.
— Widziałeś, jak upadłem, Halefie. Co się stało potem?
— Sądziłem, że nie żyjesz, zihdi, i to dało mi siłę wściekłości. Anglik chciał się także zemścić za ciebie i dlatego nie mogli się nieprzyjaciele oprzeć. Pers, to człowiek bardzo waleczny, a słudzy jego dorównywają swemu panu.
— Nie wzięliście żadnego łupu?
— Broń i kilka koni, których nie zauważyłeś w ciemności. Zabitych kazał Pers wrzucić do wody.
— Czy nie było przytem i rannych?
— Ja nie wiem. Po walce badałem cię i poczułem, że serce jeszcze bije. Chciałem cię obandażować, lecz Pers nie pozwolił na to. Kazał cię zanieść na to miejsce, na którem się przebudziłeś i tam opatrzyły cię obie kobiety.
— Czego dowiedziałeś się o nich?
— Jedna, to żona Persa, a druga siostra. Mają starą służącą, która tam siedzi obok tachterwahnu i żuje daktyle.
— A Pers, co za jeden?
— Nie wiem. Służący nie mówi; widocznie mu zakazano wyjawiać stanu pana, a ja sądzę...
— Stać! — przerwałem mu. — Posłuchajno!
Oddaliliśmy się ta k od obozu, że nie dochodził już do uszu naszych jego szmer i dokoła panowała głęboka cisza. Podczas ostatnich słów Halefa, wydało mi się nagle, że słyszę znany mi dobrze głos. Zatrzymaliśmy się, nadsłuchując. Tak, to było istotnie owo gniewne szczeknięcie, zapomocą którego chart znać dawał, że chwycił wroga. Niewiadomy był tylko kierunek, skąd głos pochodził.
— Dojan! — zawołałem głośno.
Na to wezwanie otrzymałem odpowiedź bardzo wyraźną; doszła nas z zarośli, porastających zbocze. Zaczęliśmy się wspinać powoli. Dla pewniejszej oryentacyi wołałem psa od czasu do czasu, a on odpowiadał mi za każdym razem. W końcu usłyszeliśmy krótkie świszczące skomlenie, którem Dojan zwykł okazywać swą radość i to zawiodło nas już prosto do niego. Jakiś Kurd leżał na ziemi, a na nim stał dzielny pies, gotów każdej chwili na śmierć go zagryźć. Nachyliłem się, by się przypatrzeć temu człowiekowi. Nie mogłem rozpoznać rysów, ale ciepłota jego ciała dowodziła, że jeszcze żył.
— Dojan, odejdź!
Pies usłuchał, ja zaś kazałem Kurdowi wstać. Podniósł się, oddychając ciężko i głęboko, co było dowodem, że wytrzymał trwogę nie lada. Rozpocząłem z nim przesłuchanie; nazwał się Kurdem szczepu Soranów. Wiedząc, że Soranie są śmiertelnymi wrogami Bebbehów, podejrzewałem, że jest Bebbehem, a podaje się tylko za Soranina, by się ocalić. Toteż spytałem:
— Skąd się tu wziąłeś i jak dostałeś się w to położenie, skoro jesteś Soraninem?
— Jesteś widocznie obcym w tym kraju — odrzekł — kiedy tak pytasz. Soranie byli szczepem wielkim i potężnym. Mieszkali na południe od Bulbów, którzy obejmują cztery szczepy: Rummok, Mancar, Piran i Namash i mieli stolicę w Harir, najlepszej siedzibie z całego Kurdystanu. Lecz Allah odjął od nich swą rękę, że potęga ich znikła, aby zwrócić się do ich wrogów. Po raz ostatni zatknęli swój sztandar w okolicy Keny Sandżiak. Wtem nadeszli Bebbehowie i strącili go na ziemię. Zabrali im trzody, uprowadzili żony i dziewczęta, a pozabijali mężów, młodzieńców i chłopców. Niewielu tylko zdołało się uratować, by się rozprószyć po świecie lub skryć w samotności. Do tych i ja należę. Mieszkam tam na górze, pomiędzy skałami. Żona moja nie żyje, bracia i dzieci pomordowani; nie mam nawet konia, tylko nóż i strzelbę. Dziś usłyszałem strzały i zszedłem na dół, by się walce przypatrzeć. Ujrzawszy swoich wrogów, Bebbehów, porwałem za strzelbę. Z ukrycia za drzewami niejednego położyłem trupem; możesz kule moje znaleźć w ich ciałach. Zabijałem ich z nienawiści, a zarazem z chęci zdobycia sobie konia. Wtem spostrzegł ten pies błyski mej flinty, wziął mnie za nieprzyjaciela i zaatakował. Nóż mi wypadł, a strzelba jeszcze nie była nabita. Usiłowałem lufą strzelby utrzymać psa zdala od siebie i cofałem się, lecz on mnie wkońcu przewrócił na ziemię. Widziałem, że mię rozszarpie, gdybym się ruszył i tak leżałem aż dotychczas spokojnie. Były to straszne godziny!
Ten człowiek mówił prawdę; czułem to; a jednak musiałem się zachować ostrożnie.
— Czy pokażesz nam swoje mieszkanie?
— Owszem; to chata z mchu i gałęzi, a w niej łoże z trawy i liści; więcej nic nie zobaczycie.
— Gdzie twoja strzelba?
— Musi gdzieś tu leżeć w pobliżu.
— Poszukaj!
Kurd oddalił się, szukając strzelby, a my zostaliśmy na miejscu.
— Zihdi — szepnął Halef — on ucieknie.
— Tak, jeśli jest Bebbehem. Jeśli to jednak istotnie Soranin, to wróci i wówczas będziemy mu już mogli zaufać.
Nie czekaliśmy długo, kiedy z dołu zabrzmiało:
— Chodźcie tu, panie! Znalazłem i nóż i strzelbę.
Był to widocznie człowiek uczciwy; zeszliśmy więc do niego.
— Czy pójdziesz z nami do obozu?
— Chętnie, panie! — odrzekł.
— Ale z Persem nie będę mógł rozmawiać, bo mówię tylko po kurdyjsku i językiem Hagari[7].
— Czy dobrze umiesz po arabsku?
— Tak; schodziłem w dół aż nad morze i daleko aż na drugą stronę Fratu; znam te okolice i ich mieszkańców.
Ucieszyłem się tem, znalezienie bowiem tego człowieka było dla nas wielką korzyścią. Ukazanie się jego koło ogniska wywarło wielkie wrażenie, a największe na Amadzie el Ghandur, który na widok Kurda wyrwał się natychmiast z duchowej martwoty.
Młody szejk Haddedihnów wziął przybysza za Bebbeha i sięgnął po sztylet. Położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem, że obcy jest wrogiem Bebbehów i znajduje się pod moją osłoną.
— Wróg Bebbehów! Czy znasz ich i drogi, któremi chodzą? — spytał Soranina.
— Znam — odrzekł zapytany.
— Więc pomówię z tobą jeszcze.
Po tych słowach odwrócił się Amad el Ghandur i usiadł znowu przy zwłokach ojca, ja natomiast wyjaśniłem Persowi spotkanie z Soraninem; on także przystał na to, żeby ten człowiek został z nami w obozie.
W jakiś czas potem wrócili nukerzy[8] i donieśli, że Bebbehowie odjechali dość daleko ku południowi i zwrócili się drogą okrężną z powrotem ku wzgórzom Menwan. Nie było już powodu do żadnych obaw przed nimi, to też Persowie udali się na spoczynek po zarządzeniu przez nas i przez nich wspólnych środków ostrożności.
Udałem się do Amada el Ghandur i poprosiłem go, żeby i on zażył spoczynku.
— Spoczynku? — odparł. — Emirze, spokój ma tu tylko jeden; ten oto zmarły. Nie spocznie on niestety w grobach Haddedihnów, ułożony w ziemi rękoma dzieci swojego plemienia, które go opłakuje; legnie w tej obcej ziemi, nad którą unosi się przekleństwo Amada el Ghandur. Wyruszył, ażeby mnie wrócić ojczyźnie. Czy sądzisz, że ujrzę ją, zanim pomszczę śmierć jego? Widziałem obydwu, tego, który go przebił i tego, który kulą przeszył czoło jego wysokie. Umknęli obaj, lecz znam ich i wyślę ich do szejtana!
— Pojmuję gniew twój i rozumiem twą boleść, lecz proszę cię, zachowaj jasność oka twego! Chcesz jechać za Bebbehami, aby pomścić śmierć ojca; czy wiesz, co to znaczy?
— Tar — krwawa zemsta tak mi każe, a ja muszę być posłuszny. Jesteś chrześcijanin i nie pojmujesz tego, emirze.
Milczał przez chwilę, a potem spytał:
— Czy będziesz mi towarzyszyć, emirze, w ściganiu Bebbehów?
Odpowiedziałem przecząco. Amad pochylił głowę i rzekł:
— Widzę, że Allah stworzył ziemię, na której niema prawdziwej przyjaźni i wdzięczności.
— Tak nie jest. Tylko ty fałszywie się zapatrujesz na przyjaźń i wdzięczność — odparłem. — Sięgnij myślą wstecz, a będziesz musiał przyznać, że byłem prawdziwym przyjacielem twojego ojca, a ty za to winieneś mi wdzięczność. Gotów jestem z narażeniem własnego życia odprowadzić cię aż do pastwisk Szammarów; ale właśnie jako twój przyjaciel muszę cię wstrzymywać od wystawiania się na niebezpieczeństwa, w których zginąłbyś niezawodnie.
— Powiadam jeszcze raz: jesteś chrześcijanin, więc mówisz i działasz jako taki. Sam Allah się domaga, bym pomścił ojca, gdyż zesłał mi dziś przez ciebie sposobność do tego. A teraz proszę cię, zostaw mię samego!
— Spełniam twoje życzenie, żądam jednak, żebyś nic nie przedsięwziął wpierw, nim się ze mną porozumiesz.
Młodzieniec odwrócił się i nie odpowiedział nic. Przeczuwałem, że powziął jakiś zamiar i obawiał się, bym mu w wykonaniu zamiaru nie przeszkodził. Wobec tego postanowiłem go starannie obserwować.
Kiedy się nazajutrz zbudziłem, znajdował się jeszcze na tem samem miejscu, ale obok niego był także Soranin; obaj prowadzili ze sobą rozmowę z wielkiem zajęciem. Inni również już powstawali. Pers siedział obok -tachterwanu i rozmawiał z głęboko zasłoniętemi niewiastami.
— Emirze, chciałbym ojca pochować. Czy pomożecie mi? — spytał Amad el Ghandur.
— Tak; gdzie ma być pogrzebany?
— Ten człowiek powiada, że tam w górze, pomiędzy skałami znajduje się miejsce, które słońce wita rankiem, kiedy przychodzi, a żegna wieczorem, kiedy odchodzi. Chcę oglądnąć to miejsce.
— Pójdę z tobą — powiedziałem.
Zaledwie Pers zobaczył, że wstałem, podszedł ku mnie, by mi złożyć ranne pozdrowienie, a usłyszawszy o naszym zamiarze, ofiarował nam swe towarzystwo.
Na szczycie góry znaleźliśmy potężny złom skalny i postanowiliśmy zbudować grób na jego powierzchni. W pobliżu leżała uboga chatka Soranina, a nieopodal znajdował się zamknięty dokoła plac, nadający się doskonale na obozowisko, zwłaszcza, że biło tam małe źródełko. Naradziliśmy się i zgodzili na to, że tu zostaniemy i przeniesiemy nasze mienie.
Spowodowało to pewne trudności, lecz udało się wkońcu. Zdrowi i lekko ranni zajęli się budową grobowca, inni zaś ustawili dla kobiet chatę, odgrodzoną nieprzeźroczystą ścianą od miejsca pobytu mężczyzn. Oddzieliliśmy też od wielbłądów konie, bo nie mogły znieść ich wyziewów.
W południe było wszystko w obozie już w najpiękniejszym porządku. Pers posiadał dobry zapas mąki, kawy, tytoniu i innych potrzebnych rzeczy, a że mięso mogliśmy dzięki strzelbom z łatwością zdobyć, więc o niedostatek obawy nie było.
Grobowiec skończono dopiero później. Tworzył on stożek kamienny, wysoki na pięć stóp; w jego wnętrzu znajdowało się wydrążenie, w którem mieliśmy pochować zwłoki podczas mogrebu[9]. Amad el Ghandur sam przysposobił je do tego, pomimo że zanieczyścił się tem wedle reguł swej wiary.
Słońce stało już nizko nad horyzontem, kiedy ruszył z miejsca nasz mały kondukt pogrzebowy. Przodem szli Allo i Kurd, niosąc nieboszczyka na marach, sporządzonych z konarów. My szliśmy w tyle parami, zaś Amad el Ghandur oczekiwał nas koło grobu. Otwór jego zwracał się na południowy zachód, wprost ku Kibbli w Mekce, a gdy posadzono w nim zmarłego, miał twarz zwróconą ku owym okolicom, gdzie prorok muzułmanów przyjmował odwiedziny i objawienia aniołów.
Amad el Ghandur przystąpił do mnie, blady na twarzy i zapytał:
— Emirze, jesteś wprawdzie chrześcijanin, ale byłeś w świętem mieście i znasz księgę świętą. Może będziesz łaskaw przyjacielowi wyświadczyć cześć po raz ostatni i wypowiedzieć nad nim surę o śmierci?
— Chętnie, i surę zamknięcia.
— Więc zaczynajmy! Słońce dosięgło właśnie zachodniego horyzontu, a wszyscy padli na kolana, aby w ciszy odmówić modlitwę mogreb. Potem powstaliśmy znowu, tworząc półkole przed otworem grobowca.
Widok był uroczysty. Zmarły siedział wyprostowany w swojem ostatniem mieszkaniu. Zorza wieczorna rzucała purpurowe blaski na twarz jego bladą, jak marmur, a silniejszy tu w górze powiew wiatru, poruszał lekko jego śnieżystą brodę.
Wtem zwrócił się Amad el Ghandur w kierunku Mekki, podniósł splecione dotąd na piersiach ręce i powiedział:
— W imię Boga Wszechmiłosiernego! Chwała i pokłon Bogu, Panu świata, który dzierży rząd w dniu sądu. Sługami Twymi być chcemy i Ciebie błagamy, abyś nas wiódł drogą prawdy, drogą tych, którzy się łaską Twoją cieszą, a nie drogą tych, na których się gniewasz, ani drogą tych, którzy błądzą!
Teraz ja tak, jak on, podniosłem ręce i wygłosiłem następujące słowa z sury siedmdziesiątej piątej, zatytułowanej „Zmartwychwstanie“.
— W imię Boga Wszechmiłościwogo! Przysięgam na dzień zmartwychwstania, przysięgam na duszę, co sama siebie oskarża: czy wierzy człowiek, że kiedyś nie pozbieramy kości jego? Zaprawdę zdołamy to, zdołamy zebrać, złożyć nawet najmniejsze kości jego palców. Ale człowiek skłonny przeczyć temu nawet, co leży przed nim. Pyta on: Kiedyż nadejdzie dzień zmartwychwstania? Kiedy oko się ściemni i księżyc zaćmi, a słońce złączy z księżycem, tedy onego dnia spyta człowiek: Gdzie znaleźć schronienie? Ale daremnie, gdyż nie będzie miejsca ni ocalenia. Miłujecie żywot, co szybko przemija, a nie zważacie na przyszłość. Oblicza jednych jaśnieć będą dnia tego i patrzeć na swego Pana, inne zaś będą smutne, gdyż przyjdzie na nie wielkie utrapienie. Zaprawdę! Takiemu człowiekowi podstąpi dusza w godzinę śmierci aż do gardła, a stojący dokoła rzeką: Kto przyniesie napój cudowny dla jego ocalenia? Wtedy nadejdzie chwila ostatnia; wtenczas zapląta się noga grzesznika za nogę i poniosą go dnia tego przed jego sędzię, ponieważ nie wierzył, ani się nie modlił. A przeto biada ci, biada! I jeszcze raz biada ci, biada! Czyż wierzy człowiek, że mu zostawiono zupełną wolność? Azali nie jest on jako ziarno wyrzucone? Na to stworzył go Bóg i uczynił zeń człowieka. Czyżby ten, który to zdziałał, nie mógł go zbudzić do nowego życia?
Zwróciłem się znów do zmarłego i mówiłem:
— Allah il Allah! Bóg jest jeden, a my wszyscy jego dzieci. Kieruje nami swą ręką i trzyma nas swoją prawicą. On uczynił nas braćmi i zesłał nas na ziemię, iżbyśmy mu służyli i radowali się jego łaską i miłosierdziem. On to każe się ciału rozwijać i duszy rosnąć, aż zatęskni do nieba. Wówczas posyła anioła śmierci, by ją wyzwolić i wznieść do źródła, z którego będzie pić życie wieczne. Wtedy jest wolna od cierpienia i bólu i nie zważa na skargi tych, którzy płaczą za martwą powłoką. Tu leży hadżi Mohammed Emin Ben Abdul Mutaher es Seim Ibn Abu Merwem Baszar esz Szohanah, waleczny szejk Haddedihnów z plemienia Szammar. Był ulubieńcem Boga; na ustach jego nie postało nigdy kłamstwo, a z ręki jego płynęło dobrodziejstwo w dal na chaty, gdzie mieszkało ubóstwo. Był on najmędrszym w radzie, a bohaterem w walce; był przyjacielem dla przyjaciela, a bali się go wrogowie, ale czcili go wszyscy, którzy go znali. Przeto nie chciał Allah, żeby on rozstał się z życiem w ciemni namiotu, lecz wysłał Abu Dżajaha[10], iżby go odwołał w czasie walki z pomiędzy wojowników, którzy teraz stoją dokoła niego. A oto teraz proch idzie do ziemi. Oblicze jego zwraca się ku Mekce, ku złotej, ale dusza jego stoi przed Wszechmiłosiernym i ogląda wspaniałość, do jakiej nie zdoła dotrzeć oko śmiertelne. Jego jest życie, a nasza pociecha, iż kiedyś stać będziemy obok niego, kiedy to przyjdzie Iza Ben Marryam[11], aby sądzić żywych i umarłych!
Teraz przystąpili Allo i Soranin, aby grób zamknąć. Chciałem już zabrać głos na nowo, gdy w tem Pers skinął na mnie. Wystąpił naprzód i wygłosił kilka zdań z ośmdziesiątej i drugiej sury:
— W imię Boga Wszechmiłosiernego! Gdy się niebo zapadnie, a gwiazdy rozprószą, kiedy się morza zmieszają, a groby odwrócą, wonczas wiedzieć będzie każda dusza, co uczyniła i czego zaniedbała. Tak ci jest, a jednak wielu przeczy dniowi sądu. Ale są stróże nad wami, którzy wszystko spisują i wszystko widzą, co wy czynicie. Sprawiedliwych spotka rozkosz raju, złych zaś męczarnie piekła. Dnia tego nic nie pomoże jedna dusza drugiej, bowiem dnia tego panowanie do Boga należeć będzie!
Zakryto otwór i potrzeba było jeszcze tylko końcowej modlitwy. Wziąłem był i to na siebie, kiedy wystąpił Halef. W oku dzielnego hadżego błyszczały łzy, a głos jego drżał, kiedy powiedział:
— Ja się pomodlę!
Złożył ręce, ukląkł i mówił dalej:
— Słyszeliście, że wszyscy jesteśmy braćmi, i że Bóg wszystkich zgromadzi w dzień sądu. Tam już słońce zapadło, a jutro znów się wychyli. Tak i my się zbudzimy tam w górze, skoro tutaj pomrzemy. O Allah, pozwól nam należeć do tych, co godni są łask i Twojej i nie oddzielaj nas od tych, których umiłowaliśmy tutaj. Jesteś wszechmocny i możesz nam spełnić te modły!
Był to niezwykły pogrzeb. Jeden chrześcijanin, dwaj Sunnici i jeden Szyita przemawiali nad grobem zmarłego, a Mahomet nie zesłał na nas piorunu. Co się mnie tyczy, to nie uważałem tego za grzech, że pożegnałem się ze zmarłym przyjacielem w języku, którym on mówił za życia; udział zaś Persa świadczył o tem, że pod względem wykształcenia umysłu i serca przewyższał o wiele muzułmańską gromadę. Halefa omal nie uścisnąłem natychmiast za jego proste i krótkie zdania. Wiedziałem o tem już dawno, że tylko zewnętrznie był muzułmaninem, wewnątrz zaś był to już chrześcijanin.
Mieliśmy już skałę opuścić, kiedy Amad el Ghandur dobył sztyletu, odbił nim z grobowego kamienia mały kawałek i schował. Wiedziałem, co to znaczy i byłem przekonany, że nikt i nic w świecie nie odwiedzie go od wykonania zemsty. Nie jadł nic, ani nie pił, nie wziął ani słówkiem udziału w naszej rozmowie, a nawet wobec mnie nie okazywał chęci choćby do najkrótszej wymiany słów. Odpowiedział tylko na jednę moją uwagę.
— Wiesz — rzekłem doń mianowicie — że Mohammed Emin odebrał mi karego. Teraz należy do ciebie.
— Mam więc prawo darować go ponownie?
— Bezwątpienia.
— Daruję go tobie.
— To ja cię zmuszę do zatrzymania go!
— Jakim sposobem?
— Zobaczysz. Leilkum zaaide — dobranoc!
Odwrócił się, zostawiając mnie samego. Poznałem, że teraz czas zdwoić uwagę co do niego. Ale stać się miało inaczej. Wieczór dzisiejszy był wogóle posępny i smutny. Pers usunął się poza swoją ścianę z gałęzi, ludzie jego przykucnęli obok siebie, a ja siedziałem z Halefem i Anglikiem nad źródłem, gdzie staraliśmy się ochłodzić nasze piekące rany. Śmierć Mohammed Emina wzruszyła każdego z nas głębiej, niż to jeden wobec drugiego okazywał. Poprzez gorączkę, z którą falowała krew w moich żyłach, przemykał od czasu do czasu dreszcz wstrząsający — było to zbliżanie się febry z powodu ran. Halefem trzęsło już także.
Noc miałem przykrą, ale moja silna natura nie dopuściła przecież do porządnego ataku. Zdawało mi się, że czuję każdą kroplę krwi, płynącą w żyłach. Na poły śniąc lub fantazując, przewracałem się z boku na bok, rozmawiałem z najrozmaitszemi osobami, jakie mi podsuwała wyobraźnia, a jednak wiedziałem, że to złudzenie. Dopiero nad ranem zapadłem w sen, z którego się aż wieczorem obudziłem. Wspomniana woń znowu mnie otaczała, ale zamiast dwu par pięknych oczu, ujrzałem potężny guz alepski na nosie Anglika.
— Znowu przebudzony? — zapytał.
— Zdaje mi się. Co! Tam stoi słońce? Toż to wieczór już prawie!
— Cieszcie się, master! Ladies wzięły was w kuracyę. Przysłały krople na ranę, a Halef ją zakropił. Potem przyszła jedna z nich i wlała wam coś między zęby. Nie był to chyba porter, przypuszczam!
— Która to była?
— Jedna. Druga została tam, ale mogła być także druga, a pierwsza tam została. Nie wiem!
— Pytam się, czy ta z błękitnemi, czy ta z czarnemi oczyma?
— Nie widziałem oczu. Zawija się to przecież jak pocztowy pakunek. Ale była to prawdopodobnie błękitna.
— Z czego o tem wnosicie?
— Ponieważ i wy wyszliście z tego z jasnemi oczyma. Macie się widocznie całkiem dobrze!
— Owszem. Czuję się istotnie zdrowym i świeżym.
— Mnie tak samo. Nalałem tych kropli także na moje rany i nie czuję już bólu. Wyśmienita mikstura! Chce wam się jeść?
— A macie co? Głodny jestem, jak wilk.
— Tu jest; to błękitna przysłała. A może była to czarna.
Obok mnie znajdował się srebrny tabah[12] z mięsem, chlebem kwaszonym i rozmaitymi mazihami[13]. Obok stał czidan[14], napełniony zamiast herbatą, silnym, ciepłym jeszcze rosołem.
— Ladies wiedziały, zdaje się, że się obudzę, zanim rosół wystygnie — rzekłem.
— Ten garnek czeka na was już od południa. Skoro tylko wychłódnie, każą przynieść go starej i grzeją na nowo. Musicie być u nich w łaskach.
Teraz dopiero rozejrzałem się dokładniej. W pobliżu leżał Halef i spał. Poza tem nie było widać nikogo.
— Gdzie Pers?
— U kobiet. Wyszedł dziś rano i zastrzelił kozicę. Zjecie więc kozi rosół.
— Z takich rąk smakuje wyśmienicie!
— Ja myślę zawsze, że to stara gotowała. Yes!
— A gdzie Amad el Ghandur?
— Wyjechał dziś bardzo rano....
Zerwałem się i zawołałem:
— Więc odszedł, nierozważny!
— Z węglarzem i Soraninem. Yes!
Ah! teraz wiedziałem już, co miał na myśli, kiedy mówił, że Allah sam zesłał mu środek do zemsty. Soranin, sam wróg śmiertelny Bebbehów, mógł być dla niego tłómaczem. Mimo to był nieszczęsny Haddedihn godny pożałowania. Można było założyć się o jeden przeciw dziesięciu, że nie dostanie się już nigdy do swego szczepu. Żeby jechać za nim, o tem ani mowy nie było. Po pierwsze, ujechał już zbyt daleko, powtóre, byłem sam rekonwalescentem, a po trzecie, nie mogło być naszym zamiarem dopuszczać się morderstwa z powodu cudzej zemsty.
— A pojechał na ogierze? — spytałem.
— Na karym? Nie, ten jest tutaj — odrzekł Lindsay.
I to jeszcze. W ten więc sposób zmusił mię Amad el Ghandur do przyjęcia konia w podarunku. W pierwszej chwili nie wiedziałem istotnie, czy się mam cieszyć, czy smucić z tego powodu. Wogóle było zniknięcie Haddedihna wypadkiem, z którym nie mogłem pogodzić się obojętnie; musiałem to sam z sobą przemyśleć, aby się uspokoić.
— A więc i Allo z nim poszedł? — spytałem. — Jakżeż jest z wynagrodzeniem?
— Zostawił je. To mnie złości! Nie chcę nic za darmo od węglarza.
— Pocieszcie się, sir! On ma konia i flintę. Już tem jest opłacony sowicie. Zresztą, kto wie, co mu Haddedihn obiecał. Jak długo śpi już Halef?
— Tak, jak i wy.
— No, to istotnie nadzwyczajne lekarstwo! Ale przedewszystkiem jeść mi się chce.
Zaledwie się do tego zabrałem, a już mi przeszkodzono. Nadszedł Hassan Ardżir Mirza. Chciałem powstać, on jednak przytrzymał mnie przyjaźnie napowrót.
— Siedź dalej i jedz, emirze! To najpotrzebniejsze ze wszystkiego. Jak się czujesz?
— Dziękuję; bardzo dobrze.
— Wiedziałem, że tak będzie. Febra już nie wróci.
Ale mam ci teraz coś donieść. Amad el Ghandur był u mnie i opowiadał tyle o tobie i o sobie, że poznałem was tak dobrze, jak on sam. Ruszył za Bebbehami, kazał cię prosić, żebyś mu przebaczył, i żebyście za nim nie szli. Spodziewa się, że wrócicie do Haddedihnów i tam go znajdziecie. Oto wiadomość, którą wam miałem przynieść.
— Dziękuję ci, Hassanie Ardżir Mirzo! Odejście jego głęboko zasmuciło duszę moją, lecz muszę go pozostawić jego losowi.
— Dokąd się teraz zwrócicie?
— Musimy się jeszcze nad tem naradzić. Ten mój przyjaciel i służący Halef Omar musi się w każdymra zie udać do Haddedihnów, gdyż tam znajduje się jego żona, a ten emir z Inglistanu ma u nich dwu służących. Może być jednak, że wpierw pojedziemy do Bagdadu. Inglis posiada tam statek, którym dostać się możemy Tygrysem do pastwisk Haddedihnów.
— Więc rozmówcie się, emirze! Jeżeli udacie się do Bagdadu, to proszę was, byście mnie nie opuszczali. Jesteście dzielnymi wojownikami; zawdzięczam już wam życie i chciałbym ci dowieść, że cię polubiłem. Pozostaniemy na miejscu, dopóki nie będziemy mogli wyruszyć bez niebezpieczeństwa dla waszego zdrowia. Teraz jedz i pij! Przyślę wam więcej jeszcze, gdyż jesteście moimi gośćmi. Bóg z wami!
Pers odszedł; upłynęły zaledwie dwie minuty, kiedy weszła stara służąca i przyniosła drugi tabah, napełniony potrawami.
— Bierzcie! Pan wam przysyła! — rzekła.
— Czy macie tam ogień w chacie? — spytałem.
— Tak. Jest mały ogień i djagadar[15], na którym możemy prędko przyrządzać potrawy.
— Maderko[16], my sprawiamy wam wiele kłopotu!
— O nie, emirze! Dom cieszy się, że ma gości. Pan opowiadał o was domowi; ma się wam tak powodzić, jak gdybyście byli samym panem. Ale nie mów do mnie: maderko! Jestem duszireh[17] i nazywają mnie zawsze tylko Alwah lub Halwa.
Z temi słowy podreptała od nas. Do stu piorunów! Czyż było mi istotnie przeznaczonem odbywać podczas tej podróży antropobotaniczne studya? Niedawno w Szordzie „pietruszka“, a teraz alwah, czasami zaś halwa! Oba wyrazy składają się z tych samych liter, a jednak jakże różne są ich znaczenia! Aiwa znaczy po persku aloes, a halwa, to nasz kochany amarant.
Ta podstarzała dziewica miała w rzeczywistości więcej podobieństwa do kolczastego aloesu, niż do ładnego amarantu. Nosiła szerokie, związane koło kostek spodnie, których zwisające fałdy pokrywały prawie całkiem dwa szare pilśniowe pantofle. Na spodnie spadała kamizelka z czerwonego sukna i coś w rodzaju ciemno-niebieskiego kaftana; dokoła głowy owinięty był żółty turban z dwoma skrzydłami szalu, z pod których widniał z tyłu bezwłosy kark, a z przodu szczególnych rysów twarz puszczyka. Mimo to musiał ten piękny „amarantowy aloes“ mieć usposobienie dobrotliwe, dlatego postanowiłem być z nią na stopie przyjacielskiej.
W sam czas przyniosła tabah, właśnie bowiem w chwili, kiedy się zwróciła, aby odejść, ziewnął Halef i otworzył oczy. Rozejrzał się zdumiony dokoła, podniósł się, aby usiąść i zapytał zupełnie zmieszany:
— Maszallah! To tam stoi słońce! Czy to ja się obróciłem, czy słońce?
Stało się z nim to samo, co ze mną. Nie mógł pojąć od razu, że spał tak długo, a zdumienie jego wzrosło na wieść o tem, że Amada el Ghandur niema już między nami.
— Niema? Na prawdę niema? — pytał. — Bez pożegnania? Na Allaha, to nie dobrze z jego strony! Ale co teraz zrobimy? Teraz nie masz już obowiązku powracać do pastwisk Haddedihnów.
— Przeciwnie; sądzę, że jeszcze mam ten obowiązek. Czy myślisz, że cię opuszczę, nie przekonawszy się wpierw, że dostaniesz się bezpiecznie do szejka Meleka i do żony Hanneh?
— Zihdi, oni oboje mają się dobrze i muszą zaczekać, dopóki nie wrócę. Kocham Hanneh, lecz nie odstąpię od twego boku, dopóki nie wrócisz do krainy ojców swoich.
— Nie wolno mi wymagać od ciebie takiej ofiary, Halefie!
— Nie z mej to strony, lecz z twojej ofiara zatrzymywać mnie tak długo przy sobie, zihdi. Postanów, co chcesz; ja idę z tobą, jeśli nie będziesz na tyle srogim, by mię odepchnąć!
Persowie przynieśli z rzeki obfity łup w rybach, z których przyrządzono wieczerzę. Nie będąc głodnym, opuściłem ich i wyszedłem na skałę, aby z grobu Haddedihna przypatrzeć się zachodowi słońca.
Ten samotny, wysoko położony grobowiec przypominał mi pomnik wzniesiony dla Pir Kameka w dolinie Idiz. Kto byłby wówczas podczas pogrzebu świętego Dżezidów przypuszczał, że Mohammed Emin znajdzie miejsce wiecznego spoczynku na dalekiej kurdyjskiej wyżynie! Było mi na duszy tak posępnie i smutno, czułem w sobie taką próżnię, jak gdyby razem z przyjacielem ubyła część mnie samego. A jednak nie powinno się nigdy oddawać żalom na grobie prawego człowieka. Śmierć, to tylko posłaniec Boga, zbliżający się do nas po to, by nas poprowadzić na owe jasne wyżyny, o których powiedział Zbawiciel do uczniów swoich: „W domu ojca mojego j est wiele mieszkań, a ja idę tam przygotować wam miejsce“. Życie, to walka; żyje się, aby walczyć; umiera zaś, by zwyciężyć. Stąd napomnienie apostoła: „Walcz dobrą walką wiary, oraz życia, do czego i ty jesteś powołany!“
Słońce całowało horyzont, a znikające powoli promienie barwiły go płomiennemi światłami, przechodzącemi ku wschodowi w barwy, coraz ciemniejsze. Lasem porosłe wzgórza tam podemną wyglądały, jak ciemnozielone morze, na którego zesztywniałe fale kładł zmierzch swe powoli snujące się cienie. Tylko poblizkie grzbiety gór muskał powiew wieczorny, a pod jego tchnieniem kołysały się cicho drzew szczyty. Cienie stawały się coraz ciemniejsze, dalsze przedmioty niknęły, zorza wieczorna dogorywała i nawet najbliższe otoczenie otulało się coraz bardziej pokrywającą wszystko szatą wieczoru. Gdyby tak można pójść razem z tem słońcem, gdyby można pójść za niem, hen daleko, na Zachód, gdzie promienie jego pełne i ciepłe oblewają jeszcze teraz ojczyznę! Tu, na tej samotnej wyżynie wyciągnęła do mnie rękę nostalgia, ta tęsknota, której na obczyźnie nie ujdzie żaden człowiek, jeżeli w piersi jego bije serce uczuciem. „Ubi bene ibi patria“, to tylko przysłowie, którego zimnej obojętności nie potwierdza życie zbyt często. Wrażenia młodości nigdy nie dadzą się zatrzeć zupełnie, a wspomnienia mogą zasnąć, ale nie zginąć. Budzą się, kiedy się tego najmniej spodziewamy i sprowadzają ową tęsknotę, na którą dusza może tak ciężko zaniemóc. Przyszły mi na myśl słowa pewnego poety na obczyźnie. Powiada on, że żadna ziemia nie jest dlań tak świętą, jak ojczysta, że obraz jej nigdy z duszy mu nie zniknie, a gdyby nawet nie stało już żywych węzłów, wówczas jeszcze łączyliby go z nią zmarli, których kryje ta ziemia.
Kołując trochę, wróciłem do obozu, gdzie wszystko już spało. Mimo późnej godziny leżałem jeszcze długo bezsennie. Słychać było poranne głosy ptasząt, kiedy nareszcie zasnąłem. Zbudziwszy się około południa, dowiedziałem się, że Anglik i Pers poszli polować na głuszce i wzięli z sobą Dojana. Rana dzielnego Halefa była boleśniejsza od mojej, ale stara Alwa przyniosła mu jeszcze rano lekarstwo, które nie pozostało bez skutku.
— Dokąd będziemy tu leżeć? — zapytał.
— Dopóki nie będziemy mogli wyruszyć bez niebezpieczeństwa dla naszych ran. Co jadłeś na śniadanie?
— Rozmaite rzeczy, których nie znam. Perskie niewiasty pieką i smażą znakomicie. Oby je nam Allah zachował, dopóki ich potrzebujemy! Mirza powiedział, żebym przystąpił do ściany i zaklaskał, skoro tylko wstaniesz.
— Zrób tak, Halefie!
Poszedł za tym rozkazem i niebawem ukazał się „amarant“ z cnabilikiem[18] i kawehdanem[19]. W pierwszym był świeży chleb niekwaszony z płatkami zimnej pieczeni, w drugim zaś wonny napój, wobec którego nasza kawa jest najczęściej lichą imitacyą.
— Jak ci, emirze? — pytała stara. Dzisiaj także spoczywałeś bardzo długo; niech będą dzięki Allahowi!
— Jestem rzeźki i głodny, kochana Alwo!
— Masz tu pokrzepienie; jedz i pij, iżby dni twoje nigdy się nie wyczerpały.
— Dziękuję ci, a pozdrów odemnie „dom“!
— To wprawdzie nie jest zwyczajem, ale uczynię to, ponieważ jesteś przyjacielem i bratem pana.
Podreptała do chałupy, a ja zabrałem się do śniadania. Na dnie koszyka odkryłem deser w postaci doskonałych suszonych winogron i powleczone helwą[20] gridgany[21], które zwróciły na siebie czułą uwagę poczciwego Halefa. Widziałem, że chce coś powiedzieć, gdy wtem wróciła Halwa z jeszcze jednym garnkiem.
— Emirze — rzekła — nasz „dom“ przysyła ci tutaj jeszcze jedną potrawę, bardzo dobrą na ochłodę we febrze. Pozwolisz, że zabiorę potem naczynie!
Po jej oddaleniu się zbadałem zawartość garnka i odkryłem ku mojemu zdumieniu gotowane we własnym słodkim sosie amrudy[22]. Na ten widok nie mógł się już Halef powstrzymać.
— Allah ’l Allah! — zawołał. — Bogu niech będą dzięki za to, że róść każe takim wspaniałościom, a do tego kobietom, które umieją wszystko przyrządzać. Zihdi, te niewiasty są ci bardzo przychylne, bo nie posyłałyby takich doskonałych potraw. Ożeń się z niemi, ażeby ci musiały gotować teraz i po wszystkie wieki!
— Hadżi Halefie Omarze, przyjdź tu i siądź, bo z zachwytu nad twoją radą zapomnę podzielić się z tobą tymi przysmakami.
Wyciągnął przed siebie ręce, jak gdyby się bronił; ale widać było, że mu ślinka idzie.
— Niech mnie Allah zachowa od tego grzechu, żebym cię miał pozbawiać rozkoszy, jaką ci sprawią te potrawy, zihdi! Jam jest ubogi Ben el Arab, a tyś wielki emir z Nemzistanu. Mogę zaczekać, dopóki hurysy nie zgotują mi w raju takiej polewki!
— Toby trwało za długo; podzielimy się!
— Zihdi, kusisz mnie ponad me siły. Nie jadłem jeszcze nic z Farsistanu[23].
— Więc usiądź! Ja wypiję kawę i zjem chleb z mięsem, a ty gruszki i owoce helwakurusza[24].
— Ależ to właśnie dla ciebie, effendi!
— Zdaje mi się, że jesteś moim służącym, Halefie!
— Najwierniejszym ze wszystkich, jacytylkosą.
— Bądź zatem posłuszny, jeśli się nie mam rozgniewać!
— Skoro tak surowo nakazujesz, nie wolno mi się sprzeciwiać!
Posłuszeństwo to było takie gorliwe, że wkrótce cała nadprogramowa posyłka zniknęła pod jego wąsami. Wiedziałem, że mój mały Halef był trochę smakoszem, że mu tymi drobiazgami sprawiłem niemałą przyjemność.
W pewien czas wrócili obaj myśliwi i przynieśli zdobycz. Pers pozdrowił mię szczerze po przyjacielsku i udał się do kobiet, zabierając ze sobą głuszce. Anglik usiadł koło mnie.
— Jak? Wstał dopiero teraz? Widzę to po kawie — zaczął.
— Istotnie spałem znów bardzo długo.
— Well! Żyjemy tu, jak w Eldorado. Jak długo to potrwa, master?
— W każdym razie, dopóki nie odejdziemy.
— Witty, ingenious, bystre w wysokim stopniu! A dokąd potem pójdziemy, master?
— Czy pójdziecie z nami do Bagdadu?
— Zgadzam się. Chciałbym już raz wydostać się z tych gór. A potem z Bagdadu?...
— To się pokaże. Wogóle to niepewne, czy sam Bagdad będzie mym celem. Miałem tylko na myśli kierunek ku Bagdadowi.
— Wszystko jedno! Byle jak najprędzej stąd!
Wtem ukazał się wzniosły „aloes“, aby oddać służącym mirzy głuszce do oskubania. Za nią wyszedł jej pan, skinął na mnie i wolnym krokiem wyszedł z obozu. Poszedłem za nim. Na ocienionem drzewami miejscu usiadł na mchu i zaprosił mnie, żebym siadł obok niego. Uczyniłem to, poczem on rozpoczął rozmowę od następujących słów:
— Emirze, mam do ciebie zaufanie, przeto posłuchaj! Uciekam przed pościgiem. Nie pytaj, kto był mym ojcem! Umarł nagle śmiercią gwałtowną, a przyjaciele jego szeptali skrycie, że go zabito, ponieważ innym słał w drodze. Ja, syn jego, pomściłem go jednak i musiałem ratować się ucieczką razem z moimi. Przedtem jednak wpakowałem wszystko, co się dało ocalić z rzeczy wartościowych, na wielbłądy i wysłałem je pod opieką wiernego poddanego do granic państwa perskiego. Potem ruszyliśmy inną drogą. Wiedziałem, że będą nas ścigać, dlatego zmyliłem dzadgirów[25], obrawszy drogę przez dziki Kurdystan. A teraz powiedz mi, emirze, czy chcesz mi towarzyszyć, dopóki droga nasza będzie ta sama. Zważ dobrze, że jestem zbiegiem.
Zamilkł, ja zaś odpowiedziałem mu natychmiast:
— Hassanie Ardżir Mirzo[26], będę szedł z tobą, dopóki przydam się na co tobie i twoim.
Podał mi rękę i rzekł:
— Dziękuję ci, emirze! A twoi towarzysze?
— Pójdą tam, gdzie ja. Czy wolno mi zapytać, dokąd zdążasz?
— Do Hadramaut.
Hadramaut! Zelektryzowało mię to słowo. Niezbadane, niebezpieczne Hadramaut! Naraz zniknęło u mnie wszelkie osłabienie i zniechęcenie. Zacząłem się dopytywać:
— Czy ciebie tam oczekują?
— Tak, mam przyjaciela tam, którego kazałem przez posłańca zawiadomić o mem przybyciu.
— Czy mogę ci towarzyszyć do Hadramaut?
— Aż tak daleko, emirze? Takiej ofiary nie mógłbym przyjąć od najlepszego przyjaciela.
— To nie ofiara z mojej strony. Odprowadzę cię chętnie, jeżeli ci będzie przyjemnie.
— Z wdzięcznością zgadzam się, panie! Zostaniesz u nas, dopóki ci się spodoba. Muszę jednak jeszcze dodać, że przed podróżą do Hadramaut wstąpię do Kerbeli.
— Do Kerbeli? Ach, jesteśmy przy końcu miesiąca dzu ’l hedże, a moharrem się zaczyna. Dnia dziesiątego tego miesiąca odbywa się wielka pielgrzymka do tego miasta.
— Tak, hadż el mani jat[27] już dawno w drodze, a ja także dążę do Kerbeli, aby ojca pochować w miejscu mąk Hosseina. Widzisz więc, że niepodobna ci nam towarzyszyć.
— Czemu niepodobna? Czy dlatego, że jestem chrześcijanin, któremu nie wolno być w Kerbeli? Byłem już w Mekce, pomimo że dostęp dozwolony tam tylko muzułmanom.
— Rozszarpanoby cię, gdyby cię w Kerbeli poznano! — Poznano mię także w Mekce, a nie rozszarpano jednak.
— Emirze, jesteś odważny! Wiem, że ojciec mój spoczywa na ręku Allaha, czy zwłoki jego leżą w Teheranie, czy też w Kerbeli. Nie odbywałbym nigdy pielgrzymki do Kerbeli, Nedżefu[28] lub Mekki, ponieważ Mohammed, Ali, Hassan i Hossein byli ludźmi, jako i my, lecz muszę wiernie spełnić ostatnią wolę ojca, który chciał spoczywać w Kerbeli i dlatego przyłączę się do karawany umarłych. Jeśli chcesz zostać przy moim boku, to cię nie zdradzę; dom mój także zachowa milczenie, ale służba nie podziela mego zdania o nauce proroka; byliby pierwsi, którzyby cię zabili.
— Zostaw to już mnie! Gdzie spotkasz swoje wielbłądy?
— Czy znasz Ghadhim koło Bagdadu?
— Perskie miasto? Tak; leży na prawym brzegu Tygrysu, naprzeciw Madhim i łączy się z Bagdadem koleją konną.
— Tam czekają na mnie ludzie z moimi wielbłądami i mają ze sobą zwłoki mojego ojca.
— Więc odprowadzę cię najpierw tam, a potem pokaże się, co będzie dalej. Czy jednak będziesz w Ghadhim bezpieczny?
— Spodziewam się. Ścigają mnie wprawdzie, lecz basza Bagdadu nie wydałby mnie.
— Nie ufaj żadnemu Turkowi; nie ufaj także Persowi! Byłeś na tyle przezorny, że poszedłeś przez Kurdystan, czemu chcesz teraz tej ostrożności zaniechać? Możesz się także bez przyłączania do karawany umarłych dostać do Kerbeli.
— Nie znam drogi.
— Ja cię poprowadzę.
— Znasz ścieżki?
— Nie, ale je znajdę. Allah dał mi zdolność odszukiwania bez przewodnika miejscowości, w których nigdy jeszcze nie byłem.
— To jednak niemożliwe, emirze! Muszę się dostać do Ghadhim, do swoich ludzi.
— Więc udaj się tam potajemnie, a omijaj Bagdad i karawanę umarłych!
— Panie, nie jestem tchórzem. Czy moi ludzie mają sądzić, że się obawiam?
— Dobrze, i ty jesteś odważny! Usposobienia nasze odpowiadają sobie, będziemy razem podróżować.
— Zgadzam się, emirze, lecz stawiam jeden warunek. Jestem bogaty, bardzo bogaty i żądam, żebyś wszystko, czego ci potrzeba, brał tylko odemnie!
— Wówczas stanę się twoim sługą, biorącym wynagrodzenie.
— Nie; jesteś mym gościem i bratem, którego miłość pozwala mi się starać o niego. Przysięgam na Allaha, że nie jadę z tobą, jeżeli nie przyjmiesz tego warunku.
— Zniewalasz mnie tą przysięgą do spełnienia twych życzeń. Jesteś pełen dobroci i zaufania do mnie, chociaż mnie nie znasz!
— Sądzisz, że ciebie nie znam? Czyż nie ocaliłeś nas z rąk Bebbehów? Czyż Amad el Ghandur nie opowiadał o tobie? Zostaniemy razem, a ja za tę, wedle możności ofiarowaną ci odrobinę, otrzymam od ciebie skarby, o które daremnie walczyłem dotąd, bo nie znalazłem nikogo, ktoby je posiadał... skarby duchowe. Panie, zwykłym Persem nie jestem, lecz z tobą się równać nie mogę. Ja wiem, że w twoim kraju chłopiec ma więcej wiadomości od naszego dojrzałego mężczyzny, że rozkoszujecie się dobrami, których my nawet z imienia nie znamy. Wiem o tem, że kraj nasz, to pustynia wobec waszego, i że najbiedniejszy z was ma więcej praw od wezyra Farsistanu. Wiem jeszcze wiele innych rzeczy i uznaję przyczyny tego stanu: wy macie matki, macie żony, a my ani jednych, ani drugich. Daj nam dobre matki, a dzieci nasze wnet potrafią się zmierzyć z waszemi. Serce matki, to grunt, w którym duch dziecka puszcza korzenie. O Mohammedzie, nienawidzę ciebie, bo zabrałeś duszę naszym niewiastom i zrobiłeś z nich niewolnice zmysłowości; złamałeś tem siłę naszą, zamieniłeś nasze serca w kamienie, opustoszyłeś krainy i oszukałeś wszystkich, którzy idą za tobą, o całe prawdziwe szczęście!
Podniósł się i wygłosił swe oskarżenie przeciw prorokowi donośnym głosem. Szczęście, że go nie mógł dosłyszeć nikt z jego ludzi. Dopiero po dłuższej pauzie zwrócił się do mnie ponownie:
— Czy znasz drogę stąd do Bagdadu?
— Nie jechałem nią jeszcze nigdy, ale mimo to nie zabłądzę. Możemy obrać dwa kierunki: jeden ku górom Hamrin, na południowy wschód, a drugi wzdłuż Djalahu aż na dół do Ghadhim.
— Jak daleko według ciebie stąd do Ghadhim?
— Pierwszą drogą dojdziemy tam w pięciu, a drugą w czterech dniach.
— Czy drogi te prowadzą przez okolice zamieszkałe?
— Tak; i dlatego wydają mi się najlepszemi.
— A zatem są także inne?
— Zapewne, lecz musielibyśmy jechać przestrzeniami, po których wałęsają się tylko zbójeckie gromady Beduinów.
— Z jakiego szczepu?
— Przeważnie Dżerboa, przez których granice za błąka się czasem oddział Beni Lamów.
— Czy się ich boisz?
— Bać się? Nie! Ale przezorny wybiera z dwu dróg zawsze mniej niebezpieczną. Mam ze sobą paszport wielkorządcy, który ma znaczenie nad Djalahem i na zachód od tej rzeki, ale nie u plemienia Dżerboa.
— A jednak byłbym za drogą samotną, ponieważ jestem zbiegiem. Tak blizko od perskiej granicy nie chciałbym się dać dosięgnąć mym prześladowcom.
— Twoje zapatrywanie jest może słuszne; zważ jednak, że droga stepem, którego roślinność wymarła już w żarze słonecznym, będzie bardzo uciążliwa dla kobiet.
— Nie boją się one ani głodu, ani pragnienia, ani spiekoty, ani mrozu; boją się tylko jednego: żeby mnie nie pojmano. Mam wory na wodę i zapasy żywności przynajmniej na dziesięć dni dla nas wszystkich.
— A czy możesz się rzeczywiście zdać na swych ludzi?
— Zupełnie, emirze.
— Dobrze, pojedziemy więc przez terytoryum Dżerboa; Allah nas ochroni. Zresztą, skoro tylko dostaniemy się na równinę, będziemy się bardzo szybko naprzód posuwać, bo teraz wielbłądy twoje z trudem tylko dają sobie radę w tym górzystym terenie. Jesteśmy więc zgodni i musimy tylko czekać, dopóki się nam rany nie zgoją.
— A teraz spełnij jeszcze jedną mą prośbę! — rzekł z wahaniem. — Wyruszając, zaopatrzyłem się obficie we wszystko. W wielkich podróżach niknie odzież z ciała; wiedząc zaś, że aż do Hadramautu nie napotkam dobrego bazaru, zabrałem także zapas odzieży. Szaty wasze nie są już godne was i proszę cię, iżbyście wzięli odemnie, czego wam trzeba.
Propozycya ta była mi na rękę, a zarazem budziła we mnie wątpliwości. Hassan Ardżir Mirza miał słuszność; my trzej nie moglibyśmy się pokazać w miejscu cywilizowanem bez tego, żeby nas nie wzięto za włóczęgów, z drugiej zaś strony wiedziałem, że Anglik nie pozwoli nic sobie darować, a dla mnie było także punktem honoru nie korzystać zaraz na początku w ten sposób z przyjaźni Persa. Zresztą mogłem swobodnie pokazywać się Arabom w mem, co najmniej nie dworskiem, ubraniu. Rzetelny Beduin nie ocenia człowieka według jego płaszcza, lecz według konia, a pod tym względem żywiłem przekonanie, że wzbudzę zazdrość każdego. Co najwyżej mógł mnie jaki syn pustyni uważać za koniokrada, a to w jego mniemaniu było dla mnie raczej zaszczytem, niż hańbą. Odpowiedziałem więc mirzy:
— Dziękuję! Wiem, jak dobrze mi życzysz, lecz proszę, żebyśmy o tem dopiero w Ghadhim znów pomówili. Dla Dżerboa nasze ubrania wystarczą i donosimy je przez tych niewiele dni drogi, aż w pobliże Bagdadu. Sądzę, że....
Urwałem, gdyż wydało mi się, że w krzaku morwowym między dwoma dębami usłyszałem jakiś szmer.
— Nie przerywaj sobie, emirze! To było jakieś zwierzę, może ptak, może czelpizeh[29], lub mair-mar[30] — rzekł mirza.
— Przestudyowałem wszelkie rodzaje leśnych szelestów — odrzekłem — to nie było zwierzę, lecz człowiek.
W kilku długich skokach obiegłem dokoła krzak i pochwyciłem człowieka, mającego właśnie zamiar się wymknąć. Był to jeden z perskich służących.
— Co tu robisz? — spytałem go.
Nie odpowiedział.
— Gadaj, bo sam ci język rozwiążę!
Otworzył usta, ale wykrztusił tylko bełkot nieartykułowany. Wtem przystąpił mirza i rzekł ujrzawszy mego jeńca:
— To Saduk? Nie może odpowiadać, bo niemy.
— Ale czego szukał tu w krzaku?
— On mi to powie; ja go rozumiem — a zwrócony do służącego spytał: — Saduku, co tutaj robisz?
Zapytany otworzył rękę, w której było trochę zielska i kilka ożyn i usiłował dać coś do zrozumienia.
— Skąd tu przyszedłeś? Saduk wskazał wstecz, w stronę przeciwną od obozu.
— Czy wiedziałeś, żeśmy tu byli?
Służący potrząsnął głową.
— A słyszałeś, cośmy mówili.
Nastąpił ten sam znak.
— Idź więc i nie przeszkadzaj mi więcej!
Saduk oddalił się, a jego pan objaśnił mi to zdarzenie tak:
— Alwa poleciła Sadukowi nazbierać ożyn, dzikiego czosnku i innych ziół, używanych do przyrządzania głuszców. Tylko przypadkiem dostał się w nasze pobliże.
— I podsłuchiwał nas — wtrąciłem.
— Widziałeś przecież, że temu zaprzeczył.
— Nie wierzę mu.
— O, on jest wierny!
— Nie podoba mi się jego twarz. Ludzie z załamaną, kanciatą szczęką są fałszywi. To może przesąd, ale dla mnie potwierdzało się zawsze. Czy urodził się niemy?
— Nie.
— Przez co utracił mowę?
Mirza zawahał się z odpowiedzią, ale wkońcu powiedział:
— Nie ma języka.
— Ach! A przedtem umiał mówić? Więc mu go ucięto?
— Niestety! — odrzekł mirza powściągliwie.
Pomyślałem ze zgrozą o tem rządkiem dziś już na szczęście okrucieństwie karania występku, popełnionego językiem, za pomocą ucięcia lub wyrwania tego organu. Ta nieludzkość zdarzała się najczęściej na Wschodzie i w niewolniczych państwach amerykańskich.
— Hassanie Ardżir Mirzo — zacząłem znowu — widzę, że niechętnie o tembyś mówił, lecz ten Saduk mi się nie podoba i nie mógłbym nigdy obdarzyć go zaufaniem, a obecność jego podczas naszej rozmowy wydaje mi się podejrzaną. Nie jestem ciekawy, lecz w okolicznościach niebezpiecznych mam zwyczaj zwracać uwagę nawet na najobojętniejsze przedmioty. Proszę cię, żebyś mi opowiedział, w jaki sposób postradał Saduk język.
— Wypróbowałem go, emirze; wierny jest i uczciwy. Mimoto dowiesz się, co skłoniło mego ojca do ukarania go w ten sposób.
— Twego ojca? O, to jest ważne!
— Mylisz się, emirze! Ten Saduk był w młodości kmankaszem[31] mojego ojca, ponadto używał go ojciec do przenoszenia swoich rozkazów, załatwiania doniesień i innych posyłek. Jako taki bywał często w domu musztaheda[32] i widywał jego córkę. Podobała mu się, a i on był pięknym mężczyzną. Raz przeskoczył mur ogrodu, kiedy stała przy kwiatach i poważył się wyjawić jej swe uczucie. Musztahed znajdował się przypadkiem w pobliżu i kazał go schwytać. Ze względu na ojca nie oddano go sądowi, który skazałby go na śmierć; ponieważ jednak zgrzeszył językiem, domagał się musztahed, żeby mu ojciec mój kazał odciąć język. Ojciec musiał mieć wielkie względy dla musztaheda, więc zawezwał maiczunigara[33], będącego zarazem sławnym lekarzem i polecił mu wyciąć łucznikowi język.
— To było niemal gorsze od śmierci. Czy Saduk od tego czasu był ciągle przy twoim ojcu?
— Tak. Cierpienia swoje znosił z wielkiem poddaniem się, bo jest charakteru łagodnego i przyjacielskiego. Ale przekleństwo spoczęło na tym czynie.
— Jakto?
— Musztahed został otruty; lekarza znaleziono raz zamordowanego przed apteką, dziewczyna utonęła podczas przejażdżki po rzece; czółno jej przewróciło się potrącone przez czółno jakiegoś człowieka z zasłoniętą twarzą.
— To bardzo osobliwe. Czy nie odkryto tych trzech morderców?
— Nigdy. Wiem, emirze, co teraz przypuszczasz, ale to niesłuszne, gdyż Saduk chorował często i w te dni właśnie, w których te trzy osoby śmierć poniosły, leżał chory w swej izbie.
— Czy i twój ojciec nie zginął śmiercią naturalną?
— Napadnięto nań podczas jazdy. Towarzyszyli mu wówczas Saduk i pewien, kajem makam[34]. Tylko Saduk się ocalił — broczył krwią z jednej rany, ale ojciec mój i kajem makam utracili życie.
— Hm! Czy Saduk nie poznał morderców?
— Było ciemno; poznał tylko jednego z napastników; był to największy przeciwnik ojca.
— Na którym się zemściłeś?
— Sędziowie go uwolnili, ale — nie żyje.
Wyraz oblicza mirzy powiedział mi wyraźnie, jaką śmiercią zmarł ów przeciwnik. Pers wyrzucił ręką pogardliwie w górę i rzekł:
— To już należy do przeszłości; chodźmy do obozu!
Odszedł; ja natomiast jeszcze chwilę zostałem, gdyż to, co usłyszałem, zastanowiło mię bardzo. Ten Saduk był albo całkiem pozbawionym egoizmu człowiekiem, jakich mało, albo łotrem nawskróś wyrafinowanym. Nie należało spuszczać go z oka. Kiedy wróciłem do obozu, zajmowano się właśnie przygotowaniami do obiadu. Powiedziałem Anglikowi, że mam ochotę pojechać z Persem do Bagdadu, a potem do Kerbeli, on zaś zgłosił natychmiast gotowość odbycia razem z nami tej niebezpiecznej drogi.
Rana nie dolegała mi wcale już dzisiaj; czułem się dobrze, więc wziąłem popołudniu sztuciec, aby się z psem trochę po okolicy rozglądnąć. Sir Dawid Lindsay chciał mi towarzyszyć, lecz wolałem być sam. Z długoletniego przyzwyczajenia postanowiłem najpierw przekonać się o bezpieczeństwie obozu. Rzeczą w tem główną jest ukryć własne ślady i dopiero szukać, czy nie dadzą się zauważyć ślady jakich wrogich istot. Okrążyłem obóz kilkakrotnie, aż doszedłem do rzeki. Tu zauważyłem, że na brzegu trawa była podeptana w sposób szczególny. Właśnie zamierzałem się tam zbliżyć, kiedy zaszeleściały za mną gałęzie.
Zasunąłem się szybko poza gęsty krzak i przykucnąłem. Usłyszałem kroki w pobliżu mojej kryjówki. Niemy Pers wyszedł z zarośli, oglądnął się, a nie widząc nikogo, poszedł ku rzece na miejsce, które zwróciło moją uwagę. Tam podreptał trochę po trawie i powrócił natychmiast. Zanim jednakże wszedł w zarośla, rzucił bystre, uderzające mnie spojrzenie w dwa miejsca na krzaku i chciał się przemknąć.
Nagle jednak chwyciłem go lewą ręką za pierś, a prawą wymierzyłem mu policzek, który odebrał mu wszelką zdolność do oporu.
— Chaintkar — zdrajco! Co tu robisz? — huknąłem.
Nie mógł mówić, a niezrozumiałe tony, które z siebie wydawał, były więcej skutkiem przestrachu, niż zamiaru wytłómaczenia tego, co robił?
— Widzisz tę strzelbę? — rzekłem. — Jeżeli nie zrobisz, co ci każę natychmiast, zastrzelę cię. Weź kelahę[35], zaczerpnij wody i polej nią zdeptaną trawę, żeby się znowu podniosła. Pomożesz jej ręką do tego!
Zrobił kilka opornych, a może usprawiedliwiających ruchów ręką, widząc jednak, że zdejmuję sztuciec z ramienia, usłuchał, patrząc jednem okiem na to, co robił, a drugiem na wylot strzelby.
— Teraz chodź! — rzekłem, gdy skończył. — Zobaczymy, czemu przypatrywałeś się tu tak dziwnie!
Spojrzałem w kierunku, gdzie padł wzrok jego i zauważyłem na dwóch krzakach, odległych od siebie może na dwadzieścia stóp, po jednej wiązce trawy.
— Ach, znaki! To zaczyna być zajmujące! Strąć tę trawę i wrzuć ją do wody!
Usłuchał.
— Tak; a teraz pójdziemy do obozu. Naprzód! Jeślibyś chciał uciekać, trafi cię kula, albo rozszarpie cię pies!
A więc nie zawiodło mnie moje przeczucie: ten człowiek był zdrajcą, chociaż istoty rzeczy należało dopiero dowieść. Zbliżywszy się do obozu, kazałem Persa przywołać jednemu ze służących.
— Co to jest? — spytał. — Czemu trzymasz Saduka za odzież?.
— Ponieważ jest moim jeńcem. On zgubi ciebie; ścigają cię, a on zdradza twym prześladowcom miejsce naszego pobytu zapomocą znaków, które im daje. Zastałem go nad rzeką, depcącego trawę, a na zaroślach wisiały wiązeczki trawy na znak, którędy należy wejść w gęstwinę, by się dostać do naszego obozu.
— To niemożliwe!
— Ja ci to mówię! Przesłuchaj go, jeżeli go zrozumiesz!
Mirza zadał aresztantowi mnóstwo pytań, ale ze znaków i giestów, które potem nastąpiły, nie mógł wywnioskować nic ponad to, że Saduk nie pojmuje zupełnie, czego ja chcę od niego.
— Widzisz, emirze, że niewinny! — rzekł mirza.
— Dobrze, więc ja będę działał za ciebie — oświadczyłem. — Spodziewam się, że uda mi się ciebie przekonać o jego zdradzie. Weź strzelbę i chodź za mną. Powiedz jednak swym ludziom, że moi towarzysze położą trupem każdego, ktoby okazał chęć uwolnienia Saduka. Nie przywykli do tego, żeby z nimi żartować. Na dole, koło krzaka niech tymczasem stoi któryś na straży aż do naszego powrotu, aby dał znać innym, gdyby zauważył co niebezpiecznego.
— Pojedziemy, czy pójdziemy? — zapytał.
— Jak daleko stąd miejsce, na którem obozowaliście po raz ostatni?
— Jechaliśmy ponad sześć godzin.
— Nie zdołamy więc dziś się tam dostać. Pójdziemy.
On zabrał swą strzelbę, ja zaś dałem Halefowi i Anglikowi potrzebne zlecenia. Związali jeńca i wzięli go pomiędzy siebie. Był w tak pewnych rękach, że mogłem się oddalić bez obawy.
Szliśmy więc naprzód doliną ku rzece. W połowie tej drogi stanąłem zdumiony, gdyż na małym czerwonym buku wisiała taka sama kępka trawy, jak te, które Saduk wrzucić musiał do wody.
— Stój, mirzo! Co to jest? — rzekłem.
— Trawa — odpowiedział.
— Czy ona rośnie na drzewach?
— Allahu! Kto ją tutaj powiesił?
— Saduk. Chodź dwadzieścia stóp w prawo, gdzie spodziewam się drugiego znaku.
Poszedł za mną i sprawdziło się me przypuszczenie.
— Ale czy tego nie było tu już przed nami?
— O Hassanie Ardżir Mirzo, jak to dobrze, że ja sam tylko słyszę twe słowa! Czyż nie widzisz, że to trawa jeszcze zielona i świeża? Zejdź całkiem do rzeki, gdzie w odpowiednim odstępie znalazłem pierwsze znaki. Ten człowiek wprost wytyczył dwudziestostopową drogę, wiodącą do obozu. Tam napadniętoby na nas i pozabijano zupełnie tak samo, jak twego ojca, aptekarza, musztaheda i jego córkę.
— Panie, czy to możliwe, żebyś miał słuszność!
— Mam słuszność. Czy jesteś dobrym piechurem i czy dowierzasz sobie, że znajdziesz drogę, którą przybyliście tu od ostatniego obozowiska? Potwierdził jedno i drugie, poszliśmy więc w górę rzeki i dostaliśmy się niebawem na miejsce, gdzie obozowaliśmy z towarzyszami, zanim pośpieszyliśmy Persom na pomoc. Przyszliśmy wówczas z północy, tu jednak skręcała dolina rzeczna na wschód i udaliśmy się w tym kierunku. Mieliśmy już zakręt za sobą, kiedy zauważyłem po prawej stronie grubą wierzbę, a dokoła jej pnia wycięte dwa paski kory.
— W jakim porządku jechaliście zazwyczaj? — spytałem.
— Lektyka z kobietami w środku, a ludzie, podzieleni na dwie połowy, przed nią i za nią.
— Przy którym oddziale był Saduk?
— Zawsze przy ostatnim. Zostawał często w tyle, ponieważ lubi kwiaty i zioła, którym przypatruje się chętnie.
— Zostawał, aby niepostrzeżenie dawać znaki twym prześladowcom. O, to bardzo szczwany lis!
— Gdzie są znaki?
— Tu na tej wierzbie; chodź dalej! W kwadrans okazała się rzeka trzy razy tak szeroką, jak przedtem, a płytsza wskutek tego woda tworzyła bród, bardzo łatwy do przejścia. Tu zatrzymał się mirza i wskazał na młodą brzozę, złamaną tuż pod koroną.
— Może i to uważasz za znak? — spytał uśmiechając się.
Zbadałem drzewko.
— Bezwątpienia. Przypatrz się pieńkowi, a jeśli chcesz, to i innym pniom, stojącym w pobliżu. Weź na uwagę następnie kierunek wzgórz, a zobaczysz, że stroną tego miejsca, zwróconą do wiatru, może być tylko zachód. Ani północny, ani południowy, ani wschodni wiatr, nie może tu wiać tak silnie, żeby złamał koronę tego wiotkiego drzewka. A jednak jest złamana i to tak, że wskazuje na zachód. Czy ci to w oko nie wpada?
— Zapewne, emirze!
— A teraz przypatrz się miejscu złamania! Jest ono jeszcze zupełnie jasne i pochodzi tylko z czasu, w którym przechodziliście tędy. Przytem nie było w ostatnich dniach burzy tak gwałtownej, żeby mogła spowodować to złamanie. Korona wskazuje na zachód, a zatem kierunek, który wyście obrali. Chodź dalej!
— Czy przepłyniemy?
— Płynąć? A to naco?
— Tutaj przeszliśmy brodem.
— Może pływać wcale nie będzie trzeba, bo woda płytka. Puśćmy się w bród, a zobaczysz, że w tem miejscu, w którem weszliście w wodę, znowu znajdziemy znaki.
Porobiliśmy z ubrań tobołki i umieściliśmy je na głowie. Woda dochodziła nam przeważnie powyżej kolan, czasem trochę wyżej i raz tylko dosięgła mnie do pachy. Zaraz po wydostaniu się na drugą stronę, przekonał się mirza o słuszności mojego przypuszczenia.
Znaleźliśmy kilka winnych latorośli tak zgiętych, że wyobrażały rodzaj bramy.
— Czy Saduk miał czas zrobić to tutaj?
— Tak. Przypominam sobie, że wielbłądy nie chciały wejść do wody i musieliśmy się męczyć z nimi bardzo długo. Saduk zostawił konia, aby przeprowadzić jednego wielbłąda, za którym poszły już inne; potem wrócił sam, by zabrać konia.
— Co za przebiegłość! Czy jeszcze mi nie wierzysz?
— Emirze, zaczynam istotnie zgadzać się z tobą. Jakie jednak zostawiał znaki na równinie, gdzie była tylko trawa?
— O tem się także dowiemy. Skąd przybyliście na to miejsce?
— Od wschodu. O tam jest... o, emirze, co to?
Wskazał na wschód, ja zaś spojrzawszy w kierunku jego ręki, dostrzegłem ciemną linię, która zdawała się do nas przybliżać.
— Czy to jeźdźcy?
— Oczywiście. Przejdźmy prędko napowrót przez wodę, bo z tej strony niema dla nas ukrycia, a po tamtej mamy skały i gęste zarośla! Wróciliśmy szybko i wyszukaliśmy zaraz kryjówkę, z której mogliśmy zbliżających się obserwować. Tu dopiero był czas ubrać się znowu.
— Co to mogą być za ludzie? Hm! W każdym razie drogi handlowej tu niema, ale bród mogliby znać także inni. Musimy właśnie dlatego czekać.
Jeźdźcy zbliżyli się stępą i dotarli do przeciwległego brzegu. Byli teraz tak blizko, że dało się rozróżnić nawet twarze.
— Derigh![36] — szepnął Pers — to perskie wojsko!
— Na tureckiem terytoryum? — spytałem z powątpiewaniem.
— Widzisz przecież, że mają na sobie strój Beduinów!
— To ihlaci[37], czy też milicya?
— Ihlaci. Znam dowódcę; był moim podwładnym.
— Czem jest?
— To susbaszi[38], Maktub Aga, zuchwały syn Ejub Chana.
Widzieliśmy dokładnie, jak dowódca badał uważnie winną latorośl, powiedział coś do swych ludzi i wprowadził konia w wodę. Reszta ruszyła za nim.
— Panie — rzekł Pers wysoce rozdrażniony — miałeś słuszność we wszystkiem. Wysłano tych ludzi, by mię schwytali. Jest tam także pendżabaszi[39] Omram, bratanek Saduka. Allah, gdyby nas tu zastali! Czy twój pies nas nie zdradzi?
— Nie, on milczy.
Pościg liczył trzydziestu ludzi, a dowódca wyglądał na dzikiego, zuchwałego człowieka. Stanął koło brzózki i zaśmiał się.
— Duzad diwwan — do tysiąca dyabłów! zawołał. — Chodź tu, pendżabaszi i zobacz, jak bezpiecznie możemy się powierzyć bratu twojego ojca. Tu nowy znak, a teraz rzeką w dół. Naprzód!
Przejechali mimo, nie zauważywszy nas wcale.
— No, mirzo, czyś przekonany?
— Całkowicie! — odrzekł. — Ale tu niema czasu na rozmowę; musimy działać!
— Działać? Co? Nie możemy nic zrobić ponadto, że pójdziemy za ihlatami w ten sposób, żeby nas nie dostrzegli.
Opuściliśmy naszą kryjówkę i ruszyliśmy za ihlatami ostrożnie. Było to dla nas bardzo korzystne, że jechali pomału. W pół godziny byli na miejscu, z którego Mohammed odjechał w objęcia śmierci. Zatrzymali się, aby zbadać ślady obozu.
W tej samej chwili my skręciliśmy na prawo w zarośla i pobiegliśmy naprzód, jak było można najprędzej. Droga, którą mieliśmy przebyć, wynosiła dziesięć minut, my jednak byliśmy już w pięć minut w obozie; ja spocony, a mirza mocno zdyszany. Jedno spojrzenie? przekonało mnie, że wszystko było w porządku.
— Zachowujcie się cicho; nieprzyjaciele idą! — nakazał Pers.
Potem skoczyliśmy przez zarośla na dół, gdzie spotkaliśmy postawioną tam wartę. Zaledwie wyczekaliśmy minutę, kiedy pojawili się nasi prześladowcy. Zatrzymali się naprzeciw nas.
— To byłoby ładne miejsce na obóz — rzekł susbaszi. — Jak sądzisz, Omramie?
— Dzień już na schyłku, panie — odpowiedział pendżabaszi.
— Dobrze, zostańmy tutaj! Jest tu woda i trawa!
Tego nie spodziewałem się, co prawda. Było to dla, nas niebezpieczne. Zniszczyliśmy wprawdzie wszelkie ślady za sobą, ale w miejscu, na którem stał nasz obóz była trawa wypalona, a ziemia zczerniała i tego nie zdołaliśmy całkowicie ukryć. Zauważyłem zresztą, że tam, gdzie Saduk podeptał trawę, podniosła się ona, ale nie zupełnie.
— Allah ’1 Allah! Co robić? — pytał Ardżir Mirza.
— Trzech nas za dużo; mogliby nas odkryć. Wystarczy jeden i tym będę ja. Weźcie psa z sobą, idźcie do obozu i bądźcie w pogotowiu do walki. Jeśli usłyszycie trzask tego rewolweru, możecie być spokojni, skoro jednak usłyszycie huk tego sztućca, w takim razie wiedźcie, że jestem w niebezpieczeństwie i śpieszcie mi na pomoc! Niechaj wówczas hadżi Halef Omar przyniesie mi moją ciężką strzelbę.
— Emirze, nie mogę cię opuścić w tem położeniu!
— Jestem tu pewniejszy niż twoi ludzie na górze.
Idź, bo mi przeszkadzasz!
Poszedł ze służącym i z psem na górę, ja zaś zostałem sam. Było mi tak wygodniej, niż gdyby mi się naprzykrzał człowiek niedoświadczony. Na niebezpieczeństwo naraziłbym się tylko wówczas, gdyby susbasziemu wpadło na myśl przeszukać zarośla, ale ten perski rotmistrz nie był dowódcą Indyan. Poznałem to po niedbałem zakładaniu obozu.
Konie rozsiodłano i puszczono wolno. Pobiegły one zaraz do wody i rozprószyły się, gdzie chciały. Co prawda, to każdy koń znał wołanie swego pana. Jeźdźcy odrzucili włócznie, poskładali rzeczy w nieporządku na ziemi i porozciągali się tu i ówdzie na trawie. Tylko pendżabaszi obszedł teren, przyszedł także nad miejsce wypalone i zawołał:
— Purtu we diwbad — do pioruna, co widzę!
— Co? — zapytał, zrywając się, przełożony.
— Tu był ogień, tu nocowali.
— Hallejah![40] Gdzie?
— Jadża — tu!
Susbaszi podszedł tam szybko, zbadał miejsce i potwierdził słuszność spostrzeżenia, poczem zapytał:
— Czy jest jaki znak?
— Nie widzę żadnego — odrzekł porucznik. — Widocznie nie mógł go Saduk zrobić. Znajdziemy go jutro. Możemy tu ogień rozniecić. Weźcie mąkę i upieczcie trochę chleba!
Widząc tych żołnierzy, gospodarujących tak swobodnie, poznałem, że niema się czego obawiać. Zapalili olbrzymie ognisko, zrobili z mąki i wody rzecznej gęsty rozczyn, wymiesili, wygnietli i wytaczali go rękoma, powbijali na włócznie i potrzymali nad ogniem. To był chleb, który jedli na pół surowy, a na pół zwęglony. Jakżeby tym obrońcom ojczyzny smakowała porcya kiełbasy!
To była cała ich wieczerza.
Z nastaniem zmroku, odklepali swoją modlitwę i przysunęli się bliżej ognia, aby bajki z tysiąca i jednej nocy opowiedzieć sobie po raz tysiączny i pierwszy. Uznałem, że nie jestem już tutaj potrzebny i wysunąłem się cichuteńko do naszego obozu. Nie płonęło tam ognisko, a wszyscy siedzieli na swoich miejscach, gotowi do walki. Saduk leżał pomiędzy Anglikiem i Halefem. Podwojono mu więzy, a do ust włożono knebel.
— Co tam, emirze? — spytał mirza.
— Dobrze — odrzekłem.
— Odeszli?
— Nie.
— Jakżeż w takim razie może być dobrze?
— Ci ihlaci razem ze swym straszliwym Maktub Agą są najwięksi nadanani[41] ze wszystkich, jakich kiedykolwiek widziałem. Jeśli przez noc zachowamy się cicho, odejdą rano, nie napastując nas wcale. Halefie, czy pozwoli ci twoja noga zejść na dół?
— Owszem, zihdi.
— Oddaję ich zatem tobie, ponieważ na ciebie mogę jeszcze najwięcej liczyć. Zostaniesz tam, dopóki cię nie zastąpię.
— Gdzie mam na ciebie czekać?
— Zaraz za ogniskiem nieprzyjaciół stoi stara, karłowata pinia. Zejdę się z tobą koło niej.
— Idę już, zihdi. Flintę zostawiam, ponieważ mi przeszkadza. Nóż mój jest ostry i kończysty; gdyby któremu z tych głupców zachciało się wspinać do mnie, to popamięta w dżehennie hadżego Halefa Omara! Allahi, wallahi, tallahi, to są moje słowa!
Poskoczył cicho, a sąsiad jego, Anglik, ujął mnie za ramię.
— Master, gdzie wasz rozum? Siedzę tu i nie rozumiem ani słowa. Wiem, że tam na dole siedzi kupa Persów, ale nic ponadto. Wyjedźcież z tem, co macie powiedzieć! Objaśniłem mu całą sprawę w krótkości, mimo to trwało to mirzy za długo, bo przerwał mi pytaniem:
— Emirze, czy nie wolno mi nawet zobaczyć ihlatów?
— A umiesz iść całkiem cicho wśród korzeni, listowia i gałęzi? — spytałem w zamian?
— Umiem i zachowam się ostrożnie.
— Czy umiesz zupełnie wstrzymać się od kaszlu i kichania?
— To niemożliwe!
— To nie jest niemożliwe, a nawet nietrudne, jeśli się w tem trochę człowiek wyćwiczy. Ale spróbujmy! Może ich podsłuchamy i dowiemy się czegoś ważnego. Gdyby cię zaczęło łechtać w gardle lub w nosie, przyłóż usta silnie do ziemi i skryj głowę. Kto chce podejść drugiego, temu nie wolno oddychać nosem, a w takim razie stanowczo nie kichnie. Kto musi zakaszlać w pobliżu nieprzyjaciela, niech kaszle w ziemię z głową okrytą i udaje przy tem puhacza, o ile się to dzieje w nocy. Prawdziwy i doświadczony szekarji[42] jednak nigdy nie kichnie, ani nie zakaszle. Chodź!
Skradałem się przodem, a on za mną. Starałem się usunąć mu wszystko z drogi i tak doszliśmy szczęśliwie obok stanowiska Halefa do skraju zarośli, gdzie łatwo nam się było ukryć w głębokim cieniu. O dwanaście kroków od nas płonęło ognisko. Tuż koło niego siedzieli obaj oficerowie, gdy tymczasem reszta tworzyła trzy czwarte koła w krąg ognia; migotliwe jego światło padało na jednego z koni, które opodal leżały, lub pasły się tu i owdzie.
Hassan Ardzir Mirza nie pisnął ani słówka, zmiarkowałem jednak po jego oddechu, że opanowało go rozdrażnienie. Był zapewne odważny i doświadczony we władaniu bronią, ale był obecnie w położeniu, w jakiem nie znajdował się jeszcze nigdy. Mnie także serce się tłukło, kiedy to po raz pierwszy podsłuchiwałem oddział Siouksów, wysłanych dla schwytania mnie. Teraz zachowywałem się oczywiście, dzięki doświadczeniu, chłodniej.
Ihlaci byli widocznie przekonani, że są zupełnie sami w tej okolicy, gdyż rozmawiali tak głośno, że na pewno można ich było dosłyszeć z tamtej strony rzeki. W chwili właśnie, kiedy doszliśmy do naszego ukrycia, spytał się pendżabaszi:
— Czy pochwycisz go żywcem?
— Jeżeli się da.
— I żywego sprowadzisz?
— Nie jestem głupi. Powiedźcie ludzie, czy chcecie go mieć żywym, czy martwym?
— Martwym! — zawołano dokoła.
— Naturalnie! Mamy nakaz ścigać go i przynieść jego głowę, jeśli nie dostaniemy go żywcem. Jeżeli przyprowadzimy go żywym, będziemy musieli oddać wszystko, co ma przy sobie, jeśli zaś przyniesiemy głowę, nie zapytają nas o resztę.
— Miał podobno zapakować wszystkie swoje pieniądze i kosztowności — zauważył porucznik.
— Tak. Ten syn przeklętego serdara[43] był bardzo bogaty; obładował swoimi skarbami ośm czy dziesięć wielbłądów. Będziemy mieli cenną zdobycz do podziału.
— Powiedz jednak, susbaszi, co uczynisz, jeśli on ucieknie się pod osłonę jakiego szejka, albo tureckiego urzędnika?
— Nie będę pytał wcale o tę opiekę, nie wolno nam tylko zdradzić się, żeśmy Persowie; czy rozumiecie? Nie będzie zresztą miał czasu udawać się pod taką opiekę, ponieważ pochwycimy go jutro, albo najdalej pojutrze. Ruszymy o brzasku i znajdziemy, jak dotąd, znaki, które nas zaprowadzą pewnie i nieomylnie. Ten głupiec Ardżir Mirza sądzi, że Saduk nie umie mówić, więc i pisać nie potrafi. Znaki, które on nam daje, są wszakże pismem wyraźnem. A teraz kładźcie się, psy, bo nie mamy wiele czasu na spoczynek.
Usłuchali rozkazu w tej chwili i niejeden z nich marzył zapewne o blasku skarbów, które spodziewał się mieć niebawem w swym ręku. Podsłuchiwanie nasze przyniosło mi oprócz taktycznego inny jeszcze pożytek; dowiedziałem się, że ojciec mirzy był serdarem i uważałem za pewne, że Hassan Ardżir piastował urząd generała. Musiały to być znaczne osobistości, przed których zemstą umykał.
Skoro tylko ihlaci poowijali się w koce, wynieśliśmy się pocichu.
— Emirze — zaczął mirza, gdyśmy się znaleźli w odległości, z której nie mogli nas usłyszeć — zasypywałem dobrodziejstwami tego susbasziego i tego pendżabasziego. Muszą zginąć obydwaj!
— Nie warci twojej uwagi; to psy, których na ciebie poszczuto. Nie oburzaj się na nich, lecz na ich panów!
— Chcą mnie zamordować, by zagrabić moje skarby.
— Chcą, ale tego nie zrobią. Pomówimy o tem w obozie. Idź tam sam, ja wnet nadążę.
Oddalił się niechętnie. Nie słysząc już jego ruchów, przekradłem się do Halefa i pouczyłem go, jak się ma dalej zachowywać. Następnie okrążyłem miejsce spoczynku ihlatów tak, że dostałem się po jego prawej stronie na brzeg zarośli ku rzece i poszedłem dalej w południowym kierunku. W dziesięć minut mniej więcej złamałem małą olchę w ten sposób, że koniec jej wskazywał na południe, a w pięć do dziesięciu minut zrobiłem to samo jeszcze po dwakroć. Koło ostatniego znaku tworzyła rzeka ostry zakręt, bardzo przydatny dla moich zamiarów. Potem wróciłem do obozu.
Zużyłem na tę małą wycieczkę z pół godziny i zastałem już mirzę pełnego obaw o moją osobę. Anglik zapytał także:
— Gdzie uganiacie, sir? Siedzę tu, jak sierota, o którego nikt się nie troszczy; dość mi tego! Well!
— Uspokójcie się! Dostaniecie wnet zajęcie.
— Pięknie! Dobrze! Pozabijamy tych drabów!
— Nie, ale powodzimy ich trochę za nos.
— Cieszy mnie! Powinniby mieć tylko takie nosy, jak mój! Yes! Kto będzie przy tem?
— Tylko ja i wy, sir!
— Tem lepiej. Kto sam pracuje, sam zyskuje cały zaszczyt. Kiedy się to zacznie?
— Na krótko przed świtem.
— Dopiero? W takim razie kładę się jeszcze trochę spać.
Owinął się i zapadł wkrótce w głęboki sen.
Hassan Ardżir Mirza oczekiwał z napięciem narady ze mną, a pod ścianą, oddzielającą nas od kobiet, widać było trzy postacie kobiece, które obawa skłoniła do wysłuchania rozmowy naszej osobiście, żeby nie czekać dopiero na jej powtórzenie.
— Gdzie teraz byłeś emirze? — zapytał.
— Chciałem ci dać czas do namysłu i uspokojenia się. Człowiek rozumny nie pyta gniewu o radę, lecz rozum. Gniew twój uśmierzył się już zapewne; powiedz, co zamierzasz uczynić?
— Napadnę na nich ze swoimi ludźmi i pozabijam ich!
— Ty, ze swoimi rannymi chcesz rzucić się na tych trzydziestu silnych i zdrowych ludzi?
— Dopomożesz nam ty i twoi towarzysze.
— Nie, tak nie postąpimy. Nie jestem barbarzyńca, lecz chrześcijanin. Wiara moja pozwala mi bronić życia, skoro mu kto zagrozi, ale poza tem każe szanować życie brata. Święta księga chrześcijan nakazuje: „Będziesz miłował Pana Boga twego ze wszystkiego serca twego, ze wszystkiej duszy twojej, ze wszystkich sił twoich, a bliźniego swego jako siebie samego“. Życie bliźniego musi mi więc być tak samo drogiem, jak moje własne.
— Ależ ci ludzie, to nie nasi bracia, lecz wrogi!
— Mimo to są naszymi braćmi. Koran chrześcijan powiada: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; błogosławcie tym, którzy wam złorzeczą, czyńcie dobrze tym. którzy was lżą i prześladują, gdyż wszyscy jesteście dziećmi waszego ojca w niebiesiech“. Muszę być posłuszny tym rozkazom, gdyż jestem chrześcijanin.
— Ależ, nakaz ten jest nierozumny, niekorzystny. Jeśli go posłuchasz, to zginiesz w każdem niebezpieczeństwie i przegrasz każdą walkę!
— Przeciwnie! W tym nakazie utajona jest treść mądrości Bożej. Byłem już w niejednem większem niebezpieczeństwie, częściej też znajdowałem się w położeniu obronnem, niż drudzy, a zwyciężyłem zawsze, ponieważ Bóg dopomaga tym, którzy Mu są posłuszni.
— Nie chcesz mi więc pomóc, emirze, pomimo, że jesteś moim przyjacielem?
— Jestem twoim przyjacielem i dowiodę ci tego, ale czy chcesz, Hassanie Ardżir Mirzo, być tchórzliwym skrytobójcą?
— Nigdy, emirze!
— A jednak zamierzasz ihlatów napaść we śnie! A może zbudzisz ich, zanim na nich napadniesz, aby walka była otwarta?... Wówczas byłbyś zgubiony.
— Panie, ja się ich nie boję!
— Wiem o tem. Powiadam ci, że ja sam walczyłbym z tymi trzydziestu ludźmi, gdyby szło o sprawę słuszną. Broń moja więcej warta od ich broni. Kto mi jednak powie, czyli ich pierwszy strzał, pierwsze cięcie lub pchnięcie nie odbierze mi życia? Dzika, nieokiełznana waleczność równa się wściekłości bawołu, pędzącego na ślepo ku zgubie. Przypuśćmy, że zabijecie dziesięciu lub piętnastu ihlatów, to pozostanie jeszcze przecież piętnastu przeciwko wam. Zdradzicie się tylko przed nimi, a oni pójdą w trop za wami, dopóki nie wyginiecie.
— Rozumnie brzmi twoja mowa, panie, jeżeli jednak oszczędzę mych prześladowców, to tem samem oddam się w ich ręce! Pochwycą mię dziś lub jutro, a co potem się stanie, to już słyszałeś.
— Kto mówi, żebyś się im poddawał?
— A cóż innego? Czy zdołasz ich może nakłonić do tego, żeby mi pozwolili spokojnie odejść?
— Tak, uczynię to istotnie.
— W’ Allah! To jest... to jest... Emirze, ja nie wiem, jak to mam nazwać!
— Nazwij to deli — waryackiem. To nazwa odpowiednia, nieprawdaż?
— Nie śmiem powiedzieć „tak“, gdyż mam szacunek dla ciebie. Czy zdaje ci się istotnie, że zdołasz tych ludzi żądnych mego życia i mienia namówić do tego, żeby pozwolili mi umknąć?
— Jestem o tem przekonany; ale posłuchaj! Byłem właśnie nad rzeką i złamałem tam kilka drzewek. Gdy to ihlaci spostrzegą, pomyślą, że to Saduk uczynił. Z brzaskiem dnia pójdą dalej swoją drogą, a ja pojadę przed nimi, aby zostawiać znaki, które w błąd ich wprowadzą. Gdyby jednak przed odejściem jeszcze odkryli wasz obóz, to będziecie go bronić. Usłyszę strzały i przybędę natychmiast.
— Na co się przyda sprowadzanie ich z naszego tropu, skoro później znowu nań wpadną!
— Pozwól mi tylko działać! Poprowadzę ich tak, że z pewnością nie trafią już na nasz ślad. Czy masz przy sobie pergamin?
— Tak. Znaleźliśmy go i u Saduka, ale brak tam już kilku kartek.
— Użył ich prawdopodobnie, aby ihlatów potajemnie zawiadomić. Czy pytałeś go o to?
— Tak, lecz nie przyznaje się do niczego.
— Nie potrzeba nam jego przyznania. Daj mi jego pergamin i połóż się spać. Ja będę czuwał i obudzę was, skoro będzie czas!
Kobiety zniknęły, a mężczyźni pokładli się na spoczynek. Saduk mógł słyszeć każde słowo naszej rozmowy i musiał leżeć, jak na węglach. Zbadałem jego więzy i knebel; pierwsze były dość mocne, a knebel nie tamował oddechu.
Owinąłem się kocem, ale nie spałem.
Przed świtem obudziłem Anglika. Równocześnie powstawali Persowie, a dowódca ich przystąpił do mnie.
— Chcesz wyruszyć, panie? — zapytał. — Kiedy powrócisz?
— Skoro tylko nabiorę pewności, że udało mi się nieprzyjaciół oszukać.
— To może się stać także aż jutro!
— Zapewne.
— Zabierz więc mięso, mąkę i daktyle ze sobą! Co mamy robić, zanim powrócisz?
— Zachowujcie się cicho i nie opuszczajcie, o ile możności, tego miejsca. Gdyby jednak stało się coś niezwykłego lub podejrzanego, wówczas zasięgnij rady mego hadżego Halefa Omara, którego z wami zostawiam. To wierny, rozumny i doświadczony człowiek, możecie go słuchać.
Poskoczyłem jeszcze do Halefa i zawiadomiłem o mym zamiarze. Wróciwszy, zastałem Lindsaya już w pogotowiu i zauważyłem, że nam torby przy siodłach obicie zapasami wypchano. Po krótkiem pożegnaniu ruszyliśmy w drogę.
Sporo trudu i czasu kosztowało nas sprowadzenie koni w ciemności przez zarośla i pomiędzy drzewami. Musieliśmy przy tem okrążyć obóz ihlatów, aby nas nie dostrzegli. Wreszcie dostaliśmy się na dolinę i dosiadłszy koni, puściliśmy się kłusem. Nie można było widzieć z daleka, ponieważ mgła leżała nad rzeką. Na wschodzie zaczęło się rozjaśniać, a lekki wietrzyk poranny zapowiadał zbliżanie się dnia. W pięć minut stanęliśmy u zakrętu rzeki tam, gdzie ostatni znak zostawiłem. Tu zsiadłem z konia.
— Stop? — spytał Anglik. Czemu?
— Musimy tutaj zaczekać na to, czy Persowie ruszą dalej, czy też wprzód przeszukają teren i zaczną walkę z naszymi przyjaciółmi.
— Ah! Rozumnie! Well! Jesteśmy tu na każdy wypadek! Yes! Czy mamy tytoń ze sobą?
— Zobaczę.
Hassan Ardżir Mirza — a może była to jego piękna siostra? — był na tyle uważającym, gdyż obok żywności znalazł się także mały zapas perskiego tytoniu.
— Pięknie! Dobrze! Zapalić! Dzielny chłop, ten mirza! — rzekł Master Lindsay.
— Patrzcie tam, już podnoszą się mgły i za pięć minut będziemy mogli wzrokiem sięgnąć aż do ihlatów. Musimy się cofnąć poza zakręt, bo dostrzegą nas i wówczas zdradziłaby się gra nasza.
Schowaliśmy się poza ostry załom i czekaliśmy. W końcu dostrzegłem przez lunetę, że wszystkich trzydziestu ihlatów ruszyło stępo na dół. Dosiedliśmy koni, pomknęliśmy z szybkością wiatru. Zatrzymaliśmy się dopiero o milę angielską dalej i tam wyciąłem kawałek kory na wierzbie.
— Hm! Muszą być bardzo głupi ci ludzie — mruczał Lindsay — skoro nie zobaczą, że znak ten zrobiony dopiero teraz.
— Tak. Ten susbaszi, to nie sir Dawid Lindsay! Patrzcie, stąd zatacza rzeka, jak się zdaje, wielki krąg i wychodzi zapewne tam znowu na południu pod tymi górami. To jest łuk o cięciwie przynajmniej ośmiu angielskich mil. Wprowadźmy tych Persów trochę do wody.
— Jestem za tem, master. Czy pójdą za nami?
— Z pewnością, weźcie w górę torby z zapasami.
— Ależ tu taj głęboko!
— Tem lepiej. Boicie się utopić?
— Pshaw, przecież mnie znacie! Czyż jednak ci ludzie uwierzą, że mirza poszedł z wielbłądami przez rzekę?
— To będzie właśnie próbą. Jeżeli w to uwierzą, to pójdą na lep wszystkich naszych forteli.
Związałem latorośle krzaku w dość widoczny łuk bramy, podpędziłem karego do kilku lansad, aby na ziemi porobić ślady i wparłem go potem w wodę, a Anglik za mną. Ponieważ jechaliśmy przeciw prądowi, dostaliśmy się mimo jego wartkości na przeciwległe miejsce drugiego brzegu, gdzie nadłamałem znowu kilka gałązek, aby wytyczyć kierunek wprost na południe. Grunt był tutaj trawiasty, co mi było na rękę, gdyż trudniej dała się na nim zauważyć woda, która z nas ściekała.
I znowu pomknęliśmy dalej cwałem. Persowie musieli tu stanąć najdalej w pół godziny, a jeżeli nie byli całkiem niedoświadczeni lub lekkomyślni, to z pewnością poznali, że ślady naszych koni na trawie nie mogły pochodzić z czasu dawniejszego, tylko z dzisiejszego rana. Mimoto jechaliśmy dalej jeszcze ze dwie godziny w tym samym kierunku przez nizkie pagórki i płytkie doliny, poprzerzynane małymi spływami. Wkońcu dostaliśmy się, jak przypuszczałem, znowu do Djalahu, i przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Oczywiście wszędzie umieszczaliśmy w odpowiednich miejscach znaki. W końcu wydobyłem pergamin.
— Chcecie pisać master? — zapytał Lindsay.
— Tak. Znaki muszą się skończyć niebawem; spróbuję zatem, czy pergamin nie wywoła skutku tego samego.
— Pokażcie, co piszecie!
— Macie, przypatrzcie się temu!
Dałem mu pergamin, na którym napisałem kilka perskich wyrazów. Przyjrzał się im, potem mnie, przyczem ułożyły mu się wargi w trapezoid zakłopotania, nos zaś zsunął się na bok z zawstydzeniem.
— Heigh ho! Kto przeczyta tę pisaninę? Co ona znaczy?
— To po persku i czyta się od prawej do lewej, a brzmi tak: Haijah hemwer ziru bala — teraz ciągle w dół!
Zagiąłem dwie gałęzie krzaka ku sobie i przymocowałem pergamin w ten sposób, że musiał zaraz wpaść w oko. Następnie jechaliśmy z biegiem rzeki, aż tam, skąd mogliśmy obserwować miejsce ostatniego naszego przejścia przez rzekę bez narażenia się na to, żeby być dostrzeżonym. Tutaj zsiedliśmy z koni, aby zjeść śniadanie, oraz napaść konie i napoić. Oczywiście musieliśmy bardzo uważać, czy podstęp nasz się powiedzie.
Czekaliśmy przeszło godzinę, zanim ujrzeliśmy ruch nad rzeką. Dojrzałem przez lunetę, że się wszystko udało, toteż ruszyliśmy dalej z zadowoleniem. Dopiero na krótko przed południem zrobiłem znowu znak, a wieczorem jeszcze jeden u wejścia do doliny, ciągnącej się na zachód od rzeki. Tu była pierwsza sposobność do wykonania pierwszej części naszego przedsięwzięcia, a mianowicie zwrócenia Persów na prawo; teren nie nadawał się do tego aż dotąd.
U wejścia do tej doliny ułożyliśmy się na sumiennie zasłużony spoczynek.
Nazajutrz rano przymocowałem do drzewa drugi skrawek pergaminu, donoszący, że droga przez długi czas poprowadzi na zachód. W trakcie przedpołudnia zostawiłem trzeci kawałek pergaminu tej treści, że Hassan Ardżir Mirza zaczął mnie (tj. Saduka) podejrzewać, ponieważ podpatrzył mnie na zostawianiu znaków. Wreszcie umieściłem w południe czwartą wiadomość, że mirza chce iść przez pagórki Bocyan, albo do Dżumejli albo do Kifri, i że nieufność jego wzrosła tak dalece, że przeniósł mnie do straży przedniej, aby mnie ciągle mieć na oku; dawanie znaków stało się więc dla mnie teraz prawie niemożliwem.
Na tem skończyło się nasze zadanie. Nie uważałem bynajmniej za stosowne przekonywać się, czy susbaszi pójdzie rzeczywiście aż tutaj za nami, gdyż sądząc po wszystkiem, co dotychczas się działo, można było liczyć na pewne, że weźmie nasz podstęp za prawdę.
Wróciliśmy, tworząc z dotychczasowym naszym kierunkiem kąt ostry i jechaliśmy okolicami, których chyba rzadko kiedy stopa ludzka dotknęła. Zmuszeni do wielu zakrętów i okrążeń, dostaliśmy się jednak do Djalahu wcześnie przed wieczorem. Jechaliśmy jeszcze jakiś czas w górę rzeki, dopiero wieczór zmusił nas do postoju. Nazajutrz wyruszyliśmy rano, a w południe dostaliśmy się do naszego obozu.
Zanim jeszcze zdołaliśmy tam dotrzeć, zbiegł do mnie Halef ze wzgórza.
— Chwała i dzięki Allah owi, że szczęśliwie powracasz! Trapiła nas wielka obawa, gdyż nie było ciebie przez dwa i pół dnia, zamiast przez jeden. Czy zdarzyło się wam jakie nieszczęście?
— Nie. Przeciwnie, wszystko odbyło się bardzo dobrze. Nie wróciliśmy pierwej, bo nie mieliśmy pewności, czy wyprowadziliśmy Persów w pole rzeczywiście. Jak tam w obozie?
— Dobrze, chociaż stało się coś, czego być nie powinno.
— Cóż?
— Saduk uciekł.
— Saduk! Jakżeż zdołał uciec?
— Zapewne miał między służącymi przyjaciela, który poprzecinał mu więzy.
— Kiedy uciekł?
— Wczoraj rano, w biały dzień.
— Jak to było możliwe?
— Odjechałeś z Inglisem, a ja byłem na dole na straży, Persowie zaś powychodzili z obozu jeden po drugim, aby zobaczyć, co zrobią ihlaci. Ci odeszli spokojnie, ale tymczasem, gdy Persowie wrócili do obozu, Saduka już nie było.
— To źle, to bardzo źle! Gdyby to się stało dzień później, możnaby być spokojnym. Chodź, prowadź konia!
Na górze wyszli wszyscy z radością naprzeciw mnie.
Widziałem, w jakiej byli o nas obawie; potem wziął mię mirza na bok i opowiedział o ucieczce Saduka.
— Należy wziąć pod rozwagę dwie rzeczy — rzekłem. — Po pierwsze: jeśli Saduk dopędzi ihlatów, to przyprowadzi ich czemprędzej. Po drugie: może on być gdzieś w pobliżu obozu, żeby się zemścić. Nie jesteśmy już tu bezpieczni ani w jednym, ani w drugim wypadku, musimy to miejsce natychmiast opuścić.
— Dokąd się udamy? — spytał Ardżir Mirza.
— Przedewszystkiem na drugą stronę rzeki. Trochę dalej na dole jest mały bród, wrócimy przeto do miejsca, w którem przeprawiłeś się przez rzekę. To podnosi zarazem naszą pewność, ponieważ nie przypuszczają, żebyśmy się udali z powrotem. Jeżeliby Saduk został, aby zemścić się w nocy, to za dnia przecież się do nas nie zbliży. Mógłbym wprawdzie spróbować poszukać go z psem, ale to nie pewne i czasuby dużo zabrało. Daj rozkaz do wymarszu i pokaż mi rozcięte więzy Saduka. Odtąd jednak nigdy nie powiadamiaj służących o tem, co zamierzasz uczynić.
Poszedł do chaty niewiast i wrócił z więzami. Owinięte były w chustkę, która przedtem służyła za knebel, i składały się z dwu sznurów i rzemienia. Wszystko było rozcięte. Najwięcej trudu przysporzyło mi złożenie chustki, ponieważ fałdów nie mogłem już złożyć tak samo. W końcu jednak udało mi się to do pewnego stopnia i zbadałem dokładnie przecięcia.
— Każ przystąpić twym ludziom! — rzekłem do mirzy.
Zeszli się na jego rozkaz, nie wiedząc, o co idzie, ale teraz ujrzeli leżące przedemną więzy.
— Dajcie mi swoje noże i sztylety! — zażądałem.
Gdy podawali mi żądane przedmioty, obserwowałem twarz każdego z osobna, ale nie zauważyłem nic uderzającego. Zbadałem sumiennie i dokładnie ostrza i powiedziałem z pozorną obojętnością:
— Te sznury przecięto sztyletem trójkątnym; sprawcę zaraz odkryję.
Były wogóle tylko dwa sztylety trójkątne. Spostrzegłem, że właściciel jednego z nich nagle pobladł. Zarazem nie uszło mej uwagi, że podniósł z lekka jedną piętę, jak człowiek przygotowujący się do skoku. Oświadczyłem więc od niechcenia:
— Winowajca zamierza uciec, ale niech się nie waży; to pogorszyłoby tylko sprawę, zamiast ją poprawić. Tylko otwarte przyznanie się do winy może go ocalić.
Mirza spojrzał na mnie zdumiony, a trzy głowy kobiece, które pojawiły się z poza ściany, szeptały do siebie poprzez welony słowa podziwu.
Skończyłem badanie; uzyskawszy już pewność, wskazałem palcem dotyczącego i rzekłem:
— Oto ten, zwiążcie go i przytrzymajcie!
Zaledwie wymówiłem te słowa, zerwał on się i ogromnymi skokami pomknął ku zaroślom. Drudzy chcieli go ścigać.
— Czekać! — rozkazałem.
— Emirze, on ucieknie! — zawołał mirza.
— Nie ucieknie — odrzekłem. — Czyż nie widzisz mego psa?... Dojan, tut onu — chwytaj go!
Pies popędził w zarośla; zabrzmiał donośny krzyk, a równocześnie oznajmiający głos psa.
— Halefie, sprowadź tego draba!
Mały hadżi usłuchał z miną, pełną zadowolenia.
— Ależ, emirze — pytał Hassan — jakże możesz poznać po nożach, kto był sprawcą?
— Bardzo łatwo! Płaska klinga zrobi cięcie całkiem inne, niż trójgraniasta, nadająca się do pchnięcia. Płaszczyzny cięcia są rozepchane, nie wykonano go więc cienkiem narzędziem; oprócz tego nie są one gładkie, lecz poszarpane i poskręcane, klinga zatem, którą tego dokonano, musiała mieć bardzo widoczną szczerbę. Przypatrz się temu sztyletowi, to jedyny ze wszystkich, który ma taką szczerbę.
— O panie, mądrość twoja jest godna podziwu!
— Nie zasługuję na tę pochwałę. Nauczyło mię doświadczenie, żeby w każdem położeniu zwracać uwagę na wszelkie drobnostki; nie jest to zatem mądrość, ale przyzwyczajenie.
— Skąd jednak wiedziałeś, że ucieknie?
— Bo zauważyłem, że najpierw pobladł, a następnie podniósł nogę do skoku.... Kto ma go przesłuchać, ty, czy ja?
— Zrób to ty, emirze! Przed tobą się nie wyprze.
— Niechaj się więc ludzie twoi oddalą, żeby mu było łatwiej się przyznać. Masz tu, oddaj im noże! Kładę jednak za warunek, że wolno mi będzie wydać wyrok i że nie przeszkodzisz mi w jego wykonaniu.
Mirza zgodził się chętnie.
Teraz przyszedł Halef ze zbiegiem, zmieszanym i przerażonym zarazem. Na moje skinienie przyprowadził go na miejsce, gdzie siedzieliśmy z Ardżir Mirzą. Patrzyłem mu przez chwilę ostro w oczy i rzekłem:
— Od ciebie zależy, co cię spotka. Jeżeli przyznasz się do błędu otwarcie, możesz się łaski spodziewać, jeśli jednak zaprzeczysz, to przygotuj się na drogę do dżehenny!
— Panie, ja powiem wszystko — odrzekł — ale oddal tego psa!
— Będzie stał przed tobą, dopóki nie załatwimy tej sprawy. Rozszarpie cię na jedno moje skinienie. A teraz powiedz szczerze: Czy ty uwolniłeś Saduka?
— Tak, to ja.
— Dlaczego?
— Bo mu to przysiągłem.
— Kiedy?
— Zanim wyruszyliśmy w podróż.
— Jak złożyłeś mu przysięgę, kiedy on niemy i nie może rozmawiać?
— Panie, ja umiem czytać! — odparł dumnie.
— Więc opowiadaj!
— Siedziałem na dziedzińcu z Sadukiem sam jeden; wtem napisał mi on na pergaminie pytanie: czy go kocham. Odpowiedziałem: „tak“. Żal mi go było, że mu język ucięto. Wtedy on pisał dalej, że on mnie także lubi i że powinniśmy zostać przyjaciółmi krwi. Zgodziłem się, poczem przysięgliśmy na Allaha i Koran, że nie opuścimy jeden drugiego nigdy, i że będziemy sobie pomagać w każdej potrzebie i niebezpieczeństwie.
— Czy mówisz prawdę?
— Mogę ci tego dowieść, emirze, gdyż mam jeszcze pergamin, na którym to napisane.
— Gdzie?
— Tutaj za pasem.
— Pokaż! Podał mi kartkę do ręki; była bardzo zbrukana, lecz pismo mogłem jeszcze dobrze rozpoznać. Wręczyłem pergamin mirzy, a on przeczytał i skinął głową potakująco.
— Byłeś bardzo nieostrożny — rzekłem do Persa. — Związałeś się przysięgą wobec tego człowieka, nie dbając o to, że może ci to wyjść na złe.
— Emirze, każdy miał go za rzetelnego człowieka!
— Opowiadaj dalej!
— Nie przypuszczałem nigdy, żeby mógł być złoczyńcą i dlatego miałem dlań litość, widząc go w więzach. Przypomniałem sobie przysięgę i pomyślałem, że Allah ukarałby mnie, gdybym jej nie dotrzymał. Dlatego czekałem, dopóki wszyscy nie odeszli i uwolniłem Saduka.
— Czy mówił z tobą?
— Przecież nie może mówić.
— Mam na myśli znaki i ruchy.
— Nie. Powstał, wyprostował się, podał mi rękę i skoczył w zarośla.
— W którym kierunku?
— Tutaj.
Wskazał kierunek idący od rzeki.
— Złamałeś wierność względem swego pana i stałeś się naszym zdrajcą, aby dotrzymać złożonej lekkomyślnie przysięgi. Zgadnij, jaka kara na cię spadnie!
— Emirze, każesz mnie zabić.
— Tak, zasłużyłeś na śmierć, gdyż uwolniłeś mordercę i wystawiłeś nas wszystkich na niebezpieczeństwo śmierci. Ponieważ jednak przyznałeś się do winy, pozwalam ci prosić swego pana o łagodniejszą karę. Sądzę, że nie należysz do ludzi, czyniących źle dlatego, że nienawidzą dobrego.
Biedakowi grube łzy napłynęły do oczu; rzucił się przed Hassanem Ardzir na kolana. Był taki przerażony, że usta mu drgały, lecz słowa nie mógł wymówić. Surowe oblicze pana stawało się coraz bardziej łagodnem.
— Nie mów — rzekł — ja wiem, że mię chcesz prosić, lecz nic ci pomóc nie mogę. Byłem z ciebie zawsze zadowolony, ale los twój nie spoczywa już w mem ręku, gdyż emir jedynie ma postanowić o tobie. Zwróć się do niego!
— Panie, słyszałeś? — wybełkotał, zwracając się do mnie.
— Sądzisz więc, że prawy muzułmanin musi dotrzymać przysięgi? — spytałem.
— Tak, emirze.
— Czy mógłbyś ją złamać?
— Nie, żebym to nawet miał życiem przypłacić!
— Jeśliby więc Saduk przyszedł teraz pokryjomu do ciebie, czybyś jemu dopomógł?
— Nie. Uwolniłem go; dotrzymałem mu przysięgi, a teraz dość już.
Było to zapewne osobliwe zapatrywanie na znaczenie i czas trwania przysięgi, ale mnie to było na rękę.
— Czy chciałbyś wiernością i miłością dla swego pana sprawić, żeby ci ten błąd zapomniano?
— Tak. O panie, gdyby to było możliwem!
— Podaj mi rękę i przysięgnij!
— Przysięgam na Allaha i Koran, na kalifów i wszystkich świętych, jacy byli kiedykolwiek.
— Tak, to dobrze. Jesteś wolny i będziesz nadal służył Hassanowi Ardżir Mirzy. Ale pamiętaj o przysiędze!
Biedak nie posiadał się z radości i szczęścia, a po mirzy poznałem, że ze mną się zgadzał. Mimo to nie rozmawialiśmy na ten temat, gdyż zajęci byliśmy zupełnie wymarszem.
- ↑ Pantalony.
- ↑ Koszula.
- ↑ Rodzaj kamizelki.
- ↑ Surdut.
- ↑ Wierzchnie ubranie.
- ↑ Krzywy miecz do ucinania głów.
- ↑ Arabowie.
- ↑ Konni pachołkowie
- ↑ Modlitwa o zachodzie słońca.
- ↑ Anioł śmierci.
- ↑ Jezus, Syn Maryi.
- ↑ Rodzaj półmiska.
- ↑ Przysmaki.
- ↑ Czajnik.
- ↑ Trójnóg.
- ↑ Mateczko.
- ↑ Panna.
- ↑ Koszyczek.
- ↑ Imbryk.
- ↑ Lukier.
- ↑ Orzechy włoskie.
- ↑ Gruszki.
- ↑ Persya.
- ↑ Cukiernik.
- ↑ Siepacze.
- ↑ Mirza znaczy właściwie: „syn pana“. Przed imieniem, oznacza wykształconego człowieka i jest zaszczytnym tytułem, po imieniu zaś jest tytułem księcia. Tytuł ten noszą szczególnie perscy beglerbegowie, czyli namiestnicy prowincyi.
- ↑ Karawana umarłych.
- ↑ Leży tam pochowany Kalif Ali.
- ↑ Jaszczurka.
- ↑ żmija.
- ↑ Łucznik.
- ↑ Dosłownie „ten, który prowadzi dowód“ arcykapłan, stojący w Persyi ponad szejkiem ul Islam.
- ↑ Aptekarz.
- ↑ Porucznik.
- ↑ Czapka barania.
- ↑ Biada!
- ↑ Ihlaci rekrutują się z koczowników, milicya z mieszczan.
- ↑ Dowódca 100 ludzi — kapitan.
- ↑ Porucznik — dowódca 50 ludzi.
- ↑ Alleluja, chwalcie Pana, dzięki Bogu!
- ↑ Głupcy.
- ↑ Myśliwy.
- ↑ Starszy generał.