Z Bagdadu do Stambułu/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Bagdadu do Stambułu |
Podtytuł | Powieść podróżnicza |
Rozdział | W Damaszku |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Von Bagdad nach Stambul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Witaj mi, Damaszku, kwiecista królowo woni, źrenico oblicza świata, dziewico fig, szafarko rozkoszy, a nieprzyjaciółko wszelkiego smutku!“ Tak witają wędrowcy Damaszek, stojąc wysoko na Kubbet en Nassr, którego meczet wznosi się na Dżebel es Salehieh, jak patrząca w daleki kraj strażnica.
Ten szczyt Es Salehieh daje niezaprzeczenie jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi. Za plecyma leżą malownicze góry Antilibanon, których ściany sterczą ku niebu, a przed oczyma rozpościera się jakby na raj stworzona i szeroko przez muzułmanów sławiona równina Damaszku. Najbliżej gór leży El Ghuta, równina, milami porosła gęsto drzewami owocowemi i kwieciem, poprzecinana i użyźniana ośmiu rzeczkami i strumieniami, z których siedm, to odnogi rzeki Barrady. Za tym pierścieniem ogrodów jaśnieje miasto, zwane „Szamm“ przez Arabów, jakby urzeczywistniona fata morgana stęsknionego za pokrzepieniem i orzeźwieniem wędrowca pustyni. Tu staje ten wędrowiec na ziemi o wielkiem historycznem znaczeniu, na której także tradycya zasiała swe srebrzyste kwiecie. Ku północy leży Dżebel Kassium, gdzie wedle podań wschodnich Kain Abla zamordował. W El Ghucie stało wedle legendy arabskiej drzewo poznania dobrego i złego, pod którem spełnił się grzech pierworodny, a w samym Damaszku wznosi się sławna moszea Omajadów, na której minarecie usiądzie Chrystus w dniu sądu ostatecznego, aby sądzić żywych i umarłych. W ten sposób historya Damaszku sięgać będzie tak daleko, jak w żadnem innem mieście, bo od początku aż do końca świata; Tak opowiada dumny i fanatyczny mieszkaniec „miasta nad Barradą“.
W każdym razie jest Damaszek jednem z najstarszych miast na ziemi, ale czasu jego założenia oznaczyć niepodobna, ponieważ dziejopisarstwo muzułmańskie, raczej wikła, niż rozwija nici tradycyi. Pismo św. częstokroć wspomina o Damaszku. Wówczas nazywano go jeszcze Aram Damazek. Dawid, zdobywszy to miasto, zaliczał je do najwspanialszych pereł w swej koronie. Potem rządzili tu Assyryjczycy, Babilończycy, Persowie, Selencydzi, Bzymianie i Arabowie. W czasach, kiedy Szaweł w Pawła się zmienił, był Damaszek pod berłem Arabów. „Wstań, a idź na ulicę, którą zowią prostą, a szukaj w domu Judy człowieka imieniem Szaweł z Tarsu; bowiem patrz, on się modli“. Tak rzekł Pan do Ananiasza w widzeniu[1]. I dzisiaj jeszcze jest ta ulica. Ciągnie się ona od Bab esz Szerki na wschodzie do Bab el Yaya na zachodzie, tworzy wielką żyłę komunikacyjną i nazywa się wciąż jeszcze Suk ed Dżamak, prosta droga.
O kwadrans drogi od miasta widać w pobliżu chrześcijańskiego cmentarza płytę skalną na miejscu, gdzie Szawła otoczyła światłość niebieska i jakiś głos nań zawołał: „Jam jest Jezus, którego ty prześladujesz: trudno jest tobie przeciw ościeniowi wierzgać[2]!“
Obok Porta orientalis, pięknej bramy starorzymskiej o trzech wejściach, stoi dom Ananiasza, dzięki któremu Paweł przejrzał. Koło pewnej zamurowanej bramy pokazują jeszcze okno, którem opuszczono apostoła w koszu[3].
Często, bardzo często, zdobywano Damaszek i walono go w gruzy, lecz on podnosił się zawsze z nową siłą do życia. Najwięcej ucierpiał za Tamerlana, który kazał dzikim swym hordom przez dziesięć dni mordować po ulicach miasta; a kiedy potem cisza śmierci nastała, zebrał pożar powtórne żniwo. Pod panowaniem Osmanów traciło miasto coraz więcej na znaczeniu. Z dawnego miasta światowego stało się prowincyonalnem z siedzibą baszy gubernatora, a każdy wie, że ten gatunek administratorów zdolny jest zubożyć najbogatszy kraj na ziemi i uciskiem podatkowym doprowadzić bogactwa narodowe do zupełnego bankructwa.
Dziś mówią o 200.000 mieszkańców Damaszku, ale cyfra 150.000 będzie bliższa rzeczywistości. W tem jest około 30.000 chrześcijan, a 3.000 do 5.000 Żydów. Żaden muzułmanin, nawet Mekkanin, nie jest tak fanatyczny jak Damasceńczyk. Niedawno temu jeszcze nie wolno było chrześcijaninowi dosiadać w Damaszku wielbłąda, ni konia. Musiał iść pieszo, jeśli nie chciał jechać na ośle. Ten fanatyzm, wiodący tak łatwo do krwawych wykroczeń, jest dziś jeszcze taki sam, jak był w roku I860., kiedy to wycięto w pień kilka tysięcy chrześcijan.
Straszne przygrywki do tego zaczęły się w Hasbeyi na zachodniem zboczu Hermonu, w Deir el Kamr na południe od Biruty i w nadbrzeżnem mieście Saidzie. Dnia 9. lipca wymienionego roku wezwał był w Damaszku właśnie muezzin do południowej modlitwy, kiedy uzbrojony tłum rzucił się pod wodzą Baszybożuków na chrześcijańską dzielnicę. Zabijano mężczyzn i chłopców, a z kobietami działo się częścią gorzej, częścią zaś wleczono je na targ niewolników. Gubernator Aehmet basza przypatrywał się temu spokojnie, ale chrześcijanami zajął się ktoś inny, ktoś, kto walczył z nimi przez całe życie. Był to Abd el Kader, bohater algierskich Beduinów, który porzucił swoją ojczyznę, aby w Damaszku szukać zapomnienia. On to otworzył chrześcijanom, szukającym u niego ocalenia, swój dom i przebiegał ze swymi Algierczykami ulice miasta, aby uciekających pomieścić w starej cytadeli. Kiedy schroniło się tam około dziesięciu tysięcy chrześcijan, chciały bandy mordercze wedrzeć się tam przemocą; on jednak rzucił się między nie w hełmie i pancerzu i rozkazał swoim za najmniejszym znakiem danym do ataku na cytadelę podpalić Damaszek na wszystkich rogach. To poskutkowało. Tę bohaterską szlachetność okazał człowiek, którego Francuzi po zawarciu pokoju w Kerbens przez pięć lat bezprawnie więzili.
Z Damaszku prowadzi wielka droga karawanowa do Mekki, gdzie dotrzeć można w 45 dniach. Z Bagdadu dochodzą karawany w czasie od 30 do 40 dni, ale kuryer pocztowy jedzie na dromaderze tylko 12 dni. Używanie tego połączenia jest zbyt drogie, gdyż za zwykły list, posłany kuryerem z Bagdadu do Stambułu, płaciło się 33, a za polecony nawet 60 koron.
Ja także przybyłem do Damaszku z Bagdadu, lecz nie drogą, którą jeździ kuryer. Były do tego powody.
Po napadzie Arabów na nas, niedawno opisanym, musieliśmy jeszcze sześć dni przeleżeć nad strumieniem, dopóki Halef nie wrócił do sił o tyle, że mogliśmy się udać do Bagdadu. Przedtem szukaliśmy pilnie śladów Lindsaya nad kanałem Anana, ale nie znaleźliśmy niczego. Przybywszy do Bagdadu, dowiedzieliśmy się od naszego gospodarza, że nie widział Anglika, ani nic o nim nie słyszał. Musiałem zawiadomić o tem poselstwo angielskie. Przyrzeczono mi przeprowadzić śledztwo natychmiast; zdawało się jednak, że będzie ono bez żadnego rezultatu, dlatego postanowiłem wreszcie wyjechać.
Przedsięwzięciu temu nie stanęły też na przeszkodzie trudności pieniężne, gdyż w ruinach wieży Baala znalazłem pieniądze na podróż.... Oczywiście, nie wykopałem ich w rumowisku; znalazłem je w inny sposób i to w miejscu, w którem się jak najmniej spodziewałem, niedobrej, a jednak tak potrzebnej mamony.
Oto, gdy pewnego dnia Halef spał nad potokiem snem wycieńczonych, ja zaś myślałem o przykrem naszem położeniu, przypomniały mi się słowa Marah Durimeh, powiedziane wtedy, gdy mi w ręczała amulet: „Nic nie pomoże, dopóki zamknięty, skoro jednak kiedyś potrzeba ci będzie wybawcy, otwórz go; Ruh’ i Kulyan dopomoże ci, chociaż nawet nie będzie przy tobie“. Nie spodziewałem się od amuletu żadnej pomocy; wisiał sobie tyle czasu na szyi, ale poza tem nie zwracałem nań wcale uwagi. Teraz dopiero z nudów zbudziła się we mnie ciekawość poznania jego zawartości. Odpiąłem go, rozciąłem zewnętrzną powłokę i dobrałem się do kawałka złożonego w kilkoro pergaminu, którym owinięte były.... dwa angielskie banknoty. Przyznaję, że twarz moja musiała na ten widok przybrać wyraz wcale przyjemnego zdziwienia. Wobec takiej zawartości miała sędziwa Marah Durimeh słuszność, twierdząc, że „nie pomoże, dopóki zamknięty“. W jaki jednak sposób przyszła ta bogata córa królów w posiadanie angielskich pieniędzy? No, nad tem nie chciało mi się głowy męczyć; noty funtowe każdej wysokości dostać można wszędzie na święcie. Ofiarodawczyni była albo bardzo bogata, albo miała istotnie wielką dla mnie życzliwość. Gotów byłbym wrócić do Lican jej podziękować. Z utratą Anglika postradałem także towarzysza, nadzwyczaj porządnego w sprawach kasowych; jego: „płacę dobrze, well!“ miało dla mnie, biedaka, niemałe znaczenie. Teraz brak ten był na czas jakiś usunięty, okoliczność, która uwalniała mię od najważniejszych trosk.
Halef także bardzo się ucieszył, gdy go zawiadomiłem o znaczeniu tego, co znalazłem, a radość tę powiększyłem jeszcze oświadczeniem, że pojadę z nim teraz do Haddedihnów, częścią dla niego samego, częścią zaś ze względu na obudwu służących Anglika, którzy się tam może dotąd znajdowali. Poczuwałem się do moralnego obowiązku objęcia tego spadku po Angliku.
Wypocząwszy w Bagdadzie i zaopatrzywszy się w to, co najpotrzebniejsze, odjechaliśmy, zostawiając tylko na wszelki wypadek wskazówki, gdzie nas szukać należy. Jechaliśmy przez Samarę do Tekrytu i skręciliśmy potem na zachód ku Thatharowi, by uniknąć spotkania z plemionami, z któremi zderzyliśmy się nieprzyjaźnie w Dolinie Stopni. O dzień drogi od sławnych ruin El Hather spotkaliśmy dwu ludzi i dowiedzieliśmy się, że Szammarowie opuścili dotychczasowe pastwiska i przenieśli się dalej na południowy zachód ku El Deir nad Eufratem, aby się usunąć przed nieustannemi prześladowaniami gubernatora z Mossul. Przybyliśmy tam szczęśliwie, bez żadnej przerwy w podróży.
Przybycie nasze wywołało zarazem smutek i radość. Amad el Ghandur jeszcze nie wrócił. Cały szczep był o nas w wielkiej obawie, ale spodziewano się zawsze ujrzeć nas wszystkich z powrotem. Teraz prysnęła już tu nadzieja. Śmierć Mohammed Emina pogrążyła cały szczep w najgłębszej żałobie; urządzono wielką uroczystość ku uczczeniu jego pamięci.
Całkiem inaczej było u Hanneh, która na nasz widok rzuciła się radośnie w objęcia Halefa. On był zachwycony jej widokiem, a zachwyt ten zdwoił się jeszcze, kiedy Hanneh wprowadziła mnie i jego do namiotu, by nam pokazać małego hadżego, który pod naszą nieobecność stawił się do ziemskiej pielgrzymki.
— A czy wiesz, zihdi — zapytała mnie — jakie dałam mu imię?
— No?
— Nazywa się tak, jak ty i jego ojciec: Kara Ben Halef.
— Dobrze zrobiłaś — zawołał Halef — ty korono kobiet i kwiecie żon. Mój syn będzie bohaterem, jak jego ojciec, gdyż imię jego jest dłuższe, niż włócznia nieprzyjaciela. Czcić go będą wszyscy mężowie, a kochać wszystkie dziewczęta, umkną zaś wszyscy nieprzyjaciele, gdy w walce zabrzmi imię Kara Ben Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas, Ibn Hadżi Dawud al Gossarah!
Powrotem naszym ucieszył się także szejk Malek. Zdobył on największy wpływ na Haddedihnów i widać było, że w danych warunkach osiągnie niebawem godność wodza. W takim razie miał mój drogi hadżi widoki na to, żeby należeć do szejków Szammarów.
W licznem towarzystwie zwiedziliśmy wszystkie te miejsca, które widzieliśmy za naszej pierwszej bytności, a wieczorami siadywaliśmy w namiocie lub przed nim, aby ciekawym Arabom opowiadać o tem, cośmy przeżyli, przyczem Halef nigdy nie zapomniał zaakcentować opieki, jaką roztaczał nademną przez cały czas naszej długiej podróży.
Obaj Irlandczycy byli także jeszcze u Haddedihnów. Zdziczeli już na poły i tyle przyswoili sobie z arabskiego języka, że zdołali się już porozumieć ze swymi gospodarzami. Tęsknili jednak i chcieli się stąd wydostać, a dowiedziawszy się, że nie mogą już liczyć na swego, zaginionego gdzieś pana, prosili mię, żebym zajął się nimi. Przyrzekłem im to, gdyż w tym celu tam przybyłem.
Postanowiłem udać się do Palestyny, a stąd morzem do Konstantynopola. Chciałem jednak przedtem zobaczyć Damaszek, miasto Omajadów; aby zaś zejść z drogi wszelkim niemiłym dla siebie spotkaniom ze strony Mossul, zdecydowałem się przeprawić przez Eufrat na południe od El Deir i jechać w południowym kierunku tak daleko, żeby przez góry Hauran dojść do Damaszku.
Ale Haddedihnowie nie chcieli mnie tak rychło puścić. Halef upierał się przytem, żeby mię odprowadzić do Damaszku. Nie mogłem odmówić, a ponieważ należało zostawić mu czas do nacieszenia się szczęściem rodzinnem, przeto pobyt mój trwał o wiele dłużej, niż zamierzałem. Mijał tydzień za tygodniem, a tymczasem nadeszła krótka pora zimowa i miała się już ku końcowi, kiedy zerwałem się, nie chcąc dłużej zwlekać z podróżą.
Wielka część członków plemienia odprowadziła nas aż do Eufratu i tu pożegnaliśmy się na jego lewym brzegu: Halef tylko na krótko, ja natomiast na zawsze. Zaopatrzeni we wszystko, co było konieczne, przeprawiliśmy się przez rzekę i straciliśmy ją wnet z oczu. W tydzień później ujrzeliśmy przed sobą wzgórza Hauranu, na dwa dni jednak przed tem mieliśmy spotkanie, które wpłynęło na wydarzenia późniejsze.
Oto zdala przed nami zdążało czterech jeźdźców na wielbłądach, widocznie w tym samym, co my, kierunku. Ponieważ Beduinom z Hauranu nie można dowierzać, przeto spokojni towarzysze podróży byli dla nas bardzo pożądani. Pojechaliśmy więc prędzej, by ich doścignąć. Ujrzawszy nas, podpędzili wielbłądy do szybszego biegu, ale mimo to zbliżyliśmy się do nich zupełnie. Wobec tego zatrzymali się oni i ustąpili na bok, by nas obok siebie przepuścić. Był tam jakiś człowiek starszy z trzema młodymi, rzeźkimi towarzyszami. Nie wyglądali zbyt wojowniczo, trzymali jednak ręce na broni, aby wzbudzić w nas dla siebie respekt.
— Sallam! — pozdrowiłem, wstrzymując konia. — Zostawcie broń w spokoju, myśmy nie rozbójnicy.
— Kto jesteście? — zapytał starszy.
— My trzej Frankowie z Zachodu, a to mój służący, spokojny Arab.
Na to rozjaśniło się jego oblicze; ale zapytał mnie łamaną francuzczyzną, oczywiście, aby się przekonać o prawdzie mego twierdzenia:
— Skąd pan?
— Z Niemiec.
— Ach! — zauważył naiwnie — to kraj bardzo spokojny, którego mieszkańcy nic nie robią, tylko czytają książki i piją dużo kawy. Skąd pan przybywa? Czy pan może kupiec tak samo, jak ja?
— Nie. Podróżuję i piszę potem o krajach zwiedzanych książki, które czyta się przy kawie. Jadę z Bagdadu do Damaszku.
— Ale pan, zamiast przyborów do pisania nosi przy sobie mnóstwo broni.
— Ponieważ przyborami do pisania trudno byłoby mi się obronić przed Beduinami, którzy niepokoją przechodniów na obranej przezemnie drodze.
— To prawda — skinął mój interlokutor, niezdolny widocznie przedstawić sobie literata inaczej, jak z olbrzymiem piórem za uchem, pultem przytwierdzonym do siodła i ogromnymi kałamarzami po obu stronach! — Teraz sprowadziło się do Hauranu plemię Anaceh, z którem trzeba być bardzo ostrożnym. Czy będziemy się trzymać razem?
— Chętnie. Czy pan także do Damaszku?
— Tak. Ja tam mieszkam i odbywam rokrocznie z małą karawaną podróże handlowe do południowych Arabów. Teraz właśnie z takiej podróży wracam.
— Czy pojedziemy przez wschodni Hauran, czy też na lewo ku drodze mekkańskiej?
— A jak będzie najlepiej?
— W każdym razie w tym drugim kierunku.
— Zgadzam się. Czy pan był tu już kiedy?
— Nie.
— W takim razie pana poprowadzę. Naprzód!
Początkowa nieufność kupca zniknęła zupełnie. Okazał się charakterem otwartym, skłonnym do udzielania się, a niebawem dowiedziałem się nawet, że ma z sobą wcale znaczną sumę, uzyskaną ze sprzedanych towarów. Arabowie płacili mu wprawdzie przeważnie w naturaliach, ale te umiał on sam dobrze spieniężyć.
— Pozostaję także w ożywionych stosunkach ze Stambułem — rzekł. — Czy i tam pan zamierza się udać?
— Tak.
— O, w takim razie będzie mi pan mógł zawieźć list do mego brata, który tam mieszka. Byłbym panu za to bardzo wdzięczny!
— Z przyjemnością. Pozwoli pan zatem, że go w Damaszku odwiedzę, aby list zabrać.
— Proszę przyjść! Mój brat, Maflej, jest także kupcem i ma bardzo rozgałęzione stosunki. Może przyda się panu na co.
— Maflej? Hm! Słyszałem już gdzieś raz to imię!
— Gdzie?
— Hm, pozwól mi pan się namyśleć... tak, teraz już wiem! Spotkałem w Egipcie syna kupca stambulskiego; nazywał się Isla ben Maflej.
— Naprawdę? O, to nadzwyczajne! Isla, to mój bratanek, syn mego brata.
— Jeśli to był rzeczywiście ten sam Isla!
— Niech mi go pan opisze!
— Lepszem od wszelkich opisów będzie to, że odnalazł tam nad Nilem dziewczynę, którą porwano rodzicom.
— To się zgadza, zgadza! Jak się nazywała dziewczyna?
— Senica.
— Wszystko się zgadza. Gdzie go pan spotkał? Gdzie, panu opowiadał o wszystkiem? Czy nie w Kairze?
— Nie, zaraz na miejscu. Czy zna pan to ciekawe zdarzenie?
— Tak. Isla był potem w sprawach swego interesu u mnie w Damaszku i opowiadał mi, że byłby swej narzeczonej nigdy nie znalazł, gdyby się nie był spotkał z niejakim Kara Ben Nemzi, effendim z... ah, Allah il Allah, ten effendi pisał także rzeczy, które potem czytano! Jak panu na imię?
— W Egipcie, a potem i dalej, nazywano mnie istotnie: Kara Ben Nemzi.
— Hamdullillah! Quel miracle! To pan jest, pan sam?
— Zapytaj pan mego służącego, Halefa, który pomagał w oswobodzeniu Senicy!
— W takim razie, panie, ma pan jeszcze raz moją rękę! Muszę pana uścisnąć; nie może być inaczej; w Damaszku będzie pan mieszkał u mnie, pan i pańscy ludzie. Dom mój należy do pana razem ze wszystkiem, co posiadam!
Z wielkiej radości podał rękę Halefowi i obydwom Irlandczykom, którzy zdziwili się niepomiernie tym objawom przyjaźni, nie mogąc pojąć jej przyczyny. Halefowi zaś musiałem przetłumaczyć naszą francuzką rozmowę.
— Czy przypominasz sobie jeszcze Islę ben Madeja, hadżi Halefle Omarze?
— Tak — odrzekł. — Był to młodzieniec, którego narzeczoną zabraliśmy z domu Abrahima Mamura.
— Oto jest stryj Isli.
— Dzięki Allahowi! Teraz mam kogoś, komu mogę wszystko przedstawić, co się stało podówczas. Dobry czyn nie powinien zaginąć; należy o nim opowiedzieć, iżby żywym pozostał.
— Tak, opowiedz! — prosił Damasceńczyk.
Teraz zabrał się Halef do tego, opisując zdarzenie w najwonniejszych kwiatach oryentalnej wymowy. Byłem wówczas oczywiście najsłynniejszym hekim-baszą na ziemi, on sam zaś najwaleczniejszym bohaterem świata, Isla najlepszym młodzieńcem z całego Stambułu, a Senica najwspanialszą rajską hurysą. Abrahim Mamur natomiast wyszedł na prawdziwego dyabła, ogółem zaś dokonaliśmy czynu, którego sława żyje już w ustach całego Wschodu. Gdy przesadę jego usiłowałem sprowadzić do miary właściwej, rzekł bardzo stanowczo:
— Zihdi, ty tego me rozumiesz! Ja wiem to z pewnością lepiej, ponieważ byłem podówczas twoim agą i starałem się o wszystko dla ciebie.
Mieszkaniec Wschodu jest w takich rzeczach niepoprawny, trzeba się było z tem pogodzić. Damasceńczykowi podobał się widocznie nadzwyczaj ten właśnie sposób opowiadania; Halef urósł w jego mniemaniu ogromnie, a przyszłość okazała, że zachował dlań miejsce w swem sercu.
Bez żadnych przeszkód dostaliśmy się na drogę karawanową i wjechaliśmy przez „bramę niebieską“ na przedmieście Majdan, gdzie podczas Hadży gromadzi się wielka, zmierzająca do Mekki, karawana pielgrzymów.
Wewnątrz nie przedstawia Damaszek takiego widoku, jakiego się widz spodziewa, patrząc na miasto z daleka. Nie brak tu wprawdzie poważnych budowli, ale same ulice, brukowane nędznie, są przeważnie krzywe i wązkie, a gliniane, bezokienne, ściany domów wyglądają dość szpetnie. Policyę sanitarną na ulicy pełnią tu także, jak w większej części miast wschodnich, sępy i parszywe, wynędzniałe psy. Obfitość wody dokoła sprzyja tworzeniu się szkodliwych miazmatów, które miastu Omajadów wyrobiły złą sławę.
Dzielnica chrześcijańska leży we wschodniej części miasta i zaczyna się przy bramie św. Tomasza u wejścia na drogę karawanową do Palmyry. Jest ona tak samo nieładna, jak inne części miasta i obejmuje mnóstwo ruin, których muzułmanin nie uważa za stosowne uprzątnąć. Tu znajduje się też klasztor św. Łazarza, a dalej na południe dzielnica żydowska, zachód miasta należy do muzułmanów. Tu widać najpiękniejsze budowle: cytadelę, wspaniałe hale bazarowe, wielki Han Assad Basza, a przedewszystkiem meczet Omajadów, do którego niestety nie wolno wejść chrześcijaninowi.
Ma on 550 stóp długości, a 150 szerokości i stoi na miejscu świątyni pogańskiej, zburzonej przez cesarza Teodozyusza. Arkadyusz zbudował tu kościół chrześcijański, poświęcony św. Janowi. W nim to znajdowała się skrzynia z głową św. Jana Chrzciciela, którą miał tam jeszcze znaleźć Chalid, zdobywca Damaszku.
Ten to Chalid, zwany przez muzułmanów „mieczem Boga“, zamienił połowę kościoła św. Jana w moszeję, osobliwość, która miała swoją osobną przyczynę. Oto armia oblężnicza składała się z dwu oddziałów: jeden obozował pod dowództwem Chalida przed bramą wschodnią, drugi zaś pod łagodnym Abu Obeidą przed zachodnią. Rozgniewany długiem trwaniem oblężenia, poprzysiągł Chalid nie oszczędzić ani jednego mieszkańca. Wkońcu wdarł się zwycięzko do miasta i nakazał rozpocząć rzeź. Na to pośpieszyła zachodnia część miasta do Abu Obeidy, oświadczając gotowość dobrowolnego otwarcia bramy, pod warunkiem, że będzie oszczędzać ludzi. Ten przystał na to i oba oddziały posuwały się ku sobie na „ulicy prostej“ z przeciwnych kierunków, aż spotkały się pod kościołem św. Jana. Za wstawieniem się Abu Obeidy zaprzestał Chalid mordu i zezwolił na pozostawienie chrześcijanom połowy kościoła.
I tak przez 150 lat modlili się chrześcijanie i muzułmanie w jednej i tej samej świątyni, dopóki Welidowi I. nie przyszło na myśl zająć całą budowlę dla swych współwyznawców. Przyrzekł on wprawdzie dać odszkodowanie chrześcijanom za poniesioną w ten sposób stratę, ale ci nie ufali jego przyrzeczeniu i sprzeciwili się jego projektowi. Była przepowiednia, że kto się dotknie tej świątyni Boga w złym zamiarze, musi dostać pomieszania zmysłów i myślano, że kalif da się tem odstraszyć. Stało się jednak inaczej; on pierwszy ujął za młot, aby zburzyć obraz w ołtarzu, a potem zamurowano wejście dla chrześcijan. Kościół, zamieniony już teraz na meczet, otrzymał zamknięte hale z kolumn korynckich i ozdobiony został mozajką i sześciuset lampami ze szczerego złota. Do przebudowy powołano około tysiąca dwustu greckich budowniczych i rzeźbiarzy, sprowadzono z Syryi do Damaszku najpiękniejsze kolumny, a podanie głosi, że ośmnaście zwierząt jucznych dźwigało rachunki, przedstawione kalifowi do wyrównania. Welid zapłacił rachunki, a następnie kazał je spalić, aby kwotę olbrzymich kosztów wieczną tajemnicą otoczyć.
Pisarz arabski, Mokaddy, powiada, że ściany meczetu pokryte były marmurem aż do wysokości dwunastu stóp, a potem aż do powały mozajką ze szkła barwnego i złota. Plafony bocznych hal, spoczywające na czarnych kolumnach ze złotymi kapitelami i występy na zewnątrz i nad dziedzińcem, wsparte na białych marmurowych kolumnach, pokryte były także mozajką. Na kubbecie en nisr[4] umieszczona była złota cytryna, a na niej takiż sam granat. Trzy minarety tego meczetu pochodzą z czasów rozmaitych. Minaret „oblubienicy“, na stronie północnej zbudował Welid, jako prostą wieżę ze stożkowałem zakończeniem. El Gharbije wykazuje styl egipsko arabski, tworząc zgrabny ośmiobok, zwężający się ku górze od galeryi do galeryi, zakończony kulistą kopułą. Trzeci minaret Iza, posiada obok czworokątnej wieży drugą wysmukłą wieżyczkę w stylu tureckim, z kończystym dachem i z dwoma balkonami dla muezina. Na tym wyższym balkonie stać będzie Chrystus, kiedy na końcu świata oddzieli dobrych od złych.
Całkiem blizko tej moszei, przy „ulicy prostej“, leżał dom mego towarzysza podróży. Wejście znajdowało się w wązkiej bocznej uliczce. Skręciłem tam, ponieważ nie mogłem nie przyjąć jego zaproszenia. Stanęliśmy pod wielkim ceglanym murem, w którym oprócz niezbyt wysokiej i szerokiej bramy nie było żadnego otworu. Kupiec zsiadł z wielbłąda, podniósł kamień i zapukał nim silnie do bramy. Wkrótce otworzono ją od wewnątrz, a w otworze ukazało się błyszczące, jak heban, oblicze murzyna.
— Allaha, to pan! — zawołał negr i rozwarł drzwi, jak mógł najszerzej.
Kupiec nie odpowiedział mu wcale; skinął tylko na nas, byśmy się udali za nim. Ja i Halef poszliśmy za kupcem, Irlandczykom zaś poleciłem wprowadzić konie i zostać przy nich.
Znaleźliśmy się w ten sposób na długim, wązkim dziedzińcu przed drugim murem, którego drzwi już stały otworem. Minąwszy je, ujrzałem przed sobą duży plac kwadratowy, wyłożony marmurem. Z trzech stron wychodziły nań arkady w kształcie altan, których otwory ukrywały się za chowanymi w wazonach cytrynami, pomarańczami, granatami i figami. Czwarta strona, utworzona przez mur, przez który weszliśmy właśnie, pokryta była cała jaśminem, różami damasceńskiemi i biało czerwonym syryjskim hibiszem. Środek placu zajmował granitowy basen, w którym rzucały się srebrem i złotem lśniące ryby, na każdym zaś rogu znajdowała się studnia, dostarczająca wody do basenu. Nad arkadami rozciągało się pstro pomalowane piętro, do którego prowadziły schody, bogato ozdobione wonnymi kwiatami. Zawierało ono wiele komnat z oknami, zasłoniętemi częścią jedwabnemi firankami, częścią zaś zamkniętemi kunsztowną kratą drewnianą.
Na miękkich poduszkach, koło basenu, spoczywała grupa kobiet, która za naszem wejściem z piskiem przestrachu pobiegła na schody. Nie uciekła z nich tylko jedna. Podniosła się nawet, przystąpiła do kupca z wielką czcią, pocałowała go w rękę i rzekła:
— Alla altunlama zenin gelme, baba — Allah niech ozłoci twoje przybycie, ojcze!
On przycisnął ją serdecznie do siebie i odrzekł:
— Idź do matki i powiedz, że Bóg pobłogosławił dom mój drogimi gośćmi. Zaprowadzę ich do selamliku, a potem przyjdę do was.
Mówił tak samo, jak córka, po turecku. Być może, że mieszkał dawniej w Stambule.
Córka oddaliła się, a my poszliśmy powoli za nią na schody, skąd dostaliśmy się na kurytarz z długim szeregiem drzwi. Pan domu otworzył jedne z nich i weszliśmy do dużego pokoju, oświetlonego przepysznie przez otwór w kopulastym dachu, kryty różnokolorowemi szybami. Wysokie i szerokie jedwabne poduszki ciągnęły się pod ścianami, a w kącie tykał monotonnie francuzki zegar wahadłowy. Z kopuły zwieszał się wieloramienny złocony świecznik, a z pomiędzy jedwabnych draperyi, pokrywających ściany, patrzały na nas z kosztownych ram liczne obrazy. Były to, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, najordynarniejsze bazgroty, jakiemi niestety dziś jeszcze uszczęśliwia, świat wstrętny, spekulacyjny kolportaż, a więc Napoleon w stroju cesarskim, ale z grubymi policzkami aniołków, dmących w puzony; Fryderyk II. z cienkim Henri-quatre; Waszyngton w olbrzymiej peruce; lady Stanhope z upiększającymi plasterkami na twarzy; bitwa morska pod Czesme z holenderskiemi czółnami; olbrzymi bukiet z czerwonych heliantusów’ żółtych bławatków i niebieskich pierwiosnków; Herkules koryneforos ze smokiem świętego Jerzego pomiędzy nogami, a w końcu nawet zdobycie Saguntu z wystającymi ze strzelnic wylotami armat i liliowymi obłokami dymu prochowego. Takie dziwolągi artystyczne bywają przeznaczane jeszcze tylko dla Wschodu.
Przed poduszkami stały nizkie stoliki z metalowemi płytami, a na nich nałożone już fajki i malutkie filiżanki do kawy. W środku komnaty zauważyłem — zaledwie oczom swoim wierząc — fortepian, rzeczywiście i naprawdę fortepian z odpryśniętą w wielu miejscach politurą, ale zresztą w stanie dość znośnym. Byłbym się doń zaraz zabrał najchętniej, musiałem jednak zachować się godnie, jak na emira Kara Ben Nemzi przystało.
Ledwieśmy weszli i usiedli, zjawił się ładny chłopak z tacą, pełną żarzących się węgli do zapalania fajek, a w kilka minut wszedł drugi ze srebrnym kahwetestem[5], z którego napełnił nam filiżanki. Za pierwszem pociągnięciem dymu pozdrowił nas pan domu ponownie, a wypaliwszy wnet małą swą fajkę, opuścił nas na krótki czas, aby powitać swoich.
Piliśmy i palili w milczeniu, dopóki nie wrócił i nie poprosił, żebyśmy poszli za nim. Zaprowadził nas do pokoju wedle wschodnich pojęć bogato urządzonego, w którym ja miałem zamieszkać; tuż obok znajdował się pokój, przeznaczony dla Halefa. Gospodarz obiecał zająć się także Irlandczykami. Następnie musieliśmy zejść z nim na parter, gdzie przygotowano już dla nas z nieprawdopodobną szybkością kąpiel, a zarazem dwa ubrania, począwszy od czerwonego fezu, a skończywszy na lekkich papuczach, które mieliśmy teraz przebrać. Dwu służących czekało na nasze rozkazy.
To była prawdziwie wschodnia gościnność, której wartość z wdzięcznością uznać musiałem. Wykąpawszy się i przebrawszy, wróciliśmy do selamliku, jako zupeł nie nowi ludzie. Uważający gospodarz kazał widocznie pilnować naszego powrotu, gdyż zaledwieśmy weszli, pojawił się on także.
— Panie, sprawiłeś moim wielką radość — rzekł, nazywając mnie znowu ty, gdyż mówił po arabsku. — Skoro im powiedziałem, kto jesteś, zapragnęły zjawić się dziś przed tobą. Czy pozwolisz?
— Chętnie, albowiem rozmowa z niemi będzie dla mnie szczęściem.
— Przyjdą dopiero po południu, gdyż teraz zajęte są przyrządzeniem obiadu, którego nie chcą dzisiaj zdać na żadną służącą. Czy widziałeś już kiedy takie obrazy? — zapytał, widząc, że przypadkiem spojrzałem na Herkulesa.
— Są bardzo rzadkie — odpowiedziałem dwuznacznie.
— Tak. Kupiłem je w Stambule i zapłaciłem wysoką cenę. Nikt nie ma w Damaszku tak drogocennych obrazów. A czy wiesz, co przedstawiają?
— Zdaje mi się, że nie wiele z tego wiem!
— Kazałem to sobie objaśnić. Pierwszy, to Sultan el Kebir[6], a ten drugi, to mądry emir Nemzów; dalej jest królowa Anglii[7] z amerykańskim szachem; obok kwiatów jest bohater z Diarbekir[8], zabijający psa morskiego, a obok bitwa pod Czesme i oblężenie Jerozolimy[9] przez chrześcijan. Czy to nie piękne?
— Nadzwyczajnie! Ale co to stoi na środku pokoju?
— To najcenniejsze ze wszystkiego, co posiadam. To jest czalgy[10], kupione od pewnego Anglika, który tu mieszkał i ruszył dalej. Czy ci to pokazać?
— Proszę!
Przystąpiliśmy i otworzyli. Nad klawiszami przeczytałem napis: „Edward Southey, Leadenhallstreet, London“, a jedno spojrzenie do wnętrza instrumentu pouczyło mnie, że znajdował się w stanie dość znośnym, mimo że kilka strun było pękniętych.
— Pokażę ci, jak to się robi.
Po tych słowach rozpoczął szereg zamachów pięścią na klawisze, co mi włosy na głowie podniosło. Zmusiłem się jednak do miny podziwu i zapytałem, czy nic więcej nie posiada do tego czalgy.
— Anglik dał mi jeszcze demir iplik[11] i młotek do robienia muzyki, żeby ręce nie bolały. Pokażę ci je.
Wyszedł i przyniósł niebawem skrzynkę, zawierającą struny druciane rozmaitej grubości i klucz do strojenia. Tym kluczem jął Turek walić w klawisze, że aż jęczało i trzeszczało we fortepianie. Anglik zażartował sobie widocznie, tłómacząc mu w ten sposób użytek klucza. Zresztą był fortepian okropnie rozstrojony, pełen pyłu i śmiecia.
— Czy chcesz może także robić muzykę? — spytał mnie. — Nikomu nie wolno otwierać mojego czalgy, ale ty jesteś gościem moim, dlatego możesz sobie trochę popukać.
Podał mi klucz z miną łaskawcy.
— Ty pokazałeś mi, jak się robi muzykę w Damaszku — rzekłem — a teraz ja ci pokażę, jak na tym instrumencie grają na Zachodzie. Wpierw jednak pozwól mi go naprawić, gdyż nie znajduje się w stanie odpowiednim.
— Panie, ale mi go nie zrujnujesz!
— Nie; możesz mi go powierzyć spokojnie.
Wyszukałem sobie odpowiedni drut i naciągnąłem struny, potem ustawiłem sobie z kilku poduszek wysokie siedzenie i zacząłem stroić. Usłyszawszy kwinty i kwarty, zawołał gospodarz w najwyższym zachwycie:
— O, ty to umiesz o wiele lepiej odemnie!
— To nie jest jeszcze muzyka; teraz nadaję dopiero drutowi odpowiedni ton. Czyż Anglik ci nie pokazał, jak się gra na tym instrumencie?
— Grała na nim jego żona, ale umarła, potem on walił weń pięściami i bardzo mu się to musiało podobać, bo śmiał się zawsze przy tem.
— A zatem zobaczysz wkrótce, jak się to robi właściwie.
Dawniej, jeszcze jako ubogi uczeń, stroiłem często fortepiany, aby sobie zarobić na mniejsze codzienne wydatki, przyszło mi więc z łatwością przyprowadzić fortepian do stanu, w którymby na nim grać można.
Podczas tej czynności otwarły się drzwi, a za niemi ujrzałem wszystkie te postacie kobiece, które poprzednio widziałem na dziedzińcu. Doleciał mnie szept podziwienia, a chwilami wymykał się okrzyk zachwytu. Jakże mało wymagali ci ludzie!
Wreszcie skończyłem i zamknąłem instrument, poczem przysłuchujące się zniknęły natychmiast.
— Czy nie chcesz już grać dłużej? — spytał gospodarz. — Jesteś wielki sanatdar[12], a niewiasty są tą muzyką tak ucieszone, że popsują nam cały obiad.
— Muszę teraz dać wypocząć temu czalgy, lecz po obiedzie, skoro zejdzie się rodzina, pokażę wam muzykę, jakiej nie słyszeliście jeszcze.
— W moim haremie jest kilka kobiet z wizytą, czy wolno im także posłuchać muzyki?
— Ależ oczywiście.
Byłem ogromnie zaciekawiony, jak na te damy podziała lekki wiedeński walczyk; nie mogłem jednak ze względu na swój apetyt odrywać ich teraz od kulinarnych czynności. Ostrożność ta przyniosła wkrótce owoce. Śpieszono się tylko trochę bardziej, niż zwykle, z powodu oczekującej wszystkich artystycznej biesiady i niebawem zastawiono obfity obiad, który przyniósł zaszczyt domowi. Ledwie skończyliśmy, zapytał gospodarz, czy kobietom wolno się już ukazać. Przystałem na to, a mały nalewacz kawy pobiegł, by je zawołać.
Przyszła żona gospodarza z dwoma córkami i synem, lat może dwunastu. Panie były zawoalowane i powiedziano mi tylko ich imiona. Oprócz tego przybyły cztery przyjaciółki naszej gospodyni. Usiadły cicho i w skromnej postawie na poduszkach, wtrącały jednak tu i owdzie jakieś słówko do rozmowy, która się niebawem rozwinęła. Zauważywszy, jak często osłonięte głowy, z których wyzierały tylko oczy i końce nosów, zwracały się ku fortepianowi, podniosłem się, aby zaspokoić ich ciekawość.
Zajmującym był widok wrażenia, wywartego pierwszym, pełno uderzonym, akordem, po którym nastąpił pasaż.
— Maszallah! — zawołał Halef, wprost przestraszony.
— Bana bak! — słuchajcie, słuchajcie! — krzyczał gospodarz, zrywając się z miejsca i wyciągając ramiona z podziwu.
Niewiasty drgnęły, zaskoczone niespodzianką i krzyknęły głośno ze zdumienia, wyciągając ręce niebacznie tak daleko przed siebie, że rozchyliły się szale i przez chwilę mogłem zobaczyć wszystkie twarze.
Po krótkiem preludyum zagrałem im dziarskiego walca. Publiczność moja, zrazu sztywna, jęła wnet okazywać nieodparte skutki rytmu. Ręce poczęły drgać, nogi buntować się przeciwko swej, na sposób oryentalny pozałamywanej, pozycyi, a korpusy chwiać się do taktu w jedną i drugą stronę. Gospodarz wstał i stanął za mną, aby przypatrzyć się ruchowi moich palców.
Kiedy skończyłem, ujął mnie za ręce i przypatrywał się im dokładnie.
— O, panie, jakie ty masz palce! Szło, jak w karingdżalyku[13]. Odkąd żyję, nie widziałem czegoś podobnego!
— Zihdi — rzekł Halef — taka muzyka istnieje jeszcze tylko w el Dżennet, gdzie mieszkają duchy szczęśliwych. Allah il Allah!
Kobiety nie śmiały w słowach dać wyrazu swoim uczuciom, ale ożywione ich ruchy i pełen uznania ton ich szeptu, dowodziły, że się nie nudzą.
Grałem dalej, cały, godzinę trwający program, a publiczność moja przysłuchiwała się wytrwale niesłyszanym dźwiękom.
— Panie, nie wiedziałem, że w tem czalgy tkwią takie rzeczy — rzekł gospodarz, kiedy odpoczywałem.
— O, tam tkwią jeszcze o wiele wspanialsze — odrzekłem.— U nas, na Zachodzie, są tysiące mężczyzn i kobiet, umiejących to dzięsięć razy lepiej odemnie.
— Kobiety także? — spytał zdziwiony.
— Tak.
— Więc niech się nauczy moja żona grać na czalgy, a potem musi to córkom pokazać.
Poczciwiec nie wiedział, jakie trudności stają tu, w Damaszku, na drodze do wykonania tego postanowienia. Nie uważałem za stosowne objaśniać mu tego i zapytałem:
— Przy tej muzyce można tańczyć; czy widziałeś kiedy taniec zachodni?
— Nigdy.
— Więc poślij po naszych towarzyszy. Niech zaraz przyjdą!
— Ci? Czy mają tańczyć?
— Tak.
— Oni? Jako mężczyźni?
— Zwyczaje Zachodu pozwalają tańczyć także i mężczyznom; zobaczysz, jakie to ładne.
Ogólne „peh, peh!“ oczekiwania zabrzmiało w pokoju, gdy jeden z chłopców wyszedł, aby Irlandczyków zawołać.
— Czy umiecie tańczyć? — spytałem ich, gdy weszli.
I oni mieli na sobie wygodne, domowe szaty i wyglądali tak czysto i świeżo, że z pewnością byli w kąpieli. Trącili się łokciami i otworzyli szeroko oczy na widok fortepianu.
— Heigh-day! a music chest — hej ha! skrzynia do muzyki! — śmiał się Bill. — Tańczyć? Naturalnie, umiemy! Czy mamy zatańczyć?
— Tak.
— W tych ubraniach?
— Czemu nie?
— Well! W takim razie zdejmiemy pantofle i będziemy tańczyć boso.
— Jakie tańce umiecie?
— Wszystkie! Reel, pipę, górskiego, stamp-man, polkę, galopadę, walca, słowem wszystko, czego zażądają. Uczyło się tego całkiem dobrze!
— Złóżcie więc dywany i zaczynajcie; najpierw górskiego!
Tędzy synowie Irlandyi okazali się niezmordowanymi, a przychylne uśmiechy kobiet zachęcały ich do coraz to nowych wysiłków. Przypuszczam, że te Damascenki byłyby same wzięły w tem udział najchętniej. Wreszcie wydało mi się, że już dość tego dobrego. Damy oddaliły się, dziękując serdecznie, a gospodarz oświadczył, że po długiej nieobecności musi się rozejrzeć w swoich interesach. Powiedziałem mu, że tymczasem wyjdę z Halefem na miasto, aby je oglądnąć; on zaś kazał natychmiast osiodłać dla nas dwa osły i dodać nam służącego za przewodnika. Zarazem prosił, żebyśmy nie wrócili zbyt późno, gdyż oczekiwać nas będzie kilku jego przyjaciół.
Na dziedzińcu zastaliśmy już dwa siwe bagdadzkie osły i jednego szarego dla służącego, który się zaopatrzył obficie w tytoń i fajki. Zapaliwszy fajki, wsiedliśmy na osły, wyjechaliśmy z domu i skręciliśmy boczną uliczką na „ulicę prostą“. W pantoflach na bosych nogach, ze zwisającemi chustami turbanu i z dymiącymi cybuchami, jechaliśmy poważnie, jak dwaj baszowie tureccy, wzdłuż ożywionej ulicy. Jadąc, zauważyliśmy, że większość przechodniów zdąża do bramy św. Tomasza.
— Tam zapewne jest coś godnego widzenia — zwróciłem się do naszego towarzysza.
— Tak, effendi, bardzo wiele — odrzekł. — Dziś jest święto Er Rimal[14], w czasie którego strzela się z łuków. Kto się chce zabawić, idzie za miasto do namiotów i ogrodów, aby zobaczyć, jaką mu Allah zgotował uciechę.
— I my to możemy uczynić, bo jeszcze nie późno.
— Tak, effendi.
— Więc prowadź nas!
Puściliśmy zwierzęta szybszym kłusem i dostaliśmy się wkrótce przez bramę na Ghutę, gdzie panowało wszędzie ogromnie ruchliwe życie. Zauważyłem niebawem, że Er Rimal jest świętem, w którem mogą brać udział wyznawcy wszystkich religii, świętem, podobnem do naszego strzelania do kurka. Nie mogłem się jednak dowiedzieć od naszego towarzysza, jaki jest jego początek.
Na wolnych placach ustawione były namioty, w których sprzedawano kwiaty, owoce i rozmaite środki żywności. Linoskoczki, kuglarze indyjscy, zjadacze ognia i zaklinacze wężów, wykonywali wszędzie swoje rzemiosło, a żebrzący derwisze utrudniali przejście. Dzieci hałasowały, tragarze kłócili się, wielbłądy wrzeszczały, konie rżały, psy szczekały, a do tego dołączało się z namiotów muzycznych trąbienie, skrzypienie, stukot i jęki wszelkich możliwych i niemożliwych instrumentów. Było to zupełnie europejskie święto strzeleckie, tylko na innym gruncie i pośród innych postaci. Nie widziałem tylko nic z właściwego strzelania z łuków. Dostrzegłem wprawdzie tu i owdzie mężczyznę lub chłopca, wypuszczającego strzałę w powietrze, lecz działo się to tak dowolnie, od niechcenia, a kogo lub co strzała trafi, to było całkiem obojętne.
Przejechaliśmy tak obok długiego szeregu handlarzy sorbetami i owocami, kiedy nagle wstrzymałem osła i jąłem nadsłuchiwać. Co to było? Czy dobrze słyszałem? Przed dużym namiotem zebrało się sporo ludzi, z wnętrza płynęły dźwięki skrzypiec i harfy, a po przygrywce zabrzmiał w najczystszem północno-czeskiem narzeczu jakiś zdarty sopran.
— Zihdi, co to jest? — spytał Halef, gdy przebrzmiała pierwsza zwrotka. — Tu śpiewa jakaś kobieta. Czy to możliwe?
Skinąłem potakująco, poczem nastąpiła druga zwrotka piosnki o winie i przysmakach, jakie dobra matka zastawia w noc wigilijną.
Nie mogłem tego ominąć, musiałem wstąpić, aby zobaczyć, czy się dobrze domyślam. Zsiadłem i dałem znak Halefowi, żeby szedł za mną. Służący został przy zwierzętach. Przecisnęliśmy się przez tłum i weszliśmy do środka. We drzwiach siedział ponury Turek z czarną brodą i mruknął do nas:
— Her kiszi bir gurusz — piastra od osoby!
Zapłaciłem wstęp i rozejrzałem się w namiocie. Wbite w ziemię pale z przygwożdżonemi do nich deskami, tworzyły ławy i stoły; dokoła stołów siedzieli na ławkach gęsto obok siebie Arabowie, Turcy, Ormianie, Kurdowie, Żydzi, chrześcijanie, Druzowie, Maroniei, Baszybożucy, Arnauci itd., pijąc sorbety lub kawę, paląc fajki, lub żując pieczywo i owoce. W głębi znajdował się bufet, a obok na prawdziwem podyum dwaj skrzypkowie, dwie arfistki i jedna gitarzystka, wszyscy w strojach tyrolskich.
Przystąpiłem całkiem blizko, posunąłem bez żadnego pytania jedenastu widzów, siedzących na pierwszej ławce dalej tak, że się ścisnęli jeszcze bardziej i usiadłem z Halefem na skraju ławki. To sumaryczne postępowanie zdobyło dla nas widocznie szacunek kelnera, gdyż przybiegł natychmiast i złożył nam głęboką czołobitność.
— Sorbet dla dwóch! — zawołałem, płacąc za to pięć piastrów. Były to ceny prawdziwie hotelowe!
Tymczasem skończyła się piosnka, której nikt z obecnych nie rozumiał, a gdy mimo to zerwały się huczne brawa, dodała gitarzystka jeszcze coś ponad program. Potem zeszła z estrady ze znaną kartką nut w ręku, aby pozbierać datki. Nas pominęła przytem, ponieważ weszliśmy dopiero.
Następnym kawałkiem była „Pieśń bez słów“, poczem jeden ze skrzypków zniknął za kotarą. Wkrótce rozpoczęło się preludyum, a skrzypek wrócił jako wędrowny czeladnik w podartych butach i załamanym kapeluszu, z małym tobołkiem na plecach. Grubym, piwnym basem zaintonował piosenkę „Czeladnik na obczyźnie“, a chociaż publiczność nie miała pojęcia o takiej postaci, ani nie rozumiała treści piosenki, przecież nagrodziła go mimo to gromkimi oklaskami.
Chcąc wystawić na próbę wszechstronność tych ludzi, zapytałem śpiewaczkę:
— Tyrky czagyr-zen ne czekel — w jakim języku śpiewasz?
— Tyrky czagyr-im nemczedże — śpiewam po niemiecku.
— You are consequently a german lady — jesteś więc pani damą niemiecką?
— My native country is german Austria — moją ojczyzną jest niemiecka Austrya.
— Et come s’apelle votre ville natale? — a jak się nazywa rodzinne miasto pani?
— Elle est nommee Pressnitz, situe au nord de la Boheme — nazywa się Preśnice, położone w północnych Czechach.
— Niedaleko saskiej granicy, w pobliżu Jóhstadtu i Annabergu — rzekłem już po niemiecku.
— Tak! — zawołała. — O, Jezu! pan mówi także po niemiecku?
— Jak pani słyszy!
— Tu, w Damaszku?
— Tak.
Teraz już i koledzy jej wzięli udział w rozmowie, a skutkiem powszechnej radości było to, że kazałem im podać kilka szklanek sorbetu, oni zaś odśpiewali mi piosnkę o rozłące dwu kochających się serc, którą wskazałem im, jako ulubioną przezemnie.
Ledwie przebrzmiały ostatnie jej słowa, trącił mnie Halef i wskazał na wejście. Skierowawszy wzrok w tym kierunku, ujrzałem człowieka, którego jednak nie spodziewałem się teraz tutaj zobaczyć. Te piękne i delikatne, ale w swej dysharmonii tak niemiłe rysy, to badawczo ostre oko o zimnem, przenikliwem spojrzeniu, te cienie na twarzy, rzucone tam przez zawiść, miłość, zemstę i niezaspokojoną ambicyę, były mi zbyt dobrze znane, żebym miał ich nie poznać, mimo gęstej pełnej brody, jaką teraz ten człowiek zapuścił. To był Dawuhd Arafim, który w domu swoim nad Nilem kazał się nazywać Abrahimem Mamurem!
Przebiegał oczyma po zgromadzonych i nie mogłem uniknąć tego, żeby spojrzenie jego nie padło na mnie. Widziałem, jak drgnął, odwrócił się i wyszedł szybko z namiotu.
— Halefie, za nim! Musimy się dowiedzieć, gdzie tutaj mieszka.
Zerwaliśmy się, a wybiegłszy przed namiot, zobaczyliśmy go cwałującego na ośle, podczas gdy poganiacz biegł za nim, trzymając się ogona zwierzęcia. Naszego służącego przed namiotem nie było, a kiedyśmy go wreszcie znaleźli u opowiadacza bajek, było już na pościg za późno. Ghuta nastręczała mu dość dróg i kryjówek do zmylenia naszej pogoni.
Zniechęciło mię to tak dalece, że postanowiłem wrócić do domu. Ujrzawszy tego człowieka, doznałem odrazu uczucia, że muszę z nim się znów zetknąć, a tu wymknęła mi się sposobność dowiedzenia się czegoś bliższego o jego pobycie w Damaszku. Halef także mruczał jakieś dosadne słowa pod rzadkim wąsem, poczem zauważył, że najlepiej będzie udać się do domu i „zrobić trochę muzyki“.
Wracaliśmy tą samą „ulicą prostą“, kiedy naraz ktoś nas zawołał. Był to nasz gospodarz; stał w towarzystwie pięknego młodzieńca, we drzwiach sklepu z klejnotami i biżuteryą. I on miał z sobą służącego i osła.
— Może wstąpisz tu, panie? — zapytał. — Wrócimy potem razem do domu.
Zsiedliśmy i weszliśmy do sklepu, powitani przez młodzieńca z największą serdecznością.
— To mój syn, Szafaj Ibn Jakób Afarab.
Teraz dopiero dowiedziałem się, że nasz gospodarz nazywa się Jakób Afarah. Na Wschodzie nie jest to wcale rzadkością. Potem powiedział synowi, jak my się nazywamy i ciągnął dalej:
— To mój sklep z klejnotami, którym zarządza Szafaj, razem z pomocnikiem. Wybacz, że teraz nie będzie nam towarzyszył! Musi pozostać, ponieważ pomocnik wyszedł popatrzeć na święto Er-Rimal.
Rozglądnąłem się w sklepie. Był mały i ciemny, ale zawierał tyle kosztowności, że mnie biedakowi zaczęło być nieswojo. Wybąknąłem kilka słów na ten temat i dowiedziałem się, że Jakób posiada jeszcze na innych bazarach sklepy z towarami korzennymi, z dywanami i z drogimi przyborami do palenia.
Wypiwszy tu filiżankę kawy, ruszyliśmy w drogę. Nadchodził zmierzch i zaledwie dostaliśmy się do domu, zapadł już wieczór.
Podczas mej nieobecności przyozdobiono mi izbę.
Z sufitu zwisały wazonki z pachnącymi kwiatami, a w każdym kącie stała wysoka waza, pełna najpiękniejszych dzieci uroczej flory. Szkoda, że wcale nie rozumiałem się na rozmowie kwiatów, bo przeczytałbym może w tem wszystkiem wzruszający adres dziękczynny za koncert na fortepianie.
Rozciągnąłem się na poduszkach, aby trochę popróżnować, ale coś jednak robiłem, a mianowicie myślałem o tym Abrahimie Mamurze, o którym w żaden sposób nie mogłem zapomnieć. Czego on chciał tu w Damaszku? Czyżby knował znowu jaką nikczemność? Dlaczego uciekł przedemną, skoro nic już z nim nie miałem wspólnego? W jaki sposób możnaby odszukać jego mieszkanie?
Rozmyślałem tak nad tem, przysłuchując się przy tem uważnie ożywionemu ruchowi, panującemu od pewnego czasu na kurytarzu. Po pewnym czasie zapukano do moich drzwi i ukazał się Jakób.
— Panie, czyś gotów już do wieczerzy?
— Do usług.
— Więc chodź! Twój towarzysz Halef już poszedł.
Wprowadził mnie tym razem nie do selamliku, lecz przez dwa kurytarze do frontowej części domu i otworzył tam drzwi. Była to wielka sala. Sto świec oświetlało ją jasno, odbijając się w czarno haftowanych sentencyach z Koranu na jedwabnych ścianach. Jedną trzecią komnaty oddzielała sztaba żelazna, z której zwieszała się aksamitna kotara. O trzy stopy nad ziemią widać w niej było liczne otwory do zaglądania, z czego domyśliłem się, że tam usiędą pewnie kobiety.
W sali znajdowało się około dwudziestu panów, którzy powstali za naszem wejściem i powitali mnie podaniem ręki, a równocześnie Jakób mówił mi ich nazwiska. Byli między nimi dwaj synowie i trzech pomocników Jakóba. Halef był już także na sali; wydawało się, że z pełną godności zręcznością umie się znaleźć w obecnej sytuacyi.
Podczas utykającej trochę na początku rozmowy, podano wonne likiery, przyczem palono nieodstępne fajki. Potem wniesiono jedzenie, na którego widok poczciwy Halef nie zupełnie zdołał się opanować, bo zaczął oboma rękami odgarniać z ust szesnaście włosów swojego wąsa. Oprócz znanych mi potraw podano powidła z tobby i habb el aas[15], sałatę z zybh el belad, czerwonego korzenia, podobnego do naszej marchwi, pieczoną szyrsz el mahrut[16] i dobrze przysmażony rodzaj dużych jaszczurek, których mięso dosyć mi smakowało. W dalekich podróżach uczy się człowiek najlepiej pozbywać pewnych przesądów.
Po jedzeniu sprzątnięto ze stołu i wniesiono fortepian. Błagalny wzrok Jakóba powiedział mi, czego sobie goście życzą, obowiązek swój spełniłem więc bez wahania. Postawiłem tylko przedtem jeden warunek, od którego nie chciałem odstąpić; poprosiłem mianowicie, żeby odsunięto zasłonę. Jakób spojrzał na mnie wystraszony.
— Dlaczego, panie? — zapytał.
— Bo ten aksamit tak wessie dźwięk moich tonów, że nie usłyszycie dużo pięknego.
— Ależ poza tem siedzą kobiety!
— Mają przecież zasłony na twarzach!
Dopiero po dłuższej rozmowie z gośćmi, ośmielił się rozsunąć kotarę na obie strony, wskutek czego ujrzałem około trzydziestu postaci kobiecych, siedzących na ziemi na miękkich rogożach. Czyniłem, co mogłem, by ich ubawić i zaśpiewałem im kilka pieśni, których tekst tłómaczyłem, o ile to się dało, z pamięci, na język arabski.
Kiedy skończyłem, zaprowadził mię Jakób do małego, zakratowanego okna, wychodzącego na „ulicę prostą“. Na dole przez całą jej szerokość stała, głowa przy głowie, zbita masa słuchaczy. Co sobie pomyśleli ci muzułmanie, słysząc mię śpiewającego! Goście mego gospodarza nie uważali mnie jednak bynajmniej za waryata dlatego, że im pozwoliłem słuchać mojego głosu, czegoby żaden prawowierny nie uczynił. Byli już dość światli, aby sobie nie psuć przyjemności zelotycznymi skrupułami i opuścili dom koło północy, obiecując odwiedzić go wkrótce znowu. Co się tyczy kobiet, to widziałem tylko około trzydziestu nosów i sześćdziesiąt oczu, lecz nic ponadto, nawet noga nie pokazała się, z którejby spadł pantofel przy wypukiwaniu taktu, gdyż nogi i pantofle przy wschodnim sposobie siedzenia odwrócone były odemnie.
Jakób odprowadził mnie z wielką uprzejmością do mego pokoju i ucieszył się bardzo, gdy pozwoliłem pójść razem jego synowi. Ubolewał on, że pomocnik jego też przy tem nie był.
— Sprawiłbyś mu wielką przyjemność — rzekł. — Lubi muzykę i jest bardzo rozumnym człowiekiem. Może z tobą rozmawiać językiem Włochów, Francuzów i Anglików.
— Czy pochodzi z Damaszku? — spytałem, aby podjąć uprzejmie przedmiot rozmowy.
— Nie — odrzekł Jakób. — Pochodzi z Adryanopola i jest wnukiem mojego wuja. Imię jego Afrak Ben Hulam. Nie widzieliśmy go przedtem nigdy; przybył z listem swojego ojca i z pismem brata mego Mafieja ze Stambułu, aby jeszcze lepiej poznać swój zawód.
— Czemu go dziś wieczorem nie było?
— Był zmęczony i czuł się niedobrze — odrzekł Szafaj. — Gdy wrócił z uroczystości, powiedziałem mu, że przyjechał do nas Kara Ben Nemzi, effendi, i że dzisiaj zrobi muzykę, on jednak był słaby i pobladł, jak śmierć. Ale muzykę słyszał, gdyż śpi w pobliżu pokoju, w którym znajdowaliśmy się wszyscy.
Gdy po krótkim pobycie zostawili mnie samego, położyłem się spać. O ileż inaczej spało się na tych poduszkach, niż na twardym piasku lub mokrej, zionącej trucizną ziemi!
Przebudziwszy się rano, usłyszałem bulbula[17] śpiewającego na gałązce tuż przed otworem okiennym. Halef nie spał już także, a kiedy wszedłem do jego pokoju, pił kawę i jadł ciastka do tego. Dotrzymałem mu towarzystwa, poczem zeszliśmy na dół, aby wypalić fajkę nad basenem. Przedtem zajrzałem jeszcze do koni. Stały na marmurze i słomie pszenicznej i zajadały przepyszne daktyle; nie miały tak samo, jak my, powodu do uskarżania się na cokolwiek.
Koło studni przystąpił do mnie młody Szafaj, aby się pożegnać i zaprosić mnie do zwiedzenia bazaru. Miał tam z konieczności przepędzić cały dzień, ponieważ niedyspozycya jego kuzyna i pomocnika wzmogła się tak dalece, że nie mógł wyjść z pokoju.
— Panie, ja wiem, że jesteś hekimem — rzekł.
— Kto to powiedział? — przerwałem mu.
— Wówczas nad Nilem wyleczyłeś wielu chorych; Isla nam to opowiadał. Dlatego prosiłem przedtem pomocnika, żeby z tobą pomówił, ale nie chce się na to zgodzić; powiada, że choroba ta pojawia się często, ale po dwu dniach ustępuje. Czy nie zajrzałbyś do niego?
— Nie. On sobie tego nie życzy, a ja nie jestem także prawdziwym hekimem.
Po odejściu młodzieńca usłyszałem dźwięk poszczególnych klawiszów fortepianu; była to jakaś ręka, próbująca naciskać lekko klawisze, a w chwilę potem pojawił się dżibukczi i poprosił mię, żebym się udał na górę. Naprzeciw mnie wyszła jedna z córek gospodarza i złożyła błagalnie ręce.
— Effendi, przebacz mi! Pragnę raz jeszcze usłyszeć pieśń, którą grałeś wczoraj przy końcu.
— Dobrze.
Usiadła w kącie i oparła głowę o ścianę. Zagrałem ową wspaniałą kościelną pieśń: „Przed tak wielkim Sakramentem upadamy na twarze“. Przegrałem kilka razy melodyę i zaśpiewałem kilka zwrotek. Dziewczyna miała oczy zamknięte, a usta lekko rozchylone, jak gdyby pragnęła, by te nabożne, uroczyste, tony przenikały głębiej jej duszę.
— Czy mam jeszcze co zagrać? — zapytałem na końcu.
Powstała i przystąpiła bliżej.
— Nie, effendi, niech wrażenia tej muzyki nie uszczupla żadna inna. Komu wolno u was śpiewać takie słowa i tony?
— Śpiewają je mężczyźni, kobiety i dzieci w każdej chrześcijańskiej świątyni. Kto zaś jest ojcem pobożnym, śpiewa takie pieśni i w domu ze swoimi.
— Panie, u was musi być pięknie. Wy dajecie wolność waszym ukochanym. Wasi kapłani, którzy pozwalają wam śpiewać takie pieśni razem z waszymi, zapewne są lepsi i przychylniejsi od naszych, którzy twierdzą, że Allah nie dał duszy kobiecie. Niechaj Allah pokarze ich i proroka za to kłamstwo! Dziękuję ci, effendi!
Wyszła, a ja patrzyłem za nią w milczeniu. Tak, Wschód domaga się wyzwolenia z ciężkich tysiącletnich więzów. Kiedy ono dlań przyjdzie?
Zamknąłem instrument. Nie mogłem grać dalej, gdyż każdy ton, dolatujący do niej, musiałby zatrzeć wrażenie nabożnej pieśni, które chciała zachować. Zeszedłem na dół i kazałem osły osiodłać, bo chciałem wyjechać, aby porobić niektóre konieczne zakupy.
Ponieważ nie potrzebowaliśmy się śpieszyć, więc urządziliśmy sobie przejażdżkę dla ciekawości po ulicach miasta. Zajechaliśmy nawet na dzielnicę żydowską, gdzie wystąpiły przed nami gruzy i nędza. Pomiędzy zwaliskami dawnych, wspaniałych gmachów tkwiły napół zwalone chałupy. Mężczyźni chodzili w wyszarzałych kaftanach z rozpadającymi się szwami, dzieci w szmatach i łachmanach, ale kobiety miały na wypłowiałych szatach wszystkie swe prawdziwe i fałszywe klejnoty na pokaz. Przypuszczam, że tak samo ubierały się żony i córki Izraela, kiedy prorok[18] im wieszczył: „Pan pokryje łysiną głowy cór Syonn i zabierze im wszystkie klejnoty. W tym czasie zabierze Pan wszystkie ozdoby z obuwia, haftki i spinki, naszyjniki i naramienniki, zasłony i czepce, łańcuszki i sznury, jabłka woniejące, kolczyki i pierścienie, dyademy i szaty uroczyste, płaszcze, szale i sakiewki, lustra i kolie, i taśmy, i suknie“.
Wracając obok bazaru jubilerów i złotników, chciałem wstąpić do Szafaja, lecz zauważyłem ku mojemu zdumieniu, że sklep zamknięty, a przed nim dwu kawasów na straży. Zapytałem ich o powód, lecz dali mi odpowiedź tak grubjańską, że odjechałem co prędzej. Przybywszy do domu, zastałem w nim wszystkich mieszkańców w najwyższem rozdrażnieniu. W drzwiach spotkałem Szafaja. Chciał wybiec z domu w największym pośpiechu, zatrzymał się jednak na mój widok.
— Effendi, czy wiesz już o tem? — zawołał.
— O czem?
— Że nas okradziono, ohydnie okradziono i oszukano?
— Ani słowa! To niech ci ojciec opowie! Ja muszę iść!
— Dokąd?
— Allah ’1 Allah! Nie wiem jeszcze!
Chciał mnie minąć, ale ja wyciągnąłem rękę i zatrzymałem go. Nieszczęśliwy wypadek odebrał mu tak potrzebną teraz równowagę i ścisłość sądu. Należało, mojem zdaniem, zapobiec nieprzezornemu postępowaniu.
— Zaczekaj jeszcze! — prosiłem.
— Puść mnie! Muszę biec za nim!
— Za kim? Za złodziejem? Kto to?
— Zapytaj ojca!
Chciał mi się wyrwać, ja jednak zsunąłem się z osła, wziąłem go silnie pod ramię i zmusiłem go tak do pójścia ze mną.
Poddał się przemocy i zaprowadził mię na górę do mieszkania ojca. Jakób stał na środku komnaty, gotów do wyjścia i nabijał właśnie dwa olbrzymie pistolety. Ujrzawszy syna, krzyknął gniewnie na niego:
— Czego tu jeszcze chcesz? Nie można tracić czasu, ani minuty!... Idź, śpiesz!... Pójdę i ja, i zastrzelę tego łotra, gdziekolwiek go dopadną!
Dokoła Jakóba stała reszta rodziny, pogarszając jeszcze sytuacyę łzami i narzekaniem. Natrudziłem się sporo, zanim ich uspokoiłem, a Jakóba skłoniłem do opowiedzenia mi, o co idzie. Afrak Ben Hulam, chory pomocnik i brat cioteczny z Adryanopola, opuścił dom po naszym odjeździe i poszedł do Szafaja do sklepu z wiadomością, żeby w sprawie wielkiego zakupu udał się natychmiast do ojca, znajdującego się w wielkim Han Assad Baszy. Szafaj odszedł rzeczywiście, ale po długiem czekaniu i szukaniu ojca nie znalazł. Wobec tego pobiegł wreszcie do domu i zastał ojca ku swemu zdumieniu, spoczywającego pod arkadami. Oczywiście oświadczył, iż pomocnikowi wcale nie wydawał takiego polecenia, poczem Szafaj wrócił do bazaru i zastał go zamkniętym. Otworzył drugim kluczem, który miał zawsze przy sobie i spostrzegł na pierwszy rzut oka, że zniknęło mnóstwo i to najcenniejszych kosztowności, a razem z niemi także pomocnik, Afrak Ben Hulam. Pośpieszył, by zawiadomić o tem ojca; mimo swego przerażenia jednak, miał jeszcze tyle przytomności umysłu, że drzwi zamknął i postawił kawasów na straży. Wieść jego zaalarmowała dom cały i w chwili, gdy ja wracałem z Halefem, miał właśnie Szafaj zamiar udać się, sam nie wiedząc, dokąd. Jakób także chciał odejść, aby złodzieja przedewszystkiem zastrzelić, ale nie zapytał się o to, gdzie go ma znaleźć.
— Nierozsądnym pośpiechem więcej sobie zaszkodzicie, niż pomożecie — powiedziałem, starając się ich uspokoić. — Usiądźcie i naradźmy się! Bardzo skwapliwy biegun nie zawsze jest najlepszym koniem.
Kosztowało to dużo trudu, zanim zdołałem ich przekonać o słuszności mego poglądu; wreszcie udało mi się i to.
— Jaka jest wartość rzeczy skradzionych? — zapytałem.
— Tego nie wiem jeszcze dokładnie — odrzekł Szafaj — ale będzie wiele, wiele worków[19].
— Czy sądzisz, że istotnie tylko Afrak może być tym złodziejem?
— Tylko on. Wieść, którą mi przyniósł, była kłamstwem, a on sam tylko miał klucz i wiedział, gdzie szukać rzeczy najcenniejszych.
— Dobrze, mamy zatem tylko z nim jednym do czynienia! Czy był rzeczywiście waszym krewnym?
— Tak. Nie widzieliśmy go wprawdzie nigdy przedtem, ale wiedzieliśmy, że przybędzie, a listy, które przywiózł, były prawdziwe.
— Czy był jubilerem i złotnikiem?
— Tak, nawet bardzo zręcznym.
— Czy zna waszą rodzinę i wszystkie wasze stosunki?
— Tak, chociaż mylił się często.
— Był wczoraj na uroczystości, a ty mówiłeś, że był bardzo blady. Czy bladość wystąpiła u niego wtedy, kiedy przyszedł, czy też pobladł dopiero, usłyszawszy, że Kara Ben Nemzi jest waszym gościem?
Szafaj podniósł w górę zdumione oczy.
— Na Allaha, co chcesz przez to powiedzieć? Zdaje mi się, że pobladł dopiero, gdy mu opowiedziałem o tobie.
— To zaprowadzi mnie może na jego ślad.
— Effendi, gdyby to się dało!
— Zląkł się, usłyszawszy o mnie; nie przyszedł, kiedy grałem na fortepianie; udał, że jest chory, gdyż nie mógł wyjść, bo siedziałem na dziedzińcu i byłbym go zobaczył, a skoro tylko się oddaliłem, wyszedł także. Halefie, wiesz, kto to jest Afrak Ben Hulam?
— Jakże mogę to wiedzieć? — odrzekł hadżi, który przyszedł za nami aż tutaj.
— To nikt inny, tylko Dawuhd Arafim, który nazywał się także Abrahim Mamur. Przyszło mi to na myśl już wczoraj wieczorem, ale wydało się tak nieprawdopodobnem, że w to wierzyć nie chciałem. Natomiast teraz jestem tego pewny.
Słuchacze moi siedzieli jakiś czas w milczeniu. Po dłuższej pauzie odezwał się Jakób, potrząsając energicznie głową:
— To całkiem niemożliwe, effendi. Mój krewny nie nazywał się nigdy Dawuhd Arafim, ani Abrahim Mamur i nie był nigdy w Egipcie. Widziałeś tu znowu wczoraj tego Mamura?
— Tak. Zapomniałem powiedzieć wam o tem, bo musiałem zbyt wiele myśleć o muzyce. Opisz mi twego krewnego i szaty, które miał na sobie, gdy wyjeżdżał na uroczystość!
Żądaniu temu uczyniono zadość z największą dokładnością; zgadzało się wszystko, nie był to nikt inny, tylko Abrahim Mamur.
— Afrak Ben Hulam nie był nigdy w Egipcie — twierdzili ustawicznie — jakby zresztą mógł obcy wejść w posiadanie listów, które ze sobą przywiózł!
— To jedyne punkty niejasne; a jednak, gdyby tak ten Abrahim zabrał te listy rzeczywistemu Afrakowi?
— Allah kerim, wówczas musiałby go chyba zabić dla bezpieczeństwa!
— To się może jeszcze wyjaśni; po nim można się spodziewać wszystkiego. Musimy go znaleźć, musimy go znowu dostać w swe ręce! Ale widzicie teraz, że spokojny namysł przecież więcej wart od nierozsądnego pośpiechu. Złodziej ukrywa się jeszcze w Damaszku, albo opuścił miasto czemprędzej. Musicie być przygotowani na ten drugi wypadek. Co uczyniłbyś, Jakóbie Affarahu, jeżeliby już umknął?
— Gdybym znał kierunek, ścigałbym go, dopókibym go nie znalazł, choćby nawet przyszło pójść na koniec świata!
— Poślij więc prędko Szafaja na policyę. Niechaj doniesie i zażąda, żeby natychmiast obsadzono bramy i wysłano patrole na Ghutę, następnie niechaj postara się o paszport dla ciebie na całe państwo padyszacha i o eskortę konnych kawasów, na których pomoc mógłbyś liczyć na pewno.
— Panie, to, co mówisz, lepsze jest od mego gniewu. Oko twoje bystrzejsze od mego; czy zechcesz wspierać mię nadal?
— Owszem. Zaprowadź mnie teraz do izby, w której złodziej mieszkał!
Szafaj poszedł do miasta, my zaś do mieszkania rzekomego Afraka. Tu okazało się, że on wyszedł z zamiarem, by już nie wrócić, poza tem jednak nie odkryliśmy nic, coby mogło służyć za dalsze wskazówki.
— To było daremne. Musimy się postarać o inne ślady. My trzej podzielimy się, aby zobaczyć, czy na bramach miasta, u przewodników i tych, co wypożyczają zwierzęta, nie dowiemy się czego.
Wniosek ten przyjęli z radością Jakób i Halef, i we dwie minuty potem jechałem już ku bramie „Boskiej“. Nie wziąłem swojego konia, gdyż przypuszczałem, że sił jego będzie mi potem potrzeba. Ale usiłowania moje spełzły na niczem. Dopytywałem się i badałem wszędzie, gdzie tylko mogłem się jakiejś wiadomości spodziewać, przejechałem całą Ghutę, gdzie spotkałem już wysłane patrole, nie znalazłem jednak ani śladu i wróciłem po trzech godzinach, po południu, okryty potem, do domu. Jakób był już kilkakrotnie w domu, ale znowu wyjechał. Halef nic także nie wskórał, ale przywiózł przynajmniej jakąś nadzieję. Objął on był północną część miasta i przejeżdżał obok namiotu, w którym byliśmy wczoraj. U wejścia stała śpiewaczka, która go poznała i zawołała do siebie. Zauważyła dnia poprzedniego, że wyszliśmy tak nagle z powodu Mamura, i powiedziała Halefowi, żebym do niej przyszedł, jeżeli chcę się o tym człowieku czegoś dowiedzieć.
— Czemuż tobie tego zaraz nie powiedziała Halefie? — spytałem.
— Zihdi, ona nie umie po arabsku, a ja mało po turecku, przytem mówi ona tak, iż nic rozumieć nie mogę. Nawet to, co mi powiedziała, zgadłem raczej, niż zrozumiałem.
— A zatem jedźmy zaraz do niej, ale weźmy konie, bo osły już znużone.
Był to ostatni dzień świąt, trwających ogółem pięć dni.
Przybywszy w szybkiem tempie przed namiot Presniczan, zastaliśmy go nie tak przepełnionym, jak poprzedniego wieczora. Muzykanci zrobili właśnie pauzę, tak, że mogłem pomówić z dziewczyną. O słuchaczy nie troszczyłem się, ponieważ krótka nasza, rozmowa odbyła się w języku niemieckim.
— Czemu wyszliście wczoraj tak prędko? — zapytała mię śpiewaczka.
— Bo chciałem udać się za tym człowiekiem, który wszedł do namiotu i zaraz go opuścił. Zależało mi na tem, żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka.
— Tego on nie mówi nikomu.
— Ach! Pani to wie?
— Tak. On był wczoraj w namiocie już po raz trzeci. Tam, tuż przy nas, siedział obok Anglika, któremu także nie powiedział, gdzie mieszka.
— Czy on mówił po angielsku, czy też Anglik po arabsku?
— Prowadzili rozmowę w angielskim języku, dlatego rozumiałam każde słówko. Gentleman zaangażował go jako tłómacza.
— Nie może być! Na pobyt tutaj, czy do podróży?
— Do podróży.
— Dokąd?
— Tego nie wiem; słyszałam tylko, że pierwszą miejscowością ma być Salehieh.
— A kiedy mieli wyruszyć?
— Skoro tylko tłómacz upora się z pewnym — sprawunkiem, dla którego przybył do Damaszku. O ile mi się zdaje, mówił o zakupnie oliwy dla Biruty.
Poza tem nie wiedziała nic więcej. Podziękowałem jej i dałem upominek.
Aby Jakóba nie pozostawić bez wiadomości, posłałem doń Halefa, sam zaś udałem się do bramy „Boskiej“, skąd idzie droga do Salehieh, położonego na zachodniej krawędzi Ghuty i uważanego właściwie za przedmieście Damaszku. Przez tę miejscowość jedzie się do Biruty nad morzem Śródziemnem, oraz innych miast, leżących przy drogach, wiodących do Palestyny.
Przybyłem tam już pod wieczór. Nie byłem pewien, czy otrzymam dostateczne wiadomości, ponieważ na Wschodzie wobec zwyczaju budowania domów frontem na wewnątrz niepodobna obserwować drogi tak dokładnie, jak u nas na Zachodzie. Wtem ujrzałem kilku z owych nieszczęśliwych, którzy wykluczeni ze społeczeństwa ludzkiego, żyją przecież z jego miłosierdzia. Byli to trędowaci. Leżeli okryci łachmanami niedaleko drogi i wołali na mnie już z daleka, prosząc o datek.
Podjechałem ku nim, ale uciekli natychmiast, ponieważ nie wolno im dopuszczać zdrowych ludzi do siebie. Dopiero na kilkakrotne zapewnienia moje, że pochodzę z Zachodu i nie boję się ich choroby, zatrzymali się, ale nie dopuścili mnie bliżej, jak na odległość co najmniej dwudziestu kroków.
— Czego chcesz od nas, panie? — spytał jeden z nich. — Połóż datek na ziemi i oddal się!
— Jaki wam datek najmilszy? Czy chcecie pieniędzy?
— Nie. Kupić nic nie możemy, bo nikt nie wziąłby od nas pieniędzy. Daj nam co innego: trochę tytoniu chleba, mięsa lub cokolwiek innego do jedzenia.
— Czemu tu jesteście na dworze? W Damaszku są przecież szpitale dla trędowatych.
— Są przepełnione. Musimy zaczekać, aż śmierć zrobi nam miejsce.
— Chcę się od was czegoś dowiedzieć. Jeżeli mi powiecie, to dostaniecie jutro rano tytoniu na dwa tygodnie i innych potrzebnych wam rzeczy. Teraz nic nie mam przy sobie.
— Co mamy ci powiedzieć?
— Jak długo jesteście na tem miejscu?
— Od kilku dni.
— Więc widzieliście wszystkich, którzy tędy przechodzili. Czy było ich wielu?
— Nie. Do miasta szło wielu na święta, których dzisiaj piąty dzień, ale z miasta jeden tylko orszak z mułami do Ras Heya i Gacein, kilkoro ludzi do Hasbeya, kilku robotników z Cebedeni i jeden Inglis z dwoma towarzyszami.
— Skąd wiecie, że to był Anglik?
— O, Inglisa poznać natychmiast. Był ubrany całkiem szaro, miał wysoki kapelusz, wielki nos i niebieskie szkła na nim. Jeden z jego towarzyszy musiał mu wytłómaczyć, czego chcemy od niego, poczem dał nam trochę tytoniu, kilka małych chlebów i dużo małych patyczków, zapomocą których można wzniecić ogień.
— Opiszcie mi, jak wyglądał tłómacz! Opis zgadzał się z wyglądem tego, któregośmy szukali.
— Dokąd pojechali?
— Tego nie wiemy. Jechali drogą birucką; ale powiedzą ci to z pewnością dzieci starego Abu Medżacha, bo on był ich przewodnikiem. Mieszka w domu obok wielkiej palmy, którą tam widzisz.
— Dziękuję wam! Jutro wczesnym rankiem będę tędy przejeżdżał i przywiozę wam wszystko, co obiecałem.
— O panie, litość twoja znajdzie łaskę w oczach Allaha. Czy nie mógłbyś nam przywieźć kilku fajek, jakie można dostać w mieście za bardzo małą cenę?
— Dostaniecie; obiecuję wam.
Pojechałem do Salehieh i dowiedziałem się w domu przewodnika, że Inglis zmierzał do doliny Sebdani. Starego Abu Medżacha wynajęto tylko do tej miejscowości.Była to w każdym razie manipulacya ostrożnego tłómacza, który chciał w ten sposób utrudnić ewentualne wywiady. Wiedziałem już dość i wróciłem do Damaszku.
Zastałem mego gospodarza, oczekującego mnie w najwyższem naprężeniu. Starania jego pozostały wprawdzie bez skutku, ale sprawozdanie Halefa napełniło go otuchą. Miał już paszport i pismo do wszystkich władz policyjnych całego wilajetu damasceńskiego, oprócz tego zaś czekało dziesięciu konnych i dobrze uzbrojonych kawasów rozkazu do wyruszenia w drogę.
Opowiedziałem im wszystko, czego się dowiedziałem. Ponieważ wieczór już zapadł, uważałem za najlepsze zaczekać do rana, ale nie dopuściła do tego niecierpliwość Jakóba. Posłał po przewodnika, który umiał znaleźć drogę nawet w nocy. W gorączkowym niepokoju myślał, że wszystko robi się zbyt powoli i, zanim zdołałem pomyśleć o dotrzymaniu przyrzeczenia, danego trędowatym, postarał się już sam o to.
Tak minęło od mego powrotu kilka godzin, zanim byliśmy gotowi do drogi. Jakób wolał wynająć konie, dwa dla siebie i służącego, a jednego pod rzeczy. Ponieważ nie wiedział, dokąd pojedziemy i na jak długo, zaopatrzył się w większą ilość pieniędzy.
Pożegnanie nie zabrało zbyt wiele czasu. Księżyc w pełni już był zeszedł, kiedy zdążaliśmy „ulicą prostą“ ku bramie „Boskiej“. Przodem jechał przewodnik z właścicielem koni, potem my: tj. Jakób, jego służący, Halef, ja i obaj Irlandczycy, a za nami kawasi.
Nie zważając na straż, przejechaliśmy przez bramę. Za nią, a przed Salehieh zboczyłem ku trędowatym, których zdala ujrzałem. Przybycie nasze wyrwało ich ze snu, uradowali się wielce dużym pakietem, który dla nich spuściłem na ziemię. Pojechaliśmy dalej, a niebawem Salehieh zostało za nami; kłusowaliśmy w górę krawędzią zbocza, wiodącą do Kubbet en Nassr, tego miejsca o wspaniałym widoku, o którym już wspominałem.
Przybywszy tam do grobu mohametańskiego świętego, rzuciłem okiem na Damaszek po raz ostatni na teraz. Miasto leżało w blaskach księżycowych, jak mieszkanie duchów i widm, otoczone ciemnym pierścieniem Ghuty. Na prawo biegła droga z Hauranu, którą przybyłem do miasta, a całkiem na zewnątrz ciągnęła się droga karawanowa do Palmyry, której zwiedzić nie mogłem. Nie spodziewałem się, że pobyt mój w Damaszku będzie tak krótki.
Za Kubbetem en Nassr, zwróciliśmy się na prawo ku zboczom Dżebel Rebachu i dotarliśmy do wąwozu Rabuh; tym wąwozem posuwaliśmy się wzdłuż wód Barrady do Dymaru, wielkiej wsi, w której zatrzymaliśmy się po raz pierwszy.
Z pomocą kawassów zbudzono naczelnika gminy, aby zasięgnąć odeń języka. Jemu zawdzięczaliśmy wiadomość, że późno po południu przecwałowało przez wieś czterech jeźdźców; wśród nich znajdował się szary Inglis z niebieskiemi szkłami na oczach. Pojechali drogą do Es Suk, którą i my ruszyliśmy bezzwłocznie.
Dzień już nastał, kiedy wjechaliśmy na płaskowyż El Dżedide i minęli miejsce, na którem ongiś leżała stolica starożytnej Abileny. Po drugiej stronie widać było wzgórze, na którem znajduje się grób Abla. Potem prowadziła nasza droga przez kilka małych wsi, których nazw zapomniałem, aż urządziliśmy postój w jednej z nich, aby dać koniom wypocząć.
Mieliśmy już za sobą drogę, zabierającą zazwyczaj dzień czasu. Gdybyśmy i nadal byli zmuszali konie do takiego wysiłku, to nie byłyby nas daleko poniosły. Dowiedzieliśmy się zresztą od mieszkańców, którzy z przyjaźni ofiarowali nam owoce, że nie widzieli wprawdzie poszukiwanych przez nas jeźdźców, że jednakowoż słyszeli, iż mały oddział przez wieś przejeżdżał późnym wieczorem.
Skoro tylko konie przyszły trochę do siebie, ruszyliśmy do Es Suk, leżącego już niedaleko, ale nie mogliśmy się tu nic pewnego dowiedzieć. Za wsią spotkaliśmy samotnego jeźdźca. Był to stary białobrody Arab, którego nasz przewodnik radośnie powitał, a potem przedstawił nam w słowach następujących:
— To Abu Medżach, chabir[20], który prowadził Inglisa.
— To ty?! — zawołał Jakób. — Gdzie go zostawiłeś?
— W Sebdani, panie.
— Ilu z nim było ludzi?
— Dwóch, dragoman i służący.
— Kto jest ten dragoman?
— Powiada, że pochodzi z Konieh, ale to nieprawda. Mowa jego nie jest mową ludzi z Konieh. To kłamca i oszust.
— Po czem to poznajesz?
— On oszukuje Inglisa; zauważyłem to dobrze, chociaż nie mogłem mówić z Inglisem.
— Czy ma z sobą dużo pakunków?
— Pakunki i konie juczne należą do Anglika. Dragoman ma tylko kilka pudełek, które muszą mieć dla niego dużą wartość.
— W którym domu zostali?
— W żadnym. Zapłacili mi w Sebdani, skąd mogłem już wrócić do domu; oni jednak pojechali dalej, chociaż konie ich niemal padały ze znużenia. Ja odpocząłem u krewnego, a teraz wracam do Damaszku.
Zależało mi na tem, żeby dowiedzieć się, jak wyglądał Anglik, a ponieważ, niewiadomo dlaczego, zapomniałem zapytać o to w namiocie śpiewaków przed Damaszkiem, więc uzupełniłem to teraz:
— Czy nie słyszałeś imienia Anglika?
— Dragoman mówił do niego zawsze „ser“.
— To nie jest imię, to znaczy „pan“. Przypomnij sobie!
— Mówił czasem do tego „ser“ jeszcze jedno słowo, ale nie przypominam sobie dokładnie.... Lizeh, czy Linsch.
Jąłem nadsłuchiwać. Byłożby to możliwe! Nie, ani myśli o tem — ale mimo to, zapytałem:
— Może Lindsay?
— Tak, tak, brzmiało to słowo, zupełnie tak.
— Opisz mi tego człowieka!
— Miał szare ubranie, całkiem nowe i kapelusz szary, taki wysoki, jak od ziemi do mego kolana, a w ręku zawsze motykę; nawet wówczas, kiedy siedział na koniu.
— Ah! A jego nos?
— Był bardzo wielki i czerwony. Miał na nim alepską bolączkę. Usta jego także wielkie i szerokie.
— Nie zauważyłeś nic na jego rękach?
— U lewej ręki brakowało dwu palców.
— To on! Halefle, słyszałeś? Anglik jeszcze żyje!
— Hamdullillah! — zawołał mały hadżi. — Allah jest wielki i mocny, i wszystko możliwe dla Niego. Zabija i wskrzesza, jak mu się podoba.
Jakób nie mógł sobie wytłómaczyć naszej radości, to też opowiedziałem mu, co było najpotrzebniejsze i poprosiłem, żebyśmy zaraz dalej ruszyli. Niepokoiła mnie świadomość, że zmartwychwstały znajduje się w rękach łotra.
Stary przewodnik pojechał swoją drogą, my zaś minęliśmy znowu kilka wsi, których wygląd był bardzo przyjemny. Wkrótce jednak skończyła się miła zieleń ogrodowych tarasów. Przejechaliśmy przez most nad Barradą na lewy brzeg tej rzeki i wjechaliśmy w wąwóz, na którego dnie było tylko miejsce na drogę i koryto rzeki. Ściany tego ciemnego wykrotu pięły się stromo pod górę. W ścianie północnej wykutych było dużo grobów, do których niegdyś musiały prowadzić schody, dziś zawalone. Wąwóz ten nazywa się Suk el Barrada i prowadzi do równiny Sebdani, na której leży miasto tej samej nazwy.
Przejechawszy przez wąwóz i dostawszy się tem samem na południowo-wschodnią część doliny, minęliśmy jeszcze kilka wsi i po uciążliwej jeździe dostaliśmy się do Sebdani w stanie niedopuszczającym na podjęcie dalszego ciągu podróży. Mój kary i koń Halefa były zmęczone, ale reszta padała prawie. Stało się to, co przypuszczałem.
Sebdani jest pięknie zabudowaną wsią z okazałemi budowlami i żyznymi ogrodami, pomimo że leży na dość znacznej wysokości. Mieszkańcy są przeważnie Maronitami. Kawasi wyszukali wnet kwatery dla nas i dla siebie, w których było nam dobrze.
W Sebdani dowiedzieliśmy się tylko, że nocował tutaj przewodnik, ale naczelnik gminy wysłał posłańca do następnej wsi Sziit, aby zasięgnąć tam wiadomości. Wróciwszy wieczorem, doniósł nam posłaniec, że Inglis tam przepędził noc, a potem z jednym tamtejszym człowiekiem, ze służącym i dragomanem ruszył do Sorheir. Czy miał potem jechać dalej, tego nikt nie mógł nam powiedzieć.
Zaledwie nazajutrz ranek zaszarzał, ruszyliśmy dalej. Zostawiliśmy za sobą winnice i morwowe ogrody Sabdani, aby się dostać do Sziit. Tłómacz mówił, jak mi to powiedziała śpiewaczka, o jakimś handlu oliwą w Birucie. Handel był oczywiście kłamstwem, ale Biruta musiała być jego celem, gdyż, co się tego tyczy, musiał Anglikowi powiedzieć prawdę. Dlaczego zaś udał się tędy, a unikał właściwego gościńca z Damaszku, to można sobie było wyjaśnić z łatwością.
W Sziit dotarliśmy do wysoko położonych źródeł Barrady. We wsi znaleźliśmy potwierdzenie tego, co doniósł nam posłaniec sebdański, i pojechaliśmy ku Sorheir. Droga prowadziła w dół, przyczem pokazało się, że kawasi mieli złe konie. Wytrzymały one jazdę wczorajszą, ale do drugiej takiej nie były już zdolne. Konie wynajęte przez Jakóba były także do niczego i jazda wolniała od kwadransa do kwadransa. W ten sposób niepodobna było doścignąć ludzi, którzy wyprzedzili nas o ośm do dziewięciu godzin drogi.
Poddałem Jakóbowi myśl, że ja pojadę z Halefem naprzód, ale na to nie przystał, twierdząc, że mimo kawasów będzie bez nas czuł się opuszczonym. Musiałem porzucić ten zamiar korzystny, pocieszając się ostatecznie nadzieją, że Lindsay przy swej namiętności do wykopalisk nie da się zbyt rychło wyciągnąć z okolicy Baalbeku.
Jakim jednak sposobem dostał się Anglik do Damaszku? Czy udało mu się wyratować od śmierci nad Eufratem? Byłem nadzwyczajnie zaciekawiony i dlatego gniewał mnie ten pochód ślimaczy.
Sorheir leży nad strumieniem, wpadającym do Barrady, wśród grup srebrnych i włoskich topoli i jest, mimo swej nazwy, oznaczającej „mały“, wsią wcale pokaźną. Zatrzymaliśmy się, a kawasi podzielili się, aby zasięgnąć języka. Usłyszeliśmy, że poszukiwani przez nas przejechali tędy i udali się ku przełęczy Antilibanonu. Po krótkim wypoczynku ruszyliśmy dalej za nimi.
Trzeba było najpierw przejechać przez szeroką równinę, poczem dostaliśmy się do doliny, którą musieliśmy się wspinać przeszło godzinę do wspomnianej przełęczy. Po lewej ręce wznosiły się strome skały, po prawej zionęła głęboka przepaść, w której szumiały wody strumienia. Wydostawszy się na przełęcz, zauważyliśmy, że zachodnie zbocze Antilibanonu, na którem staliśmy teraz, opadało bardziej stromo, niż wschodnie. Przewodnik objaśnił nam, że Baalbek leży w prostej linii od nas o pięć godzin drogi, że jednak wobec zakrętów drogi i złego stanu naszych koni, zużyjemy czasu znacznie więcej.
Miał słuszność. Musieliśmy przejeżdżać przez liczne boczne i poprzeczne doliny, a kiedy nareszcie ujrzeliśmy potężne ruiny słonecznego miasta, wychylające się ku nam, dzieliło nas od nich zawsze jeszcze kilka godzin drogi. Jeden z kawasów oświadczył nawet, że koń jego nie może iść dalej, a dowódca kazał zatrzymać się z tego powodu. Nie pomogły żadne prośby, ani obietnice, a ponieważ Jakób twierdził, iż nie może się rozłączać z kawasami, gdyż jemu ich powierzono, nie pozostało nam nic innego, jak pogodzić się z losem.
Szczęściem udało mi się nakłonić dowódcę, żeby po krótkim wypoczynku dojechać do jednej z położonych malowniczo pod nami wiosek. Zgodził się jednak na to tylko za obietnicę bakszyszu. Przybywszy tam, dowiedzieliśmy się, że przejeżdżał tamtędy szary Anglik, który posprzeczał się z dragomanem. Wkrótce potem spotkaliśmy przejeżdżającego przez wieś człowieka, którego zagadnąłem natychmiast. Był to przewodnik Lindsaya, który wracał do Sziit i opowiedział nam, że wcale nie doszedł był do Baalbeku, lecz pożegnał się w ostatniej wsi, gdzie też otrzymał zapłatę.
Wedle jego zdania zaszła jakaś sprzeczka pomiędzy Inglisem a dragomanem, Anglik jednak jest człowiekiem przezornym i trzyma zawsze ręce na małych pistoletach, z których, choć mają tylko po jednej lufie, może strzelać bez nabijania więcej razy.
Troska o mego starego master Lindsaya trapiła mię w nocy ustawicznie.
Nie miałem spokoju i spać nie mogłem. Z pierwszym brzaskiem obudziłem towarzyszy, nawołując ich do wyruszenia, przyczem kawasi gotowi byli nam towarzyszyć tylko pod warunkiem, że dostaną nowy bakszysz. Wogóle widać było, że mają zamiar pomagać Jakóbowi tylko odpowiednio do jego szczodrobliwości. Zwróciłem na to jego uwagę i prosiłem go, żeby pokazał tym ludziom, iż mają go wspierać swoją pomocą, a nie wyzyskiwać jego kasę.
Minęliśmy znowu kilka wiosek, a gdy przedgórza Antilibanonu, w kierunku których jechaliśmy, mając ciągle zasłonięty przez nie widok, otwarły się nareszcie, ujrzeliśmy przed sobą słynną dolinę Baalbek. Olbrzymie masy ruin zajmowały szeroką przestrzeń i niema chyba drugiego miasta ruin na świecie, którego szczątki sprawiałyby tak potężne wrażenie, jak te zwaliska murów i budowli.
Zaraz u wejścia do ruin, ujrzeliśmy z boku kamieniołom, w którym leżał złom wapienia olbrzymich rozmiarów. Miał około trzydziestu łokci długości, a siedm szerokości i grubości. Takie głazy tworzyły materyał do kolosów budowlanych Baalbeku. Każdy z nich ważył co najmniej trzydzieści tysięcy cetnarów. Jak ludzie poruszali i ustawiali takie masy przy ówczesnych środkach technicznych i mechanicznych? To zagadka.
Świątynie tutejsze poświęcone były Baalowi, albo Molochowi. Te, których resztki jeszcze można oglądać, są bezwątpienia pochodzenia rzymskiego. Wiadomo przecież, że Antoninus Pius wzniósł tu bogu słońca Zeusowi świątynię, która była cudem świata. Zdaje się, że w większej świątyni czczono bogów syryjskich, w mniejszej zaś tylko Baala-Jowisza.
Przy budowie tej świątyni założono najpierw fundament, który wystawał ponad ziemię o piętnaście łokci; na tem ustawiono trzy warstwy owych olbrzymich bloków, a na nich dopiero stanęły kolumny, które dźwigały potężne architrawy. Sześć dochowanych kolumn świątyni Słońca ma siedmdziesiąt stóp wysokości, a u podstawy sześć stóp średnicy. Długość małej świątyni wynosiła ośmset, szerokość czterysta stóp, a wznosiło się w niej kolumn czterdzieści.
Samo miasto Baalbek było także w starożytności dość znacznem, ponieważ leżało na drodze z Palmyry do Sydonu. Abu Obeida, ów tak przychylnie dla chrześcijan z Damaszku usposobiony sprzymierzeniec Chalida, zdobył także Baalbek. Z Akropolu zrobił cytadelę, a z materyału zburzonych świątyń wzniósł mury forteczne. Potem przyszli Mongołowie, po nich Tatarzy. Co po nich zostało, to w r. 1170 zniszczyło trzęsienie ziemi. Istniejące obecnie ruiny dają tylko bardzo słabe wyobrażenie o dawnym przepychu i wspaniałości.
Teraz leży na miejscu dawnego miasta Słońca nędzna wioska, zamieszkała przez fanatycznych, złodziejskich, Arabów Mutawileh, a żołnierze, stojący tutaj załogą, przyczyniają się chyba do tego jedynie, żeby okolicę uczynić jeszcze bardziej niepewną.
Przyłożyłem do oka lunetę i objąłem wzrokiem całą przestrzeń. Nie było widać nikogo. Jak się później dowiedziałem, poszli sobie żołnierze załogi z własnego rozporządzenia na urlop, a Mutawilehowie nie mieli czasu przyjmować nas „en masse“. Jeden człowiek niknął wśród tych kolosalnych gruzów, jak mrówka; aby więc Anglika łatwiej odnaleźć, poprosiłem czausza[21] kawasów, żeby kazał swoim ludziom objechać, a ewentualnie przeszukać ruiny. Ten ociągał się z tem jednakże, ponieważ zwierzęta i ludzie musieli pierwej wypocząć.
Ale i po wypoczynku nie zamierzali jakoś panowie ci zabrać się do dzieła. Jakób z początku prosił, a potem zaczął po grubjańsku; ja także prosiłem i stałem się ordynarnym, ale wszystko było bez skutku. Wreszcie oświadczył nam czausz całkiem otwarcie, że wyśle swych ludzi, jeżeli otrzyma odpowiedni bakszysz. Jakób chciał już sięgnąć ręką do kieszeni, ale powstrzymałem go od tego.
— Wszak prawda, że otrzymałeś tych ludzi, aby ci byli pomocni? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział.
— Co masz im płacić za to? — Obowiązany jestem dawać im żywność i paszę, a każdemu z nich po trzy, czauszowi zaś po pięć piastrów dziennie.
— Pięknie. Otrzymają to, ponieważ mają ci służyć, jeżeli jednak tego robić nie będą, nie dostaną nic. Tak będzie, a jak nie, to zostawię cię tutaj i pójdę swoją drogą. Ty zaś po powrocie do Damaszku, powiesz baszy, jakich ci dał próżniaków!
— Ale co to ciebie obchodzi? — krzyknął czausz, zrywając się z miejsca.
— Mówno do mnie przyzwoiciej. Nie jestem neferem ani kawasem — odpowiedziałem. — Czy każesz zaraz wyruszyć, czy nie? Spotkamy się tam na zachodzie pod wielkim murem.
Odwrócił się, mrucząc i dosiadł konia, a reszta za nim. Po wydaniu cichym głosem rozkazów, rozjechali się wszyscy.
Potok wił się po szerokiem polu. Pomyślałem sobie, że obcy, który ma ze sobą konie, szukać będzie pobliża wody. Podzieliliśmy się zatem, aby przeszukać brzegi potoku. Halef został z Jakóbem, ja zaś wziąłem obu Irlandczyków.
Pojechaliśmy, umówiwszy się wpierw, że będziemy się porozumiewać strzałami. Mieliśmy szczęście. Skręcając koło trzonu złamanej kolumny, zauważyłem mur, w którym znajdowała się dziura. Przed nią leżał jakiś człowiek ze strzelbą w ręce. Dalej w górze, może o pięćset kroków, dostrzegłem szary cylinder, pochylający się w takt nad wykopaną świeżo jamą.
Wróciłem czemprędzej poza kolumnę, oddałem Irlandczykom konia i poleciłem im pozostać w ukryciu, dopóki ich nie zawołam. Następnie poszedłem znowu naprzód ku leżącemu na ziemi człowiekowi. Leżał tak, że nie mógł mnie zobaczyć, ale skoro tylko usłyszał odgłos mych kroków, zerwał się i skierował ku mnie strzelbę. Miał na sobie spodnie, bluzę i fez, ale zawołał w języku angielskim:
— Stop! Tu nie wolno wejść nikomu!
— Czemu? — odpowiedziałem po angielsku.
— Ach! Pan mówisz po angielsku! Czy pan jest tłómaczem?
— Nie. Ale odłóż pan flintę; jestem waszym przyjacielem. Czy ten człowiek tam w jamie, to sir Dawid Lindsay?
— Yes!
— A pan, jego służący?
— Yes!
— Dobrze! Jestem jego znajomym i chciałbym mu zrobić niespodziankę.
— Co za szczęście! Niech pan idzie do niego. Mam wprawdzie uważać i donieść mu o zbliżaniu się każdego człowieka, ale panu nie będę przeszkadzał w zrobieniu niespodzianki; sądzę, że pan mówi prawdę.
Poszedłem, a im bliżej byłem szarego cylindra, tem ciszej stąpałem. Udało mi się dojść niepostrzeżenie aż do krawędzi jamy i właśnie w chwili, kiedy Anglik miał się odwrócić, zdjąłem mu z głowy kapelusz:
— ’s death! Kto to?
Odwrócił się, ale z otwartych na oścież ust nie wydobył ani głoski. Tak, to był ten stary, poczciwy nos ze znanym karbunkułem, niedającym teraz upaść na ziemię zsuwającym się z nosa okularom.
— No, sir — spytałem. — Czemu nie czekaliście na mnie nad kanałem Anana?
— Na Boga i wszystkie dobre duchy! — zawołał teraz. — Któż to? Wszak wy nie żyjecie!
— Tak, ale ukazuję się wam, jako widmo. Przecież nie boicie się ducha starego znajomego?
— Nie, nie!
Z temi słowy wyskoczył z jamy. Opamiętał się i objął mię obydwoma rękami.
— Żyjecie, master, żyjecie? A Halef?
— Jest także tutaj. I jeszcze dwaj inni wasi znajomi.
— Kto?
— Bill i Fred, których zabrałem od Haddedihnów.
— Ach! ach! Czy to możliwe! Byliście u Haddedihnów?
— Przeszło dwa miesiące.
— A ja... well, nie znalazłem ich!
— Kto to ten człowiek, tam koło muru?
— Mój służący; wynająłem go w Damaszku. Chodźcie, master; musimy opowiadać!
Zaprowadził mnie do otworu w murze, wszedł do środka i wyszedł stamtąd z butelką i szklanką. Było to sherry, prawdziwe, dobre sherry.
— Zaraz, tamci dwaj także muszą się napić!
Zawołałem Irlandczyków. Teraz rozegrała się przedemną scena, którą trudno opisać. Obaj służący płakali z zachwytu, a Lindsay wyrabiał najrozmaitsze miny, aby ukryć po męsku swoją radość i wzruszenie.
— A gdzie wasz tłómacz? — spytałem w końcu.
— Tłómacz? Więc wiecie, że go miałem?
— Tak. Wynajęliście go sobie w budzie śpiewaków podczas święta Er Rimal.
— Cudowne! Niepojęte! Wyście wszechwiedzący! Czy spotykacie mnie tutaj przypadkiem, czy z zamiarem?
— Z zamiarem. Szliśmy za wami z Damaszku krok w krok. A zatem wasz tłómacz?
— Niema go!
— O, biada! I rzeczy zabrał ze sobą?
— No! Są tutaj.
Wskazał przytem ręką na otwór w murze.
— Rzeczywiście? O, to wspaniałe, to dobre! Opowiedzcieno!
— Co, o czem? Wszystko?
— Tylko o swoim tłómaczu, którego ścigamy. Na resztę jeszcze dość czasu.
— Ścigacie? Ach! Czemu?
— To złodziej, a prócz tego mój dawny nieprzyjaciel!
— Złodziej? Hm! Pewnie ukradł klejnoty.
Tak jest! Czyście je widzieli?
— Yes! Powiem wam to. Spotkałem tego draba w namiocie. Zobaczył, że jestem Englishman i przemówił do mnie po angielsku. Miał zakupić oliwę i zamierzał udać się do Biruty; ja zaś chciałem dostać się do Jerozolimy i zaangażowałem go. Obiecał pójść razem ze mną do Jerozolimy, a potem sam miał pojechać morzem przez Jaffę do Biruty. Ofiarował się także postarać o przewodnika. Byłem gotów w Damaszku i czekałem. Przybył i zabrał mnie. Przewodnika wziął w Salehieh.
— Wiem o tem; mówiłem z nim.
— Well! Musiał was spotkać. Pojechaliśmy przez Antilibanon; już wieczorem zauważyłem, a nazajutrz przekonałem się, że nie jedziemy drogą do Jerozolimy. Uważałem dalej i kłóciłem się. Zaprzeczał z początku, lecz przyznał w końcu, że chce się najprzód udać do Baalbek, aby mi pokazać fowling-bulle. Było mi to na rękę, ale straciłem już doń zaufanie. Tak się śpieszył, opuszczając Damaszek i jechał tak nierozumnie, jak gdyby uciekał. Tu znał wszystko widocznie, gdyż podjechaliśmy wprost pod ten mur, a on powiedział mi, że w tej dziurze doskonały nocleg. Spaliśmy, a konie stały na dworze. Wtem usłyszałem, jak przez sen, parskanie koni, a potem sięgnął mi ktoś ręką do kieszeni. Zbudziłem się, był już dzień; zauważyłem brak portfelu. Szybko zerwałem się i pochwyciłem za strzelbę. Tłómacz odjeżdżał precz. Złożyłem się i wypaliłem, wskutek czego koń jego upadł. On chciał oderwać przytroczony do siodła pakunek, ale przytwierdzony był zbyt mocno, a kiedy się zbliżyłem, musiał uciekać. Zabrałem pakunek, a otworzywszy go, znalazłem w nim złote biżuterye i drogie kamienie.
— Co było w waszym portfelu?
— Ach! Oh! Same kosztowności: plaster, nici, igły i tym podobne rzeczy. Pieniądze miałem gdzieindziej. Well!
— Słuchajcie, sir, to się składa zarówno niezwykle, jak szczęśliwie. Człowiek, do którego należą te klejnoty, jest ze mną.
— Zawołajcie go niech je sobie zabierze!
— Gdzie one?
— O, tutaj.
Poszedł do otworu, przyniósł paczkę i rozwinął ją. Oprócz koszuli i chusty turbanowej, znajdowały się tam same kartony i etui. Nakryłem te rzeczy i wypaliłem dwakroć ze strzelby. W odpowiedzi na to zabrzmiał strzał z nieznacznej odległości. Wsunąłem teraz Lindsaya i tamtych trzech do dziury, aby sobie niespodzianki nie zepsuć. Niebawem nadeszli Halef i Jakób Afarah. Ujrzeli tylko mnie, a obok paczkę na ziemi.
— Czy strzelałeś, zihdi? — spytał Halef.
— Tak.
— Więc znalazłeś coś?
— Oczywiście. Jakóbie Afarahu, zdejmno z tych rzeczy chustę.
Schylił się, zdjął i zerwał się z okrzykiem radosnego przestrachu.
— Allah ia Allah! to moje rzeczy!
— Tak, to one. Policz, czy czego nie brak!
— O, panie, powiedz prędko, gdzie je znalazłeś!
— Nie mnie to masz do zawdzięczenia, lecz temu mężowi, który się tam w jaskini znajduje. Idź, wyprowadź go, Halefie!
Mały hadżi poszedł i wydał okrzyk radości.
— Allah akbar, to Anglik!
Po wyjaśnieniu najpotrzebniejszych rzeczy, poszedłem do jamy, by ją obejrzeć. Zobaczyłem kurytarz, którego jedna ściana także tak była zapadła, że po uprzątnięciu zwalisk otrzymało się duże miejsce w kształcie pokoju. Tu stały cztery konie Lindsaya i reszta jego własności. Zastrzelonego konia przysypano rumowiskiem, aby ścierwo nie znęcało wstrętnych sępów w pobliże; nie widziałem go więc wcale.
Jakób był wysoce szczęśliwy z powodu odnalezienia rzeczy i gniewało go tylko bardzo, że złodziej umknął.
— Dałbym dużo za to, żebym go mógł pochwycić. Czy to niemożliwe? — zapytał.
— Na twojem miejscu cieszyłbym się odzyskaniem skradzionych kosztowności.
— Ale cieszyłbym się tak samo, gdybym go miał w ręku.
— Hm! Możnaby go schwytać właściwie.
— Jak?
— Czy sądzisz, że on pozostawi łup, tak drogocenny, bez próby zabrania go ponownie?
— Będzie się wystrzegał spotkania tutaj z nami.
— Czy wie, że my tu jesteśmy? Opuszczając Baalbek natychmiast, nie widział nas tutaj. Powróci prawdopodobnie w nadziei, że łatwo się upora z sir Dawidem i służącym, jeśliby ich zdołał zaskoczyć. W ten sposób możnaby go przytrzymać.
— Zróbmy to. Pozostaniemy tu, dopóki go nie dostaniemy w swe ręce!
— Nie wolno więc nam pokazywać się, ani też naszych koni. Kawasi muszą także gdzieś zniknąć. Najlepiej będzie, jeśli się do wsi, do koszar udadzą; będą zadowoleni, że nic nie będą mieli do roboty. Moglibyśmy także posłać do wsi konie, które nam tu zawadzają i dać tam kogoś, żeby na nie uważał.
— Postaram się już o to. Pójdę do naczelnika, a raczej do kodża-baszy, bo Baalbek jest miastem i omówię z nim, co należy.
Dosiadł konia i pojechał. Byłbym to najchętniej sam zrobił, ale Jakób miał papiery, które musiał respektować każdy urzędnik.
Przystąpiwszy teraz do jamy i do muru, który naznaczyłem jako miejsce schadzki, nie zastałem tam żadnego z kawasów. Domyśliłem się całkiem słusznie, że nie próbowali nawet szukać, lecz pojechali do miasta, aby tam sobie użyć w kawiarni, a przytem chełpić się, że wyprawili się w celu pojmania wielkiego łotra.
Teraz dopiero można było pomówić o dawniejszych wypadkach. Zacząłem ja, opowiadając Lindsayowi, cośmy przeżyli.
— Sądziłem, że nie żyjecie już — rzekł, skoro tylko skończyłem.
— Czemu? — spytałem.
— Powiedziały to draby, które mnie schwytały.
— A więc pojmano was, sir?
— Bardzo, całkiem bardzo, well!
— A kto?
— Ach! Wyszedłem z robotnikami na poszukiwanie wykopalisk; jednego z nich mogłem od biedy użyć jako tłómacza. Nie wykopałem nic, ale wróciwszy, znalazłem waszą kartkę. Usłuchaliśmy was i wyszukaliśmy ten kanał Anana; to było głupstwo, bardzo wielkie głupstwo!
— Czy dla tego, że was pojmano?
— Yes! Leżeliśmy tam i spaliśmy....
— Ach, to było wieczorem?
— Nie, było jeszcze za dnia, bo w nocy czuwałby jeden z nas i nie byłoby to się stało. A zatem leżeliśmy i spali; wtem wpadli na nas wprzód, nim pomyśleliśmy o tem. Yes! A gdyśmy się do obrony chcieli zerwać, byliśmy już skrępowani, a nasze kieszenie próżne.
— Czy mieliście ze sobą dużo pieniędzy?
— Nie bardzo, bo mieliśmy wrócić do Bagdadu.
— Co to były za draby?
— Arabowie. Powiedzieli, że należą do szczepu Szat.
— A więc to byli ci sami, którzy uciekli potem przed naszą chorobą.
— Zapewne tak będzie. Zostaliśmy kilka dni w ukryciu pośród ruin i musieliśmy głód cierpieć. Potem powleczono nas dalej.
— Dokąd?
— Nie wiem. Były to same bagna i sitowia. Nie robili z nami nic, żądali tylko pieniędzy, a potem mieliśmy być wolni. Musiałem napisać list, który oni zanieśli do Bagdadu, by otrzymać pieniądze: dwadzieścia tysięcy piastrów. Napisałem do sir Johna Logmana, ale tak, że te draby nic nie dostały. Powiedział im, żeby przyszli za trzy tygodnie, bo teraz nie ma tyle pieniędzy.
— Ale to mogło dla was być niebezpiecznem!
— Nie, było dobre, bo umknąłem. Sprowadzili nas bliżej Bagdadu, gdzie zbliżyli się do granic innego nieprzyjaznego plemienia. Oddział jego dostał się w nasze pobliże i wywiązała się bitwa. Zwyciężyli wprawdzie, jak sądzę, bo mieli przewagę, ale tymczasem udało się nam, więźniom, uciec i dostać do Bagdadu. Jak będę kiedy miał czas, to wam to obszerniej opowiem.
— Czy wyszukaliście nasze mieszkanie?
— Yes! Tam usłyszałem, że udaliście się do Haddedihnów. Co miałem czynić? Musiałem śpieszyć do was i do Irlandczyków. O podróży morskiej nie można było myśleć, wobec tego sprzedałem jacht, który tak długo niepotrzebnie stał na kotwicy. Z Hadramautczykiem także nie miałem kłopotu, ponieważ wyście go już zapłacili. Wziąłem więc sobie człowieka, umiejącego po angielsku i przyłączyłem się do kuryera. To była szybka jazda! Koło Selamii przeprawiliśmy się przez Tygrys, aby was poszukać, ale nie znaleźliśmy Haddedihnów. Wyprowadzili się, a wyście nie żyli.
Kto to powiedział?
— Abu Salmani ograbili i pomordowali jakichś podróżnych, a to stosowało się bardzo do was. Bałem się, żeby mnie także nie zabili i udałem się do Damaszku! Stąd odesłałem tłómacza i zabawiłem tu pełne trzy tygodnie. Od rana do wieczora byłem na ulicach. Gdybyście mieszkali w dzielnicy chrześcijańskiej z Europejczykami, bylibyśmy się spotkali. Resztę jużeście słyszeli. Chcecie obszerniej, master?
— Dziękuję; wystarczy. To była wielka odwaga, ta jazda z Bagdadu do Damaszku.
— Pshaw! Czyście zrobili inaczej?
W tej samej chwili ujrzeliśmy przez wejście do jamy oddział jeźdźców, przejeżdżający opodal. Zmierzali na drogę, którą przybyliśmy; przyjrzawszy się im lepiej, poznałem, że to kawasi.
Co to miało znaczyć? Czemu nie przyszli do muru cyklopiego, gdzie ich zamówiłem? Odpowiedź na to pytanie miałem wnet znaleźć. Jubiler wrócił niebawem z miasta i przyprowadził ze sobą kodża-baszę. Był to człowiek poważny, postać budząca zaufanie.
— Sallam! — pozdrowił, wchodząc.
— Aaleikum! — odpowiedzieliśmy.
— Jestem kodża-basza Baalbeku; przychodzę was zobaczyć i fajkę z wami wypalić.
Sięgnął pod płaszcz i wydobył cybuch, a Lindsay podsunął mu natychmiast tytoń i podał ogień.
— Miło nam cię powitać, effendi! — rzekłem. — Czy pozwolisz nam zatrzymać się przez krótki czas na terytoryum, którem rządzisz?
— Pozostańcie tu, dopóki wam się podoba; niech mi będzie wolno usiąść przy was! Słyszałem, że jesteście Frankowie i czytałem pismo mego przełożonego, przychodzę więc sam z oświadczeniem, że uczynię wszystko, aby spełnić wasze życzenia. Czy zgadzacie się z tem, że odesłałem kawasów do Damaszku?
— Odesłałeś ich?
— Tak. Słyszałem, że siedzieli w kawiarni i paplali o waszych sprawach. Czy zdołacie złowić złodzieja, skoro stanie się tak bardzo wiadomem, że chcecie go schwytać? Powiedział mi także Jakób Afarah z Damaszku, że nie słuchali was i że za wszystko żądali bakszyszu. Dlatego napędziłem ich, a czauszowi dałem list do kajmakama, by ich ukarał. Padyszach, któremu niechaj Allah błogosławi, chce, żeby porządek panował w jego państwie, a my powinniśmy chcieć tego samego.
Był to więc urzędnik uczciwy, rzadkość w państwie padyszacha. W dalszym ciągu rozmowy wyraził nawet żal, że nie może nam przydać się bezpośrednio, ponieważ prosiliśmy o tajemnicę i możność działania na własną rękę.
— Cieszcie się, że nie przyszliście do innego kodża-baszy! — rzekł. — Wiecie, jak postąpiłby inny?
— Jak?
— Zażądałby od was złota i kamieni, aby rozstrzygnąć, czyją są własnością. Trzeba przecież udowodnić, że zaszła kradzież, że przedmioty te są rzeczywiście skradzione, że obie strony są naprawdę złodziejem i okradzionym. Na tem schodzi wiele czasu, a wśród tego może się dużo zmienić; nawet złoto i kamienie.
Miał słuszność, a Jakób mógł sobie pogratulować, że trafił na takiego uczciwego człowieka. Kodża prosił, żebyśmy mu powierzyli nasze konie, radził jednak prowadzić je po jednemu, aby uniknąć wszystkiego, coby wpadało w oko. Potem oddalił się, ostrzegając nas przed podziemnymi kurytarzami i sklepieniami, w których łatwo o nieszczęśliwy wypadek.
Podczas najazdu egipskiego służyły te podziemia za kryjówki rozmaitej hołocie i dziś jeszcze mógł się tam ukrywać niejeden, któremu zależało na tem, żeby go nie widziano.
Jakób zostawił już swego konia u kodży. Osiodłaliśmy nasze i zaprowadziliśmy je pojedyńczo do miasta. Jest ono małe i wygląda o tyle nędznie, o ile sąsiednie ruiny wzbudzają podziw. Mieszkańcy trudnią się trochę jedwabnictwem i słyną ze swych pięknych koni i mułów.
Dom burmistrza należał do najlepszych, a stajnia, do której kazał wprowadzić nasze konie, zadowoliła nas w zupełności. Posiedzieliśmy jakiś czas razem, poczem ja wróciłem, ale nie tą samą drogą, którą przyszedłem. Jeden człowiek nie mógł wpaść w oko zbiegłemu złodziejowi, jeśliby stał na czatach, włóczyłem się więc powoli wśród ruin, oddając się całkiem wrażeniu, jakie na mnie wywierały.
Co za różnica między tem pokoleniem, które umiało zmagać się z temi masami, a tem, którego chatki opierały się o te zwaliska!
Pomiędzy kolumnami widziałem prześlizgujące się węże, czasem popatrzył na mnie ciekawie kameleon, a wysoko w powietrzu krążył poważnie sokół i spuścił się potem na jednę z kolumn. Miał tam swe gniazdo.
Pst, czy tam po drugiej stronie nie przesunęła się jakaś postać; przemknęła szybko i zręcznie, jak cień obłoku. Było to pewnie złudzenie, ale mimo to posuwałem się cicho i powoli tam, gdzie ten cień spostrzegłem.
Za podwójną kolumną otwierało się wydrążenie w kształcie tunelu, które pobudziło moją ciekawość. Jak tam mogło wyglądać w tym kurytarzu, gdzie przy ponurem świetle pochodni zarzynano ofiary Baala? Co mi to mogło szkodzić, gdybym wszedł tam na kilka kroków. Zapuszczając się tylko tak daleko, jak sięgało światło dzienne, nie narażałem się na żadne niebezpieczeństwo.
Przekroczyłem brzeg otworu i zrobiłem w nim kilka kroków. Kurytarz był tak szeroki, że dla czterech osób, stojących obok siebie, wystarczyłoby miejsca. Powała wspierała się na potężnych łukach, a powietrze było zupełnie suche. Patrzyłem w ciemność i nadsłuchiwałem, a wyobraźnia moja malowała mi przerażenie, jakieby mię ogarnęło, gdybym zobaczył nagle światła i sługi Słońca, mających mię stowarzyszyć z ofiarami Baala.
Zwróciłem się napowrót do wejścia. Jakże inaczej tu w tem jasnem, ciepłem, świetle dziennem! W blasku słońca musi... pst, czy nie zaskrzypiało tam coś za mną? Chciałem się odwrócić, gdy wtem uderzył mię ktoś strasznie w głowę. Wiem jeszcze tyle, że się zatoczyłem i ręce wyciągnąłem za człowiekiem, który mi cios ten wymierzył; potem czarno mi się w oczach zrobiło.
Nie wiem, jak długo leżałem tak bez przytomności. Wracała ona, ale powoli i stopniowo, gdyż potrzeba było sporo czasu, zanim sobie przypomniałem, co się ze mną stało. Leżałem na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Gdzie byłem? Dokoła mnie panowała ciemność i głębokie milczenie, tylko wprost przed sobą zobaczyłem dwa małe, okrągłe punkty, których szczególny blask to znikał, to pojawiał się znowu. Była to para bystro we mnie wpatrzonych oczu, nad któremi zamykały się i otwierały powieki. Należały one do człowieka, nie do zwierzęcia; to było widoczne.
Kto mógł być ten człowiek? Zapewne ten, który mię uderzył. Czemu obszedł się ze mną tak wrogo? Chciałem właśnie zapytać, gdy mi wtem przeszkodził, odzywając się do mnie temi słowy:
— A! Wreszcie się obudziłeś! Mogę teraz z tobą pomówić.
Nieba! Znałem ten głos! Kto raz poznał ten zimny i ostry ton, ten nie zapomniał go nigdy. Przedemną siedział nikt inny, tylko Abrahim Mamur, którego mieliśmy schwytać. Czy miałem mu odpowiadać? Czemu nie? Tu w ciemności nie mogłem mu okazać, że milczę nie ze strachu, lecz z pogardy. Wiedziałem, że nie czeka mię nic dobrego, ale mimo to nie zwątpiłem i postanowiłem nie wyrzec do niego ani słowa prośby. „No, teraz mogę z tobą pomówić“, powiedział on, a ja czułem, że będzie się wysilał teraz, by mi zadawać duchowe męczarnie. Ale spotkał go zawód.
— Mów! — rzekłem krótko.
— Czy znasz mnie?
— Tak.
— Sądzę, że mnie nie znasz. Skąd możesz wiedzieć, kim jestem?
— Mówią mi to moje uszy, Abrahimie Mamurze.
— Ach, rzeczywiście mnie znasz. Poznasz mnie jeszcze lepiej! Pamiętasz Egipt?
— Tak.
— A Gicelę, którą mi porwałeś?
— Tak.
— Szellal nie pochłonął mnie wówczas, gdy wskoczyłem w jego nurty wzburzone; Allah chce zatem, żebym się zemścił.
— To ja sam uratowałem ci życie. Allah chce zatem, żebym się nie bał twej zemsty.
— Tak sądzisz? — syknął. — Na cóż oddałby cię teraz w me ręce? Szukałem wówczas ciebie w Kahirze i nie znalazłem, a ujrzałem cię w Damaszku, gdzie nie myślałem o tobie....
— Uciekłeś przedemną, Abrahimie Mamurze, a właściwie Dawudzie Arafimie; jesteś tchórz!
— Kłuj tylko, niedźwiadku. Jestem teraz lwem, który cię pożre! Wiedziałem, że mię zdradzisz i odszedłem, bo nie chciałem pozwolić na to, żebyś mi zniweczył moją ciężką pracę. Ścigaliście mnie i zabraliście mi wszystko, ale ja sobie odbiorę kamienie; możesz być pewnym tego!
— Zrób tak!
— Tak, zrobię. Przyniosę i pokażę ci je, dlatego cię nie zabiłem jeszcze. Ale umrzesz, bo byłeś przyczyną tysiąca mąk, które wycierpiałem. Zabrałeś mi Gicelę, przez którą byłbym został lepszym człowiekiem. Pchnąłeś mnie napowrót w otchłań, z której się chciałem wydobyć. Teraz spotka cię zasłużona kara. Umrzesz, ale nie prędko od noża, albo od kuli; nie, powoli, pośród miliona cierpień. Głód ci poszarpie wnętrzności, a pragnienie duszą wypiecze, że w męczarniach skwierczeć będzie, jak kropla wody na ogniu!
— Wierzę, że to potrafisz!
— Nie szydź i nie przypuszczaj, że mi ujść zdołasz! Gdybyś wiedział, kto jestem, skamieniałbyś z przerażenia!
— Nie potrzeba mi tej wiadomości!
— Nie? O, dowiedz się przecież, abyś porzucił wszelką nadzieję i aby dłoń rozpaczy schwyciła cię za serce. Musisz wszystko wiedzieć, a potem zgrzytaj bezsilnie zębami. Czy ty wiesz, co to znaczy czuwaldar?[22].
— Wiem — odrzekłem — gdyż opowiadano mi wiele o czuwaldarach, którzy przed niedawnym czasem tak strasznie niepokoili Konstantynopol.
— Czy wiesz także, że czuwaldarowie tworzą jedną rodzinę, rządzoną przez jedną głowę?
— Nie.
— Wiedz zatem, że ja byłem tą głową i że jeszcze teraz nią jestem.
— Samochwalco!
— Nie wątp o tem. Czyż nie widziałeś w Egipcie, jaki jestem bogaty? Skądże wziąłbym te bogactwa, ja wypędzony urzędnik? Afrak Ben Hulam z Adryanopola poszedł także do worka, ponieważ jeden z mych ludzi zobaczył u niego dużo pieniędzy. Oddano mi listy, które on miał z sobą; otworzyłem je ostrożnie, a poznawszy ich treść, postanowiłem pójść do Damaszku zamiast niego i ograbić sklep, skoro czas odpowiedni nadejdzie. Tymczasem przybyłeś ty i musiałem się zadowolnić byle czem. Oby cię szejtan za to wsadził do najgorętszego kotła w dżehennie!
— Utraciłeś nawet tę drobną zdobycz!
— Dostanę ją z powrotem; zobaczysz. Ale będzie to ostatnia rzecz, którą ujrzysz na ziemi. Zabiorę cię potem stąd na miejsce, z którego niema powrotu. Znam to miejsce, wiedz bowiem, że urodziłem się w Sorheir. Mój ojciec żył w tych kurytarzach, kiedy basza egipski przybył do Syryi i mężów oraz synów zapędzał w szeregi swych niewolników. Byłem z nim jako chłopiec i poznaliśmy nawskróś te ciemności, zbadaliśmy każdą głębię, znam więc i miejsce, gdzie zgniją twoje zwłoki, skoro umrzesz po długich męczarniach.
— Allah zna je tak samo!
— Lecz Allah ci nie dopomoże, giaurze! Jak silnie cię teraz te więzy trzymają, tak niezawodnie pochłonie cię zguba, jaką przeznaczyłem dla ciebie. Śmierć twoja już przypieczętowana.
— Wobec tego powiedz mi jeszcze, gdzie mieszka ów Barud el Amazat, który sprzedał ci Senicę jako niewolnicę!
— Tego się nie dowiesz!
— Widzisz, tchórzu! Gdybyś wiedział na pewne, ze tutaj umrę, to mógłbyś mi to powiedzieć spokojnie!
— Nie dlatego milczę, ale dlatego, że już żadne woje życzenie nie może być spełnionem. A teraz milcz! Prześpię się, bo noc wymagać będzie odemnie nowych sił.
— Nie uśniesz, bo ci sumienie spocząć nie pozwoli.
— Może giaur ma sumienie; wierny niem gardzi!
Po szeleście jego ubrania poznałem, że układał się do snu. Czy chciał spać rzeczywiście? To niemożliwe! Czy też może to miało być dla mnie nową katuszą? — Czyżby się chciał mną bawić, jak chłopiec chrząszczem na nitce?
Śledziłem go uważnie. Nie, nie spał. Zamykał wprawdzie oczy, ale, gdy je otwierał, aby na mnie popatrzeć, czynił to bez znużenia i nie sennie; widziałem okrągłe punkty, bystro na mnie zwrócone. Nie mógł zasnąć jeżeli tylko pomyślał, w jaki sposób jestem związany. Owinął mi czemś ręce i nogi w kostkach; ponieważ ręce miałem na przodzie, mogłem przeto niemi z łatwością do nóg się dobrać.
O, gdybym tylko nóż posiadał! Ale wypróżnił mi kieszenie. Co za szczęście zresztą, że miałem z sobą tylko nóż i rewolwery! Jeżeli istotnie miałem tu zginąć marnie, to przynajmniej Halef odziedziczyłby broń po mnie, a nie on.
Ale zginąć! Czy doszło już istotnie do tego? Czyż nie miałem zupełnie żadnych środków obrony. Wobec tego, że mogłęm ruszać rękoma, nie było niepodobieństwem wyrwać mu nóż. Gdybym tego dokazał i gdyby mi się potem udało przez pięć minut być wolnym, byłbym ocalony. A musiało to nastąpić wkrótce. Od czasu, gdy wszedłem do kurytarza, upłynęła już z pewnością a przytem jak łatwo mogło mu przyjść do głowy zastrzelić mnie, aby być pewnym mej śmierci.
Namyślałem się. Czy zbliżyć się do niego i poszukać jak najdelikatniej noża za jego pasem? To było niemożliwe. A może rzucić się nań i zadławić go rękami? Nie mogłem złożyć rąk na tyle, ile potrzeba do objęcia silnej męskiej szyi. A możeby użyć nóg jako broni zaczepnej? Możeby spróbować ugodzić nogą w skroń? I to na nic, bo jeżelibym dobrze nie trafił, wówczas wszystko przepadło. Zaraz pierwszym chwytem musiałem się dobrać do noża, bo inaczej wszelki wysiłek i odwaga na nic.
W tym celu spróbowałem cichutko podnieść się do postawy siedzącej. Żaden fałdzik ubrania nie śmiał zaszeleścieć, a oczy musiałem zamknąć, aby z ich położenia nie odgadł złodziej zmiany pozycyi. Jak bowiem ja jego oczy, tak samo on moje z pewnością widział.
— Psie, nie ujdziesz mi! — wrzasnął, sięgając za mną.
Ale dotknął mnie tylko końcem palca. Wiedziałem, że za chwilę sięgnie w tym samym kierunku, dlatego schyliłem się i skoczyłem poza niego.
— Ach! Niema! Giaurze, gdzie ty? Ty mi nie ujdziesz!
Teraz, gdy spodziewał się mnie po drugiej stronie, mogłem rozciąć pęta na nogach. Odsunąłem się jeszcze o kilka kroków i odetchnąłem głęboko, głęboko. Ale co teraz? Przedewszystkiem oddalić się od niego, aby się namyślić!
Posunąłem się trochę dalej i oparłem o ścianę. Co miałem robić? Biec dalej w głąb kurytarza? Kodżabasza mówił wiele o niebezpieczeństwach, jakie one w sobie kryją! A może wprost stoczyć walkę z tym człowiekiem i zmusić go, aby mi wskazał drogę właściwą? Nie, on miał przy sobie broń palną; nie zwyciężyłbym, nie zabijając go zarazem, a trup jego nie wyprowadziłby mnie z tego miejsca.
Były to straszne chwile. On także zachowywał się bez szmeru. Czy się zatrzymał? Zbliżał się do mnie, czy oddalał? Ba, te kurytarze podziemne nie mogły być tak bardzo rozległe! Macając więc po ścianie, posuwałem się dalej w tym samym kierunku, badając grunt palcami, zanim stopę postawiłem na nim. Uszedłem tak ze dwieście kroków, kiedy poczułem, że powietrze chłodnieje i staje się wilgotniejszem. Teraz należało zdwoić ostrożność! I rzeczywiście: zaledwie o pięć kroków dalej urywała się podłoga. Położyłem się i jąłem macać dokoła. Brzeg podłogi tworzył okrągły otwór przez całą szerokość kurytarza. Wilgoć wskazywała, że teraz jeszcze woda tam się znajduje. Kto wie, jak była głęboka! Ktoby tam wpadł, nie wydostałby się stamtąd już nigdy.
Z kształtu skrawka otworu wnioskowałem, że sam otwór ma ze trzy łokcie średnicy. Mogłem go więc przeskoczyć, ale nie znałem przeciwległego brzegu. Może studnia znajdowała się na zakończeniu kurytarza, a po drugiej stronie był mur. W takim razie byłby to mój ostatni skok.
Z tej strony zatem ocalenia nie było; musiałem wrócić. To była przykra okoliczność. Wróg milczał. Czy leżał jeszcze tam, gdzie go zostawiłem na czatach, wiedząc, że będę musiał wracać? Czy też sądził wciąż jeszcze, że umknąłem w przeciwnym kierunku? A może pośpieszył po prostu do wejścia i obsadził je? Jakkolwiekby było, zostać tutaj nie mogłem. Wziąłem nóż w zęby, położyłem się i polazłem na kolan ach i piersiach z powrotem.
Nie szedłem prosto, bo to nie było możliwe, ale czołgając się powoli i cicho, badałem grunt wysuniętymi przed siebie palcami, zanim posunąłem się naprzód całym korpusem.
Tak postępowałem bardzo powolnie, coraz dalej i dalej. Naliczyłem już około dwieście posunięć kolanami. Musiałem więc być już po za tem miejscem, na którem pierwej leżałem. Na przebycie tych dwustu kroków zużyłem więcej niż godzinę. Minęło jeszcze pół i naraz mur się skończył po prawej i lewej stronie, a dno biegło dalej.
Co to było? Po prawej i lewej stronie był róg muru, kurytarz ten więc stykał się z drugim pod kątem prostym. Czy tam po drugiej stronie ciągnął się dalej?... W takim razie krzyżowały się oba kurytarze w tem miejscu, a w niem zapewne znajdował się Abrahim Mamur. Natężałem słuch, jak mogłem, lecz nie doszedł mnie najlżejszy szmer. Należało więc najpierw przekonać się, czy droga moja ciągnęła się dalej poza przecięciem się obudwu kurytarzy; posunąłem się też naprzód w tym kierunku. Oddychałem spokojnie; tętno nie biło inaczej, jak zwykle; tu potrzeba było najchłodniejszego spokoju i przytomności.
Minąłem miejsce zetknięcia się kurytarzy, przyczem okazało się, że jest ciąg dalszy. Którędy miałem się teraz puścić? Naprzód, czy w bok? Powietrze było we wszystkich trzech kierunkach nieruchome, tej samej temperatury i wilgoci, a ciemność jednaka, nieprzebita. Rozważałem: Jeżeli Abrahim Mamur był tutaj, to z pewnością po tej stronie, która prowadziła na zewnątrz; jeźli go zaś nie było, to obsadził wyjście.
Przed nowoznalezionym kurytarzem go nie było, gdyż tam obmacałem już ściany rękoma. Pozostawały jeszcze tylko oba boki. Zwróciłem się najpierw na lewo. Nie cal za calem, lecz milimetr za milimetrem posuwałem się naprzód, a po dziesięciu minutach przekonałem się, że go tutaj także nie było. Pozostawał jeszcze jeden tylko kierunek: na prawo, i tam też posunąłem się.
Doszedłem może do środka krzyża, kiedy wydało mi się, że słyszę lekki, ale nieustający szmer. Natężyłem słuch i posunąłem się o kilka kroków dalej. Rzeczywiście! Było to tykanie kieszonkowego zegarka, z pewnością tego, który mnie zabrał. Znalazłem wroga wreszcie tutaj, więc to był kierunek, prowadzący na świat. Ale jak się wydostać? Czy można było przesunąć się obok niego?
Aby się o tem upewnić, musiałem zbadać, jaką przybrał postawę. Odważyłem się teraz na wszystko i zbliżałem się doń coraz więcej. O tem, żeby go pochwycić i mocować się z nim, mowy nie było. Rozumiało się samo przez się, że on nie uważał noża za wystarczającą broń i trzymał w ręku rewolwer.
Ręce moje sunęły się ostrożnie i cicho naprzód, jak macki ślimaka. Tykanie słychać było coraz wyraźniej, aż wtem — pst! — teraz dotknąłem końcem palca jakiejś materyi. Gdyby tylko rękę wyciągnął, chwyciłby mnie niezawodnie. W tej niebezpiecznej blizkości upłynęło znowu z dziesięć minut, zanim zbadałem, że Abrahim leżał, i to w poprzek kurytarza.
Czy przestąpić ponad nim? Czy wywabić go podstępem? Wybrałem pierwsze. Groziło to wprawdzie większem niebezpieczeństwem, ale było pewniejsze. Skrupulatne wymacanie końcami palców wykazało, że leżał, założywszy nogę na nogę. Tem położeniem nóg ułatwił mi rzecz więcej, niż gdyby je był szeroko rozłożył. Zbliżyłem się powoli i podniosłem nogę w górę. Gdyby tak w tej chwili zmienił pozycyę! Była to chwila krytyczna. Przełożyłem jednak nogę szczęśliwie na drugą stronę i pociągnąłem za nią drugą.
W ten sposób wykonałem zadanie najtrudniejsze. Nie potrzebowałem się już kłaść, lecz mogłem iść prosto. Im bardziej oddalałem się odeń, tem pewniej stąpałem i tem szybciej posuwałem się naprzód. W pewien czas kroczyłem już zwyczajnie i zauważyłem, że powietrze zmienia się. Niebawem poczułem pod nogami schody. Wstąpiłem na nie; było coraz to jaśniej i jaśniej, aż doszedłem do małego otworu, okrytego krzakiem jałowca, wydzielającym aromatyczną woń. Przecisnąłem się.
Dzięki Bogu! Byłem wolny! Ale stałem całkiem po drugiej stronie świątyni Słońca. Teraz należało śpieszyć, jeśli mieliśmy ująć tego człowieka, gdyż słońce stało już na horyzoncie. Pobiegłem dokoła świątyni ku miejscu, gdzie znajdowali się towarzysze.
Powitali mię gradem pytań. Mówili, że szukali mnie, ale nie mogli znaleźć. Przybył nawet kodża-basza, aby dopomóc im w poszukiwaniach za mną.
Opowiedziałem swoje osobliwe zdarzenie i wywołałem zarówno przestrach, jak radość.
— Dzięki Allahowi! Mamy go! — zawołał Jakób. — Naprzód do kurytarza, aby go schwytać!
— Stać! — rzekł kodża-basza. — Zaczekajcie, dopóki z miasta nie sprowadzę więcej ludzi.
— Dość nas! — zawołał Halef.
— Nie — odparł kodża. — Te głębokie kurytarze mają swoje tajniki. Tu są wejścia i wyjścia, których wy nie znacie. Potrzeba nam przynajmniej pięćdziesięciu ludzi do obstawienia ruin.
— Jest nas dziewięciu; to dosyć! — twierdził Jakób. — Co ty na to?
Pytanie to zwrócone było do mnie. Ja także uważałem za najlepsze działać jak najśpieszniej, a podobnie i Lindsay, gdy wyjaśniłem mu sytuacyę. Postanowiono zatem przystąpić zaraz do dzieła.
— Ale jak będzie ze światłem? — spytałem.
— Przyniosę — rzekł kodża-basza.
— Z miasta? To potrwa za długo!
— Nie, całkiem z blizka. Tam po drugiej stronie ruin mieszka panbukdżi[23], który ma kilka lamp.
Poszedł, a my umówiliśmy plan wyprawy.
Zarówno wejście, którem wszedłem, jako też wyjście, którem wyszedłem, należało obsadzić. Przy rzeczach musiał także ktoś zostać. To wymagało razem trzech osób. U wyjścia wystarczała jedna osoba, ponieważ, wchodząc tędy, uniemożliwialiśmy prawie całkiem ucieczkę temu, któregośmy szukali, ale u podwójnej kolumny potrzeba było dwu osób. To razem z jednym lub nawet dwoma przy kosztownościach wynosiło co najmniej cztery osoby. Reszta, t. j. czterech, czy pięciu, miała zejść na dół, aby zbiega przytrzymać.
Jak tu role rozdzielić? Ja musiałem pójść w głąb, a ponieważ Halef dobrze się skradał, więc wybrałem jego na towarzysza, oraz kodża-baszę, ze względu na jego urzędowy charakter. Jako czwarty ofiarował się Lindsay, ale nie przyjąłem go, prosząc, żeby został przy rzeczach. Szło o dopilnowanie kosztowności, dla których przedsięwzięliśmy to wszystko. Nie zgodził się, a gdy drudzy poczęli nalegać, musiałem przystać.
Pozostać miał zatem Jakób jako właściciel kosztowności i służący Lindsaya. U podwójnej kolumny mieli stanąć obaj Irlandczycy, a koło wyjścia służący Jakóba. Właściciela koni nie mogliśmy użyć, gdyż był w mieście z wierzchowcami.
W ten sposób dokonaliśmy podziału. Ja wziąłem za pas pistolety, jako jedyną broń oprócz noża, Bill sztuciec, a Fred moją strzelbę. Następnie oddano każdemu jego posterunek. Od mego powrotu upłynęło zapewne z pół godziny, zanim stanąłem znowu obok krzaku jałowca. Kodża-basza i Lindsay nieśli lampy jeszcze nie zapalone, a ja i Halef szliśmy przodem. Na dole zostawiliśmy obuwie pod schodami i zaczęliśmy się skradać.
Prowadziłem Halefa za rękę. On sunął prawą ręką po ścianie, ja zaś lewą tak, że nam nic ujść nie mogło. Niemiłe było to, że kodża-baszy trzaskały podczas stąpania palce u nóg.
Doszliśmy do skrzyżowania kurytarzy. Tam dałem idącym za nami szturchnięciem znak, żeby się zatrzymali i położyłem się z Halefem na ziemi, aby doczołgać się do miejsca, na którem zostawiłem zbiega. Umówiliśmy się, że każdy z nas pochwyci jednę z uzbrojonych jego rąk, a równocześnie tamci dwaj nadbiegną, aby go związać.
Powoli dostaliśmy się na miejsce, ale... jego już tam nie było. Co teraz? Czy położył się przed którymś z trzech innych kurytarzy? Zbadaliśmy to także, ale nie znaleźliśmy go. Musiał być w jednym z tych trzech kurytarzy, ale dalej. Wróciliśmy do towarzyszy, oczekujących z naprężeniem naszego wołania o pomoc.
— Już go tu niema — szepnąłem. — Wróćcie cokolwiek i zapalcie lampy, ale stańcie przed niemi, żeby blask ich nie wpadał do innych kurytarzy.
— Co teraz zrobicie, master? — spytał Lindsay.
— Przeszukamy te trzy kurytarze.
— Bez lampy?
— Tak. Światło lampy byłoby dla nas niebezpieczne, gdyż łatwo miałby nas na celu, pomijając już to, że musiałby nas dostrzec zdaleka.
— Ale gdy go znajdziecie, a nas nie będzie?
— Będziemy sobie musieli jakoś poradzić.
Poszliśmy najpierw do kurytarza, w którym znalazłem studnię. Zajmując całą jego szerokość, zrobiliśmy bez próbowania gruntu, ze dwieście kroków, ale potem należało być ostrożnym. Dotarliśmy do dziury, nie spotkawszy Abrahima.
Zwróciliśmy się więc do drugiego kurytarza. Tu trzeba było mieć się na baczności, aby nie narazić się na niebezpieczeństwo. Czołgaliśmy się więc z kwadrans, zanim osiągnęliśmy koniec kurytarza. Staliśmy przed fundamentem świątyni i trzeba było wrócić bez niczego.
W ostatnim kurytarzu koniecznem było zachować tę samą ostrożność, ponieważ był o wiele dłuższy i kończył się taką samą studnią, zajmującą całą szerokość. Wróciliśmy więc po raz trzeci.
Towarzysze przyjęli ze zdziwieniem nasze sprawozdanie.
— Był tu, więc jest tu jeszcze! — rzekł Lindsay.
— Mógł opuścić kurytarz podczas mej nieobecności. Weźcie lampy. Zajrzymy jeszcze do studni.
Udaliśmy się na lewo i doszliśmy do końca kurytarza. Studnia była bardzo głęboka, a w jej czeluści nie widzieliśmy nic, prócz ciemności. Tu nie mógł się Abrahim ukryć. Przeszukaliśmy więc kurytarz, zbadany ostatnio. Przyszedłszy nad otwór, przekonaliśmy się, że to są schody, których pierwszy stopień znajduje się tak głęboko, że go ręką dosięgnąć nie można.
— Czy zejdziemy tam? — spytał kodża z pewnym strachem.
— Oczywiście. To jedyna droga, którą mógł umknąć.
— Ale jeśli do nas z dołu wystrzeli?
— Pójdziesz za nami. Daj mnie swoje światło!
Zeszliśmy; naliczyłem schodów ze dwadzieścia. Potem nastąpił kurytarz, prowadzący bardzo daleko pod ziemią i kończący się znowu schodami, po których wyszliśmy w górę. Tam znaleźliśmy się znów w kurytarzu. Nie rozdzielając się teraz, poszliśmy wzdłuż. Prowadził znowu do zbiegu z drugim, podobnie, jak cztery zbadane przedtem. Dobra rada była teraz naprawdę złota warta. Czy się podzielić, czy razem pozostać? Zdecydowaliśmy się na to pierwsze.
Lindsay i kodża pilnowali z jedną lampą zbiega, zaś ja i Halef z drugą lampą poszliśmy w kurytarz. I ten był także bardzo długi, a im dalej, tem bardziej rozszerzał się i rozjaśniał. Pośpieszyliśmy i wyszliśmy na światło dzienne, obok dwu kolumn, koło których tam wszedłem.
Ale gdzie byli obaj Irlandczycy, których tutaj postawiłem?
— Zihdi, on tędy przeszedł i mają go — zawołał Halef.
— W takim razie poszliby do tamtego wyjścia, aby nam o tem donieść. Chodź, zobaczymy! Pobiegliśmy na to miejsce co prędzej; było także niestrzeżone, a więc służący Jakóba opuścił też swe stanowisko.
— Zabrali go do jamy, w której obozujemy, zihdi — rzekł Halef. — Chodźmy tam!
— Zabierzmy wpierw Anglika i kodżę.
Popędziliśmy napowrót, gdzie pod kolumnami zostawiliśmy płonącą lampę i pośpieszyliśmy kurytarzem, aby zabrać pozostałych. Wyszedłszy z nimi na dwór, pogasiliśmy lampy i podążyliśmy ku obozowisku. Przed jamą ujrzeliśmy służącego, rozmawiającego wśród żywej giestykulacyi z obydwu Anglikami. Arabski służący Jakóba stał obok i nie rozumiał ich wcale. Ujrzawszy nas, poskoczyli ku nam.
— Sir, jego niema! — zawołał Bill już zdaleka.
— Kogo?
— Master Jakóba.
— Gdzież on?
— Gdzie tamten drugi.
— Jaki drugi?
— Którego chcieliśmy schwytać.
— Nie rozumiem ciebie. Sądzę, że go już macie!
— My? Nie. Do nas nie przyszedł, ale myśleliśmy, że schwytał go master Jakób, bo słyszeliśmy wystrzały i pośpieszyliśmy mu na pomoc.
— Czemu strzelał?
— Spytajcie tego!
Wskazał na służącego Lindsaya, który został był z Jakóbem Afarahem. Opowiedział on nam zarówno dziwne, jak bardzo przykre zdarzenie. Siedział on z Jakóbem u wejścia do jamy i myślał nad tem, że niebawem przyprowadzimy tego Abrahima Mamura. Wtem zaczęło coś łomotać za nimi; oni, spojrzawszy poza siebie, zobaczyli, że wali się ściana rumowiska. Przypuszczali, że runie cała olbrzymia ruina i uciekli czemprędzej. Ponieważ jednak spodziewany upadek nie nastąpił, wrócili zwolna i chcieli właśnie wejść do środka, aby szkodę oglądnąć, gdy nagle wyjechał z jamy naprzeciwko nich jeździec; był to Abrahim Mamur. Cofnęli się w przerażeniu, a on skorzystał z tego i pognał cwałem. Jakób jednak połapał się szybko, porwał pierwszą lepszą flintę, wyciągnął z jamy drugiego Lindsayowego konia i pognał za zbiegiem, posławszy za nim wpierw bezskutecznie dwie kule.
To było zdumiewające! Nie chciało mi się prawie wierzyć, ale wszedłszy do jamy, znaleźliśmy dowody, że powiedziano nam prawdę. Pierwszy rzut oka padł na miejsce, gdzie leżała paczka z klejnotami; zniknęła. Brakowało także obudwu koni Lindsaya, a między nimi dobrego wierzchowca.
— Ah! Oh! Precz! — zawołał Lindsay. — Za nim! Prędko! Yes!
Chwycił trzeciego konia, ale ja ująłem go za ramię.
— Ależ dokąd, sir Dawidzie?
— Za tym drabem!
— Czyż wiecie, gdzie on?
— No!
— Więc bądźcie tak dobrzy i zostańcie tutaj, dopóki Jakób nie wróci. Od niego dowiemy się bliższych szczegółów.
— Zihdi, co to jest? — rzekł Halef, podając mi małą czworokątną kartkę papieru.
— Gdzie to leżało?
— Było przylepione do konia.
Papier był jeszcze rzeczywiście wilgotny. Przylepiono go śliną koniowi do czoła, a zawierał słowa: „Dinle-dim, hop iszit-dim“[24]. To było bezczelne. Tu w jamie nie miał Abrahim Mamur czasu tego napisać; musiał to już przedtem uczynić.
Udaliśmy się ku tylnej ścianie, gdzie nam się zaraz wszystko wyjaśniło. Kurytarz ten sam się nie zawalił, lecz został zasypany umyślnie. Założono go przez całą szerokość deskami i zasypano je rumowiskiem, naśladując o ile możności naturalne zawalenie się. Na dole mógł nasyp mieć z dziesięć stóp, a w górze zaledwie stopę grubości. Tam musiało być kilka dziur, przez które można było objąć okiem całą jamę i podsłuchać tych, którzy się w niej znajdowali.
O tem urządzeniu wiedział może Abrahim Mamur od ojca. Zrozumiał widocznie wnet, że mu umknąłem i pośpieszył do tego kurytarza, by nas podsłuchać. Skoro obaj stróże skarbów znaleźli się sami, przebił górną cienką warstwę nasypu, a bezmyślna ucieczka obydwu pozwoliła mu zabrać bez walki kosztowności i konia. Ten człowiek był rzeczywiście niebezpieczną figurą!
Anglik stał przy swych koniach i siodłał.
— To zbyteczna robota — zauważyłem.
— O, no, nawet bardzo potrzebna!
— Wszakże dzisiaj nie możecie go ścigać!
— Ale będę go ścigał!
— Nocą? Czyż nie widzicie, że się ściemnia?
— Ah! Hm! Yes! Ale nie ucieknie!
— Poczekajmy trochę.
Wtem zbliżył się kodża-basza.
— Effendi, czy pozwolisz na jedną propozycyę?
— Mów!
— Ten człowiek umknął pewnie w góry, dokąd nie możecie za nim podążyć. Ale ja mam ludzi, znających każdą ścieżkę między Baalbekiem a morzem. Czy wysłać gońców?
— Tak, uczyń to, effendi! Wynagrodzimy to sowicie.
— Dokąd ich mam wysłać?
— Do miast portowych, skąd może uciec okrętem.
— A więc do Tripoli, Biruty, Saidy, Coru i Akki?
— Tak, do tych pięciu miejscowości, bo złodziej nie zostanie tu w kraju. Czy musisz dać listy tym ludziom?
— Tak.
— Śpiesz więc, napisz je i przyślij ich tu po koszta podróży.
— Dostaną odemnie, czego im potrzeba, a wy mi to potem oddacie. Od was zażądaliby za wiele.
Rzetelny ten człowiek udał się w tej chwili do miasta. Pozostawszy, nie mieliśmy nic lepszego do roboty, jak oglądnąć kurytarz, którym uszedł Abrahim Mamur. Zapaliliśmy więc lampy ponownie, zostawiliśmy służących przy rzeczach i przeleźliśmy przez rumowisko.
Kurytarz ten był takiej samej długości, jak zbadany przez nas poprzednio i prowadził do tego samego zbiegu, z którego potem doszedłem do podwójnej kolumny. Sprawa była bardzo prosta, ale nam nie na rękę.
W pół godziny zaledwie powrócił kodża-basza i sprowadził czterech jeźdźców. Zaopatrzył ich już w żywność i pieniądze, ale oprócz tego dostali jeszcze od Lindsaya dobry bakszysz i odjechali.
Późnym wieczorem dopiero usłyszeliśmy tętent znużonego konia, a wybiegłszy do wejścia, ujrzeliśmy wracającego Jakóba Afaraha. Zlazł z konia, puścił go wolno i usiadł w milczeniu na ziemi. Nie zadawaliśmy mu żadnych pytań, dopóki sam nie rozpoczął:
— Allah mię opuścił! Pomieszał mi rozum!
— Allah nie opuszcza prawego człowieka — pocieszałem go. — Schwytamy złodzieja. Wysłaliśmy już gońców do Tripoli, Biruty, Saidy, Coru i Akki.
— Dziękuję wam! Ale to nie byłoby potrzebne, gdyby mnie Allah nie opuścił. Miałem go już w ręku.
— Gdzie?
— Tam w górze, po drugiej stronie wsi Dżead. W pośpiechu wziął tu złego konia, ja zaś dosiadłem konia angielskiego effendi. Był lepszy od jego i zbliżałem się do niego coraz bardziej, pomimo że zyskał już był znaczną odległość. Pędziliśmy cwałem ku północy i przelecieliśmy jak burza przez Dżead. Byłem już tak blizko niego, że go prawie ręką mogłem dosięgnąć.
— Nie strzelałeś?
— Nie mogłem, bo wystrzeliłem już z obu lufek. W gniewie czułem się dwakroć silniejszym; chciałem go w galopie pochwycić i zrzucić z konia. Wtem dojechaliśmy do drzew orzechowych, stojących przy drodze. On zsunął się z konia, zarzucił paczkę na plecy i umknął pomiędzy drzewa. Nie mogłem ścigać go na koniu i dla tego zeskoczyłem. Pędziłem za nim daleko, ale był lepszym biegunem odemnie. Przebiegł łukiem dokoła i zawrócił na miejsce, gdzie stały konie. Dostał się do nich przedemną i dosiadł konia Anglika, pozostawiając mnie gorszego.
— A to fatalne! No i nie mogłeś go dosięgnąć?
— Próbowałem, ale się już nie udało i noc zapadała. Wróciłem do wsi, zapytałem, jak się nazywa, no i jestem tutaj. Oby Allah zamienił mu każdy ukradziony kamień w kamień strapienia!
Biedak był istotnie godzien współczucia; utracić powtórnie własność, którą się już raz miało w ręku, to było okropne!
Byłem pewien, że Abrahim Mamur pojedzie do Tripoli, bo udał się na Dżead. Ponieważ mogliśmy za nim ruszyć dopiero nazajutrz rano, więc niepodobna było stanąć tam przed nim.
Jeszcze bardziej od Jakóba gniewał się Lindsay. Złościło go to w najwyższym stopniu, że ten łotr zabrał mu właśnie najlepszego konia.
— Każę go powiesić, well! — rzekł.
— Tego, który zabrał wam konia? — spytałem.
— Yes! A kogożby innego?
— Więc musicie powiesić naszego poczciwego Jakóba Afaraha.
— Afaraha? Jego? A to czemu?
— To on go zabrał, ale ten łotr był taki sprytny, że mu go spędził.
— Ah! Oh! Jakto? Opowiedzcie!
Opowiedziałem mu, jak się właściwie rzecz miała. Zamiast go jednak ułagodzić, dolałem oliwy do ognia. Zrobił minę, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem u niego i zawołał w najwyższym gniewie:
— To tak było? Straszliwe! Okropne! Ma dobrego konia i nie chwyta go! Pozwala się okpić o konia! Yes! Well!
Jakób poznał po spojrzeniach Lindsaya, że o nim mowa i domyślał się, o czem mogliśmy mówić.
— Kupię mu innego — oświadczył.
— Czego on chce? — spytał Anglik.
— Chce wam kupić innego konia.
— On? Mnie? Dawidowi Lindsayowi? Konia? Ah! coraz to lepiej! Najpierw gniewałem się, że łotr miał najlepszego; potem złościło mnie, że go nie miał, a teraz wściekam się, że chcą konia darowywać Dawidowi Lindsayowi. Nędzny kraj! Odchodzę precz; jadę do starej Anglii. Tu niema już ludzi rozumnych!
Mnie się także tak zdawało. Nie mogliśmy nic mądrzejszego uczynić, jak położyć się, aby nazajutrz rano być gotowymi do drogi.
Lindsay poprosił kodża-baszę, żeby mu wynajął człowieka z dwoma końmi, co też ten przyrzekł.
Potem pokładliśmy się na spoczynek.
W kilka chwil po północy zbudziło nas nawoływanie. Na dworze stał kodża-basza z zamówionym człowiekiem i ze wszystkimi końmi. Powstawaliśmy. Jakób wynagrodził kodża-baszę za jego wydatki i trudy, i ruszyliśmy w drogę, unosząc ze sobą niezbyt miłe wspomnienia o Baalbeku.
Podczas niedługich przygotowań zrobiło się już jasno o tyle, że widzieliśmy drogę. Zostawiwszy za sobą urodzajne płaszczyzny Baalbeku, musieliśmy przejechać przez równinę nieurodzajną, na której jednak znajdowało się kilka winnic. Z poza ich oparkanienia wyzierały ku nam białe różyczki i krwawniki. Potem przybyliśmy do wsi Dżead.
Tu dowiedzieliśmy się, że wprawdzie nikt we wsi nie nocował, że jednak jeden z mieszkańców Dżeadu, wracając z Ain Ata, spotkał samotnego jeźdźca, który dążył do tej miejscowości. W Ain Ata otrzymaliśmy wiadomość, że istotnie przejeżdżał taki tamtędy i że najął sobie przewodnika, znającego najprostszą drogę do Tripoli.
Wzięliśmy sobie także takiego przewodnika i ruszyliśmy dalej natychmiast. Tak jechaliśmy wśród ciągłego dopytywania się o zbiega po wschodniem zboczu Libanonu w górę, a potem w pół po zachodniem, bez wypoczynków, prócz krótkiego czasu na noclegi. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie podróż przez najsławniejsze góry chrześcijańskiego świata. Nie mogłem nawet zwiedzić słynnego lasu cedrowego.
Wreszcie ujrzeliśmy wspaniały błękit Śródziemnego morza, a w dole u stóp góry na wybrzeżu Tripoli, zwane przez Arabów Tarablus. Samo miasto leży nieco głębiej na lądzie, tylko przedmieście portowe El Mina rozłożyło się nad samem morzem. Pomiędzy jednem i drugiem wonieją najpyszniejsze ogrody, utrwalając wrażenie, jakie się odnosi ze środka miasta.
Zbliżywszy się do miasta, zobaczyliśmy zgrabną goelettę, wypływającą właśnie z portu. Czyżby już było za późno? Czyżby Abrahim Mamur znajdował się już tam na pokładzie? Natężając konie, pognaliśmy na dół, a potem poza miasto do El Miny. Tam wziąłem lunetę i zwróciłem ją na statek. Był jeszcze dość blizko, tak, że mogłem rozpoznać oblicza ludzi, patrzących na ląd. Tak, stał tam, na tylnym pomoście; poznałem go i jąłem walić gniewnie nogami o ziemię. Obok mnie stał brudny turecki majtek.
— Co to za statek? — spytałem.
— Maszallah! Żaglowiec! — odrzekł, odwracając się do mnie plecyma z żeglarską pogardą.
Nieco z boku stał stary limandar[25], który wyróżniał się odznaką. Przedłożyłem mu to samo pytanie i dowiedziałem się, że to „bouteuza“ z Marsylii.
— Dokąd?
— Do Stambułu.
— Czy odchodzi tam wnet jaki statek?
— Niema żadnego.
A no masz! Staliśmy na wybrzeżu, nie wiedząc, co począć. Anglik klął po angielsku, Irlandczycy mu pomagali, Jakób po kurdyjsku, a ja byłbym mu pomagał, ale to byłoby się na nic nie przydało.
— Musimy się udać do Biruty. Tam zastaniemy pewnie jakiś statek, odchodzący do Stambułu — poddałem myśl.
— Czy sądzisz, że tak będzie istotnie? — zapytał Jakób Afarah.
— Jestem tego pewien.
— Ależ ty miałeś się udać do Jerozolimy!
— Będzie czas na to i później. Nie uspokoję się, dopóki nie dowiem się, czy klejnoty dla ciebie przepadły, czy też nie.
Halef, mój hadżi, zapytał, czy go wezmę ze sobą. To się samo przez się rozumiało, tak samo, jak i to, że Lindsay nie pozwoli nam samym podróżować. Jakób i Lindsay zapłacili, każdy swojemu przewodnikowi i właścicielowi najętych koni. Wzięliśmy innych ludzi i zwierzęta i ruszyliśmy w drogę nazajutrz.
Przybywszy do miasta portowego, dowiedzieliśmy się, że amerykański szoner ma odjechać do Stambułu. Obejrzeliśmy ten statek. Kil miał silnie zbudowany i ostro zakończony, a zaopatrzony był podostatkiem w liny, był więc dobrym żaglowcem, któremu można było się powierzyć, jeżeli kto nie miał obawy przed odrobiną chwiania. Pomówiliśmy z kapitanem i zgodziliśmy się z nim.
Żegnaj, żegnaj, dumny Libanonie! Tym razem przeszedłem obok ciebie nieuważnie.
Do widzenia innym razem!
- ↑ Dzieje apostolskie 9, 11.
- ↑ Dzieje apost. 9, 5.
- ↑ Tamże 9, 25.
- ↑ Kopuła sępa.
- ↑ Imbryk.
- ↑ Napoleon.
- ↑ Lady Stanhope.
- ↑ Herkules.
- ↑ Oblężenie Saguntu.
- ↑ Dosłownie: muzyka.
- ↑ Drut.
- ↑ Artysta.
- ↑ Mrowisko.
- ↑ Strzelania z łuków.
- ↑ Indyjskie figi i szalhejąński mirt.
- ↑ Roślina czosnkowa.
- ↑ Słowik.
- ↑ Izajasz 3, 17-23.
- ↑ Worek wynosi w srebrze 500, w złocie zaś 30.000 piastrów.
- ↑ Przewodnik.
- ↑ Sierżant.
- ↑ Dosłownie: człowiek, wrzucający pomordowanych w worku do wody.
- ↑ Farbiarz bawełny.
- ↑ Podsłuchałem wszystko.
- ↑ Dozorca portowy.