Z Bagdadu do Stambułu/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Z Bagdadu do Stambułu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Karawana umarłych
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Von Bagdad nach Stambul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Karawana umarłych.

Po południu, kiedy przeszedł już największy upał, wyruszyliśmy z Bagdadu. Przodem jechał przewodnik, najęty przez Hassana Ardżir Mirzę razem z kilku poganiaczami mułów, niosących jego mienie. Była to nieostrożność, której pojąć nie mogłem. Za nimi postępował Hassan z Selimem obok wielbłąda, na którym siedziały kobiety. Ja trzymałem się razem z Halefem, a koniec tworzył Anglik i dozorował z dumną i przedsiębiorczą miną ludzi, z których pomocą miał zmusić Babilon do wydania mu swoich skarbów. Alwa jechała na mule, a arabski służący został w Bagdadzie.
Inaczej wyobrażałem sobie tę jazdę. Całe zaaranżowanie rzeczy było niewłaściwe. Być może, że sam w tym względzie zawiniłem, ale było trudno teraz wypowiedzieć swoje zdanie. Zranienie, które, jak się zdawało, zmogłem całkiem dobrze, nie pozostało bez skutku, a poza tem więcej miałem obaw, rozdrażnienia i trudu, niż którykolwiek z moich towarzyszy. Czułem się zmęczonym fizycznie i podupadłym na duchu, nie umiejąc równocześnie odkryć przyczyny tego upadku. Byłem zły na Hassana i Anglika; nie pomyślałem jednak o tem, że sam może dałem im swoją zgryźliwością powód do tego, żeby mniej zaprzątali mnie swemi sprawami, niż poprzednio. Stan ten pochodził, jak się o tem później przekonałem, stąd, że nosiłem w sobie zarazki choroby, której wybuch stał się dla mnie prawie śmiertelnym.
Jechaliśmy w górę rzeki, aby się potem przeprawić przez górny most. Zatrzymałem się tam, aby rzucić okiem na byłą rezydencyę Haruna al Raszyda. Leżała przedemną w blasku słonecznym, w całym swoim przepychu i wspaniałości, a jednak pełna niezatartych śladów upadku. Na lewo ogród publiczny, za którym idzie kolej konna na północ, a dalej zakład kwarantanny. Poza tem wysoko sterczący zamek i budynek gubernialny, nurzający swe stopy w Tygrysie. Na prawo przedmieście, zamieszkałe przez Agil Arabów z medresą Monstanzir, jedyną budowlą, którą ta najstarsza, przez kalifa Manssura zbudowana, część miasta zachowała aż do teraźniejszości. Za tymi budynkami ciągnęła się niezmierzona okiem masa domów ze sterczącymi ponad nią stylowymi minaretami i wypolerowanemi kopułami może stu meczetów. Ponad tem morzem domów chwiała się tu i owdzie pięknie zarysowana palmowa korona, której zieleń mile przebijała przez zasłonę pyłu i wyziewów, unoszącą się stale nad miastem.
Tu na tem miejscu witał niegdyś Manssur poselstwo króla Franków, Pipina małego, które przybyło, aby z nim zawrzeć układ przeciwko siejącym w Hiszpanii postrach Omajadom. Tu żył sławny Harun al Raszyd u boku pięknej Zobeidy, podzielającej z nim pobożność i zamiłowanie do rozrzutnego przepychu. Udając się kilkakrotnie z pielgrzymką do Mekki, kazali oni całą drogę wyłożyć najkosztowniejszymi dywanami. Gdzie też dziś owo kosztowne, złote drzewo z owocami szmaragdów, rubinów, szafirów i pereł, które użyczało cienia tronowi Haruna al Raszyda? Nazywano tego kalifa Al Raszid[1], choć był to podstępny tyran, który dopuścił się najohydniejszego mordu na swoim wezyrze Djaferze, siostrę jego kazał zamurować wraz z dzieckiem i wyrżnąć dzielną rodzinę Barmekidów. Blask, jaki roztoczyły dokoła niego baśnie Z tysiąca i jednej nocy, jest złudą, gdyż historya dowiodła już dawno, że rzeczywisty Harun był całkiem różny od Haruna z bajki. Wygnany przez własny naród, schronił się do Rakki i umarł w Rhages W Persyi. Leży pochowany pod złotym dachem kopuły meczetu w Khorassanie, a Zobeida, rozrzutnica milionów, spoczywa na skraju pustyni, na starym, opuszczonym cmentarzu, w grobowcu, który wieki poszarpały i pogruchotały w kawałki. Tu żył także kalif Maamun, który przeczył boskości Koranu i czcił „rozum wieczysty“. Za niego wino płynęło rzekami, a pod jego następcą Motassimem było jeszcze gorzej. Ten założył w pustej i nagiej okolicy rezydencyę Samarrę; bez wątpienia raj, ale raj, na który zmarnowano skarb państwa kilku pokoleń władców. Tu doprowadzano najpospolitszą zmysłowość do ekstazy, a opłacając całym majątkiem przyjazne spojrzenie syreny, nie zważano, że poddani cierpią nędzę. Namiestnikowi proroka, Mutawakillowi i tego nie było dosyć; zbudował sobie nową rezydencyę; ale aby dokazać czegoś, czego do tego czasu nie było, miano belki wyciąć ze sławnego na cały świat, prastarego „drzewa Zoroastra“. Drzewo to, cyprys kolosalnych rozmiarów, stało koło Tus w Khorassanie. Daremne były prośby i błagania magów i kapłanów nauki słońca. Ofiarowywali sumy, wprost nieprawdopodobne, aby ocalić święty dla nich symbol wiary, ale napróżno. Drzewo ścięto, powleczono części jego w dół do Tygrysu w chwili właśnie, kiedy Mutawakilla zamordowała jego turecka straż przyboczna.
Z nim zbladł blask kalifów, a sława „miasta zbawienia“ gasnęła coraz to bardziej. Bagdad miał wówczas posiadać 100.000 moszei, 80.000 hal bazarowych, 60.000 kąpielowych zakładów, 12.000 młynów i tyleż karawanserajów, a dwa miliony mieszkańców. Co za różnica w stosunku do dzisiejszego Bagdadu! Brud, pył, gruz i śmiecie dokoła. Nawet most, na którym się zatrzymałem, był uszkodzony, a nędzna, pleciona, jego poręcz wisiała w strzępach. Zamiast „Dar ul kalifet “ lub „Dar ul Sallam“, należałoby teraz nazwać to miasto o wiele trafniej: „Dar ul taun“[2]. Mimo wspaniałego widoku, jaki dziś jeszcze miasto przedstawia, składa się trzecia część jego przestrzeni, położonej wewnątrz obwałowania, z cmentarzy, dżumowych pól, bagnistych kałuży i zgniłych rumowisk, gdzie prowadzi swoje rzemiosło sęp brodaty razem z innem plugastwem. Dżuma pojawia się co pięć lub sześć lat, zabierając tysiącami ofiary. Muzułmanin okazuje i pod tym względem nieszczęsną obojętność. „Allah to zsyła; nie wolno działać przeciw temu“ — powiada. Podczas strasznej epidemii w roku 1831 zadawał sobie zastępca Anglii trudu, o ile mógł, aby zapobiec szerzeniu się zarazy, ale mołłahowie wystąpili przeciwko niemu i zabronili zwalczać epidemię argumentem, że postępuje wbrew Koranowi. Skutek tego był taki, że dżuma dziennie porywała po trzy tysiące ofiar. Do tego jeszcze zawaliły się kanały i kilka tysięcy domów runęło na głowy mieszkańców.
Pod wpływem tych myśli wydawało mi się, jak gdyby i mnie już dotknęła zaraza. Mimo skwaru przelatywały mnie dreszcze. Trząsłem się i jechałem szybko za innymi, aby uciec z miasta i przed swojemi myślami.
Pomiędzy gościńcem do Basry z lewej, a drogą do Deiru z prawej strony, przejechaliśmy obok cegielń i nagrobka Zobeidy, minęliśmy kanał Oszach i znaleźliśmy się na wolnem polu. Aby się dostać do Hilli, musieliśmy przeciąć wązki szmat ziemi, dzielący Eufrat od Tygrysu. Tu stał jeszcze w wiekach średnich ogród obok ogrodu, tu powiewały palmy, a kwiaty rozsiewały woń; tu zwracały na siebie oko widza najwspanialsze owoce na pełnych listowia konarach. Teraz ani żadne drzewo nie rzuca cienia, ani woda nie zwilża piasku. Życiodajne kanały powysychały i służą dziś co najwyżej za kryjówki beduińskim zbójom.
Słońce ciągle jeszcze paliło, a powietrze zdawało się unosić ślady karawany umarłych, która się wczoraj tędy przesunęła. Miałem wrażenie, jak gdybym się znajdował w nieprzewietrzonej sali szpitalnej, przepełnionej ludźmi chorymi na ospę. Nie było to urojenie, gdyż i Halef zauważył to samo, Anglik zaś zły wietrzył nosem obrzękłym w leżącej ciężko atmosferze.
Tu i owdzie prześcignęliśmy starego pielgrzyma, który dążył do Kerbeli, aby się tam dać pochować i pozostał w drodze ze znużenia, lub grupę wspólników, którzy wpakowali kilka trupów na biednego muła; zwierzę szło naprzód, postępując i dysząc ciężko, obok kroczyli ludzie z pozatykanymi nosami, a od całego orszaku płynął ku nam oddech śmierci i zgnilizny.
Przy drodze siedział żebrak; był całkiem nagi z wyjątkiem przepaski na biodrach. Boleści swej z powodu zamordowania Hosseina dał on wyraz w sposób wprost wstrętny. Uda i ramiona jego były przebite ostrymi nożami, a w przedramiona, łydki, szyję, nos, szczękę i wargi powbijane calowe gwoździe. Z bioder i z brzucha aż po biodra zwisały, zaczepione o ciało, żelazne haki z dużymi ciężarkami. Wszystkie inne części ciała nakłóte były igłami; na gładko wygolonej głowie powycinał sobie ten człowiek podłużne pasy, a każdy palec u rąk i nóg przebił drewnianym kołkiem. Wogóle nie widziałem na całem jego ciele ani jednego miejsca choćby wielkości halerza, boleśnie niezranionego. Podniósł się za naszem zbliżeniem, a wraz z nim chmara much i komarów, pokrywających go od stóp do głów. Widok tego indywidyum był okropny!
— Dirigha Allah, waj Mohammed! Dirigha Hassan, Hossein! — skrzeczał głosem ohydnym i wyciągał do nas, żebrząc, obie ręce.
Widziałem w Indyach pokutników, zadających sobie bajeczne cierpienia i współczułem z nimi, natomiast temu fanatycznemu głupcowi, doprawdy, chętniej byłbym dał w twarz, niż jałmużnę. Obok wstrętu, jakim napawał mnie jego widok, nie mogłem też znieść głupoty, powodującej takie straszne męczarnie dla uczczenia rocznicy śmierci grzesznego przecież tylko człowieka. Nadto uważa się jeszcze taki głupiec za świętego, który ma po śmierci w raju zapewnioną najwyższą rangę, a tu na ziemi prawo nietylko do obfitej jałmużny, lecz także do czci najpokorniejszej.

Hassan Ardżir Mirza rzucił mu złotego tomana.
— Hasgadag Allah — Niech ci Bóg błogosławi! — zawołał żebrak, wznosząc ręce, jak kapłan.
Lindsay sięgnął do kieszeni i dał mu gersza, czyli dziesięciopiastrówkę.
— Subhalan Allah! — Bóg łaskaw! — rzekł teraz potwór nie tak uprzejmie, wymieniając już Allaha, nie Lindsaya, jako ofiarodawcę.
Ja wydobyłem piastra i rzuciłem mu pod nogi. Szyicki święty przybrał wyraz zdumienia, potem zaś wielkiego gniewu.
— Azdar — skąpiec! — zawołał, a potem dodał z giestem wstrętu i z nadzwyczajnym pośpiechem: — Azdari, pendż azdarani, deh azdarani, hezar azdarani, lek azdarani — jesteś skąpiec, jesteś tak, jak pięciu skąpców, dziesięciu skąpców, stu skąpców, tysiąc skąpców, dziesięć tysięcy skąpców!
Podeptał mego piastra nogami, plunął nań i wogóle objawiał wściekłość, która mogłaby nawet być groźną w innych warunkach.
— Zihdi, co znaczy azdar? — spytał Halef.
— Skąpiec.
— Allah’l Allah! A co znaczy głupiec?
— Bizaman.
— A ordynarny gbur?
— Dżaf.
Mały hadżi obrócił się do Persa, skierował ku niemu wyprostowaną do góry dłoń, otarł ją o nogę, co jest uważane za największą obelgę i zawołał:
— Bizaman, dżaf, dżaf!
Na te słowa otwarły się oratorskie upusty Szyity z taką gwałtownością, że daliśmy czemprędzej drapaka. „Święty męczennik“ posiadał zapas przezwisk i drastycznych wyrazów, których oddać niepodobna. Ugięliśmy się pod jego przewagą i pojechaliśmy dalej.
Powietrze, w którem poruszaliśmy się, nie poprawiło się dotąd. Ślady karawany mogliśmy wyraźnie rozpoznać, a daleko z boku wskazywały liczne odciski kopyt końskich, że eskorta wojskowa, dodawana karawanie z Bagdadu dla obrony przed rozbójnikami, trzymała się od niej w podyktowanem przezornością oddaleniu, z powodu wyziewów, zalatujących od trumien.
Radziłem Hassanowi zejść z drogi karawanowej i jechać dalej równolegle z jej kierunkiem, ale w dostatecznej od niej odległości. Nie przystał na to, ponieważ podróżować w „tchnieniu umarłych“ uważa się za wielką zasługę pielgrzyma. Zdobyłem na szczęście tyle, że doszedłszy do chanu, w którym zatrzymała się karawana, nie nocowaliśmy tam, lecz rozłożyliśmy się obozem zdaleka w szerokim kanale.
Znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej i nie wolno nam było wydalać się z obozu. Zanim poszliśmy spać, postanowiono wyprzedzić jutro karawanę w pośpiesznym pochodzie, dostać się do Hilli i przenocować pod „wieżą Babel“. Potem chciał Hassan Ardżir puścić obok siebie karawanę trupów, aby ją znów na stępnie doścignąć, my tymczasem mieliśmy oczekiwać ich powrotu.
Byłem znużony i czułem głuchy, świdrujący ból w głowie, pomimo że dawniej nigdy nie cierpiałem na ból głowy. Wyglądało tak, jak gdyby napadała mię febra; zażyłem więc proszek chininy, której kupiłem sobie razem z kilku innymi, koniecznymi w podróży lekarstwami. Pomimo znużenia długo się nie mogłem uspokoić, a kiedy wreszcie zasnąłem, zaczęły mię trapić brzydkie sny i co chwila mnie budziły. Raz wydało mi się, że słyszę przytłumiony tętent konia, ale że leżałem w półśnie, myślałem przeto, że to marzenie senne.
Wreszcie spędził mię niepokój z posłania. Wyszedłem przed namiot. Dzień już szarzeć zaczynał, na wschodzie się już rozjaśniało, a w owych okolicach w krótkim czasie robi się całkiem jasno. Rozejrzałem się dokoła i zauważyłem na wschodzie punkt, który się dość prędko powiększał. Już we dwie minuty mogłem rozpoznać szybko zbliżającego się jeźdźca. Był to mirza Selim aga. Z konia jego buchała para, kiedy zeń zeskoczył, on zaś sam był widocznie bardzo zakłopotany moim widokiem. Pozdrowił mnie krótko, przywiązał konia i chciał mnie minąć.
— Gdzie byłeś? — zapytałem zwięźle, ale bez niechęci w głosie.
— Co ciebie to obchodzi! — odpowiedział.
— Nawet bardzo. Ludzie, którzy podróżują w tak niebezpiecznej okolicy, winni sobie dawać wyjaśnienia.
— Przyprowadziłem mego konia.
— Gdzie był?
— Oderwał się i uciekł.
Przystąpiłem do konia i zbadałem sznur.
— Te pęta; się nie urwały.
— Węzeł się rozwiązał.
— Podziękuj Allahowi, jeżeli węzeł, który kiedyś zrobią dokoła twej szyi, także nie będzie mocniejszy!
Chciałem się od niego odwrócić, on jednak przystąpił tuż do mnie i zapytał:

Tu zatem leżała »Zwycięska«, blada jak śmierć.
— Co ty mówisz? Jak to pojmujesz? Nie rozumiem ciebie!

— To pomyśl nad tem!
— Stój, nie wolno ci odejść; musisz mi powiedzieć, do czego zmierzały twoje słowa!
— Chciałem ci przypomnieć cmentarz angielski w Bagdadzie.
Pobladł trochę, ale tak się trzymał na wodzy, że zdołał odpowiedzieć spokojnie:
— Cmentarz angielski? Nic nie mam z nim wspólnego. Nie jestem Inglis. Ale mówiłeś o sznurze na mojej szyi. Zresztą skończyłem z tobą. Powiem o tem Hassanowi Ardżir Mirzy. On cię pouczy, jak masz ze mną postępować!
— Powiedz mu, lub nie; wszystko mi jedno. Będę cię w każdym wypadku tak traktował, jak na to zasłużysz.
Głośna rozmowa nasza zbudziła śpiących. Przygotowano wszystko do drogi, i ruszyliśmy w tempie kuryerskiem. Widziałem, jak Selim aga rozmawiał żywo z Hassanem, poczem ten drugi zatrzymał się przy mnie.
— Emirze, czy pozwolisz mi pomówić ze sobą o Selimie? — zapytał.
— Tak.
— Ty go nie lubisz?
— Nie.
— Ale mógłbyś go przynajmniej nie obrażać!
— On przyjął obrazę, nie broniąc się wcale, nie popełniłem zatem nic niesprawiedliwego.
— Czy to, że komuś koń ucieknie, jest dostatecznym powodem do tego, żeby być powieszonym?
— Nie. Ale powodem do powieszenia może być to, że ktoś odjeżdża, aby się porozumiewać z ludźmi, którzy mają napaść na jego towarzyszy.
— Emirze, zauważyłem już, że dusza twoja jest chora, a ciało znużone, dlatego oko twoje wszystko teraz widzi czarno, a mowa twoja gorzka, jak lekarstwo z aloesu. Wyzdrowiejesz i uznasz swój błąd, bo sąd twój nie był nigdy niesłusznym, odkąd ciebie znam. Selim był mi wierny od wielu lat i zostanie takim, dopóki go Allah z ziemi nie odwoła.
— A jego zakradanie się na cmentarz angielski?
— To był przypadek; opowiedział mi go przedtem. Wieczór był piękny, więc wyszedł się przejść i zbliżył się aż do cmentarza, nie wiedząc, że tam są ludzie. Byli to spokojni podróżni, którzy opowiadali o rozbójnikach; była więc także mowa o łupie. Powiedziałem ci już, że mię to z tropu nie zbije.
— Czy sądzisz istotnie, że mu koń dzisiaj uciekł?
— Nie wątpię o tem.
— A czy myślisz, że Selim aga jest człowiekiem zdolnym znaleźć w ciemności zbiegłego konia?
— Czemu nie?
— Nawet, jeźliby uciekł daleko? Zwierzę całe było okryte pianą i potem.
— Zmęczył je bardzo za karę. Proszę cię, żebyś sądził go lepiej, niż dotąd!
— Chętnie to zrobię, jeżeli on postara się o to, żeby działać mniej skrycie, niż dotąd.
— Nakażę mu to. Ale pamiętaj, że człowiek się myli, a tylko Allah jest wszechwiedzący!
Tem napomnieniem zakończył rozmowę.
Co miałem, albo raczej, co mogłem uczynić? Byłem najzupełniej przekonany, że ten Selim knuje jakieś łajdactwo; byłem przekonany, że schodził się dzisiejszej nocy z tymi ludźmi, z którymi mówił na cmentarzu angielskim. Jak jednak miałem to udowodnić? Byłem osłabiony; zdawało mi się, że kości moje straciły szpik i stały się puste, a głowa jest wielkim bębnem, na którym ktoś głucho wybębnia. Czułem, że siła mej woli znikała zwolna, że obojętniałem wobec rzeczy, które w innych warunkach wyzywałyby wprost całą moją zdolność do czynu. Dlatego też przyjąłem spokojnie prośbę Hassana, wyglądającą raczej na skarcenie, niż uznanie i przedsięwziąłem sobie tylko mieć się po cichu na baczności, o ile to będzie możliwe.
Konie niosły nas rączo przez równinę i niebawem zaczęła się powiększać liczba pielgrzymów, których mijaliśmy w drodze. „Odeurs sans parfum“ stawały się coraz bardziej nieznośne, a w południe ujrzeliśmy długą linię karawany, wynurzającą się ponad widnokrąg.
— Czy objedziemy ich dokoła? — spytałem.
— Tak — odrzekł Hassan i na znak jego skręcił przewodnik na bok, aby sprowadzić nas ze śladów karawany.
Niebawem znaleźliśmy się na wolnem polu, a powietrze stało się czystsze, tak, że oddychaliśmy niem z rozkoszą. Szybka jazda byłaby mi się podobała, gdyby nie to, że zamykało nam drogę mnóstwo rowów i kanałów. Przy moim bólu głowy sprawiały mi przejścia przez te przeszkody niemałą mękę i szczęśliw byłem, kiedy zsiedliśmy z koni w południe, aby przeczekać największy skwar.
— Zihdi — rzekł Halef, który mi się ciągle przypatrywał — twoje oblicze szare, a oczy mają pierścienie; czy ci bardzo niedobrze?
— Tylko ból głowy mi dolega. Daj mi wody z pęcherza i flaszkę z octem!
— Chciałbym, żebym mógł ten ból przejąć do mojej głowy!
Poczciwy Halef! Nie przeczuwał, co także jego czekało. Gdyby mój Rih nie był koniem tak doskonałym, nie wytrzymałbym tej jazdy i musiałbym się wstydzić starej „aloe“, jadącej, jak czikosz węgierski, o co nie posądziłbym był nigdy tej perskiej bogini wdzięków.
Wreszcie ujrzeliśmy przed sobą późno już po południu po prawej stronie wynurzającą się ruinę El Himaar, odległą o przeszło pół mili od miasta Hilli. Niebawem ukazał się stojący przed El Mudżellibeh łańcuch wzgórz, a dalej na południe miejscowość Amran Ibn Ali. Przez ogrody Hilli, położone po lewej stronie Eufratu, dostaliśmy się czółnowym mostem, bardzo niepewnym, do miasteczka. Słynie ono z owadów i robactwa, z bezgranicznej nawet jak na Wschód nieczystości i ze swoich, do szaleństwa fanatycznych mieszkańców. Zatrzymaliśmy się tam tylko przez taki czas, jakiego było potrzeba do sumarycznego zaspokojenia z pół kopy żebraków i pośpieszyliśmy dalej ku Birs Nimrud[3], ku wieży babilońskiej, położonej o półtrzeciej godziny drogi od Hilli. Ponieważ to miasto zajmuje mniej więcej środek całego obszaru ruin, można więc sobie wyrobić pojęcie o ogromie starożytnego Babilonu.
Słońce chyliło się już ku horyzontowi, kiedy przed nami zarysowała się Birs Nimrud obok zwalisk Ibrahim Chalil, otoczona bagnami i pustynią. Ruiny wieży mają dzisiaj może z pięćdziesiąt metrów wysokości, a na jej szczycie widać jeden tylko trzon słupa, dominujący z dziesięć metrów ponad otoczeniem. Jest to jedyny, jeszcze prosto stojący, szczątek „matki miast“, jak Babilon nazywano, ale i on już przecięty jest przez środek głęboką rysą.
Zatrzymaliśmy się u stóp ruiny, a gdy inni przygotowywali coś do wieczerzy, wyszedłem na platformę, żeby rzucić okiem na okolicę. Stałem tu na górze samotny. Słońce dosięgło już horyzontu, promienie jego żegnały się z gruzami zapadłego, olbrzymiego miasta.
Czem był ów Babilon?
Położony nad Eufratem i przedzielony nim na dwie części, miał wedle Herodota w obwodzie 480 stadyów, czyli szesnaście mil. Otaczał go mur, gruby na pięćdziesiąt, a wysoki na 200 łokci, opatrzony w pewnych odstępach obronemi wieżami i oblany ponadto głębokim, wodą napełnionym rowem. Sto bram z bronzu prowadziło przez ten mur do miasta, a od każdej bramy szła droga do przeciwległej tak, że Babilon podzielony był na równe czworoboki. Trzy i czteropiętrowe domy zbudowane były z cegły, spajanej ziemną żywicą. Budynki miały wspaniałe fasady i oddzielone były od siebie wolnymi odstępami. Morze domów przerywały miłe dla oka wolne place i wspaniałe ogrody, w których mogły się przechadzać dwa miliony mieszkańców.
Oba brzegi rzeki obejmowały także wysokie mury, a przez bramy w nich umieszczone, zamykane na noc, musiało się schodzić, jeśli się chciało dostać statkiem z jednego brzegu na drugi. Oprócz tego unosił się nad rzeką wspaniały most, trzydzieści stóp szeroki, długi zaś wedle Strabona na jedno stadyum, a wedle Diodora na ćwierć godziny drogi. Dach tego mostu można było zdejmować. Aby przy budowie tego mostu odprowadzić wody rzeki, wykopano na zachód od miasta jezioro, które miało dwanaście mil w obwodzie, a siedmdziesiąt pięć stóp głębokości; do tego jeziora spuszczono Eufrat. Zachowano je na później; spływały doń wody z wylewów, ono tworzyło olbrzymi zbiornik, z którego w czasie wielkiej posuchy zapomocą śluz nawadniano okoliczne pola.
Na obu końcach mostu stały dwa duże pałace, połączone kurytarzem, przekopanym pod Eufratem podobnie, jak np. tunel pod Tamizą. Najwybitniejszymi gmachami były: stary zamek królewski, który miał milę w obwodzie, nowy pałac, otoczony potrójnym murem i ozdobiony niezliczonemi rzeźbami, a wkońcu ogrody Semiramidy. Zajmowały one obszar 160.000 stóp kwadratowych, a otaczał je mur, gruby na 22 stóp. Na wielkich, sklepionych, łukach wznosiły się amfiteatralnie założone terasy, na które wchodziło się po schodach, 10 stóp szerokich. Platformy tych terasów, wykładane były 16 stóp długiemi, a 4 stopy szerokiemi, kamiennemi płytami, nie przepuszczającemi wody. Na tych kamieniach leżała gruba warstwa trzciny, zmieszanej z kitem, potem dwa rzędy cegieł, spojonych żywicą, a to wszystko pokryte było ołowiem, na który narzucono tak grubą warstwę najlepszej ziemi ogrodowej, że najtęższe drzewa mogły w niej swobodnie zapuścić korzenie. Na najwyższej terasie znajdowała się studnia, która wsysała z Eufratu dostateczną ilość wody do zwilżania i użyźniania ogrodów. W halach każdej terasy urządzono wspaniałe, iluminowane w nocy, sale ogrodowe, w których można się było rozkoszować wspaniałą wonią roślin i widokiem na miasto i jego otoczenie.
Najważniejszą budowlą Babilonu była wieża Baala, o której mówi biblia (1 ks. Mojż. 11). Pismo św. nie podaje dokładnie jej wysokości, powiada tylko, że „szczyt jej dosięga nieba“. Według talmudystów miała wieża 70 mil, według podań wschodnich 10.000 sążni, a według jeszcze innych podań 25.000 stóp wysokości, budowało ją zaś milion ludzi przez lat dwanaście. To oczywiście przesada. Prawdą jest istotnie, że ze środka ogromnej świątyni Baala wznosiła się wieża, której podstawa miała około tysiąca kroków w obwodzie; wysokość zaś jej wynosiła 6—8000 stóp. Składała się z ośmiu piętrzących się nad sobą kondygnacyi, z których każda, im była wyższa, tem mniejszą miała podstawę. Prowadzącymi ośm razy dokoła wieży schodami wchodziło się na szczyt budowli. Każde piętro posiadało wielkie sklepione hale, komnaty i pokoje, a w nich posągi, stoły, krzesła i naczynia ze szczerego złota. Na najniższem piętrze stał posąg Baala, który ważył tysiąc babilońskich talentów, na najwyższem zaś znajdowało się obserwatoryum, z którego astronomowie i astrologowie robili swoje spostrzeżenia. Kserkses ograbił wieżę ze skarbów, które wedle Diodora przedstawiały wartość 6300 talentów[4] w złocie.
Nadto opowiada mit wschodni, że we wieży znajdowała się studnia, która głębokością dorównywała wysokości wieży. W tej studni zawieszeni są łańcuchami za nogi upadli aniołowie Warud i Marud, na dnie zaś kryje się rozwiązanie wszelkich czarów.
To był Babilon. A teraz...!
Tu, pod Birs Nimrud, przeniosłem się myślą do ojczyzny, do izby zacisznej z otwartą biblią na stole. Ileż razy czytałem proroctwo Jeremiasza, które jak głos trąb zabrzmiało nad osądzonem przez Boga Sinear! Nad wodami Babilonu, nad brzegami Eufratu i jezior siedzieli bezdomni synowie Abrahama. Ich psałterze i harfy wisiały milczące na wierzbach, a z ócz płynęły im łzy na znak pokuty za grzechy. A jeśli która z harf zagrała, to wydawała z siebie tony tęsknoty za miastem ze świątynią Jehowy, a pieśń żałosna kończyła się słowami: „Podnoszę oczy moje ku górom, z których mi pomoc nadejdzie“. A Pan wysłuchał tych modłów. Zabrzmiał potężny głos Jeromijaha z Anathot, którego zwiemy Jeremiaszem, a lud rozpłakany słuchał jego słów:
„Oto jest słowo Pana przeciwko Babilonowi i krainie Chaldeów: Nadciąga z północy naród, który kraj ich zamieni w pustynię; ma on łuk i tarczę, a jest okrutny i niemiłosierny; krzyk jego jest jako szum morza. Umykajcie z Babilonu, aby każdy ocalił duszę, bowiem w kraju rozbrzmiewa krzyk wojenny i wielkie narzekanie. Przeto rzecze Pan Sabaot: Patrz, ciężko nawiedzę króla Babilonu; zbrójcie się przeciwko Babilonowi, radujcie się nad nim, dookoła bowiem twierdze jego upadły, a mury zostały zgruchotane. Spadnijcie na nich, otwórzcie ich śpichrze, wyduście wszystkie ich woły, oblegnijcie ich i nie pozwólcie umknąć nikomu. Postąpił Babilon wbrew Panu, dlatego niechaj polegną jego mężowie i w tym samym czasie zginą jego wojownicy. Niechaj miecz przyjdzie na Babilon i jego książąt, na wróżbitów i na mocnych, na konie i wozy i na pospólstwo jego. Jako Bóg zniszczył Sodomę i Gomorę, tak niechaj Babilon zmieni się w kupę kamieni, a jego miejsce w pustynię“.
Stojąc teraz w górze na ruinie, mogłem się przypatrzyć, w jaki straszny sposób spełniło się słowo Pana. Na czele 600.000 wojowników pieszych, 120.000 jeźdźców i 1000 wozów z kosami, nie licząc już tysięcy jeźdźców na wielbłądach, nadciągnął Cyrus i zdobył miasto mimo jego obronnej pozycyi i mimo, że zaopatrzyło się w żywność na lat 20. Potem kazał Daryusz Hystaspes zburzyć mury, a Kserkses ogołocił je ze skarbów. Kiedy Aleksander Wielki wszedł do Babilonu, chciał wieżę odnowić; do samego uprzątnięcia gruzów wynajął 10.000 robotników, lecz plan ten musiano porzucić z powodu nagłej śmierci Aleksandra. Odtąd rozpadało się miasto w gruzy coraz bardziej tak, że dzisiaj zeń już nic nie widać, prócz chaosu zwietrzałych cegieł, w którym nawet bystre oko badacza nie może się dobrze rozeznać.
Na prawo od wieży widziałem drogę, wiodącą do Kerbeli, a na lewo drogę do Meszhed Ali. Wprost na północ leżała Thamasya, a poza zachodniemi ruinami wału dżebel Menawieh. Pozostałbym był tu jeszcze chętnie na górze, ale słońce już zaszło, a krótkie trwanie zmroku spędziło mię na dół do towarzyszy.
Rozbito namiot dla kobiet, poczem wszyscy pokładli się już na spoczynek prócz Lindsaya i Halefa. Drugi chciał mnie jeszcze obsłużyć, pierwszy miał zaś zamiar porozumieć się co do zarządzeń na najbliższe dni. Odłożyłem to do następnego ranka, owinąłem się kocem i starałem się zasnąć. Nie udało się, gdyż gorączkowe podniecenie dozwoliło zaledwie na przerywany ustawicznie półsen, który nie pokrzepił mnie, lecz znużył raczej.
Nad ranem trzęsły mną silne dreszcze, przeplatane przelotnymi napadami gorączki, osobliwy ból przebiegał mi wszystkie członki, a mimo ciemności miałem wrażenie, jak gdyby otoczenie kręciło się dokoła mnie nakształt karuzelu. Myślałem, że to febra, która niebawem ustąpi, wziąłem jeszcze szczyptę chininy i popadłem w stan, który podobny był raczej do odrętwienia, niż do snu.
Gdy się obudziłem, panował już ożywiony ruch dokoła mnie. Była już, co mię mocno zdziwiło, dziewiąta godzina. Właśnie przechodziła koło nas karawana umarłych, podzielona od Hilli począwszy na dwie części; jedna z nich dążyła do Kerbeli, a druga do Nedżef Ali. Halef podał mi daktyle i wodę; napiłem się trochę, ale jeść nic nie mogłem. Znajdowałem się w stanie, podobnym do tego, jaki następuje po przepiciu się. Znałem go bardzo dobrze, gdyż jako student podlegałem niejednego dnia rano niestety temu wysoce elegijnemu nastrojowi, który opisuje twórca pieśni „Gaudeamus“.
Wytężyłem wszystkie siły, aby ten stan opanować, co na razie przynajmniej udało mi się jako tako. Mogłem więc rozmówić się z Hassanem Ardżir Mirzą, który chciał puścić się w dalszą podróż, skoro tylko minie nas większa część opóźnionych pielgrzymów. Prosiłem go usilnie, by się miał na baczności i broń trzymał wciąż w pogotowiu. Zgodził się na to z lekkim uśmiechem i przyrzekł 15. lub 16. moharremu być znowu na tem miejscu z powrotem. Wyruszył koło południa. Przed rozstaniem się skinęła na mnie Benda, gdy siedziała już na wielbłądzie.
— Emirze, wiem, że się jeszcze zobaczymy — rzekła — mimo, że masz wielkie obawy. Pragnę cię jednakże uspokoić, dlatego spełnij mi jedną prośbę: pożycz mi swego sztyletu aż do mojego powrotu.
— Oto go masz!
Był to szambijah, darowany mi przez Eslaha el Mahem w zamian za mój sztylet i nosił na klindze napis: „Tylko po zwycięstwie do pochwy“. Wiedziałem, że ta dzielna dziewczyna nie zawaha się użyć go na wypadek koniecznej obrony.
Wreszcie także Selim aga rzucił mi kilka wrogo niemal brzmiących słów pożegnania, i mała kawalkada odjechała.
Patrzyliśmy za nią, dopóki nie zniknęła nam z oczu. Na tem wyczerpały się moje siły, co Halef prędzej widocznie zauważył odemnie.
— Zihdi, wszak ty się chwiejesz! — zawołał. — Twarz twoja jest szkarłatna. Pokaż język!
Uczyniłem to.
— Całkiem siny, zihdi; masz złą izitmę[5]. Zażyj lekarstwo i połóż się.
Istotnie musiałem przynajmniej usiąść, gdyż dostałem zawrotu głowy i nie mogłem stać dłużej. Teraz zacząłem się już naprawdę obawiać. Napiłem się wody z octem i zrobiłem sobie okład z octu na głowę.
— Master — rzekł Lindsay — nie moglibyście teraz poszukać razem ze mną miejsca do kopania?
— Nie, nie mogę.
— W takim razie ja zostaję także tutaj.
— To niepotrzebne. Mam febrę, co się zdarza często w podróżach; Halef jest przy mnie. Możecie iść, jednakże nie daleko, gdyż, jeśli traficie na Szyitów, nie ręczę za nic.
Anglik odszedł ze swymi ludźmi, ja zaś zamknąłem oczy. Halef siedział tuż obok, aby skrapiać octem mój okład. Nie wiem, jak długo tak leżałem, kiedy nagle usłyszałem kroki w pobliżu, a zaraz potem szorstkie pytanie:
— Kto wy jesteście?
Otworzyłem oczy. Przed nami stało trzech dobrze uzbrojonych Arabów, których koni nigdzie widać nie było. Były to postacie dzikie, o twarzach zuchwałych, po których nie można się było spodziewać niczego dobrego.
— Obcy — odrzekł Halef.
— Więc nie jesteście Szyitami? Z jakiego szczepu pochodzicie?
— Przybywamy z daleka, z tamtej strony Egiptu i należymy do szczepów Mugharibeh[6]. Czemu o to pytasz?
— Ty może jesteś Mugharibeh; ale ten drugi jest Frankiem. Czemu nie wstaje?
— On jest chory; ma febrę.
— Gdzie tamci, którzy byli tu z wami?
— Poszli do Kerbeli.
— Czy i ten drugi Frank, który był z wami?
— Jest tu w pobliżu ze swymi ludźmi.
— Czyj jest ten kary?
— Tego effendi.
— Dajcie jego i broń waszą.
Przystąpił do konia i ujął go za cugle. To okazało się najlepszym środkiem na febrę, gdyż zniknęła w tej chwili i nagle znalazłem się na nogach.
— Stać! Pomówcie najpierw ze mną! Kto konia dotknie, dostanie kulą!
Przybyły cofnął się pośpiesznie, spozierając trwożliwie na rewolwer, wyciągnięty ku sobie. Tu w pobliżu takiego miasta, jak Bagdad, poznał już chyba ten rodzaj broni i musiał się jej bać.
— Żartuję tylko — powiedział.
— Żartuj z kim chcesz, tylko nie z nami! Czego chcesz tutaj?
— Zobaczyłem was i myślałem, że wam się, na co przydam.
— Gdzie macie konie? — Nie mamy wcale.
— Kłamiesz! Widzę po fałdach na twojem ubraniu, że jeździsz konno. Skąd wiesz, że znajdują się tu dwaj Frankowie?
— Słyszałem od pielgrzymów, co was spotkali.
— Znowu kłamiesz. Nie mówiliśmy żadnemu pielgrzymowi, kim jesteśmy.
— Jeżeli nam nie wierzysz, to odejdziemy.
Odeszli, patrząc łakomie na naszą broń i konie i zniknęli poza kupą rumowiska.
— Halefie, odpowiedziałeś mu bardzo niemądrze — rzekłem. — Chodźmy się przekonać, czy się rzeczywiście oddalą.
Udaliśmy się za obcymi, ale bardzo powoli, gdy bowiem ustąpił mój gniew, przyszła na mnie znowu bezsilność, a przed oczyma tak mi jęło wirować, że rozpoznawałem zaledwie najbliższe przedmioty.
— Czy widzisz ich? — zapytałem, przyszedłszy na rumowisko.
— Tak, tam biegną do swoich koni.
— Ile tych koni?
— Trzy! Czy sam tego nie widzisz?
— Nie; mam zawrót głowy.
— Teraz ich dosiedli i jadą cwałem. Stój! Allah’l Allah! Tam dalej cały oddział, który czeka na nich, jak się zdaje.
— Arabowie?
— Nie mogę rozpoznać; za daleko.
— Pobiegnij i przynieś lunetę!
Gdy Halef pobiegł do konia, starałem się przypomnieć sobie, gdzie słyszałem już głos Araba, który do nas przemówił. Ten szorstki, chrapliwy głos znałem na pewno. Wtem wrócił Halef i podał mi lunetę, ale przed moimi oczyma leżała krwawa, wirująca mgła i Halef musiał się podjąć obserwacyi. Trwało czas jakiś, zanim się zoryentował w użyciu lunety, poczem nagle zawołał:
— To Persowie!
— Ah! Czy możesz twarze rozpoznać?
— Nie. Teraz dobiegli do nich tamci i odjeżdżają wszyscy razem.
— Bardzo prędko i na zachód, prawda?
Halef potwierdził mój domysł, a ja wziąłem do rąk lunetę; zawrót już przeszedł.
— Halefie! — rzekłem — ci Persowie, to prześladowcy Hassana Ardżir Mirzy, Selim aga jest z nimi w zmowie. Wczoraj w nocy jeździł do nich, by im powiedzieć, że się rozłączamy tu, koło Birs Nimrud. Wysłali tutaj tych trzech, by się dowiedzieć, czy Hassan Ardżir już wyruszył, a teraz pośpieszą, aby nań napaść, zanim się dostanie w pobliże Kerbeli.
— Zihdi, to straszne! Dalej za nimi!
— To się rozumie. Przygotuj konie!
— Może zawołać Anglika? Widziałem, że poszedł w kierunku miejscowości, którą nazwałeś Ibrahim Chalil.
— Musimy się obejść bez niego, bo stracilibyśmy czasu zbyt wiele. Śpiesz się!
Podniosłem lunetę i ujrzałem dokładnie, jak oddział pognał na zachód. Potem wyrwałem kartkę z notatki i napisałem kilka wierszy, aby zawiadomić Anglika o tem, co zaszło i o moim zamiarze. Kadziłem mu opuścić Birs Nimrud i oczekiwać naszego powrotu nad kanałem Anana, ponieważ tutaj byliby go napadli rozbójnicy, gdyby mi się było nie udało nie dopuścić do tego. Wetknąłem tę kartkę w ten sposób w ceglany gruz, że ją Lindsay dostrzec musiał zaraz po powrocie. Potem dosiedliśmy koni i popędziliśmy z tego miejsca.
To prawie nie do uwierzenia, jaką władzę duch posiada nad ciałem. Nudności ustąpiły mi całkiem, głowę miałem zimną i wzrok niezamącony. Dostaliśmy się na drogę pielgrzymów, mijaliśmy zostających w tyle, którzy łając ustępowali nam z drogi, i przelatywaliśmy obok żebraków, nie zważając na ich błagalne ruchy. Wtem okropna scena przedstawiła się naszym oczom. Nadjechaliśmy na miejsce, gdzie leżał muł, który padł ze zmęczenia; obok niego męczyło się dwu ludzi, owijając na pół zgniłe zwłoki w koc pilśniowy, z którego były wypadły. Fetor był straszny; porwała mnie nieopisana odraza, schwyciła wnętrze moje, jak w śruby! zgoła nie mogłem jej przezwyciężyć.
— Zihdi, jak ty wyglądasz! — krzyknął Halef i pochwycił konia mego za cugle. — Wstrzymaj się, bo spadniesz na ziemię!
— Naprzód!
— Nie! Stój! Oczy masz w słup, jak obłąkany; chwiejesz się!
— Naprzód, naprzód... — Chciałem wyrzec głośniej te dwu wyrazy, ale sam ich nie usłyszałem, nie wydobyłem ich, bąkając tylko coś niezrozumiałego. Mimo to popędzałem konia. Ale nie trwało to długo, gdyż naraz porwało mię, jak gdybym zażył najsilniejszy środek wymiotny; musiałem poddać się nieodpartemu podrażnieniu wewnętrznemu i zatrzymać się. Ujrzawszy śliniasto-żółciowy skład wydzieliny i uwzględniwszy przytem okoliczność, że nie doznałem żadnego bólu w brzuchu, przeraziłem się śmiertelnie.
— Halefie, odjeżdżaj! Porzuć mnie!
— Porzucić? Czemu! — zapytał przestraszony.
— Mam... dżumą!
— Dżumę! Allah kerim! Prawda to, zihdi?
— Tak. Myślałem, że to febra, ale teraz widzę, że to dżuma.
— El taun, el jumurdżak! — zaraza! Allah w’ Allah, to straszne, to okropne!
— Tak. Odejdź; odszukaj Anglika! On zajmie się tobą; bądzie albo koło Birs Nimrud, albo nad kanałem Anana.
Dobyłem tych słów, jąkając się, Halef jednak zamiast dać się odpądzić, ujął mnie za rozpaloną rękę.
— Zihdi — rzekł — czy sądzisz, że cię porzucę?
— Idź precz!
— Nie! Niech mnie pochłonie klątwa Allaha, jeśli cię opuszczę. Na twoich zębach leży rdza ciemna, a twój język się jąka. Tak, to jest dżuma, ale ja się jej nie boję. Któż ma być przy moim zihdim, kiedy on cierpi? Kto ma go pobłogosławić, jeżeli umrze? Effendi, o mój effendi, dusza moja szlocha, a oko płacze! Chodź, trzymaj się dobrze siodła! Wyszukamy miejsce, gdzie będę cię mógł pielęgnować.
— Czy chcesz to zrobić istotnie, wierny mój Halefie?
— Na Allaha, panie! Nie odstąpią cię!
— O, tego ci nie zapomną. Może się jeszcze utrzymam. Dalej za Persami!
— Zihdi, to już niemożliwe!
— Naprzód!
Ścisnąłem konia piętami, a Halef musiał się do mnie zastosować, chcąc nie chcąc. Wnet jednak z konieczności znowu zwolniłem w biegu; zrobiło mi się ponownie ciemno przed oczyma; byłem zmuszony zdać się na Halefa, który też nie tracąc wielu słów, objął przewodnictwo. Każde stąpienie konia działało na mnie, jak uderzenie pięścią w głowę. Nie widziałem, kogośmy spotykali, puściłem cugle koniowi i trzymałem się siodła obydwoma rękami.
Wreszcie po długim, długim czasie dopędziliśmy karawanę. Starałem się rozróżnić poszczególne jej grupy. W ciszy przelatywaliśmy koło nich poprzez piekielne wyziewy zgnilizny, ale nie dostrzegłem tych, których szukaliśmy.
— Nie widziałeś ich, Halefle? — spytałem, kiedy dotarliśmy do czoła karawany.
— Nie.
— W takim razie jedziemy w lewo i w tym samym kierunku z powrotem. Nie mogli zboczyć na prawo. Czy widzisz ptaki nad karawaną umarłych?
— Tak, sępy, panie.
— Szukają ścierwa i wietrzą trupy. Uważaj, czy który dąży na lewo w naszym kierunku! Jestem bezsilny i muszę zdać się na ciebie.
— A jeżeli przyjdzie do walki, panie?
— Wówczas dusza moja przemoże chorobą. Naprzód!
Orszak umarłych zniknął nam z oczu na lewo. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko mógł koń Halefa, pomimo że ja z największym trudem utrzymywałem się w siodle. Wtem wierny hadżi wskazał w górę.
— El bydż, sęp brodaty, tu w górze!
— Leci prosto, czy krąży?
— Krąży.
— Jedź tak, żebyśmy się dostali prosto pod niego. On widzi walkę lub trupy.
Upłynęło z dziesięć minut w bezwzględnej ciszy; przeczuwałem, że zbliża się rozstrzygająca chwila, a że dziś nie byłem zdolny trafić z większego oddalenia, odsunąłem strzelbę, a wziąłem do rąk i sztuciec. Zauważyłem przy tem, jak bardzo zesłabłem: ciężka dwururka, którą kierowałem pierwej z łatwością jedną ręką, ważyła teraz cetnary.
— Zihdi, tu leżą trupy! — zawołał Halef, wyciągając rękę przed siebie.
— A żywi są obok?
— Nie.
— Prędko jedźmy tam!
Dostaliśmy się na miejsce, którego widok wrył mi się w pamięć niezatartymi rysami. Daleko od siebie leżało pięć postaci nieruchomo na ziemi. W najwyższem rozdrażnieniu skoczyłem z konia i ukląkłem obok pierwszej. Pulsy biły mi jak młotem, a ręka drżała gwałtownie, kiedy z twarzy leżącego zdejmowałem koniec płaszcza. Był to... Saduk, niemy Saduk, który zbiegł w górach kurdyjskich.
Pośpieszyłem dalej. Oto leżała Alwah, stara, wierna piastunka, trafiona kulą w skroń. W tej samej chwili zawołał Halef przerażony:
— Waj — biada, to żona Persa!
Przyskoczyłem doń. Tak, ona to była, Dżanah, Hassana Ardżir Mirzy duma i szczęście! Ona także zginęła od strzału, a tuż obok niej leżał Hassan z wyciągniętem ramieniem, jak gdyby nawet w śmierci chciał ją trzymać i bronić. Okryty był pyłem i piaskiem, a rany jego świadczyły o straszliwych zapasach. Nawet na rękach były cięcia. Porwany bólem zawołałem:
— Mój Boże, dlaczegóż on mi nie wierzył!
— Tak — rzekł Halef — on sam winien wszystkiemu. Ufał bardziej zdrajcy, niż tobie. Ale tam jeszcze coś leży. Chodź! Zdala od reszty leżała jeszcze postać kobieca na rozoranym kopytami piasku. To była Benda.
— Allah inhal el agha; katelahum. — Niechaj Allah potępi agę; to on ją zabił!
— Nie, Halefie. Czy znasz ten sztylet, który tkwi w jej piersi? Musiałem go jej pożyczyć. Jej ręka trzyma jeszcze rękojeść. Oderwał ją od tamtych; oto ślady nóg jej wleczonych po piasku. Może go zraniła, ale potem sobie zadała śmierć, kiedy nie mogła już bronić się dłużej. Hadżi Halefie Omarze, ja także tu się położę i tu zostanę!
— Zihdi, w nich niema już życia i nie zdołamy ich obudzić, ale ich możemy pomścić!
Nie odpowiedziałem nic na to. Tu zatem leżała „Zwycięzka“ blada, jak śmierć z zamkniętemi oczyma i napół otwartemi ustami, jak gdyby chciała we śnie coś szeptać. Te wspaniałe gwiazdy ócz zgasły na zawsze, z tych ust nie wyjdzie już żaden cieplejszy ton, a zimna stal musiała przerwać bicie tego czystego serca. Leżała przedemną jak przecudny kwiat ludzki, zwiędły w pierwszej chwili rozkwitu. W głowie mię paliło, zbroczona krwią równina leciała dokoła mnie, zdawało mi się, że sam wiruję dookoła własnej osi; ręce, na których wsparłem się, klęcząc, straciły podstawę i obsunąłem się powoli na ziemię. I wydało mi się, że się zapadam coraz to głębiej i głębiej, w mglistą, coraz czarniejszą otchłań. Tu nie było przestanku, nie było końca ani spodu; głębia była bezdenna; z oddalenia milionów mil usłyszałem dolatujący mię głos Halefa:
— Zihdi, o zihdi, zbudź się, abyśmy ich pomścili!
Naraz poczułem, że nie spadałem już dalej; dostałem się na miejsce, gdzie pewnie i silnie się mogłem położyć, gdzie przytrzymało mię dwoje rąk mocnych. Dotknąłem tych rąk, spojrzałem na człowieka, do którego należały i zobaczyłem mnóstwo grubych kropel, spadających na mnie z ócz jego. Chciałem mówić, ale z wielkim trudem zdołałem ledwie wykrztusić:
— Halefie, nie płacz!
— O panie, miałem cię także już za nieżywego, za umarłego z choroby i z bólu. Hamdullilah, ty żyjesz! Wstań! Tam są ich ślady; pójdziemy za mordercami i zabijemy ich! Tak, zabijemy; na Allaha przysięgam!
Potrząsnąłem głową.
— Jestem zmęczony. Daj mi koc pod głowę!
— Nie możesz już jechać, panie?
— Nie.
— Proszę cię, spróbuj!
Wierny towarzysz usiłował zapomocą myśli o zemście pobudzić moją energię, ale bez skutku. Rzucił się więc teraz na ziemię i bił się w czoło pięściami.
— Allah, zniszcz tego nędznika, którego ja schwytać nie mogę! Allah zniszcz i tę dżumę, co memu zihdi zabiera siły! Allah zniszcz... tak Allah il Allah, ja jestem robak, nędzarz, który nic poradzić nie może! Najlepiej będzie, jeśli także tu się położę i umrę!
Teraz ja się ocknąłem.
— Halefie, czy tych zmarłych sęp brodaty ma pożreć?
— Chcesz ich pochować?
— Tak.
— Gdzie i jak?
— Czyż możemy inaczej, jak tutaj w piasku?
To ciężka praca, panie. Ale tego Saduka, który udawał głupiego, aby zgubić swojego pana, tego sępy pożreć powinny. Popatrzę najpierw, czy zmarli mają co z sobą.
Poszukiwania okazały się daremnemi; zabrano im wszystko. Co za bogactwa wpadły w ręce tych zbójów! Dziwnem było, że w zwłokach Bendy zostawiono sztylet. Mordercy obawiali się widocznie rozwierać skostniałej ręki dziewczęcia. Poprosiłem także Halefa, żeby zostawił ostrą stal w sercu umarłej. Nie mógłbym nigdy dotknąć się tej broni.
Zaczęliśmy kopać ziemię, ale nie mieliśmy do tego nic prócz rąk i noży. Szło to bardzo powoli, a w głębokości stopy stała się warstwa piasku tak spoistą, że potrzebaby tygodnia na wybranie otworu w odpowiednich rozmiarach.
— Nie podołamy panie — rzekł Halef. — Co postanawiasz?
— Powrócimy do wieży; to zaledwie dwie godziny jazdy.
— Wallahi, o tem nie pomyślałem! Sprowadzimy Anglika z narzędziami.
— A tymczasem sępy ucztę sobie urządzą!
— Więc sam pojadę, a ty zostaniesz.
— Wpadniesz potem w ręce rabusiów. Osiągnąwszy swój cel najważniejszy, wrócą, jak myślę, do Birs Nimrud, by zabrać naszą broń i konie, których im się będzie zachciewać.
— Zadławię ich!
— Ty sam jeden, tylu?
— Masz słuszność, zihdi. Zresztą nie mogę cię tu zostawić samego, bo jesteś chory.
— Pójdziemy obaj.
— A umarli?
— Włożymy ich na konie, a sami będziemy szli obok.
— Na to jesteś za słaby, panie. Popatrz, jak cię zmęczyło kopanie lekkiego piasku! Nogi ci się trzęsą.
— Będą się trząść, lecz wytrzymają. Chodź!
Władowanie zwłok na konie było robotą zarazem smutną i ciężką. Ponieważ nie posiadaliśmy dość sznurów i rzemieni, musiałem pociąć na kawałki lasso, które mi tak długo w podróżach służyło. Uczyniłem to jednak bez wahania, bo pewnem było, iż ręka, co je tyle razy rzucała, zastygnie za kilka godzin. Przytwierdziliśmy zmarłych w ten sposób, że po dwoje z nich wisiało na każdym koniu; potem wzięliśmy konie za cugle i poszliśmy ku zamierzonemu celowi.
Nie zapomnę nigdy tej drogi. Gdybym nie miał wiernego Halefa przy sobie, padłbym był z dziesięć razy po drodze. Mimo wysiłków zaginały się podemną kolana za każdym krokiem. Musiałem się zatrzymywać w krótkich odstępach, aby zebrać nie nowe siły — to było już niemożliwe — lecz nową energię. Z dwu godzin jazdy zrobiło się więcej. Słońce zapadło. Zamiast konia prowadzić, wisiałem mu prawie u cugli, w ten sposób częścią ciągnął mnie kary, a częścią Halef posuwał.
Wstrzymywało nas także i to, że ostrożnie unikaliśmy wszelkiego spotkania. W końcu dostaliśmy się późnym wieczorem do wieży. Czyż spodziewałem się kiedy, że tu dokonam burzliwego żywota!
Zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu, na którem obozowaliśmy wczoraj wieczorem. Po Angliku ani śladu nie było. Nie było także i kartki; przeczytał ją widocznie i ruszył zaraz za moją wskazówką ku kanałowi Anana. Zdjęliśmy umarłych, przywiązaliśmy konie na długich sznurach i położyliśmy się, dziś bowiem nic innego do roboty nie było.
„Wiem, że się znów zobaczymy“, powiedziała Benda. Tak, to ja zobaczyłem ją znowu! Mimo śmiertelnego znużenia i mimo, że nie mogłem się zdobyć na żadną myśl jaśniejszą, począłem sobie robić srodze gorzkie wyrzuty. Powinienem był z większym naciskiem bronić swego zdania i oprzeć się nieprzezorności Hassana Ardżir Mirzy, choćby przemocą. Jeśli choroba zostawiła mi dość sił do tej gwałtownej jazdy i smutnego powrotu, to potrafiłbym był także tego agę zrobić nieszkodliwym. Przed tym zarzutem nie mogę się do dzisiaj obronić, chociaż od owego czasu upłynęło już niemało lat.
Spędziłem noc bardzo źle. Przy niemal zupełnie normalnej ciepłocie skóry tętno miałem przyśpieszone i nierówne, oddech był krótki i urywany, język gorący i suchy, a wyobraźnię moją dręczyły takie przerażające obrazy i urojenia, że często wołałem Halefa, by się przekonać, co z tego jest złudą, a co rzeczywistością. Co chwila budził mię ze snu ból dolegliwy pod pachami, na szyi i na karku. Wskutek tego stanu, który dlatego tylko opisuję tak obszernie, że wypadki dżumy są u nas bardzo rzadkie, obudziłem się wcześniej od Halefa i zauważyłem, że utworzyły mi się pod pachą bolączki, na karku karbunkuł, a na piersi i wewnętrznej stronie rąk czerwona wysypka. Uważałem teraz swój los za przypieczętowany i obudziłem hadżego.
Halef przeraził się moim widokiem. Poprosiłem go o wodę, a następnie posłałem ku kanałowi, aby odszukał i sprowadził Anglika. Przeszły trzy godziny, dla mnie zaś trzy wieczności, zanim powrócił. Był sam. Szukał długo, lecz nic nie znalazł prócz motyki, obok której widział wiele śladów kopyt końskich, w ten sposób ugrupowanych, że kazały wnosić o odbytej tam walce. Motykę przyniósł; należała do narzędzi, które przyniósł był Lindsay ze sobą. Czyżby go także napadnięto? Nie było jednak śladów zabicia kogoś albo zranienia. Nie mogłem nic przedsięwziąć w tej sprawie, nie będąc zdolnym do chociażby trochę większego wysiłku.
Mój wygląd musiał się pod nieobecność Halefa bardzo pogorszyć, bo widać było po nim zwiększoną o mnie obawę. Prosił też mnie usilnie, żebym wziął lekarstwo. Dobrze, lecz jakie! Chinina, chloroform, salmiak, arszenik, arnika, opium i inne rzeczy, które kupiłem w Bagdadzie, nie mogły mi niestety nic pomóc. Uważałem za najlepsze świeże powietrze, utrzymywanie skóry w czystości za pomocą kąpieli i przecięcie karbunkułu. Ponieważ zaś równocześnie ostrożność nie dozwalała zostawać w tem miejscu, więc zacząłem się z Halefem naradzać, o ile to w moim stanie było możliwe.
Gdzieś w okolicy musiało się przecież znajdować źródło, lub choćby mały strumyczek. Gdy zwróciłem oczy ku wschodowi, przypuszczałem, że tam na południowej granicy ruin najprędzej będzie można znaleźć wodę. Poprosiłem zatem Halefa, by udał się w tym kierunku i przekonał się, czy mój domysł znajdzie potwierdzenie.
Usłużny ten człowiek gotów był zaraz wykonać to polecenie, ale obawiał się nieco zostawić mnie samego. Obawa ta miała wkrótce okazać się aż nadto uzasadnioną. Upłynęło z pół godziny od jego odjazdu, kiedy usłyszałem nagle tętent kilku zbliżających się koni. Odwróciłem się i ujrzałem siedmiu Arabów, z których dwaj wyglądali na zranionych. Między nimi byli i owi trzej, którzy wczoraj rozmawiali tu ze mną. Stropili się na widok trupów i zatrzymali, by się naradzić, poczem podjechali bliżej i otoczyli mnie.
— Teraz — zagadnął mię wczorajszy interlokutor — dasz nam konia i broń.
— Tak, weźcie je sobie! — odrzekłem obojętnie, nie ruszając się z miejsca.
— Gdzie ten drugi, którego teraz tu niema?
— Gdzie ci czterej, na których napadliście wczoraj nad kanałem Anana?
— Dowiesz się, gdy dostaniemy twoje zwierzę i broń. Daj je, ale popatrz na tych sześć flint wymierzonych do ciebie! Jeżeli strzelisz, jesteś zgubiony.
— Wcale nie myślę strzelać. Dam wam chętnie, czego żądacie, gdyż zamiast jednego z was zastrzelić, wolę, że zginiecie wszyscy, jeśli się dotkniecie konia, lub innej mojej własności.
Arab zaśmiał się.
— Te strzelby nie ożyją przeciwko nam!
— Spróbuj!... Masz je!
Podniosłem się z trudem; podałem mu prawą ręką jeden z pistoletów, a lewą rozpiąłem ubranie tak, że mogli zobaczyć moją szyję i piersi. W tejże chwili cofnął Arab wyciągniętą rękę i ruchem, świadczącym o największem przerażeniu, poskoczył do swego konia.
— Liwahihallah — na Boga! — zawołał, rzucając się skokiem pantery na siodło. — On ma dżumę! śmierć! śmierć! Umykajcie wierni, umykajcie co prędzej z tego przeklętego miejsca, bo was zguba dosięgnie!
Pognał precz w największym pośpiechu, a reszta za nim.
Mili synkowie proroka nie pomyśleli w przestrachu o tej nauce Koranu, że wszystko zapisane jest w księdze i że ucieczką nie zdołają uratować się przed czekającem ich przeznaczeniem. Zapomnieli nawet przed przyśpieszonym odjazdem kulę mi w łeb wpakować za to, że nie mogli teraz zabrać mojej własności.
Po upływie nowej pół godziny wrócił Halef z promieniejącem obliczem. Przypuszczenie moje okazało się słusznem; znalazł małe źródlisko, z którego wypływał strumyk, unoszący kryształowe swe wody do Eufratu i porosły po obu brzegach zaroślami. Opowiedziałem Halefowi epizod z Arabami, on zaś gniewał się mocno, że nie był przy tem. Przysięgał, że byłby ich wszystkich powystrzelał.
Zanim opuściliśmy wieżę, należało zmarłym urządzić miejsce wiecznego spoczynku. Do tego dała się dobrze użyć znaleziona motyka. Powlokłem się na zachodnią stronę ruiny. Halef przyniósł zwłoki i wykopał w ścianie gruzów szeroką grotę, co przy podatności materyału nie kosztowało go zbyt wiele trudu. Następnie ułożył zmarłych w postawie siedzącej z wyprostowaną górną częścią ciała i jął otwór zamykać w ten sposób, że ziemia nie dotykała Persa, ani trzech kobiet.

Podczas tej roboty siedziałem naprzeciw groty i wbijałem sobie w pamięć rysy tych drogich osób. Tu siedziała Benda, oparta o cegły Babilonu; jej bogate, rozpuszczone włosy spływały na ziemię, a prawa ręka obejmowała jeszcze rękojeść sztyletu, tkwiącego w zastygłem sercu. Tak pochowaliśmy Mohammed Emina, siedzącego w grobie z twarzą, zwróconą na zachód, tam, gdzie słońce świeci nad Kaabą, jak kiedyś świecić będzie oblicze Boga nad świątynią raju. Oni byli przy tem, a Hassan Ardżir Mirza odmówił zań nawet surę. Któż mógł wróżyć im wówczas, że ten sam los wkrótce ich spotka!
Kiedy brzeg zamknięcia dosięgnął oblicza zmarłych, pożegnał ich Halef. Ja także przybliżyłem się chwiejnie i ukląkłem.
— Allah il Allah, we Mohammed Rahsul Allah! — mówił mały hadżi. — Zihdi, pozwól mi dziś odmówić modlitwę śmierci!
Gdy Halef się modlił, puściły mi się łzy z oczu. Czyż miałem się ich wstydzić? Odprowadziłem jeszcze wszystkich nieszczęsnych na tę podróż ostatnią chrześcijańską modlitwą. Nie dostali się do Kerbeli, miasta żałoby, lecz rozpoczęli pielgrzymkę wyższą do miasta jasności i prawdy, gdzie żadne błędy nie rządzą, a szczęście i radość płyną od wieków do wieków.
Grób był już zupełnie zamknięty i mogliśmy wy ruszyć z powrotem. Stłumiłem boleść w sercu przemocą i wylazłem na konia. Odjeżdżając, jeszcze raz zwróciłem się twarzą ku miejscu, z którego tak trudno było mi się oddalić. O, człowiecze, ty najpiękniejsze i najdumniejsze ze wszystkich stworzeń na ziemi, jakiż ty nikły i bezsilny jesteś, kiedy przyjdą po ciebie wzburzone nurty wieczności.
Jechaliśmy dalej krokiem wolnym koło ruiny Ibrahim Chalil i przekroczyliśmy południową granicę całego obszaru ruin, które zostały po lewej stronie za nami. Zadawałem sobie trudu, ile mogłem, aby nie wypaść ze siodła i tak upłynęła z godzina, zanim dostaliśmy się na miejsce, które Halef przedtem w pół godziny wyszukał. Ujrzałem dość duży strumień. Płynął on od zachodu i miał wodę takiej czystości i świeżości, jak źródlana. Wił się w mnogich skrętach ku rzece, a brzegi jego pokrywała wszelkiego rodzaju wierzbina i inne zarośla. Nie byłem wówczas usposobiony do zastanawiania się nad pytaniem, skąd bierze się taki spływ w tak ubogiej w wodę okolicy; później widziałem ich więcej jak: Nahr Chawand, Nahr Hadrisz, a ponadto opowiadano mi, że okolice stąd na zachód nie są pozbawione wilgoci. Znajdują się tu rozległe moczary, w których lęgnie się febra, a na stromych zboczach granicznych wzgórz opady wodne nie są wcale rzadkością.
Najpierw przygotował Halef dla mnie posłanie, ponad którem urządził rodzaj dachu dla ochrony przed promieniami słonecznymi; potem wykąpałem się i ułożyłem na liściowych poduszkach, mojem łożu boleści. Język miałem ciemno-czerwony, a w środku czarny i porysowany, febra trzęsła mną na przemiany z gorączką, widziałem ruchy Halefa jak przez mgłę, a głos jego, który mi się wydawał głosem brzuchomowcy, słyszałem jakby we śnie. Przy tem rozwijały się coraz to bardziej wysypka i obrzęki tak, że pod wieczór musiałem poprosić Halefa, żeby mi przeciął karbunkuł na karku. Była to operacya niebezpieczna, ale się udała. Aby w nocy nie popaść w niebezpieczną śpiączkę, poleciłem Halefowi, żeby mną często potrząsał i zlewał wodą, gdyby chwytała mię sztywność, której się obawiałem. Tak przeszła noc, a nad ranem poczułem pewną ulgę. Halef poszedł, aby upolować coś do jedzenia.
Niebawem przyniósł trochę ptactwa i upiekł je na rożnie. Nie mogłem zjeść ani kąska, a on także siedział cichy i posępny i nie jadł prawie nic. Tylko pies użył sobie na uczcie. Jakże smutnem było położenie nasze nad Fratem, tą „rzeką raju“! Ja śmiertelnie chory, bez żadnej innej pomocy prócz tej, jakiej sami mogliśmy sobie udzielić, obaj razem owiani tchnieniem zarazy pośród fanatycznych głupców, bez żadnej cywilizacyi, przeciw którym nie mieliśmy innej prawdziwie skutecznej broni, prócz tej właśnie zarazy. Nie mogliśmy się udać ani do Hilli, ani do żadnej innej miejscowości, gdyż zginęlibyśmy tam natychmiast. Czem byłbym tutaj bez pomocy dzielnego Halefa, który na wszystko się ważył, byle mi tylko okazać miłość i wierność!
Był to już czwarty dzień choroby, a słyszałem, że to dzień rozstrzygający. Czekałem i spodziewałem się ocalenia od wody i świeżego powietrza. Chociaż ciało moje ucierpiało dużo z powodu ostatnich trudów, zdawało mi się przecież, że więcej mogę zaufać resztkom własnych sił, niż jakimś lekarstwom, zwłaszcza, że o ich użyciu i skutku nie miałem dość jasnego pojęcia.
Wieczorem opuściła mię trochę febra, a we wrzodzie zmniejszyła się gwałtowność bólu. Spałem przez jakiś czas, co znacznie mię pokrzepiło, a kiedy nazajutrz pokazałem Halefowi język, już napowrót wilgotny, oświadczył on, że czarna powłoka na nim znikła już prawie zupełnie. Wstąpiła we mnie nadzieja wyzdrowienia, lecz przeraziłem się po południu niemało, kiedy wierny służący zaczął się skarżyć na ból i zawrót głowy, oraz na dreszcze. Już w nocy nabrałem pewności, że i on się zaraził. Widziałem, jak zataczał się, gdy chodził po wodę dla mnie.
— Halefie, ty padasz! — zawołałem przestraszony.
— O zihdi, wszystko się ze mną obraca!
— Jesteś chory! To dżuma!
— Ja wiem.
— Ach, zaraziłeś się odemnie!
— Allah tak chciał; to było w księdze zapisane. Ja umrę, ale ty pójdziesz do Hanneh i pocieszysz ją.
— Nie, ty nie umrzesz, ja będę cię pielęgnował.
— Ty? — zapytał, potrząsając głową. — Ty sam walczysz ze śmiercią, która nie chce cię puścić!
— Jestem już na drodze do polepszenia; będę się starał uczynić dla ciebie przynajmniej tyle, co ty dla mnie zrobiłeś.
— O, zihdi, czemże ja jestem wobec ciebie! Zostaw mię, niechaj tu zamrę!
Tak daleko postąpił już u niego charakterystyczny przy dżumie upadek na duchu! Bronił się przed tem z pewnością dość wytrwale, aby mnie jak najdłużej utrzymać w nieświadomości o swoim stanie, ale teraz już się poddał chorobie, a w kilka godzin potem zaczął majaczyć. Być może, że wchłonął w siebie zarazki choroby już wówczas, kiedy razem ze mną przypatrywał się karawanie umarłych, a teraz rozwijała się w nim, najcięższa, następcza forma choroby, w której wszystkie znamiona występują ze wzmożoną siłą.
Ja sam mogłem się tylko na krótki czas i to z największym trudem podnosić, aby go pielęgnować, ja, który jeszcze sam potrzebowałem opieki. Były to chwile okropne. Myślę o nich ze zgrozą i tutaj najchętniej pomijam ich opis.
Halef także wyzdrowiał; ale jeszcze dziesiątego dnia od wybuchu choroby był tak słaby, że musiałem go z miejsca na miejsce przenosić, chociaż sam jeszcze nie mogłem z ciężkiej strzelby strzelać swobodnie i pewnie. Całem szczęściem była w tem wszystkiem ta okoliczność, że nasze łoże boleści nie zostało przez nikogo odkryte. Kiedy się sobie pierwszy raz w strumieniu przyjrzałem, przeraziłem się na widok zarosłej brodą, trupiej głowy, szczerzącej się do mnie z dna wody. Nic dziwnego, że hyeny i szakale, przychodzące pić do strumienia zatrzymywały się i zaglądały poprzez sitowie, czy się już nadajemy do zjedzenia. Musiały się jednak zawsze oddalać z wielkim pośpiechem, gdyż Dojan nie był względem nich usposobiony gościnnie.
Pierwszą wycieczkę przedsięwziąłem do grobu Persów; był jeszcze w stanie nienaruszonym. Doszedłszy tam piechotą, siedziałem może z godzinę pod wieżą, a pełne życia obrazy zmarłych stały przed oczyma mojej duszy. Wtem Dojan, którego miałem ze sobą, zawarczał głośno. Oglądnąłem się i ujrzałem oddział złożony z ośmiu jeźdźców z kilku sokołami i sforą psów. Zauważyli mnie i zbliżyli się.
— Kto jesteś? — zapytał jeden z nich, wyglądający na dowódcę.
— Cudzoziemiec.
— Co tutaj robisz?
— Opłakuję zmarłych, których tu pochowałem.
Wskazałem przy tem na grób.
— Na jaką zmarli chorobę?
— Zostali wymordowani.
— Przez kogo?
— Przez ludzi z Persyi.
— Ach! Przez Persów i Arabów Zobeide!
— Słyszeliśmy o tem. Zabili także kilku mężczyzn, których zastali nad kanałem.
Przeląkłem się, gdyż mogła tu być mowa tylko o Lindsayu.
— Czy wiesz to napewno?
— Tak. Należymy do szczepu Szat, odprowadzaliśmy pielgrzymów do Kerbeli i tam słyszeliśmy o tem.
To było niewątpliwie kłamstwo. Szatowie mieszkają na południu i nie mogą się tu pokazywać bez wielkiego niebezpieczeństwa. Zresztą okoliczność, że byli na polowaniu z sokołami, kazała wnosić, że ojczyzna ich była stąd niedaleko. Powziąłem podejrzenie, ale usiłowałem nie dać tego poznać po sobie.
Wtem dowódca podjechał całkiem blizko i rzekł:
— Jakążto osobliwą strzelbę posiadasz? Pokażno ją!
Wyciągnął rękę po sztuciec, lecz ja cofnąłem się i odpowiedziałem:
— To strzelba niebezpieczna dla tych, którzy nie umieją się z nią obchodzić!
— Więc mi pokażesz, jak się zabrać do tego!
— Chętnie, jeżeli zsiądziesz z konia i odejdziesz ze mną kawałek. Mężczyzna nie wypuszcza z rąk strzelby, dopóki nie jest pewny, że może się to stać bez żadnego niebezpieczeństwa.
— Dawaj tu! To moje!
Wyciągnął rękę, podrywając równocześnie konia, aby mnie stratować. Wtem Dojan rzucił się w górę, chwycił go zębami za rękę i zdarł z konia na ziemię. Na to krzyknął Arab, trzymający sforę i spuścił psy, które natychmiast opadły Dojana.
— Odwołajcie psy! — krzyknąłem, podnosząc strzelbę.
Nie usłuchano mnie, więc dałem trzy czy cztery strzały jeden po drugim. Za każdym razem ubiłem jednego psa, ale podczas tego zbyt mało zważałem na dowódcę, który podniósł się, pochwycił mię z tyłu i rzucił na ziemię. Byłem jeszcze po chorobie zbyt słaby, aby się skutecznie bronić; zmógł mnie mimo pogryzionego ramienia i przytrzymał, zanim przyszli mu na po moc drudzy, aby mię całkiem uczynić nieszkodliwym. Wyrwano mi strzelbę i nóż, a potem związano mnie i oparto o kupę cegieł.
Tymczasem Dojan użerał się z trzema niezranionymi jeszcze psami. Miał skórę pokąsaną i krwawił z wielu miejsc na ciele, ale trzymał się dzielnie w walce z przeciwnikami, nie dając się uchwycić za gardło. Wtem jeden z Arabów podniósł strzelbę, zmierzył i wypalił. Kula wbiła się dzielnemu zwierzęciu między żebra; Dojan padł trupem, a tamte, półdzikie psy poszarpały go zupełnie na kawałki.
Miałem uczucie, jak gdyby mi najdroższego przyjaciela u boku zabito. Ach, to osłabienie! Gdybym był przy dawnych siłach, cóżbym sobie robił z tego starego powroza, który krępował mi ręce.
— Czy sam tu jesteś? — zapytał teraz dowódca.
— Nie. Mam jeszcze towarzysza — odrzekłem.
— Gdzie?
— W pobliżu.
— Co tu robicie?
— Dżuma nas podrodze opadła i położyliśmy się tutaj.
W tej otwartej odpowiedzi była jedyna możliwość wymknięcia się tym ludziom. Zaledwie wymówiłem to słowo, odstąpili odemnie z głośnymi okrzykami przestrachu. Tylko dowódca został i rzekł z gniewnym uśmiechem:
— Jesteś chytry, ale mnie nie oszukasz! Kto w drodze zachoruje na dżumę, ten już nie wyzdrowieje.
— Spojrzyj na mnie! — rzekłem po prostu.
— Wygląd twój podobny do oblicza śmierci, ale nie masz dżumy, tylko febrę. Gdzie znajduje się twój towarzysz?
— Leży nad... o słuchaj, nadchodzi!
Usłyszałem zdaleka głos, wydawany z tym zamiarem, żeby był donośnym, ale dolatywał tylko jako słowo: Rih, rih, rih, wymawiane w przejmująco fistułowym tonie. Potem zabrzmiał odgłos szalonego cwału, a w kilka sekund ujrzałem mego ogiera, pędzącego poprzez gruzy, rumowiska i zwały. Na koniu leżał Halef, obejmując lewą ręką jego szyję, prawą zaś trzymając między uszyma; ściskał w niej równocześnie jeden z dwururkowych pistoletów, na ramieniu wisiała mu strzelba.
Wszyscy Arabowie zwrócili się ku temu widowisku. Jak ten śmiertelnie osłabiony hadżi dostał się na konia! Nie miał też siły go wstrzymać i minął mnie w rozpędzie.
— Dur kawi, Rih — stój, Rih! — zawołałem tak głośno, jak tylko mogłem.
Rozumny koń zawrócił natychmiast.
— Ręka z uszu, Halefie!
Uczynił to, a koń stanął koło mnie. Halef upadł na ziemię. Zdołał się podnieść zaledwie na tyle, żeby usiąść, ale mimo to w wielkim gniewie zapytał:
— Słyszałem wystrzały, zihdi. Kogo mam zabić? Widok tego chorego musiał drabów natychmiast przekonać, że powiedziałem im prawdę poprzednio.
— To dżuma! Niechaj nas Allah uchroni! — zawołali.
— Tak, to jest dżuma! — zawołał także dowódca, odrzuciwszy sztuciec i nóż i wskakując na konia. — Umykajcie! Ale wy, psy, którzyście nas zarazili, ruszajcie teraz do dżehenny!
Wymierzył do mnie, a drugi z nich do Halefa, ale rękę pierwszego ubezwładniło ukąszenie Dojana, a ręka drugiego drżała ze strachu przed zarazą. Kule nas nie trafiły. Halef także wystrzelił z pistoletu, lecz ręka jego chwiała się jak gałązka na wietrze. Chybił także, a kiedy chciał podnieść strzelbę, okazało się, że był do tego za słaby. Arabowie zaś odjeżdżali już w bezpiecznem oddaleniu.
— O, tam umykają! Niech ich szejtan dogoni! — zawołał, ale to, co z siebie wydobył, było nie tyle okrzykiem, ile jakimś przyśpieszonym pomrukiem. — Co ci zrobili, zihdi?
Opowiedziałem mu wszystko i poprosiłem, żeby rozciął powrozy. Miał zaledwie tyle tylko siły, że to uczynił.
— Ależ, Halefie, jak się wydostałeś na konia? — zapytałem.
— Bardzo łatwo, zihdi — odrzekł. — Leżał właśnie na ziemi, więc odwiązawszy tylko rzemień, położyłem mu się na grzbiecie. Wiedziałem, gdzie byłeś, więc na odgłos wystrzału, musiałem ci pośpieszyć z pomocą. Huk twego sztućca dochodzi bardzo daleko. Odsłoniłeś mi tajemnice twego konia, dlatego przyniósł mię szybko do ciebie.
— Samo twoje pojawienie się wystarczyło, by mię uwolnić. Strach przed zarazą jest silniejszy od wszelkiej broni. Ci ludzie będą opowiadali o spotkaniu z nami, przeto sądzę, że nie potrzebujemy się obawiać przybycia innych Arabów, dopóki tu pozostaniemy.
— A Dojan? Czy to są tam kawałki jego ciała?
— Tak.
— O jazik, o biada! Panie, to całkiem tak, jak gdyby mi wydarto połowę ciebie samego! Czy zginął dzielnie?
— Tak. Byłby zwyciężył, gdyby go nie zastrzelono. Ale my mamy jeszcze cięższą stratę do opłakania. Anglik został zamordowany wraz z towarzystwem.
— Anglik? Allah ’l Allah! Kto to powiedział?
— Dowódca tych Arabów. Twierdził, że słyszał o tem, ale może i sam był przytem.
— Więc musimy znaleźć ich zwłoki. Poszukamy ich, skoro tylko będę mógł chodzić, ażeby ich pochować. Ten Anglik był niewiernym, ale miłował ciebie, a ja jego. Panie, zrób jamę dla, psa, niechaj spocznie tu obok Persów! Żył przecież także dla ich obrony. Nie powinien go pożreć sęp, ani szakal. Ale potem mię odprowadź! Jestem tak bezsilny, jak gdybym też dostał kulą!
Spełniłem jego życzenie. Wierny Dojan spoczął przed grobem, jak gdyby nawet po śmierci miał bronić jeszcze tych zmarłych. Potem wysadziłem Halefa na konia i wróciłem zabrawszy broń, nad strumień, nie przeczuwając, że opowiadanie o śmierci Anglika było na szczęście tylko wynikiem pomyłki. Coś mię gnało do opuszczenia tego miejsca, na którem w obliczu gruzów tylu moich spoczęło na wieki. O zamierzonej niegdyś podróży do Hadramaut ani mowy nie było.





  1. Właściwie: Er Reszid: Sprawiedliwy.
  2. Miasto dżumy.
  3. Wieża Nemroda.
  4. Talent równał się około 5000 koron.
  5. Febra.
  6. Arabowie z zachodniej Sahary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.