Z Bagdadu do Stambułu/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Z Bagdadu do Stambułu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W Bagdadzie
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Von Bagdad nach Stambul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAł IV.
W Bagdadzie.

Przy opuszczaniu tego miejsca najwięcej dały nam do czynienia wielbłądy. Te głupie zwierzęta, przywykłe do dalekiej, bezdrzewnej równiny, nie umiały się znaleźć tutaj pośród skał, drzew i zarośli. Musieliśmy ich ciężary przenieść w rękach do rzeki, a potem ciągnąć je poprostu po wzgórzach. Tak samo z trudem tylko wprowadziliśmy je do rzeki.
Trzymałem się z Halefem ciągle poza innymi, aby jak najstaranniej pozacierać wszelkie ślady.
Nie zamierzaliśmy odrazu ruszyć do Bagdadu; chcieliśmy na razie tylko opuścić miejsce, na którem nie czuliśmy się już bezpiecznie, i aby wyszukać inne, na któremby zbyteczna była obawa, że nas Saduk i ihlaci odkryją. Wkońcu znaleźliśmy już pod wieczór opuszczoną chatę, która służyła prawdopodobnie jako miejsce pobytu jakiemuś samotnemu Kurdowi. Opierała się tyłem o skalną ścianę, a z trzech stron okalał ją wieniec krzów i zarośli. Z poza tego wieńca widać było daleko. Wewnątrz znalazły pomieszczenie zwierzęta i my rozłożyliśmy się tam na spoczynek, co nie zabrało zbyt wiele czasu i trudu, ponieważ szło tylko o porozkładanie derek na ziemi.
Byliśmy już właśnie gotowi, gdy zapadł wieczór. W tej chwili kobiety, które zajęły chatę na wyłączne posiadanie, rozpoczęły swe kulinarne czynności. Mieliśmy dobrą wieczerzę. Zmęczony trzydniowymi niemal trudami ułożyłem się wnet do spoczynku. Spałem może już kilka godzin, kiedy poczułem dotknięcie i otworzyłem oczy. Przedemną stała Halwa i dawała mi znaki ręką. Wszyscy inni spali, z wyjątkiem Persa, stojącego na czatach zewnątrz pod zaroślami tak, że nikt dostrzec nas nie mógł. Stara poprowadziła mnie ku tej stronie domku, gdzie gęsty bez roztaczał szerokie kiście. Tu zastałem Ardżir Mirzę.
— Czy masz co ważnego do omówienia? — zapytałem go.
— Dla nas to ważne, ponieważ odnosi się do naszej podróży. Rozważyłem, co mam czynić i byłoby mi przyjemnie, gdyby myśli moje znalazły potwierdzenie u ciebie. Przebacz, że ci we śnie przeszkodziłem.
— Powiedz, co postanowiłeś!
— Ty już byłeś w Bagdadzie. Czy masz tam przyjaciół i znajomych?
— Zawarłem kilka przelotnych znajomości, nie wątpię jednak, że ci ludzie są dla mnie usposobieni przyjaźnie.
— Możesz więc tam mieszkać bezpiecznie?
— Nie wiem, czego miałbym się obawiać. Jestem pod osłoną wielkorządcy, a mogę także udać się pod opiekę któregoś z mocarstw europejskich.
— Więc przedłożę ci moją prośbę. Słyszałeś już, że moi ludzie oczekują mnie w Ghadhim. Przeczuwam, że nie byłbym tam bezpieczny i dlatego idź ty tam i załatw moją sprawę.
— Chętnie. Jakie mi polecenia powierzysz?
— Zastaniesz tam moje wielbłądy; uniosły one moje mienie, które uratować zdołałem. To przeszkadzałoby mi w dalszej podróży; chcę sprzedać wszystko. Czy pozwolisz mi złożyć tę sprzedaż w twe ręce?
— Tak, skoro taką ufność we mnie pokładasz.
— Ufam ci zupełnie. Dodam ci jednego z naszych służących, który wylegitymuje cię listem przed mirzą Selimem agą. Sprzedasz wszystko: towary i zwierzęta, a ludzi możesz wynagrodzić i odprawić.
— A czy mirza Selim aga nie pogniewa się, że jemu nie powierzasz tego interesu? Służył ci wiernie, przeprowadził twoje dobro do Bagdadu i zdobył sobie tem prawo do twego zaufania.
— Nie sprzeciwiaj się, emirze, gdyż wiem, co czynię. On jest jedynym, którego nie oddalam i niech się tem zadowoli. Sądzę, że potrafisz lepiej od niego wykonać moje zlecenie, które ci daję także z innego powodu. Czy zdołasz w Bagdadzie zaraz znaleźć mieszkanie?
— Będę miał zaraz wiele do wyboru.
— Powierzę ci więc nietylko majątek, lecz także „dom“ mój, emirze. Zgadzasz się?
— Hassanie Ardżir Mirzo, wprawiasz mię w zdumienie i kłopot. Zważ, że jestem mężczyzna i chrześcijanin!
— Nie pytam o to, czyś muzułmanin, czy chrześcijanin, gdyż ratując mnie z rąk Bebbehów, nie pytałeś się także o to. Staram się ujść mym prześladowcom. Nie powinni wiedzieć, gdzie znajduje się Hassan Ardżir Mirza, dlatego powierzam ci moje mienie i dlatego oddaję ci także mój „dom“, aby go pod mą nieobecność mieć pod twoją opieką. Wiem, że uszanujesz cześć mojej żony i siostry mojej Bendy.
— Będę się starał nie mówić ani z jedną, ani z drugą; ale o jakiej to mówisz nieobecności?
— Gdy wy będziecie w Bagdadzie, ja udam się tymczasem z mirzą Selimem agą do Kerbeli, by tam pochować zwłoki ojca.
— Zapominasz, że i ja chcę jechać do Kerbeli!

— Emirze, porzuć ten zamiar; to zbyt niebezpieczne!
Karawana umarłych.
Tak, byłeś w Mekce i życia nie utraciłeś, ale pomyśl nad tem, coza różnica między Mekką a Kerbelą. Tam pobożni, spokojni muzułmanie, a w Kerbeli znajdziesz fanatyków, którzy, podnieceni przedstawieniem tragedyi Hosseina aż do szaleństwa, wpadają w taką wściekłość, że ofiarą jej pada często i prawdziwy wierny. Skoroby tylko jeden z nich przeczuł, że nie jesteś Szyitą, zginąłbyś śmiercią najokrutniejszą. Posłuchaj mnie i odstąp od swego zamiaru!

— Dobrze! Zdecyduję się dopiero w Bagdadzie, co mi zrobić należy, czy jednak zostanę, czy też pójdę, możesz być przekonanym, Hassanie Ardżir Mirzo, że „dom“ twój będzie w zupełnem bezpieczeństwie.
Tak skończyła się nasza rozmowa.
Zostaliśmy w tem samem miejscu jeszcze pełnych pięć dni i wyruszyliśmy dopiero wtedy, gdy nabraliśmy przekonania, że wszystkim towarzyszom siły całkiem wróciły. Jazda przez góry poszła szczęśliwie i, czego nie przewidywałem, dolinę przejechaliśmy bez nieprzyjaznego spotkania z Arabami; należy to przypisać w pewnej mierze raczej naszej ostrożności, niż dobrej woli Beduinów.
Poza Beni Sey, o cztery godziny drogi od Bagdadu, zatrzymaliśmy się nad kanałem. Stąd miałem się udać do Ghadhim, aby pomówić z mirzą Selimem agą, na którego Hassan Ardżir zdał swoje mienie. Mały nasz oddział stanął na miejscu, na którem trudno się było spodziewać jakiejś przeszkody. Pomogłem najpierw przy rozbijaniu obozu, potem zaś wziąłem uwierzytelniający list od Hassana.
— Czy Selim aga będzie istotnie skłonny wykonać to, co mu z twojego rozkazu polecę? — zapytałem.
— Ma słuchać ciebie, jak gdybym to ja był na twojem miejscu. Obejmiesz wszystko, co ma, i wyślesz go do mnie, skoro ci już nie będzie potrzebny, razem z tym człowiekiem, którego ci dam teraz.
Anglik widział te przygotowania do dalszej drogi i rzekł:
— Do Bagdadu, master? Ja także!
Nie miałem nic przeciw temu, ale ze mną chciał jechać jeszcze ktoś, mianowicie Halef. To jednak było niepodobieństwem, ponieważ musiał zostać ktoś na straży obozu.
Zjechaliśmy w dół i dotarliśmy we dwie godziny do trzeciego zakrętu Tygrysu ponad Bagdadem. W środku tego zakrętu znajdowało się Ghadhim po drugiej stronie rzeki Zboczyliśmy na prawo z drogi pocztowej, wiodącej na Kerkuk, Erbil, Mossul i Diarbekir; przejechaliśmy obok położonej tam cegielni i kazaliśmy się przewieźć. Poprzez wesołe ogrody palmowe dostaliśmy się do Ghadhim, zamieszkałego wyłącznie przez perskich Szyitów.
Miejscowość ta leży na ziemi „świętej“, tam bowiem znajduje się grób Imama Muzy Ibn Dżafera. Sławny ten człowiek odbył pielgrzymkę do Mekki i Medyny u boku kalifa Haruna al Raszyda. W Medynie pozdrowił on grób proroka słowami: „Chwała ci, Ojcze!“ — gdy tymczasem kalif uczynił to w słowach: „Chwała ci, Stryju!“ — „Jakto chcesz być bliższym krewnym proroka, niż ja?“ — zawołał Harun gniewnie i znienawidził go od tego czasu tak samo, jak go przedtem wyszczególniał. Mirzę Ibn Dżatera wtrącono do więzienia, w którem życie zakończył, ale po śmierci wzniosła się nad jego grobem wspaniała świątynia o szczerozłoconej kopule i czterech minaretach.
Ghadhim godnem jest też uwagi dzięki pewnej instytucyi tak zachodniego charakteru, że razi niemal w tem otoczeniu. Posiada mianowicie kolej konną, kończącą się przy arsenale w Bagdadzie. Zbudował ją skłonny do reform namiestnik Midhat basza, który potem odegrał wybitną rolę w Stambule. Gdyby tego człowieka nie odwołano ze stanowiska generalnego gubernatora Iraku, posiadałaby Mezopotamia kolej żelazną, której celem byłoby połączenie krain nad Eufratem i Tygrysem poprzez główne miasta Syryi z Konstantynopolem. Niestety, ważne to przedsięwzięcie pozostało dotąd w sferze projektów. Wszakżeż Midhat basza musiał interesantów swojej kolei konnej batem spędzać, co jest chyba dość wyraźną illustracyą nieruchomości mahometanizmu.
Persowie, zamieszkujący Ghadhim, są po większej części handlarzami i kupcami, snującymi się codziennie do Bagdadu. Aby wśród tej ludności znaleźć Selima agę, musiałem udać się do zajazdu dla karawan, jakich jest wiele w Bagdadzie, a kilka w Ghadhim.
Było południe i to w lipcu; mieliśmy z pewnością ze trzydzieści pięć stopni ciepła według Reaumura. Nad miastem leżało nieprzeźroczyste prawie powietrze, a kto nas spotkał, miał twarz zakrytą. W jednej z ulic zauważyliśmy mężczyznę w bogatym perskim stroju, jadącego na siwku, przybranym w reszmę, czyli ową kosztowną perską uprząż, którą tylko najbogatsi mogą się popisywać. Wyglądaliśmy wobec niego istotnie jak łapserdaki.
— Ez andża, czepu rast — zabierajcie się, ustąpcie na prawo! — zawołał na nas, czyniąc ręką ruch wstrętu.
Jechałem wprawdzie obok Anglika, ulica jednak była tak szeroka, że Pers mógł całkiem wygodnie koło nas przejechać. Mimo to, byłbym spełnił jego wolę, gdyby nie ten giest.
— Masz dość miejsca — odpowiedziałem. — Naprzód!
Zamiast przejechać, stanął w poprzek swym siwym i rzekł:
— Świnio sunnicka, czy ty nie wiesz, gdzie jesteś? Ustąp, bo mój bat wskaże ci drogę!
— Spróbuj!
Dobył z futerału bata na wielbłądy i zamierzył się. Nie trafił jednak, ponieważ mój kary jednym susem przemknął obok niego, przyczem tak mu dałem w twarz pięścią, że spadł z konia, choć siedział we wschodniem siodle. Chciałem już jechać dalej, nie dbając o to, co się z nim stanie, kiedy oprócz jego przekleństwa, usłyszałem wołanie służącego, danego nam przez Ardżir Mirzę:
— Az barah chodeh — na miłość Boga, to mirza Selim aga!
Odwróciłem się natychmiast. Strącony znowu już siedział na koniu i dobył krzywego pałasza. Teraz dopiero poznał wołającego:
— Arabie to ty! — zawołał. — Jak się znalazłeś w towarzystwie tych naszijestanów[1], których Allah potępi?
Nie dałem służącemu czasu na odpowiedź i odrzekłem sam:
— Stul gębę! Czy imię twoje mirza Selim aga?
— Tak — odparł strapiony na chwilę tonem mego pytania?
Podjechałem tuż do niego i rzekłem półgłosem:
— Jestem wysłannikiem Hassana Ardżir Mirzy. Prowadź mnie do swego mieszkania!
— Ty? — zapytał zdumiony, mierząc moje ubranie oczyma; a następnie, zwróciwszy się do służącego, dodał: — Czy to prawda?
— Tak — odpowiedział służący. — Ten effendi, to emir Kara Ben Nemzi, który ci ma oddać list naszego pana.
Raz jeszcze prześliznął się po nas szyderczy, bezczelnie pyszny wzrok agi, poczem ten powiedział:
— Przeczytam list, a potem pomówię z tobą o tem uderzeniu. Jedźcie za mną, ale trzymajcie się zdala odemnie, ponieważ obrażacie moje oczy!
A więc to był ten szah swar, ten zaufany, który porzucił stanowisko oficera w armii perskiej, któremu Hassan powierzył swe kosztowności, który nawet zdobył serce Bendy! I to bowiem wyjawił mi mirza w godzinie zwierzeń. Biedne dziewczę! Jeśli ten aga był istotnie szah swarem, tj. nadzwyczajnym jeźdźcem, to musiał się też nauczyć oceniać człowieka wedle konia, a pod tym względem ani ja, ani Lindsay nie wyglądaliśmy na hultajów. Prócz tego nie było to zbyt rozsądnem z jego strony, jako zbiega, występować w tak uderzający sposób i okazywać przy tem pretensye, które nie przystoją nawet daleko wyższym od niego. Nie przeszło mi oczywiście nawet przez myśl umacniać go w pysze; co więcej, dałem Lindsayowi znak, poczem wzięliśmy go w środek.
— Psie — zagroził — ustąp, bo cię każę obić rózgami!
— Milcz, biwakufie[2] — odparłem spokojnie — bo ci jeszcze raz pięść pod nos podsunę. Kto przejeżdża się w rzędzie swojego pana, temu łatwo grać pana. Musisz mi pozwolić, żebym cię nauczył uprzejmości.
Nie odpowiedział, lecz wciągnął znów na twarz zasłonę, która się obsunęła podczas upadku. Z powodu tej zasłony nie poznał go właśnie służący.
Droga wiodła przez wązkie ulice; Selim zatrzymał się przed nizkim murem, w którym znajdował się otwór bramy, zamknięty tylko kilkoma deskami. Otworzył nam jakiś człowiek, a gdy znaleźliśmy się na dziedzińcu, ujrzałem kilka wielbłądów, leżących na ziemi i żujących wielkie jak strusie jaja knedle z jęczmienia i bawełnianego nasienia, któremi karmią w Bagdadzie te zwierzęta. Obok leżały lub włóczyły się leniwie postacie ludzkie, które jednak wyprostowały się na widok agi. Ten mały dowódca umiał widocznie wpoić w nich respekt dla siebie.
Oddał konia jednemu z tych ludzi, my zaś powierzyliśmy nasze służącemu, który przybył tu z nami; potem wszedł aga do domu, którego front tworzył tylną część dziedzińca. Schody prowadziły do jednego z owych sardaub[3], niezbędnych wobec panującej tu spiekoty. Ta czworokątna komnata wyłożona była pod ścianą miękkiemi, grubemi poduszkami, a wspaniały dywan pokrywał całą podłogę. Na jednej z poduszek spoczywało ciężkie, srebrne naczynie do kawy, a obok wysoce kosztowna hukah[4]. Na ścianach wisiał obok cennej broni szereg cybuchów dla gości. W starożytnem naczyniu z chińskiej porcelany, wyobrażającem smoka, znajdował się tytoń, a ze środka powały zwisała na srebrnym łańcuchu lampa, napełniona olejem z Sezamu.
Wedle tutejszych wyobrażeń było to urządzenie prawdziwie książęce; ale ani przez chwilę nie przypuszczałem, żeby to było własnością agi.
— Sallam aaleikum! — pozdrowiłem, wchodząc.
Lindsay zrobił to samo, lecz Selim nie odpowiedział. Usiadł na poduszce i klasnął w ręce. Natychmiast zjawił się jeden z ludzi, których widziałem na dziedzińcu, i otrzymał rozkaz zapalenia huki. Odbyło się to z iście wschodnią powolnością i sumiennością. My staliśmy podczas tej całej uroczystej czynności, jak głupie smarkacze pod drzwiami. Wreszcie sławne dzieło doszło do skutku, poczem służący oddalił się, aby stanąć zaraz za drzwiami i podsłuchiwać, o czem się mówi. Teraz dopiero uznał aga, że czas już zwrócić na nas wą wysoką uwagę. Wydmuchnął kilka pełnych znaczenia obłoków dymu i zapytał:
— Skąd przychodzicie?
Pytanie było całkiem zbyteczne, ponieważ wiedział już od służącego to, co mógł usłyszeć w odpowiedzi; postanowiłem jednak ze względu na Bendę, siostrę mirzy unikać dalszych starć i odrzekłem:
— Jesteśmy posłami Hassana Ardżir Mirzy.
— Gdzie on się znajduje?
— W pobliżu miasta.
— Czemu sam nie przybywa?
— Z ostrożności.
— Co wy za jedni?
— Jesteśmy dwaj Frankowie.
— Giaury? Ach! Co robicie w tym kraju?
— Jeździmy, aby się przypatrzyć miastom, wsiom i ludziom.
— Jesteście bardzo ciekawi! Taki brak wychowania może się zdarzyć tylko u kaffirów[5]. Jak zeszliście się z mirzą?
— Spotkaliśmy go.
— To sam wiem! Gdzieście go spotkali?
— W górach kurdyjskich i byliśmy w jego towarzystwie aż dotychczas. Mam od niego list dla ciebie.
— To bardzo lekkomyślne ze strony mirzy wyjawiać wam własne imię i takim ludziom jak wy powierzać listy. Jestem wierny i nie wolno mi go wziąć z rąk waszych; dajcie go służącemu, którego teraz zawołam!
To było bezwstydne, mimoto powiedziałem w tonie spokojnym:
— Nie uważam mirzy za lekkomyślnego i proszę cię, żebyś sam mu powiedział to słowo. Zresztą nie potrzeba mu było nigdy trzeciej osoby do tego, żeby coś wziąć z naszej ręki.
— Milcz, kaffirze! Jestem mirza Selim ag a, i czynię, co mi się podoba! Czy znacie wszystkie osoby, znajdujące się przy mirzy?
Skinąłem potakująco, a on pytał dalej, czy były przy tem kobiety i ile.
— Dwie panie i jedna służąca — odpowiedziałem.
— Czy widzieliście ich postacie?
— Niejednokrotnie!
— To było bardzo nieostrożne ze strony mirzy. Oko niewiernego nie powinno nigdy spocząć nawet na szatach kobiety.
— Powiedz to samemu mirzy!
— Milcz, bezwstydny! Nie potrzebuję twojej dobrej rady! Czy słyszeliście także głos kobiet?
Ten gbur wystawiał mą cierpliwość na zbyt ciężką próbę.
— W naszym kraju nie pytają o kobiety z taką ciekawością. Czy tu niema tego zwyczaju? — odparłem.
— Na co się ważysz? — huknął na mnie. — Miej się na baczności! Mam zresztą rozprawić się jeszcze z tobą z powodu owego uderzenia, ale o tem później. Teraz oddajcie list!
Klasnął znów w ręce. Zjawił się służący, lecz ja nie zważałem na niego. Wyjąłem list z za pasa i podałem adze.
— Tam go oddasz! — zawołał, wskazując na służącego. — Czyś mię zrozumiał?
— Dobrze, w takim razie odchodzę! Bądź zdrów, mirzo Selimie ago!
Zwróciłem się do wyjścia, a Anglik za mną.
— Stać, zostańcie! — krzyknął aga i rozkazał służącemu: — Nie puść ich!
Doszedłem już do drzwi, kiedy sługa ujął mię za ramię, by mnie zatrzymać. Tego było mi już za wiele. Sir Lindsay nie mógł rozumieć treści naszej rozmowy, słyszał jednak jej ton i widział po grze naszych min, że nie prawiliśmy sobie zbyt wygórowanych grzeczności. Porwał więc wątłego Persa za biodra, podniósł go w górę i rzucił przez całą komnatę tak, że runął na agę i przewrócił go sobą na ziemię.
— Dobrze zrobione, master? — spytał potem.
— Yes! Well!
Aga zerwał się z ziemi i chwycił szablę.
— Psy! Głowy wam pościnam!
Był już największy czas nauczyć tego człowieka grzeczności. Przystąpiłem do niego, wyrżnąłem go pięścią w rękę tak, że pałasz wypuścił, i chwyciłem za oba ramiona.
— Selimie ago, nasze głowy nie urosły dla ciebie; usiądź i bądź od teraz posłuszny. Oto list; rozkazuję ci przeczytać natychmiast!
Przygniotłem go do poduszki i wcisnąłem mu list między palce. Strapiony całkiem pozwolił na to, patrzył mi z przerażeniem w twarz i nie śmiał się opierać. Oglądnąwszy się, ujrzałem, że waleczny sługa uważał za rzecz najlepszą koncentracyę wstecz. Zniknął, a gdy teraz ja klasnąłem, wysunął zaledwie głowę przez drzwi.
— Wejdź! — rozkazałem.
Posłuchał, lecz stanął w drzwiach w gotowości do skoku.
— Przynieś fajki i kawę! Natychmiast!
Spojrzał najpierw na mnie zdumiony, potem pytająco na agę; wziąłem go jednak za ramię i pchnąłem ku miejscu, gdzie wisiały fajki na ścianie. To mu widocznie zaimponowało, gdyż pochwycił w jednej chwili dwie nałożone już fajki, wetknął je nam w usta i podał ogień.
— Teraz kawy, ale dobrej i prędko!
Zniknął znowu czemprędzej.
Usiedliśmy na poduszkach i paląc czekaliśmy, dopóki aga nie skończy czytania. Szło to dosyć powoli, ale nie z braku wprawy w czytaniu, lecz z tego powodu, że mu się treść tego pisma wydała wprost niepojętą i że nie mógł sobie całej sprawy wyjaśnić.
Był to piękny, bardzo piękny mężczyzna. Widziałem to, mając teraz dość czasu, by mu się dokładnie przypatrzyć. Ale dokoła oczu jego leżały już owe głębokie cienie, które każą wnosić o zmarnowanym czasie i siłach, a w rysach tkwiło to nieokreślone coś, które po dłuższem wpatrywaniu się działało odpychająco, Ten Selim aga nie był człowiekiem zdolnym do uszczęśliwienia Bendy.
Wtem ukazał się służący z małemi filiżankami czarnej kawy, spoczywającemi na filigranowych złotych spodeczkach w kształcie naszych czarek na jaja. Zamiast dwu przyniósł odrazu pół tuzina, aby się móc zaraz wycofać. Równocześnie zdawało się, że aga przychodzi zwolna do ładu. Zwrócił ku mnie ponure spojrzenie i zapytał:
— Jak ci na imię?
— Kara Ben Nemzi.
— A jak się zowie ten drugi?
— Dawid Lindsay Bej.
— Mam ci wydać wszystko?
— Tak powiedział mirza.
— Nie uczynię tego.
— Rób co ci się podoba; nie mam prawa ci rozkazywać.
— Pojedziesz natychmiast znowu do mirzy i zawieziesz mu moją odpowiedź.
— Tego się odemnie nie spodziewaj!
— Czemu?
— Bo i ty nie masz prawa mnie rozkazywać; ja mogę także postępować, jak mi się podoba.
— Dobrze! Wyślę więc do niego posłańca, ale nie opuszczę tego domu, dopóki nie otrzymam odpowiedzi.
— Twój posłaniec nie znajdzie mirzy.
— Arab, przybyły z wami, musi znać miejsce, w którem się znajduje pan!
— Oczywiście.
— Wyślę więc jego.
— On nie pójdzie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że mnie się tak podoba. Hassan Ardżir Mirza prosił, żebym odebrał z rąk twoich jego własność, ciebie zaś wysłał z Arabem do niego. To zrobię, a nic innego. Arab wróci do swego pana tylko u twego boku.
— Ośmielasz się mnie zmuszać?
— Ośmielać się! Na co nie możnaby się odważyć wobec ciebie! Gdybyś mi był równym, rozmawiałbym z tobą całkiem inaczej, lecz ja jestem emirem z Czermanistanu, a ty tylko małym agą z Farsu. Nie nauczyłeś się zresztą nawet obcować z mężami. Na ulicy domagałeś się miejsca, jak dla jakiego deftertara, tu w mieszkaniu zapomniałeś odpowiedzieć nam na powitanie, nie prosiłeś nas siadać, nie kazałeś nam podać ani fajek, ani tytoniu i nazwałeś nas kaffirami, świniami i psami. A jednak jakże nędznym robakiem jesteś wobec nas i swego pana, mirzy! Ja walczę z lwem, ale robakowi nie przeszkadzam, skoro mu się podoba nurzać w błocie. Hassan Ardżir Mirza oddał mi swoją własność, więc zostaję tutaj, a ty czyń teraz, co ci czynić wypada!
— Ja cię oskarżę — rzekł złośliwie.
— Nic nie mam przeciwko temu.
— I nie oddam ci niczego!
— To nawet zbyteczne, ponieważ siedzę już tutaj i objąłem wszystko w posiadanie.
— Nie dotkniesz niczego, co mi powierzono!
— Dotknę wszystkiego, co mi odtąd jest powierzone. Gdybyś mi się chciał naprzykrzać, zawiadomię o tem mirzę. Teraz rozkaż, żeby podano nam dobrą wieczerzę, gdyż jestem nie tylko gościem, lecz i panem w tym domu!
— Ten dom nie należy ani do ciebie, ani do mnie!
— Ale wynająłeś go w każdym razie. Nie marudź! Pragnę obchodzić się z tobą delikatnie i pozwalam na to, żebyś ty wydawał rozkazy; jeśli tego nie uczynisz, sam się o wszystko postaram! Widząc się przypartym do muru, powstał aga.
— Dokąd? — spytałem.
— Idę zamówić dla was jedzenie.
— Możesz to i stąd uskutecznić. Zawołaj służącego!
— Człowieku, czy jestem więźniem?
— Coś takiego! Odmawiasz mi praw moich; muszę zatem niedopuścić do tego, żebyś stąd odszedł i przedsięwziął może coś, na co nie mógłbym się zgodzić.
— Panie, ty nie wiesz, kto ja jestem!
Teraz poraz pierwszy rzekł do mnie, „panie“; stracił już pewność siebie.
— Wiem bardzo dobrze — odrzekłem. — Jesteś mirza Selim aga i nic więcej!
— Jestem powiernikiem i przyjacielem mirzy. Poświęciłem wszystko, aby pójść za nim i ocalić jego majątek.
— To pięknie i chwalebnie z twej strony; sługa powinien być swemu panu oddany. Odprowadzisz mnie teraz do mirzy.
— Zaraz to zrobię, natychmiast!
— Towarzysz mój zostanie tutaj, a ty masz się o to postarać, żeby mu na niczem nie zbywało. Resztę postanowi sam Hassan Ardżir.
Dałem Anglikowi instrukcyę, bardzo dlań miłą, ponieważ mógł sobie wygodnie zażywać wczasu; gdy przeciwnie ja znowu musiałem ruszać na spiekotę. Aga wydał stosowne rozkazy, poczem wyszliśmy na dziedziniec, gdzie aga chciał znowu dosiąść cennego siwka, którego kupił sobie dopiero co w Ghadhim za pieniądze mirzy.
— Weź innego konia! — rzekłem.
Popatrzył na mnie zdumiony i zapytał:
— Czemu?
— Abyś nie zwracał uwagi. Weź konia któregoś ze służących!
Musiał, chcąc nie chcąc spełnić moją wolę. Służący Arab jechał za nami. Aby zmylić ludzi na wypadek, gdyby nas chciano śledzić, kazałem się przewieźć do Madhim, leżącego naprzeciwko Ghadhim i ruszyłem potem dokoła w kierunku północnym.
Madhim jest dość znacznem miasteczkiem na lewym brzegu Tygrysu, godzinę drogi na północ od Bagdadu. Spoczywa tam Imam Abu Hanife, jeden z założycieli czterech starowierczych szkół islamu; według niego ułożony jest cały kodeks prawny i rytuał Osmanów. Pierwotnie stała nad jego grobem moszea, zbudowana przez Seldżukidę Maleka Szacha; kiedy jednak pierwszy z Osmanidów, Sulejman I. zawładnął opornym Bagdadem, zbudował on obronny zamek dokoła grobu. Abu Hanifa otruł z nienawiści kalif Manssur; teraz odwiedzają jego grób tysiące Szyitów.
Upłynęły ze dwie godziny, zanim dostaliśmy się na miejsce pobytu mirzy. Widząc mnie, wielce się zdziwił, przyjął jednakże agę z oznakami wielkiej przyjaźni.
— Czemu ty sam powracasz? — spytał mnie potem.
— Zapytaj tego człowieka! — odrzekłem, wskazując na Selima.
— Więc mów ty! — rozkazał mu.
Aga wydobył list i zapytał:
— Panie, czy to ty napisałeś?
— Tak; wszakże znasz moje pismo! Dlaczegóż więc pytasz?
— Bo nakazujesz mi coś, czego się nie spodziewałem, ani na co nie zasłużyłem.
Kobiety stały za zaroślami, aby widzieć Selima i słyszeć naszą rozmowę.
— Czego się nie spodziewałeś? — zapytał Hassan.
— Żebym miał wszystko, cośmy uratowali, oddawać temu cudzoziemcowi.
— Ten emir to nie cudzoziemiec, lecz mój brat i przyjaciel!
— Panie, czyż ja nie jestem także twym przyjacielem?
Mirza stropił się; potem odrzekł krótko:
— Byłeś mym sługą, któremu ufałem; kiedy jednak dałem ci prawo nazywania mię swym przyjacielem?
— Panie, porzuciłem ojczyznę, poświęciłem swą przyszłość, zostałem zbiegiem, a pilnowałem i broniłem twych bogactw; czy postępowałem względem ciebie jak przyjaciel, czy nie?
— Postępowałeś tak, jak spodziewać się należało po wiernym słudze, tak samo, jak uczyniliby wszyscy ci ludzie. Bolą mię twoje słowa, ponieważ nie przypuszczałem, że wyliczać mi będziesz swe obowiązki jako zasługi. Czyż nie napisałem ci, że masz tak słuchać tego emira, jak gdybym to ja był?
Głos mirzy brzmiał poważnie; aga zaś znalazł się w wielkim kłopocie, zwłaszcza, gdy zauważył kobiety; szukał więc usprawiedliwienia:
— Panie, ten człowiek uderzył mnie przy spotkaniu! — rzekł.
Mirza spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
— Selimie ago — mówił — czemu nie zabiłeś go odrazu? Jak mogłeś ścierpieć taką obelgę? Czemu cię uderzył?
— Spotkaliśmy się na ulicy, a ja kazałem mu się ustąpić. Nie uczynił tego i tak w twarz mię uderzył, że spadłem z konia.
— Czy to prawda, emirze? — spytał mię mirza.
— Mniej więcej! Nie znałem go jeszcze; a twój służący nie mógł go także poznać, gdyż miał zasłonę na twarzy. Nadjechał na wspaniałym siwku, przybranym w twoją reszmę, uważałem go więc za wielkiego pana. Kazał nam zejść z drogi, chociaż miejsca było podostatkiem, a głos jego brzmiał przy tem, jak głos padyszacha. Znasz mnie, mirzo, i wiesz, że jestem uprzejmy, ale żądam także dla siebie uprzejmości od drugich. Zwróciłem więc jego uwagę na to, że ma dość miejsca, on natomiast porwał za bat, nazwał mnie świnią i chciał uderzyć. W tej chwili leżał oczywiście na ziemi, ja zaś dowiedziałem się niestety zapóźno, że on jest tym, do którego mnie wysłałeś. Oto wszystko, co miałem powiedzieć. Pomów z nim sam, a skorobyś mnie potrzebował, to mię zawołaj!
Wyszedłem do koni, aby tam pogawędzić z Halefem.
Wpół godziny nadszedł Hassan Ardżir; jego twarz poryta była zmarszczkami niezadowolenia.
— Emirze — rzekł — ta godzina zasmuciła mię wielce. Czy przebaczysz temu nierozważnemu Selimowi?
— Chętnie, skoro sobie tego życzysz! Co postanowiłeś?
— On już z tobą nie wróci.
— Spodziewałem się tego.
— Oto spis wszystkich rzeczy, które mu oddałem; miał go przy sobie. Ocenisz je i sprzedasz, a ja godzę się na wszystko, co uczynisz, wiedząc, że trudno znaleźć kupców w tak krótkim czasie. Potem odprawisz moich służących, dając im tyle, ile tu zapisano. Pieniądze włożyłem już w kieszenie twojego siodła. Kiedy mam wyruszyć do Kerbeli?
— Dzisiaj pierwszy dzień moharremu, a dziesiątego jest święto. Czterech dni potrzeba na drogę z Bagdadu do Kerbeli, a dzień przedtem tamby już być należało. A zatem byłby piąty tego miesiąca dniem odpowiednim.
— Więc mam się jeszcze przez pięć dni ukrywać tutaj?
— Nie. W mieście znajdzie się miejsce, gdzie będziesz bezpieczny ty i twoi. Zostaw to mnie; postaram się o wszystko! Czy mienie, które masz tu ze sobą, zatrzymasz nadal?
— Nie, chcę to także sprzedać!
— Więc daj mi lepiej wszystko razem, czego ci nie potrzeba i oznacz cenę. W Bagdadzie są ludzie bogaci; może znajdę jakiego Persa lub Ormianina, który kupi to wszystko razem.
— Emirze, cena tego to majątek!
— Nie troszcz się o nic! Będę tak dbał o twoją korzyść, jak gdyby o mnie samego chodziło.
— Ufam ci. Chodź, zbadamy ładunek!
Otworzono pakunki. Zdumionym oczom moim ukazały się skarby i kosztowności, jakich jeszcze w takim wyborze i liczbie nigdy nie widziałem. Sporządziliśmy spis, a mirza ustanowił ceny. Były bardzo nizkie, jeżeli się uwzględniło istotną wartość przedmiotów, a mimoto tworzyły sumę, która przedstawiała istotnie ogromny majątek.
— A co zrobisz ze swoimi towarzyszami, mirzo? — spytałem.
— Obdarzę ich i odprawię, skoro tylko uda ci się znaleźć dla mnie mieszkanie.
— Na ile osób?
— Dla mnie i dla agi, dla kobiet i ich służącej. Potem najmę sobie jeszcze służącego, który nie będzie mnie znał wcale.
— Spodziewam się, że załatwię ci to pomyślnie. Każ rzeczy zapakować!
— Ilu weźmiesz poganiaczy wielbłądów? — zapytał jeszcze.
— Żadnego. Ja i Halef damy sobie radę.
— Emirze, to niemożebne! Sam przecież nie możesz pełnić tej służby!
— Dlaczego nie? Czyż mam z sobą brać ludzi, którzy zawadzaliby mi potem w Ghadhim, lub w Bagdadzie?
— Czyń, jak myślisz; zostawiam ci zupełną swobodę.
Objuczono wielbłądy i tak je z sobą związano, że musiały iść jeden za drugim. Byliśmy więc gotowi do drogi.
— Daj mi jeszcze — prosiłem mirzę — jakie uwierzytelnienie dla twoich ludzi!
— Masz ten sygnet!
Nie zdarzyło się jeszcze dotąd mojemu palcowi, żeby miał na sobie pierścień dygnitarza perskiego, było mu jednak z tem dobrze. Mała karawana ruszyła w pochód. Aga nie pokazał się wcale, a ja nie miałem bynajmniej ochoty z nim się żegnać.
Zużyliśmy tym razem więcej czasu na podróż do Tygrysu i na przeprawę, ale wszystko poszło ostatecznie szczęśliwie.
Persowie zdumieli się, widząc nas wjeżdżających na dziedziniec z ładunkiem. Zwołałem ich natychmiast, pokazałem im pierścień ich pana i powiedziałem, że mają mnie od teraz słuchać w miejscu agi. Zmiana ta nie zasmuciła ich widocznie.
Dowiedziałem się od nich, że właściciel tego domu jest wielkim kupcem, mieszkającym na zachodniem przedmieściu Bagdadu, w pobliżu medresy[6] Mostanzira. W parterze leżały towary, których aga pilnował. Dołączyłem do nich teraz nowy ładunek, zamierzając dopiero nazajutrz poddać wszystko dokładnym oględzinom, gdyż na razie byłem bardzo znużony.
Zbadawszy torby u siodła, znalazłem tam włożoną przez mirzę sumę. Składała się z samych bitych tomanów[7] i wynosiła co najmniej cztery razy tyle, jak to, co miałem wypłacić. Oddałem Halefowi nadzór nad służbą, a sam udałem się do Anglika.
Leżał w sardaubie, wyciągnięty na miękkich poduszkach. Nos jego poruszał się w takt, a z roztwartych szeroko ust dobywało się przeciągłe chrapanie.
— Sir Dawidzie!
Usłyszał mię natychmiast, zerwał się i dobył noża.
— Kto tu?! Oh! Ah! All right! To wy, master?
— Yes! Jak się wam powodzi?
— Dobrze, znakomicie! Bardzo tu pięknie w Ghadhim!
— Popatrzcie na mnie, jak ja się pocę! Skwar tam piekielny!
— Well! Połóżcie się tu i śpijcie!
— Mamy co innego do roboty. Przedewszystkiem muszę coś przekąsić!
— Klaśnijcie w ręce, to przyjdzie który.
— Próbowaliście?
— Yes! Nie mogłem go jednakże rozumieć. Żądałem porteru, przyniósł mączną polewkę; żądałem sherry przyniósł daktyle. Okropne!
— Zobaczę, czy mnie się lepiej to uda.
Klasnąłem, a w tej chwili ukazał się usłużny duch, ten sam, który adze usługiwał. Powiedziałem mu najpierw, że wstąpiłem na miejsce mirzy Selima agi.
— Panie, powiedz, jak cię mam nazywać!
— Mnie będziesz nazywał emirem, a ten mirza, to bej. Postaraj się natychmiast o obiad.
— Co będziesz jadł, emirze?
— Co masz. Nie zapomnij o świeżej wodzie! Czy to ty jesteś kucharzem?
— Tak, emirze. Mam nadzieję, że będziesz ze mnie zadowolony.
— Jak ci aga płacił?
— Wydawałem, na co było potrzeba, a on płacił mi co drugi dzień.
— Dobrze, to i my tego będziemy się trzymali. Idź teraz!
Wkrótce miałem wybór najsmaczniejszych potraw i używek, jakie można było dostać w Bagdadzie, a poczciwy Lindsay zabrał się jeszcze raz do jedzenia.
— Czy pozbyliście się tego draba, master, tego agi? — dopytywał się Lindsay.
— Tak. Zostaje na razie ze swoim panem. Obawiam się, że myśli o zemście.
— Pshaw! Tchórz! Ale wiecie, co zrobimy po jedzeniu? Pojedziemy koleją konną do Bagdadu i kupimy sobie ubranie.
— I owszem, to bardzo potrzebne. Mogę przytem zasięgnąć pewnych wiadomości, których nam jeszcze bardziej potrzeba. Szukam kupca na rzeczy mirzy, których znowu kilka ładunków na wielbłądach przywiozłem.
— Oh! Ah! Co to takiego?
— Przepyszne rzeczy. Szkoda, że pójdą za bezcen. Gdybym był bogaty, kupiłbym wszystko.
— Wymieńcie mi coś nie coś!
Wydobyłem perski spis i przeczytałem.
— Oh! Ah! — zawołał. — Co to kosztuje?
Podałem ogólną cenę.
— Czy warta tyle?
— Między nami mówiąc, dwa razy tyle.
— Well! Dobrze! Pięknie! Nie trzeba szukać. Znam człowieka, który to kupi.
— Wy? Któż to taki?
— To Dawid Lindsay! Yes!
— Czy to być może, sir? Pozbawiacie mnie nadzwyczajnej troski! Ale jak będzie z pieniądzmi, sir? Mirza chce je mieć zaraz.
— Pieniądze? Pshaw! Pieniądze są! Tyle ma Dawid Lindsay Bej.
— Jakie szczęście! Toby więc było załatwione, ale idzie jeszcze o drugą połowę, a mianowicie o te przedmioty, które powierzone były dotychczas adze.
— Czy dużo tego?
— Zobaczymy dopiero. Mam tu spis, a toboły otworzę jutro, aby ich wartość ocenić, albo kazać ocenić. Wtenczas dopiero będę wiedział, jakiej mam za nie kwoty żądać.
— Piękne rzeczy, he?
— To się rozumie! Patrzcie: są na przykład trzy saraceńskie łańcuszkowe pancerze, rzadkość dla każdego zbioru. Potem miecze ze stali lahorskiej, kosztowniejsze od damasceńskich. Sporo flaszek prawdziwego różanego olejku, złote i srebrne brokaty, prawdziwe perskie dywany i szale z wełny kermańskiej; całe toboły najrzadszych jedwabnych materyi i tym podobne rzeczy. Są tam starożytności nieocenione. Ktoby te rzeczy kupił, a sprzedał pojedyńczo na jakimś rynku zachodnim, zrobiłby wielki interes.
— Interes! Oh! Ah! Ani myślę, kupuję wszystko dla siebie!
— Wszystko, sir? I przedmioty tu wymienione?
— Yes!
— Ależ, sir, weźcie na uwagę olbrzymią sumę!
— Olbrzymia? Dla was, ale nie dla Dawida Lindsaya. Czy wiecie, ile posiadam?
— Nie. Nie pytałem was nigdy o stosunki majątkowe.
— To bądźcie cicho! Moje stosunki są dobre! Yes!
— Przypuszczam oczywiście, że jesteście milionerem, ale i milioner musi się namyśleć przed wydaniem takiej kwoty, tak z amatorstwa.
— Nie szkodzi! Wartość jest! Nie mam wprawdzie tylu pieniędzy przy sobie, żeby wszystko zapłacić, lecz znam tu ludzi. Napiszę papiery, pod tem Dawid Lindsay i dostanę dużo pieniędzy. Well! Jutro oglądniemy te rzeczy.
— Dobrze. Postąpię bezstronnie, ponieważ jesteście moim przyjacielem tak samo, jak mirza. Zawołam rzeczoznawców i każę im rzeczy ocenić; potem dobijemy targu.
— Well! Ale teraz do miasta, żebyśmy zostali nowymi ludźmi!
— Weźcie cybuch ze sobą, sir. Pójdziemy na targ całkiem à la muzułmanie.
Powiedziawszy Halefowi, że wrócimy jeszcze przed wieczorem, poszliśmy do tramwaju. Znajdował się w stanie opłakanym. Okna powybijane, siedzenia bez poduszek, a przed wagonem chrzęściły kości dwóch człapaków, które możnaby pokazywać jako „ruchome szkielety“. Dostaliśmy się jednak do Bagdadu bez szwanku.
Udaliśmy się wprost do bazaru, z którego wyszliśmy jako ludzie nowi. Nie mogłem wstrzymać Lindsaya od zapłacenia za mnie. Kupił on i dla Halefa całe nowe ubranie. Niósł je młody Arab, który nam się ofiarował, widząc, że dźwigamy pakunek ze sklepu.
— Dokąd teraz, master? — spytał Lindsay.
— Wino, „raki“[8], kawiarnia! — odrzekłem.
Lindsay dał znak zgody przyjaznem chrząknięciem i wkrótce znaleźliźmy to, czegośmy szukali. Ponieważ trudno było obładowywać tem Araba, podaliśmy handlarzowi adres i kazaliśmy tam odesłać. Następnie wyszukaliśmy sobie kawiarnię, aby się wśród woni mokki i perskiego tytoniu dać ogolić i wogóle upiększyć.
Nasz posługacz usiadł zaraz u wejścia. Nie miał na sobie nic, prócz przepaski na biodrach, ale zato postawę królewską. Był to napewno wolno urodzony Beduin, ale jakim sposobem został ten syn pustyni hammalem?[9]. Fizyognomia jego zajęła mnie tak dalece, że skinąłem nań, aby usiadł koło mnie.
Uczynił to z godnością człowieka, świadomego swojej wartości i wziął drugą fajkę, którą kazałem mu podać. Po chwili zacząłem:
— Ty nie jesteś Turek, lecz wolny Ibn Arab. Czy można cię zapytać, jak się dostałeś do Bagdadu?
— Piechotą i konno — odrzekł.
— Czemu nosisz ciężary drugich?
— Bo muszę żyć.
— Dlaczego nie zostałeś u swoich braci?
— Thar[10] mię wygnała.
— Ściga cię mściciel?
— Nie, ja jestem mścicielem.
— A twój wróg uciekł do Bagdadu?
— Tak. Szukam go tu i czekam już dwa lata.
A zatem dla krwawej zemsty zniżył się ten dumny Arab do służby parobka.
— Z jakiego kraju przybyłeś?
— Panie, czemu pytasz tak wiele?
— Ponieważ objeżdżam wszystkie kraje islamu i chciałbym wiedzieć, czy znam także twoją ojczyznę.
Jestem z Kara, gdzie Wadi Montisz spływa się z Wadi Kwirbe.
— Z okolicy Saybanu w Belad Beni Yssa? Nie byłem tam jeszcze; chcę dopiero ten kraj zobaczyć.
— Przyjmą cię chętnie, jeśli jesteś wiernym synem proroka.
— Czy są tu jeszcze inni z twojego kraju?
— Jest tylko jeden i chce się udać do domu.
— Kiedy opuści Bagdad?
— Skoro tylko znajdzie sposobność. I tego także thar przywiodła do Dar es Sallam[11].
— Czy byłby gotów służyć nam za przewodnika w swoim kraju?
— Nie tylko za przewodnika, lecz także za dachyla, odpowiedzialnego za wszystko.
— Czy mógłbym z nim pomówić?
— Ani dziś, ani jutro, gdyż udał się do Dokhali, skąd dopiero w tych dniach powróci. Przyjdź pojutrze do tej kawiarni, a ja ci go przyprowadzę.
— Będę was oczekiwał. Jesteś już dwa lata w Bagdadzie, więc musisz znać dobrze miasto.
— Każdy dom.
— Czy nie znasz domu, w którymby się mieszkało w chłodzie i przyjemnie, w którym możnaby przebywać lub wychodzić swobodnie i bez przeszkód?
— Znam taki dom.
— Gdzie?
— Nie daleko od tego, w którym ja mieszkam, pośród ogrodów palmowych w południowej stronie miasta.
— Kto jest jego właścicielem?
— Pobożny taleb, żyjący tam samotnie; nie będzie przeszkadzał nikomu najmującemu.
— Czy to daleko?
— Jeśli weźmiesz osła, to dostaniemy się tam prędko.
— Idź więc i zamów trzy osły; zaprowadzisz nas!
— Panie, tylko dwóch ci potrzeba; ja pobiegnę.
Nie trwało długo, a przed drzwiami stały dwa osły z poganiaczami. Były siwe, jakich wiele spotyka się w Bagdadzie.
Ja i Anglik siedzieliśmy aż dotychczas odwróceni od siebie plecyma, ponieważ na inną postawę nie pozwalała czynność upiększania. Wreszcie skończył mój golarz, a ten, który obrabiał Anglika, dał ręką znak, że także już dokonał wielkiego dzieła. Obróciliśmy się prawie równocześnie do siebie i rzadko się trafia, żeby dwie twarze mogły być z sobą w takiej dysharmonii, jak nasze. Gdy bowiem Lindsay wydał z siebie okrzyk zadziwienia, ja wybuchnąłem głośnym śmiechem.
— Z czego tu się śmiać, master? — pytał.
— Każcie sobie podać lustro!
— Jak się tu lustro nazywa?
— Ajna.
— Well! — rzekł, zwracając się do golarza. — Pray, the ajna!
Zagadnięty podsunął mu lustro przed twarz. W tej chwili trudno było spojrzeć na minę gentlemana bez głośnego śmiechu. Trzeba sobie wyobrazić długą, wązką opaloną od słońca twarz, a z jej dolnej części spływającą czerwonawą kozią bródkę, szerokie usta, otwarte teraz ze zdziwienia w trójnasób, długi nos, tylekroć zwiększony przez obrzęk alepski, a ponad tem gładko wystrzyżoną, biało lśniącą głowę, z której czubka sterczał tylko mały kosmyczek. Do tego jeszcze wymowna gra wyrazu twarzy, a zrozumie każdy, dlaczego nawet Beduin z trudem tylko wstrzymał się od głośnego śmiechu, nie mogąc jednak wstrzymać się od uśmiechu.
— Thunder-storm! Ohydne, dyabelskie! — zawołał sir Dawid.— Gdzie mój rewolwer?... Zastrzelę draba!... Przebiję na wylot!
— Nie zapalajcie się, sir! — prosiłem. — Ten poczciwiec nie miał przecież pojęcia o tem, że jesteście Englishman. Uważał was za muzułmanina i zostawił wam tylko kosmyk!
— Well! Słusznie! Ale ta fizyognomia, to przerażające!
— Pocieszcie się, sir! Turban wszystko zakryje, a zanim wrócicie do Old England, sierść wam porośnie na nowo.
— Sierść? Oho, master! Ale czemu wy wyglądacie tak dobrze, chociaż wam także tylko kosmyk zostawił?
— To zależy od rasy. Nam we wszystkiem jest dobrze.
— Yes! Słusznie! Widać po was. Co ta historya kosztuje?
— Ja płacę dziesięć piastrów.
— Dziesięć piastrów? Czyście oszaleli? Łyk lichej kawy, dwa pociągnięcia smrodliwego dymu i głowę zepsuć... dziesięć piastrów!
— Zważcie, że wyglądaliśmy, jak dzicy, a teraz!
— Yes! Jak was teraz zobaczy stara Alwan, zatańczy z rozkoszy menueta! No, dalej stąd! Ale dokąd?
— Nająć mieszkanie w jakiej willi za miastem; ten Beduin nas zaprowadzi. Pojedziemy na tych dwu osłach.
— Well! Pięknie! Naprzód!
Wyszliśmy z kawiarni i wsiedliśmy na te małe, lecz bardzo silne i wytrwałe zwierzęta. Nogi wlokły mi się prawie po ziemi, Anglik zaś zakwaterował swoje śpiczaste kolana niemal pod pachami. Przodem pędził Beduin, bijąc bez pardonu harapem na prawo i lewo, ilekroć ktoś zamierzał wejść nam w drogę. Potem jechaliśmy w kuczki na osłach, jak małpy na wielbłądach, a za nami biegli obaj właściciele osłów, obrabiając wśród okrzyków zady swych zwierząt. Tak gnaliśmy przez ulice i uliczki, dopóki ich nie zabrakło, a domy nie stały się rzadszymi. Wreszcie zatrzymał się Beduin przed wysokim murem, a my zsiedliśmy z osłów. Staliśmy przed wązką furtką, w którą nasz przewodnik walił z całych sił kamieniem. Minęła długa chwila, zanim ją otworzono, poczem ujrzeliśmy najpierw długi śpiczasty nos, a następnie twarz długą, pożółkłą.
— Czego chcecie? — zapytał nieznajomy.
— Effendi, ten cudzoziemiec chce z tobą pomówić — objaśnił przewodnik.
Utkwiła we mnie para szarych małych oczu, potem rozwarły się bezzębne usta i zabrzmiał głos, mocno drżący:
— Wejdź, ale tylko ty!
— Wejdzie ze mną także ten emir — odpowiedziałem, wskazując na Anglika.
— Dobrze, ale tylko dlatego, że to emir.
Weszliśmy, a furtka zamknęła się za nami. Chude nogi starca tkwiły w olbrzymich pantoflach; poszłapał przed nami przez wspaniały ogród, nad którym chwiały się palmowe wachlarze, a wreszcie stanął przed ładnym domkiem.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Czy jesteś właścicielem tego wspaniałego ogrodu i masz mieszkanie do wynajęcia?
— Tak. Czy chcecie nająć?
— Może. Musimy je wpierw oglądnąć!
— To chodźcie!... A do kroćset piorunów, gdzie mój klucz! — zawołał po polsku.
Gdy on szukał klucza po wszystkich kieszeniach swego kaftana, ja miałem czas ochłonąć ze zdumienia, jakie mię opanowało, gdy usłyszałem Turka, mówiącego po polsku. Wreszcie znalazł to, czego szukał, zatknięte na splocie kraty okiennej i otworzył drzwi.
— Wejdźcie!
— Weszliśmy do ładnej sieni, na której końcu były schody, prowadzące na górę. Po prawej i lewej stronie znajdowały się drzwi. Stary otworzył na prawo i wprowadził nas do dużego pokoju. Z początku wydało mi się, że jest tapetowany na zielono, potem jednak zauważyłem, że to zielone zasłony zwieszały się z wysokich sztelarzy. Co się kryło za temi zasłonami, to odgadłem dopiero wtedy, gdy rzuciłem okiem na długi stół, który zajmował środek pokoju. Był cały pokryty książkami, a wprost naprzeciw mnie leżała otwarta stara polska biblia illustrowana. Jednym krokiem stanąłem tam, położyłem na niej rękę i zawołałem:
— Biblia! Szekspir, Montesquieu, Bousseau, Szyller, Lord Byron, Mickiewicz! Skąd się oni tu biorą!
Oto były tytuły kilku zaledwie dzieł, które zauważyłem. Stary cofnął się, a potem uderzywszy w dłonie, zapytał:
— Co! Pan mówi po niemiecku?
— Jak pan słyszy!
— Pan Niemiec?
— Tak, a pan?
— Ja jestem Polak. A ten drugi pan?
— To Anglik. Moje nazwisko....
— Proszę, teraz bez nazwisk — przerwał mi. — Zanim się nazwiemy, zapoznajmy się pierwej ze sobą!
Klasnął w ręce wedle wschodniego zwyczaju i powtórzył to jeszcze kilkakrotnie; wreszcie drzwi się otwarły i ukazała się postać tak gruba i błyszcząca od tłuszczu, jakie rzadko kiedy widywałem.
— Allah akbar, już znowu! — dobyło się stękanie z pomiędzy warg grubych, jak kiełbasy. — Czego żądasz, effendi?
— Kawy i tytoniu!
— Dla siebie tylko?
— Dla wszystkich.
— Czy dużo ziarnek?
— Wynoś się!
— Wallahi, billahi, tallahi, to dopiero effendi!
Z tem westchnieniem potoczyło się, jak kaczka, to zagadkowe stworzenie z komnaty.
— Co to za poczwara? — spytałem może trochę zbyt natrętnie.
— Mój służący i kucharz.
— O joj!
— Tak, zjada i wypija większą część wszystkiego, a ja dostaję resztę.
— To prawie gorsze, niż okropność!
— Przywykłem do tego. Służył u mnie, kiedy jeszcze byłem oficerem. Nie poznasz pan po nim jego wieku; zaledwie o rok jest młodszy odemnie.
— Był pan oficerem?
— W służbie tureckiej.
— I mieszka pan teraz sam w tym domu?
— Sam!
Ciężki smutek rozpościerał się nad tym starym człowiekiem; zajął mnie.
— Mówi pan może po angielsku?
— Uczyłem się w młodości.
— Prowadźmy więc rozmowę w tym języku, żeby się mój towarzysz nie nudził!
— Chętnie! Przybywa więc pan, aby obejrzeć u mnie mieszkanie! Kto panu o mnie mówił?
— Nie o panu, lecz o pańskim domu... ten Arab, który przyprowadził nas do furty. To pański sąsiad.
— Nie znam go i nie troszczę się o nikogo. Czy pan szuka mieszkania dla siebie samego?
— Nie! Należymy do towarzystwa podróżnego, złożonego z czterech mężczyzn, dwu pań i służącej.
— Czterech mężczyzn... dwie panie... hm! To brzmi cokolwiek romantycznie!
— Tak też jest. Otrzyma pan wyjaśnienie, skoro oglądniemy mieszkanie.
— Będzie chyba za małe dla tylu osób; a otóż i kawa!
Grubas zjawił się znowu czerwony na twarzy, jak wiśnia. Na tłustych jego rękach balansowała wielka taca, na której stały trzy dymiące filiżanki. Obok tego leżał cybuch i kupka tytoniu, tak mała, że mogła wystarczyć zaledwie na jedną fajkę.
— Oto — zachrapał — kawa dla wszystkich!
Usiedliśmy na otomanie i wzięliśmy mu z rąk tacę, ponieważ nie mógł się do nas schylić. Pan pierwszy przyłożył do ust filiżankę.
— Smakuje? — zapytał grubas.
— Tak.
Anglik uczynił to samo.
— Smakuje? — zapytał znowu.
— Fi!
Lindsay wypluł pomyje z ust, ja zaś wprost odstawiłem filiżankę.
— Nie smakuje? — spytał teraz mnie.
— Skosztuj sam! — powiedziałem.
— Maszallah, ja takiej nie pijam!
Gospodarz chwycił za fajkę.
— Toż tu jeszcze jest popiół! — zgromił grubego.
— Tak, to ja paliłem z niej przedtem — odrzekł.
— Więc masz ją znowu wyczyścić!
— Daj tu!
Wydarł panu z rąk fajkę, wypukał z niej popiół przed drzwiami i powrócił.
— Masz, możesz sobie nałożyć teraz, effendi!
Stary posłuchał służącego, ale przypomniał sobie widocznie podczas napychania fajki, że nie wzięliśmy jeszcze nic do ust. Zdecydował się z tego powodu podać nam, co miał najlepszego i osobliwego. Rozkazał więc:
— Masz tu klucz od piwnicy. Idź na dół!
— Dobrze, effendi! Co mam przynieść?
— Wina.
— Wina? Allah kerim! Panie, czy chcesz duszę dyabłu zaprzedać? Czy chcesz być potępionym i zepchniętym w najgłębsze otchłanie piekła? Pij kawę, albo wodę! Jedno i drugie utrzymuje jasność oka i pobożność duszy; kto zaś pije szarab[12], popada w najgorszą nędzę i zgubę!
— Odejdź!
— Effendi, dla mnie przynajmniej tego nie czyń, żebym cię miał widzieć w szponach szejtana!
— Cicho bądź i słuchaj! Są tam jeszcze trzy flaszki; przyniesiesz je tu na górę!
— Więc muszę słuchać, lecz Allah mi to przebaczy; nie jestem winny twego potępienia.
Wysunął się za drzwi.
— Oryginał! — zauważyłem.
— Ale wierny, chociaż nie oszczędza zapasów. Jedynie nad winem niema żadnej władzy; dostaje klucz tylko wówczas, kiedy ja się chcę napić, a skoro tylko przyniesie flaszkę, musi zaraz klucz oddać.
— To bardzo mądre urządzenie, ale...
Nie mogłem dalej mówić, gdyż właśnie wszedł grubas, sapiąc jak lokomotywa. Miał po jednej flaszce pod pachami, a trzecią w prawej ręce. Schylił się, jak tylko mógł i postawił flaszki u stóp swego pana. Musiałem się ugryźć w wargi, aby nie wybuchnąć niegrzecznym śmiechem. Dwie flaszki były zupełnie próżne, a trzecia ledwie do połowy napełniona.
Pan zmieszany spojrzał mu w oczy.
— To ma być wino? — zapytał.
— Ostatnie trzy flaszki!
— Toż one próżne!
— Bom bosz — zupełnie próżne!
— Kto wypił wino?
— Ja, effendi.
— Czyś ty zwaryował? Mnie i moim gościom wypić teraz duszkiem dwie i pół flaszki!
— Teraz? Duszkiem? O effendi, to wszystko nieprawda, tego nie zawiniłem. Piłem wino wczoraj, przedwczoraj, onegdaj, i tak dalej, ponieważ chciałem mieć szklankę codziennie.
— Złodzieju, łajdaku, zbóju! Jak wchodziłeś w te dni do piwnicy? Mam przecież dzień i noc klucz w kieszeni! A może mi go wykradałeś, gdy spałem?
— Allah’ l Allah! O ten effendi! A ja ci powiem, że jestem i pod tym względem niewinny.
— Ależ, jak wszedłeś do zamkniętej piwnicy, skoro klucz był zawsze u mnie?
— Effendi, przyznaj: Czy byłem kiedy włamywaczem? Piwnica wcale nie była zamknięta. Nie zamykałem jej nigdy, kiedy miałeś w niej wino!
— Psiakrew, dobrze, że wiem!
— Panie, kląć w obcym języku, to rzeczy nie naprawi. Masz przecież tu dość wina dla siebie i gości! Stary podniósł flaszkę i potrzymał ją pod światło.
— Jakże to wino wygląda? — Effendi, ono ci nie zaszkodzi! Było tam tylko z pół kieliszka, a że to nie wystarczy na trzech ludzi, więc dodałem wody!
— Wody? Oh! Masz twoją wodę!
Zamachnął się i rzucił flaszką w głowę grubasa; ten jednak schylił się szybciej, niż tego można się było po nim spodziewać, flaszka zaś, przeleciawszy nad jego głową, uderzyła w drzwi i roztrzaskała się na kawałki, a jej zawartość rozlała się po ziemi. Na to służący załamał ręce z ubolewaniem:
— Na Allaha, co ty robisz, effendi! Niema już tej pięknej wody, którą można było pić zamiast wina! A te odłamki! Sam je musisz pozbierać, bo ja się schylać nie mogę!
Rzekłszy to, podreptał za drzwi.
Była to w całości scena, jakiejbym nie uważał za możliwą, gdybym sam nie był naocznym jej świadkiem. Najbardziej zaś to mię dziwiło, że effendi zaraz po nieudałym rzucie odzyskał spokój na nowo. Ta, tak niezwykła, pobłażliwość pana względem głupio zuchwałego, pozwalającego sobie na tyle sługi, musiała mieć jakąś głębszą przyczynę. Effendi był dla mnie zagadką, którą postanowiłem rozwiązać.
— Wybaczcie panowie — prosił Polak — już się nic podobnego nie zdarzy. Może opowiem wam jeszcze, dlaczego tak pobłażam temu człowiekowi. On mi wyświadczył wielkie przysługi. Nałóżcie sobie fajki!
Wydobyłem mój własny tytoń i wysypałem go na tacę, a kiedy fajki zadymiły, rzekł nasz gospodarz:
— Teraz chodźcie; pokażę wam mieszkanie!
Poprowadził nas na pierwsze piętro. Składało się ono z pięciu izb, z których każda zamykała się z osobna i wyłożona była dywanem w pośrodku, a wązkiemi poduszkami pod ścianami. Na poddaszu znajdowały się jeszcze dwa małe pokoje, które można było zaryglować. Mieszkanie mi się podobało, dlatego zapytałem o cenę.
— Tu niema ceny — odrzekł stary. — Musimy się uważać za ziomków, proszę więc pana, żebyś się wraz ze swoimi uważał za mego gościa.
— Nie odrzucam łaskawego zaproszenia tem bardziej, że wolno mi będzie każdej chwili zerwać umowę. Dla mnie jest główną rzeczą, żeby tutaj z dala od świata nikt na mnie nie zwracał uwagi i nie przeszkadzał.
— To ma pan tutaj w całej pełni. Jak długo zamyśla pan w moim domu pozostać?
— Niedługo niestety; najmniej cztery dni, a najdłużej dwa tygodnie. Dla wyjaśnienia pozwoli pan, że opowiem małą przygodę.
— Oczywiście; usiądźmy! Tu na górze siedzi się tak samo przyjemnie, jak na dole, a fajki palą się jeszcze.
Usiedliśmy, poczem opowiedziałem mu o naszych stosunkach, o spotkaniu z Hassanem Ardżir Mirzą tyle, ile uważałem za potrzebne. Słuchał mnie z największą uwagą, a gdy skończyłem, zerwał się i zawołał:
— Panie, może pan się śmiało do mnie sprowadzić, gdyż tu nie będzie nikogo, ktoby się wam naprzykrzał, albo was zdradził. Kiedy pan przyjdzie?
— Jutro o zmierzchu. Ale, ale zapomniałem o jednem. Mamy kilka koni i dwa wielbłądy; czy będzie tu dla nich miejsce?
— Podostatkiem. Nie widział pan jeszcze dziedzińca za domem. Część jego, nakryta dachem, wystarczy na wszelakie potrzeby. Żądam tylko, żeby się pan sam postarał o służbę.
— To się rozumie samo przez się!
— W takim razie zgoda. Niebawem odwzajemnię się panu za szczerość i zapoznam pana z moimi stosunkami, ale nie dzisiaj, bo widzę, że pan się już podniósł i ma prawdopodobnie jeszcze jakieś sprawy do załatwienia. Jak panowie jutro przyjdziecie, to obejdźcie mur ogrodowy, a znajdziecie po stronie przeciwległej do furty bramę, w której was będę oczekiwał.
Opuściliśmy starca, zadowoleni z wyniku odwiedzin, i wróciliśmy z najętymi poprzednio towarzyszami do miasta.
Drugiego dnia wieczorem sprowadziliśmy się: Hassan Ardżir Mirza w przebraniu kobiecem, aby zmylić ewentualnych wywiadowców. Dawnych służących po wynagrodzeniu oddalono, tylko mirza Selim aga został razem. Na miejsce służących wstąpił Arab, który nas prowadził.
Pobyt w nowem mieszkaniu przyniósł nam zdarzenie, które pomijam mimo jego zajmującej natury, ponieważ będzie może sposobność opowiedzieć je później. Należy tylko zauważyć, że podczas krótkich wypraw do Bagdadu, spotkałem dwukrotnie postać, w której, jak mi się zdawało, rozpoznawałem Saduka.
Rozmawiając raz ponownie z Persem o wyprawie do Kerbeli, zauważyłem niestety, że w sprawie towarzyszenia mu zachowywał się odmownie. Nie mogłem mu tego brać za złe; był Szyitą, a wiara jego zabraniała mu pod karą śmierci zwiedzania miejsc świętych w towarzystwie niewiernego. Zgodził się jedynie na to, żebym mu towarzyszył konno do Hilli, gdzie mieliśmy się rozłączyć aż do ponownego spotkania w Bagdadzie. Zamierzał on właściwie zostawić tu obie kobiety, lecz one nie zgodziły się na to i natarczywemi prośbami doprowadziły do tego, że musiał wkońcu ustąpić.
W ten sposób byłem zwolniony z roli opiekuna kobiet.
Już teraz przechodziło przez Bagdad wielu pielgrzymów, aby bez postoju udać się na zachód, ale dopiero piątego moharremu doniesiono nam, że karawana umarłych zbliża się do miasta. Wraz z Anglikiem i Halefem dosiedliśmy koni natychmiast i ruszyliśmy, aby użyć przyjemności i napatrzeć się dowoli na to widowisko.
Przyjemności? Niestety ta przyjemność była oczywiście bardzo wątpliwej wartości. Szyita wierzy, że każdy muzułmanin, pochowany w Kerbeli lub Nedżef Ali, dostaje się odrazu do raju bez żadnych dalszych trudności. Dlatego też każdy pragnie jak najgoręcej spocząć na wieki w jednej z tych miejscowości. Ponieważ przewóz zwłok karawaną dużo kosztuje, przeto tylko bogaci mogą sobie na to pozwolić; biedny zaś, jeżeli życzy sobie grobu w tak świętem miejscu, żegna się ze swoimi i o proszonym chlebie wędruje przez wielkie przestrzenie aż do miejsca spoczynku Alego lub Hosseina, aby tam czekać przybycia śmierci.
Rokrocznie pielgrzymują do tych miejscowości całe setki tysięcy, ale napływ wzrasta najbardziej w miarę zbliżania się dziesiątego moharremu, rocznicy śmierci Hosseina. Wówczas schodzą z wyżyny Irańskiej karawany z trupami szyickich Persów, Afganów, Beludżów, Indów i t. d. Ze wszystkich stron wloką umarłych, a nawet Eufratem zwożą ich na okrętach. Zwłoki leżą czasem miesiącami gotowe do wyruszenia, potem następuje długa droga i powolny ruch karawany, a żar południa praży straszliwie przestrzeń, którą się musi przebyć. Wobec tego nie potrzeba nadzwyczajnego wysiłku wyobraźni na to, żeby sobie wystawić okropną woń, jaką taka karawana wydziela. Zmarli leżą w lekkich trumnach, pękających z gorąca, albo otuleni są w koce, które także gniją, lub przepuszczają produkty gnicia. Nie dziw przeto, że w ślad za tymi śmiertelnymi orszakami postępuje na szkapie kościstej pustookie widmo zarazy. Kto spotka taką pielgrzymkę, ustępuje z drogi, tylko szakal i Beduin skradają się bliżej, pierwszy znęcony odorem zgnilizny, drugi zaś skarbami, które wiezie karawana na to, aby je po odbyciu pielgrzymki rozdać pomiędzy dozorców grobu. Wysadzane dyamentami naczynia, okryte perłami materye, kosztowną broń i narzędzia, masy ciężkich kawałów złota, nieocenione amulety i t. d., wiozą do Kerbeli lub Nedżef Ali, gdzie te kosztowności znikają w skarbcach podziemnych. Te skarby ukrywane są, aby oszukać beduińskich rabusiów, w opakowaniu, podobnem do trumien, ale doświadczenie nauczyło przedsiębiorcze arabskie plemiona niweczyć te środki ostrożności. Podczas napadów otwierają ci Arabowie wszystkie trumny i przychodzą w ten sposób całkiem pewnie do posiadania poszukiwanych skarbów. Pobojowisko każdego takiego napadu przedstawia straszny w swej dzikości obraz: pozabijanych zwierząt i ludzi, rozrzuconych szczątków trupich i podruzgotanych trumien, a samotny wędrowiec odwraca konia, aby uciec przed dżumą i zarazą.
Rozumie się samo przez się, że karawana umarłych musi w swej podróży omijać gęsto zamieszkałe miasta. Dawniej wolno jej było przechodzić wprost przez Bagdad. Wchodziła wschodnią bramą Szedt Omer, ale zaledwie opuściła miasto na zachodzie, rozchodził się powiew dżumy po całem mieście kalifów. Zaraza zaczynała szaleć i tysiące padały ofiarą mahometańskiej obojętności, pomagającej sobie tą lichą pociechą, że „wszystko zapisane jest w księdze“. W nowszych czasach zmieniło się trochę, a tyle podziwiany i zwalczany Midhat basza zrobił porządek z wielu przesądami i dawnymi zwyczajami. Karawanie wolno teraz tylko przesunąć się północną granicą terytoryum miejskiego, a potem pójść górnym mostem czółnowym przez Tygrys. Tam też ją spotkaliśmy.
Nieznośny odór zarazy zawiał ku nam, gdyśmy się zbliżyli do tego miejsca. Czoło długiego orszaku już było właśnie nadeszło i zabierało się do obozowania. Wbito w ziemię wysoką z herbem Persyi (lew ze wschodzącem poza nim słońcem) chorągiew, mającą tworzyć punkt środkowy obozu. Piesi usadowili się na ziemi, a jeźdźcy pozsiadali z koni i wielbłądów; tylko objuczone zwłokami muły zostały z ładunkiem na znak, że pobyt tutaj jest tylko przejściowy. Za nim ciągnął się długi, nieobjęty okiem orszak, podobny do ślimaka, pełzającego prosto po ziemi. Były tam brunatne, wysuszone słońcem postacie, wiszące na swych zwierzętach w znużonej postawie, lub sunące zmęczone nogi po ziemi, ale w ciemnych ich oczach gorzał fanatyzm. Nie zwracając uwagi na widzów nuciły te widma ludzkie monotonną pieśń pielgrzymią:

Allah, hesti dżihandar,
Allah, hestem asman pejwend,
Hossein, hesti chun alud,
Hossein, hestem eszk ric![13]

Zbliżyliśmy się tak do pielgrzymów, że zatrzymaliśmy się tuż przy nich. Im więcej ich się schodziło, tem nieznośniejszy był smród, tak, że Halef odwiązał koniuszek turbanu, aby nim sobie nos zatkać. Jeden z Persów dostrzegł to i przystąpił do nas:
— Sak — psie! — zawołał. — Czemu zasłaniasz sobie nos?
Ponieważ Halef nie rozumiał perskiego języka, wziąłem odpowiedź na siebie.
— Czy sądzisz, że wyziewy tych trupów są wonią rajską?
Spojrzał na mnie pogardliwie z ukosa i powiedział:
— Czyż nie wiesz, co mówi Koran? Powiada, że kości wiernych pachną, jak amber, gul, zemen, musz, maszew i nardiju[14].
— Tych słów niema w Koranie, są one we Ferid Eddin Attars Pendnameh; zapamiętaj to sobie! Dlaczego zresztą sami zakryliście sobie nosy i usta?
— To drudzy, a nie ja!
— Uskarżaj się zatem najpierw na swoich, a potem dopiero przyjdź tu do nas! Teraz nic z tobą nie mamy do mówienia.
— Człowieku, mowa twoja jest dumna! Jesteś Sunnitą. Sprowadziliście ból serca na prawdziwego kalifa i jego synów. Niech was Allah potępi i strąci w najciemniejszą głąb piekła!
Odwrócił się od nas z groźnym ruchem ręki. Miałem odrazu dowód nieubłaganej nienawiści, która im dłużej, tem jaśniej goreje między Sunną a Sziją. Ten człowiek odważył się zelżyć nas w bezpośredniem pobliżu ludności, złożonej z tysięcy Sunnitów. Coby musiało spotkać człowieka, który, jako Nieszyita, udałby się do Kerbeli lub Nedżef Ali.
Byłbym z chęcią zaczekał, dopóki nie nadejdzie koniec tego nieskończonego na oko orszaku pogrzebowego, lecz odpędziła mię ostrożność. Postanowiłem na wypadek, gdyby przeszkody nie były nieprzezwyciężone, pojechać aż do Kerbeli, a w takim razie nie należało się tu pokazywać w otoczeniu Sunnitów. Osoba moja łatwo mogła wpaść w oko komuś, ktoby mnie potem zdradził. Przeto odjechaliśmy wkrótce. Anglik był tego samego zdania, twierdząc, że zapachu dłużej już wytrzymać nie zdoła, a taki dzielny zresztą człowiek, jak Halef, uciekł przed cuchnącymi wyziewami, które czyniły pobyt w obozie nieznośnym.
Przybywszy do domu, dowiedziałem się od Hassana Ardżir Mirzy, że nie połączy się z karawaną, lecz pójdzie za nią dopiero nazajutrz. Zawiadomił już o tem postanowieniu mirzę Selima agę, który wyszedł następnie także, aby się przypatrzeć perskiej karawanie.
Nie wiem, czemu to wyjście agi wydało mi się podejrzanem. Przecież to, że chciał zobaczyć karawanę, nie powinno niepokoić, a jednak miałem poczucie budzącej się obawy. Udaliśmy się już na spoczynek, a ten człowiek jeszcze nie wrócił. Halefa, który wyszedł o zmierzchu do ogrodu, także jeszcze nie było. Dopiero koło północy usłyszałem odgłos cichych kroków, przesuwających się obok naszych drzwi, a w mniej więcej dziesięć minut potem, otworzył je ktoś w sposób ledwie dosłyszalny i zbliżył się do miejsca, na którem leżałem.
— Kto tu? — spytałem półgłosem.
— Ja, zihdi — usłyszałem głos Halefa. — Wstań i chodź ze mną!
— A to dokąd?
— Cicho teraz! Mógłby nas kto podsłuchać.
— Czy wziąć broń?
— Tylko małą.
Wziąłem nóż i rewolwery, i ruszyłem za nim boso. Halef szedł naprzód do tylnej bramy; tam dopiero wdzialiśmy obuwie.
— Cóż tam, Halefie?
— Chodź! Chodź, effendi! Należy śpieszyć, a po drodze mogę ci wszystko opowiedzieć całkiem dobrze.
Wyszliśmy na ogród przez bramę, zostawiwszy ją tylko przymkniętą. Zdziwiłem się, że Halef nie idzie ku miastu, lecz zwrócił się w południowym kierunku, ale szedłem za nim w milczeniu, dopóki sam nie rozpoczął:
— Panie, wybacz, że ci przerwałem spoczynek, ale nie dowierzam temu Selimowi adze.
— Co z nim? Słyszałem, jak wrócił niedawno do domu.
— Czekaj, aż ci opowiem! Kiedy powróciliśmy z obozu i zaprowadziłem konie do stajni, zastałem tam grubego służącego naszego gospodarza. Był bardzo zły i klął, jak fennek[15], któremu się jaszczurka wymknęła.
— Na co?
— Na mirzę Selima agę. Zostawił on polecenie, żeby bramy nie zamykać, bo wróci może późno do domu. Nie lubię tego mirzy, ponieważ ci nie jest przychylny, zihdi. Służący patrzył za nim i widział, że nie udał się do miasta, lecz poszedł na południe. Czego ten Pers chciał za miastem? Effendi, wybaczysz, że byłem ciekawy. Wróciłem do domu, odmówiłem modlitwę i zjadłem wieczerzę, lecz o adze zapomnieć nie mogłem. Wieczór był taki piękny, a gwiazdy migotały na niebie. Wszakże mogłem uczynić to samo, co aga; wyszedłem na przechadzkę w tym samym, co on, kierunku. Byłem sam jeden. Myślałem o tobie, o szejku Maleku, dziadku mojej żony, o Hanneh, tym kwiecie wśród kobiet i nie zauważyłem nawet, że się bardzo oddaliłem od domu. Stałem właśnie pod murem, trochę zapadłym, więc przelazłem przez rumowisko i wydostałem się na wolne pole. Szedłem dalej powoli, aż dostałem się do miejsca, na którem zobaczyłem drzewa i krzyże. Był to mecarystan[16] niewiernych. Krzyże lśniły się w blasku gwiazd; zbliżałem się cicho, ponieważ nie wolno budzić dusz niewiernych głośnymi krokami; gniewają się zaraz i przyczepiają do pięt tego, który spokój przerywa. W tem ujrzałem jakieś postacie, siedzące na grobach. Nie były to duchy, bo paliły fajki, śmiały się i rozmawiały. Nie byli to także ludzie z miasta, gdyż mieli perskie ubrania; tylko kilku Arabów spostrzegłem między nimi, a z oddali, gdzie już grobów nie było, dolatywał mnie odgłos kopyt koni, tam przywiązanych.
— Czy słyszałeś, o czem mówili ci ludzie?
— Siedzieli daleko. Doszły do mnie tylko wyrazy o wielkim łupie, który mieli zdobyć, i wzmianka, że tylko dwie osoby miały pozostać przy życiu. Następnie odezwał się jakiś głos rozkazujący, który polecił im zostać na cmentarzu do rana. Potem jeden z siedzących podniósł się i pożegnał z nimi. Przeszedł blizko koło mnie. Poznałem w nim agę. Poszedłem za nim aż pod dom; potem jednak pomyślałem, że lepiej będzie dowiedzieć się, kto są ludzie, z którymi rozmawiał i dlatego ciebie zbudziłem.
— Sądzisz więc, że się jeszcze na cmentarzu znajdują?
— Tak sądzę.
— To będzie cmentarz Anglików. Znam go z pierwszego mego pobytu w Bagdadzie. Leży niedaleko ślepej bramy i nie trudno będzie dostać się doń niepostrzeżenie.

Poszliśmy tam pocichu i ostrożnie i dotarliśmy wnet do szczerby, wygryzionej w murze zębem czasu. Tu zostawiłem Halefa, żeby mi na wszelki wypadek mógł zakryć odwrót i ruszyłem ostrożnie do celu. Cmentarz angielski leżał już całkiem blizko; ani tchnienie wiatru, an i głos żaden nie przerywał nocnej ciszy. Dostałem się aż do zwróconego na północ wejścia; było otwarte. Wszedłem po cichu i w tej chwili usłyszałem parskanie konia. Koń należał widocznie do Beduina, gdyż tylko te, na wolnem powietrzu żyjące, zwierzęta wydają nozdrzami ów osobliwy, drżący szmer, który służy zwykle jako ostrzeżenie. Parsknięcie to mogło zdradzić moją obecność i stać się dla mnie niebezpiecznem. Zwróciłem się przeto w drugą stronę i poczołgałem się napowrót po ziemi.
Po krótkiej chwili dostrzegłem coś jasnego poprzez zarośla. Znałem tę biel; to była barwa burnusów. Przysunąłem się bliżej i naliczyłem sześć postaci, śpiących na ziemi. Byli to Arabowie; Persa między nimi nie widziałem. Halef nie mógł się omylić. Chcąc nabrać pewności, popełznąłem dalej i dostałem się znowu w pobliże koni, nie dostrzegłszy żadnego więcej człowieka. Chociaż zbliżyłem się teraz z drugiej strony, konie zaniepokoiły się ponownie, nie dałem się tem jednak zbić z tropu; musiałem popatrzeć, ile było koni. Naliczyłem ich siedm. Tam leżało sześciu Arabów, gdzież był siódmy? Właśnie myślałem nad tem pytaniem, kiedy nagle, gdy leżałem na kolanach i rękach, przygnieciony zostałem do ziemi przez człowieka, który się na mnie rzucił. To był ten siódmy; stał na straży przy koniach. A nie był to niedołęga; ciężył na mnie, jak młyński kamień, a ryczał, jak lew, na drugich.
Czy miałem dopuścić do walki, czy też poddać się spokojnie, żeby się dowiedzieć, co tu sprowadziło tych ludzi? Nie, żadne z dwojga! Podrzuciłem się w górę, a potem znowu wstecz na ziemię tak, że napastnik znalazł się pod mojemi plecyma. Ruch ten był dlań widocznie niespodzianką, a może uderzył za mocno głową o ziemię, dość, że poczułem, iż mię z rąk puszcza; zerwałem się więc i uciekłem do wejścia. Tuż za sobą posłyszałem kroki ścigających. Szczęściem miałem ze sobą lekką broń i niezbyt ciężką odzież na sobie, tak, że nie zdołali mnie dopędzić. Dobiegłszy do szczerby w murze, dobyłem rewolweru i dałem dwa strzały — oczywiście w powietrze — a gdy i Halef wystrzelił z pistoletu, zniknęły białe postacie poza mną. W kilka chwil usłyszeliśmy, jak odjeżdżali; cmentarz stał się dla nich widocznie choćby bez względu na spoczywających tam zmarłych za mało bezpiecznym.
— Pozwoliłeś się schwytać, zihdi? — spytał Halef.
— Niestety. Byłem zbyt nieostrożny. Arabowie mieli większy rozum, niż ja myślałem; postawili straż, która mię pochwyciła.
— Allah kerim! Mogło być z tobą źle, bo ci ludzie nie siedzieli na cmentarzu z uczciwych powodów. Ale ścigali cię tylko Arabowie?
— Persów, których widziałeś, nie było z nimi. Czy postać dowódcy, którego rozkaz słyszałeś, nie wydała ci się znajomą?
— Nie udało mi się go dobrze rozpoznać z powodu ciemności, a przytem siedział w pośrodku drugich.
— Przyszliśmy więc tu daremnie, chociaż podejrzewam prawie, że to byli prześladowcy Hassana Ardżir Mirzy.
— Czyż mogliby się tu znajdować, zihdi?
— Tak. Zwrócili się wprawdzie po napadzie na zachód, ale mogli łatwo przypuścić, że Hassan pojedzie do Bagdadu i dlatego jest prawdopodobne, że skierowali się przez Dżumejlę, Kifri i Cengabad na południe. Dla nas nie było możliwem z powodu kobiet posuwać się tak szybko.
Powróciliśmy do mieszkania, gdzie opowiedziałem Hassanowi zdarzenie i przedstawiłem moje obawy, które on jednak zlekceważył. Nie chciał uwierzyć, że jego prześladowcy mogą już być w Bagdadzie, a usłyszane przez Halefa słowa do niego się odnosić. Prosiłem go, by był ostrożnym i zażądał od baszy eskorty, lecz i tę radę odrzucił.
— Nie boję się — powiedział. — Szyitów nie mam się co lękać, gdyż podczas święta ustają wszelkie nieprzyjazne stosunki, a to także jest pewne, że mnie Arabowie nie napadną. Aż do Hilli będziesz przy mnie razem z swymi przyjaciółmi, a potem do Kerbeli już tylko dzień drogi. Droga zaś taka pełna pielgrzymów, że się tam na niej rozbójnik nie pojawi.
— Nie mogę cię zmusić do tego, żebyś poszedł za moją radą; zabierz jednak tylko to, co będzie niezbędne w Kerbeli, a resztę zostaw.
— Nic nie zostawię. Mam to, co posiadam, w obcych rękach zostawiać?
— Zdaje mi się, że nasz gospodarz to człowiek rzetelny i pewny.
— Ale mieszka w samotnym domu. Dobranoc, emirze!
Nie pozostawało mi nic innego, jak zamilknąć. Położyłem się znowu spać i zbudziłem się znów nazajutrz stosunkowo dość późno. Anglika nie było; poszedł do miasta i wrócił dopiero później w towarzystwie czterech ludzi, z których trzej uzbrojeni byli w motyki, łopaty i inne narzędzia.
— Na co ci ludzie? — spytałem.
— Hm! Do roboty! — odparł. — Trzej to odprawieni majtkowie z Old England, a czwarty Szkot, który umie trochę po arabsku; będzie moim tłómaczem. Potrzebuję go, ponieważ wy udajecie się pokryjomu do Kerbeli. Well!
— Kto wam się postarał o tych ludzi?
— Pytałem w konsulacie.
— Byliście u rezydenta, nic nie wspomniawszy o tem?
— Yes, sir! Otrzymałem i nadałem listy i wziąłem sobie pieniądze. Nic nie powiedziałem wam o tem, gdyż nie byłem już waszym przyjacielem!
— Czemu? — Kto idzie do Kerbeli bezemnie, ten nie potrzebuje się troszczyć o moje sprawy. Well!
— Ależ, sir, co wam tak nagle strzeliło do głowy? Wasze towarzystwo mogłoby wam tylko zaszkodzić.
— Towarzyszyłem wam tak daleko bez szkody. Dwa palce precz — to się nie liczy, mam zato podwójny nos.
Odwrócił się i zajął swoimi ludźmi. Mimo namiętności do fowling-bullów ciekaw był na uroczystość dziesiątego moharremu. Ale niepodobna było go zabrać





  1. Bezczelni.
  2. Chłystek.
  3. Komnata podziemna.
  4. Perska fajka z wodą.
  5. Niewierny.
  6. Uniwersytet muzułmański.
  7. Moneta złota perska: 11 koron 50 hal.
  8. Nazwa wódki w krajach Azyi Mniejszej.
  9. Tragarz.
  10. Krwawa zemsta.
  11. Dom zbawienia: Bagdad.
  12. Wino.
  13. Dosłownie z perskiego:

    Allah, jesteś świat dzierżący,
    Allah, jestem nieba sięgający,
    Hosseinie, jesteś krwią broczący,
    Hosseinie, jestem łzy lejący.

  14. Ambra, róże, jaśmin, piżmo, jałowiec i lewanda.
  15. Lis pustynny.
  16. Cmentarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.