Z Bagdadu do Stambułu/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Z Bagdadu do Stambułu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W Stambule
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Von Bagdad nach Stambul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAł VII.
W Stambule.

W jednym z pokoi hotelu „De Pest“, na Perze, siedziało dwu mężczyzn i popijali sławnego rustera, podanego przez gospodarza, pana Totfaluszi, a nudzili się, jak się zdawało, okropnie.
Nie wyglądali zbyt elegancko. Zewnętrzna powłoka jednego składała się z wysokich, silnych, juchtowych butów, brunatnych spodni i bluzy, ogorzałego oblicza i brunatnych beduińskich rąk. Drugi ubarwiony był cały na szaro, z wyjątkiem nosa, przedstawiającego się stale w przyjemnej purpurze. Pili i palili, palili i pili w najgłębszem milczeniu. Czy była to istotnie zwykła nuda, czy też zaprzątały ich wielkie, dla świata groźne, ideje, na które język ludzki, szczęściem, niema odpowiedniego wyrazu?
Zachodziła tu widocznie ta druga okoliczność, nagle bowiem szary mąż otworzył usta, potrząsnął nosem i zamknął oczy. Nie mógł wstrzymać się dłużej; jedna z wielkich myśli oswobodziła się i wyrwała w zwycięsko rzuconych słowach:
— Master, co myślicie o kwestyi wschodniej?
— Że nie należy jej oznaczać pytajnikiem, lecz wykrzyknikiem — brzmiała odpowiedź brunatnego męża.
Szary znów zamknął usta, otworzył oczy i przybrał taką minę, jak gdyby z konieczności połknął tom Keladiego: „Przysłowia mędrca“, w formacie wielkiego folio i w świńskiej oprawie.

Szary, to był sir Dawid Lindsay, a brunatny, to ja. Nigdy nie zajmowałem się polityką namiętnie, a kwestya wschodnia była dla mnie okropnością. Niech ją ten rozwiązuje, kto ją określić potrafi. Ona to i t. zw. „chory człowiek“, zmuszały mię do milczenia natychmiast, nawet w najbardziej ożywionem towarzystwie. Nie studyowałem medycyny politycznej, więc nie wiem, na jaką chorobę cierpi ten człowiek, zdaje mi się jednak, że właśnie w jego pobliżu panują stosunki, których nie nazwałbym zdrowymi.
Turek, to człowiek, a człowieka nie uzdrawia się w ten sposób, że sąsiedzi ustawiają się dokoła jego łoża i szablami odrębują mu po kawałku ciała; oni, chrześcijanie. Chorego człowieka nie uśmierca się, lecz uzdrawia się go, ponieważ ma tak samo święte prawo do życia, jak każdy inny. Uwalnia się go od zarodków choroby, które mu szkodzą, a daje natomiast środki, które go leczą i czynią zeń człowieka, zdolnego do działania. Turek był niegdyś surowym wprawdzie, ale dzielnym koczownikiem, uczciwym i dobrodusznym; dawał każdemu, co mu się należało, ale żądał dla siebie też czegoś. Wtem obmotano duszę jego niebezpieczną tkanką islamickich rojeń, kłamstw i przeciwieństw, utracił on jasność i tak już niezbyt wprawnego sądu, chciał się połapać, i wikłał się coraz to bardziej i głębiej. Wobec tego złościć się zaczął mrukliwy niedźwiadek na siebie i na drugich. Chciał nabrać pewności, chciał raz zobaczyć, czy to prawda, że słowo proroka przejdzie na ostrzu miecza krąg ziemski. Przywiesił kołczan, chwycił za łuk i oszczep, dosiadł kołtuniastego rumaka i wziął za łeb pierwszego lepszego sąsiada. Zwyciężył raz i drugi, i to mu się zaczęło podobać. W miarę odnoszonych zwycięstw czuł, że jego siły rosną, a ufność w siebie zwiększa się, i szedł naprzód mężnym krokiem. Tysiące leżały u jego stóp, mógł tarzać się w złocie i perłach, jadł jednak suchy ser owczy z twardym chlebem owsianym, bo ten pokarm wytwarzał w nim silny kościec i żelazne muskuły.
Tak było, dopóki nie zmuszono go zabrnąć aż do pasa w bagnie bizantyńskiej obłudy i greckiego wyrafinowania. Pochlebiano mu, zrobiono zeń półboga, zaprzątano go setkami uprzejmości, wynaleziono tysiące grzechów, aby wpływ na niego uzyskać i nauczono go potrzeb, które go musiały pogrążyć w przepaść upadku. Długo opierała się jego natura; skoro jednak raz zaczął więdnąć, przybrała choroba kroki olbrzyma. I tak leży teraz otoczony egoistycznymi doradcami, którzy nie boją się już za życia jego zabierać jego dziedzictwa.
Tymczasem komu istotnie przypaśćby miała historyczna rola pioniera chrześcijańskiej humanitarności pośród ludów padyszacha, ten powinien być przekonanym, że Mekka opustoszeje dopiero wówczas, kiedy miłość wyrwie miecz z rąk nienawiści. Czyżby było szaleństwem wierzyć w to, że Turcy mogą przyjąć chrześcijaństwo? To nie byłoby niczem innem, jak zaprzeczeniem potęgi ewangelii.
Ale na co ten wstęp? Po prostu na to: Nie żywię nienawiści ku Turkowi, lecz jako chrześcijanin żałuję go i boli mię to, ilekroć słyszę turkofoba, mówiącego, że dla Ottomanów niema już żadnej rady. To jest pycha faryzeuszowska, a nie chrześcijaństwo. Wojownicy naszego świętego Kościoła mają broń potężniejszą od mieczów i armat. Broń ta zawojowała światowe państwa bez krwi rozlewu. Czemu nie miałoby to zdobywanie w pokoju postępować cicho, a silnie? Oto rozwiązanie kwestyi wschodniej, jak ją sobie chrześcijanin wyobraża.
W dole, na falach Złotego Rogu kołysze się „bouteuza“. Zwinęła skrzydła i pozwoliła się wziąć na łańcuch. Przedtem jednak okazała się dobrą żeglarką, równą pod tym względem naszemu amerykańskiemu żaglowcowi, gdyż przybyła do Stambułu o cały dzień przed nami.
Po wylądowaniu udałem się najpierw na „bouteuzę“. Kapitan jej przyjął mnie z miłą uprzejmością, właściwą Francuzom w życiu towarzyskiem.
— Życzy pan sobie oglądnąć mój statek? — zapytał.
— Nie, kapitanie; chciałbym się dowiedzieć czegoś od pana o jednym z pańskich ostatnich pasażerów.
— Jestem na pańskie usługi.
— W Tripoli wsiadł na pański statek pewien człowiek....
— Tylko jeden, tak.
— Czy wolno spytać, pod jakiem nazwiskiem?
— Ach! Pan urzędnik policyjny?
— Nie. Jestem zwyczajny człowiek, ale ten, o którym wiadomości zasięgnąć pragnę, ukradł mojemu przyjacielowi w Damaszku bardzo cenne kosztowności. Ścigaliśmy go, ale przybyliśmy do Tripoli niestety w chwili, kiedy pan wypływał już na pełne morze. Dopiero w Birucie nastręczyła nam się sposobność udania się za panem. Oto powody mej wizyty na pańskim statku.
Kapitan potarł brodę w zamyśleniu.
— Żal mi bardzo pańskiego przyjaciela, ale nie wiem, czy przydam się panu na co mimo najlepszych chęci.
— Ten człowiek wysiadł zaraz?
— Natychmiast. Ach! przypominam sobie, że zawołał hammala[1] na pokład, aby mu zaniósł rzeczy. Nie było tego wiele, miał tylko jedną paczkę. Hammala poznałbym łatwo. Ów człowiek nazywał się Afrak Ben Hulam.
— To fałszywe nazwisko!
— Prawdopodobnie. Niech pan jeszcze przyjdzie na pokład. Przyrzekam panu pomówić z tym hammalem, jeżeli go tylko spotkam.
Odszedłem. Reszta oczekiwała mnie na brzegu. Jakób Afarah stanął na czele, aby zaprowadzić nas do domu brata. Ani ja, ani Lindsay, nie mieliśmy zamiaru korzystać z jego gościnności, ale mogliśmy mu się przedstawić.
Wielki kupiec Maflej mieszkał w pobliżu nowego meczetu Jeni Dżami, ale zewnętrzna strona domu nie pozwalała wnosić o jego bogactwie. Wprowadzono nas bez wymieniania nazwisk do selamliku, gdzie nie długo czekaliśmy na ukazanie się pana domu.
Zdumiał się widocznie tak licznemi odwiedzinami, ale poznawszy brata, zapomniał o ciężkiej muzułmańskiej powadze i pośpieszył wielkim krokiem, by go uścisnąć:
— Maszallah, mój brat! Czy Allah zsyła na oczy moje światło rzeczywiste?
— Widzisz dobrze, mój bracie!
— Niechaj więc Allah pobłogosławi wnijście twoje i twoich przyjaciół!
— Tak, to przyjaciele, których ci sprowadzam ze sobą.
— Czy przybywasz w interesach do Stambułu?
— Nie. O tem pomówimy później. Czy Isla, syn serca twego, jest w Stambule, czy też w podróży?
— Jest tutaj. Dusza jego uraduje się, gdy ciebie zobaczy!
— Dozna on jeszcze innej radości. Zawołaj go!
Upłynęło kilka minut, zanim Maflej powrócił. Przyprowadził Islę Ben Mafleja, na którego widok usunąłem się cokolwiek na bok. Młodzieniec uścisnął wuja i rozglądnął się dokoła. Wzrok jego padł na Halefa; poznał go od razu.
— Allahu! Hadżi Halef Omar aga tutaj? Jesteś w Stambule! — zawołał zdumiony. — Witaj mi, sługo i opiekunie mego przyjaciela! Czy się z nim rozłączyłeś?
— Nie.
— A więc jest także w Stambule?
— Tak.
— Czemu nie przybył z tobą?
— Oglądnij się!
Isla odwrócił się i w następnej chwili zarzucił mi ramiona na szyję.
— Effendi, ty nie wiesz, jaką sprawiasz mi radość! Ojcze, przypatrz się temu człowiekowi! To Kara Ben Nemzi, effendi, o którym ci opowiadałem, a to hadżi Halef Omar aga, jego przyjaciel i sługa.
Nastąpiła scena, wobec której ukazała się łza nawet w oku Anglika. Słudzy musieli skoczyć natychmiast po fajki i kawę, a Maflej i Isla zamknęli sklep, aby nam się oddać zupełnie. Niebawem siedzieliśmy, opowiadając, na poduszkach.
— Ale jakim sposobem przybywasz razem z effendim, wuju? — pytał Isla Ben Maflej.
— Był moim gościem w Damaszku. Spotkaliśmy się na stepie i zostaliśmy przyjaciółmi.
— Czemu nie przynosisz nam pozdrowienia od Afraka Ben Hulam, wnuka mego wuja?
— Pozdrowić cię nie mogę, ale przynoszę ci wiadomość.
— Wiadomość bez pozdrowienia? Nie rozumiem.
— Przybył do mnie Alrak Ben Hulam, ale to nie był prawdziwy.
— Allah ’l Allah! Jak to być może? Daliśmy mu list. Czy ci go nie doręczył?
— Przyjąłem go tak, jak życzyliście sobie. Pomieściłem go w domu i w sercu mojem, ale on okazał się niewdzięcznym, bo ukradł mi dyamentów za wiele, wiele woreczków.
Obaj krewni tak dalece przerazili się tą wiadomością, że nie zdołali ani słowa przemówić. Po chwili zerwał się ojciec i zawołał:
— Mylisz się! Tego nie uczyni nikt, w kim płynie krew ojców naszych!
— Przyznaję ci to — odrzekł Jakób. — Ten, który przyniósł mi twój list i zwał się Afrak Ben Hulam, był obcym.
— Czy sądzisz, że dałbym list taki obcemu.
— Był to obcy. Przedtem nazywał się Dawud Arafim, potem Abrahim Mamur, a teraz....
Na to ozwał się Isla:
— Abrahim Mamur? Co o nim wiesz? Gdzie on? Gdzie go widziałeś?
— Był w moim domu, pod moim dachem mieszkał i sypiał; powierzałem mu skarby wartości milionów, nie przeczuwając, że to Abrahim Mamur, wasz wróg śmiertelny!
— Allah kerim! Moja dusza zamienia się w kamień! — mówił stary. — Co za nieszczęście mój list spowodował! Ale jak dostał się do jego rąk?
— Zamordował prawdziwego Afraka Ben Hulam i zabrał mu list. Przeczytawszy go, postanowił pójść do mnie, jako mój krewny i cały mój sklep wypróżnić. Tylko temu effendiemu zawdzięczam, że się tak nie stało.
— Co z nim zrobiłeś?
— Uciekł nam, a my pędziliśmy za nim. Przybył tu wczoraj na statku francuskim, a my dopiero dzisiaj.
— Pójdę zaraz zapytać Francuza — rzekł Isla, powstając z miejsca.
— Zostań — powiedziałem. — Byłem tam już. Złodziej opuścił już statek, ale kapitan przyrzekł mi pomoc. Zaprosił mnie do siebie.
— Nie zadawajcież mąk duszom naszym i powiedzcie, jak to się stało — prosił Maflej.
Brat uczynił zadość tej prośbie i opowiedział zdarzenie w sposób wyczerpujący, co wywołało powszechne przygnębienie. Maflej chciał zaraz iść do kadiego i do wszystkich wyższych sędziów, i żądać przeszukania całego Stambułu za złodziejem. Chodził po selamliku jak lew, czekający na wroga.
Isla był także podniecony w wysokim stopniu. Skoro tylko wzburzona gniewem krew spokojniej płynąć zaczęła w żyłach, wrócił zarazem namysł, potrzebny do postanowienia czegoś w takiej sprawie.
Odradzałem na teraz wszelkiego sprowadzania policyi; chciałem spróbować, czy mnie lub komu innemu z nas nie uda się wpaść na trop zbrodniarza. Zapatrywanie to znalazło poparcie.
Kiedy z Anglikiem i Halefem powstaliśmy, by się pożegnać, Maflej i Isla nie dopuścili do tego. Prosili i nalegali, żebyśmy bezwarunkowo przez czas pobytu w Stambule byli ich gośćmi. Abyśmy mogli mieszkać, nie krępując siebie i drugich, ofiarowali nam osobny domek w ogrodzie. Musieliśmy na to przystać, nie chcąc ich śmiertelnie obrazić.
Dom, dla nas przeznaczony, znajdował się w tylnej stronie ogrodu, a pokoje były na sposób turecki bardzo dobrze urządzone. Mogliśmy w tem odosobnieniu żyć zupełnie według naszego upodobania bez krępowania wolności zwyczajami wschodnimi. Mieliśmy dość czasu na omówienie sposobu, w jaki należałoby szukać śladów naszego wroga. Było to, jak na Konstantynopol, gdzie jeden człowiek łatwo w ścisku przepadał, bardzo trudne zadanie. Nie pozostawało nam prawie nic innego, jak zdać się na przypadek, a obok tego przeszukać dokładnie miasto we wszystkich dzielnicach. Zdawało się, że szczęście nam sprzyja, bo już na trzeci dzień przyszedł do nas hammal z oświadczeniem, że spotkał kapitana, który przysłał go do nas.
Spytałem go o podróżnego, którego pakunek odnosił ze statku owego kapitana, i dowiedziałem się, że ten podróżny wszedł do domu przy wielkiej drodze na Perze. Posługacz twierdził, że sobie ten dom dokładnie zapamiętał i okazał gotowość zaprowadzenia mnie tamże. Oczywiście skorzystałem z tego natychmiast.
W domu tym mieszkał kitak[2]. Przypomniał on sobie, że istotnie w oznaczonym czasie był u niego pewien człowiek z zapytaniem, czy niema mieszkania do wynajęcia; że poszedł z tym człowiekiem do kilku domów, aby mu pokazać mieszkania, ale mu się żadne z nich nie podobało. Po zapłaceniu rozszedł się nieznajomy z agentem, poczem nie troszczyli się już o siebie.
Oto wszystko, czego się dowiedziałem. Za to, wracając do domu, miałem zajmujące spotkanie, które mi do pewnego stopnia wynagrodziło ostatnią skąpą wiadomość. Wstąpiłem mianowicie do kawiarni na filiżankę mokki i fajkę. Zaledwie usiadłem, usłyszałem tuż obok siebie kogoś, wołającego po niemiecku:
— O Jezu, czy to możliwe, czy nie? Czy to rzeczywiście pan, czy kto inny?
Obróciłem się ku mówiącemu i ujrzałem gęsto zarosłą twarz, która mi się wydała znajomą; nie mogłem jednak zrazu przypomnieć sobie, gdzie ją widziałem.
— Czy ma pan mnie na myśli?
— Tak, kogożby innego! Nie poznaje mnie pan teraz?
— Zapewne, że musiałem znać pana, ale proszę przyjść cokolwiek z pomocą mej pamięci.
— Czy zapomniał pan Hamzada al Dżerbaja, który śpiewał panu nad Nilem swą piękną piosenkę, a potem....
Przerwałem mu szybko:
— Ach, prawda! Zmyliła mnie pańska wielka broda. Szczęść Boże! Siadaj pan tutaj przy mnie! Ma pan jeszcze czas?
— O, więcej niż podostatkiem, jeśli pan będzie tak dobry zapłacić moją kawę. Jestem, jak się to mówi, trochę wypłukany.
Usiadłszy obok siebie, rozmawialiśmy bez obawy, żeby naszą niemczyznę zrozumieli obecni muzułmanie.
— A więc jesteś pan wypłukany! Jakże to? — spytałem. — Opowiedz pan, jak mu się powodziło od ostatniego spotkania ze mną.
— Jak mi się powodziło? Źle! Tem powiedziałem już wszystko. Ten Isla Ben Maflej, któremu służyłem, napędził mnie, sądząc, że mnie już nie potrzebuje. Tak przybyłem do Aleksandryi, a potem z pewnym Grekiem do Kandyi, stamtąd zaś, jako pół-majtek, do Stambułu, gdzie zamieszkałem.
— W jakim charakterze?
— Jako pośrednik w wielu sprawach, jako przewodnik po mieście, jako sługa okolicznościowy i przygodny pomocnik do wszystkiego, byle co zarobić. Ale nikt nie szuka mojego pośrednictwa; wszyscy chodzą sami po mieście, nie mam sposobności do posługi, więc przechadzam się tak i głoduję, że aż piszczy żołądek. Spodziewam się, że pan mną zajmie się, panie rodaku, bo pan wie, jak mu w ówczesnej przygodzie szedłem na rękę.
— Zobaczymy!... Czemu nie zwróciłeś się pan tutaj do Isli Ben Mafleja? Jest przecież w Stambule.
— Dziękuję bardzo! Nie chcę nic wiedzieć o nim. On obraził mnie i skrzywdził na honorze. Nie będzie miał przyjemności zobaczyć mnie u siebie!
— Mieszkam u niego — rzekłem.
— O, to przykre, bo nie mogę w takim razie odwiedzić pana!
— Odwiedzi pan przecież mnie, a nie jego.
— Choćby nawet! Nie wejdę do jego domu pod żadnym warunkiem, byłoby mi jednak przyjemnie, gdybym mógł panu w czem być usłużnym.
— Może pan. Czy przypomina pan sobie dokładnie owego Abrahima Mamura, któremu odebraliśmy dziewczynę?
— Nazywał się właściwie Dawud Arafim i uciekł nam.
— Jest teraz w Konstantynopolu, a ja go szukam.
— Że tu jest, to wiem dobrze, bo go widziałem.
— Ach! Gdzie?
— Tam w górze, na Saint Dymitri, spotkałem go, ale on mnie nie poznał.
Wiedziałem, że Saint Dimitri należy obok Tatawoli, Jenimy i Ferikjoe do najbardziej osławionych dzielnic; zapytałem więc:
— Czy pan tam często bywa?
— Bardzo. Mieszkam tam.
Tego było mi już dość. Ten golarz z Jüterbogku zadomowił się pośród greckiej hołoty św. Dymitra, należącej do najbardziej podupadłych pod każdym względem mieszkańców Stambułu. Zbrodnia ma tam swe kryjówki, tak samo, jak w osławionej „Drodze Wodnej“ Nowego Yorku, lub w uliczkach dzielnicy londyńskiej Blakfriars. Wieczorem niebezpiecznie tam pokazywać się, a nawet za dnia otwierają się na prawo i lewo jaskinie, w których występek święci swe orgie, lub kończy żywot wśród najwstrętniejszych chorób.
— W Saint Dimitri pan mieszka? — spytałem. — Czy nie było już nigdzie indziej miejsca na mieszkanie?
— Miejsc podostatkiem, ale w Saint Dimitri jest bardzo ładnie, zwłaszcza gdy się ma pieniądze, aby użyć tych piękności.
— Czy obserwował pan może Abrahima Mamura, gdy go pan spotkał? Bardzo mi na tem zależy, żeby dowiedzieć się o miejscu jego pobytu.
— Puściłem go mimo, bo byłem zadowolony, że mnie nie zauważył. Ale znam dom, z którego wyszedł i dowiem się tam jeszcze kiedy.
— Niema pan przypadkiem ochoty pokazać mi zaraz tego domu?
— Owszem.
Zapłaciłem za niego i za siebie, potem wynająłem stojące w pobliżu dwa konie i pojechaliśmy przez Perę i Tepe-Baszi na św. Dymitr.
Podobno Kopenhaga, Drezno, Neapol i Konstantynopol są najpiękniejszemi miastami Europy. Nie mam powodu występować przeciwko temu zapatrywaniu. Co do Konstantynopola jednak muszę wspomnieć, że to miasto tylko wówczas może wydać się pięknem, gdy się patrzy na nie z zewnątrz od Złotego Rogu; skoro zaś wejdzie się tylko do wnętrza, niepodobna uniknąć rozczarowania. Przypomina mi to owego lorda, o którym opowiadają, że zwiedzał wprawdzie Konstantynopol na jachcie, ale nie opuścił przy tem statku ani razu. Jeździł od Rodosto na północnym brzegu morza Marmora, aż do Stambułu, skręcał na Złoty Róg, którym płynął w górę aż do Eyub i Sudludje, potem zawracał i jechał Bosforem aż do ujścia jego w Morze Czarne i znowu powracał w przeświadczeniu, że nie popsuł sobie wrażenia całości Konstantynopola wnikaniem w brzydkie szczegóły.
Wszedłszy do miasta, chodzi się wązkiemi, krzywemi uliczkami i ulicami, których gościńcami nazwać nie podobna. Bruk spotyka się rzadko. Domy, zbudowane przeważnie z drzewa, zwracają ku ulicy puste, bezokienne fronty. Wszędzie wałęsają się owe szkaradne, szczecinowate psy, sprawujące tu urząd straży sanitarnej. Ciasno ta przejść powoduje każdej chwili obawę, że się będzie strąconym w błoto przez tragarzy, konie, osły, lub innych ludzkich i zwierzęcych przechodniów.
Nie inaczej wyglądała nasza droga na św. Dymitr. Ulice zanieczyszczone były odpadkami, wyrzuconymi przez handlarzy ryb, mięsa, jarzyn i owoców. Łupy z melonów gniły całemi kupami na ziemi; koło jatek śmierdziała krew, zebrana w szerokich jamach, trupy psów, kotów szczurów i oddarte kawały koniny wydzielały straszny fetor. Sępy i psy, to jedyne stworzenia, dbające o złagodzenie tych nieznośnych stosunków. Z trudnością mijaliśmy hammali, niosących wielkie kamienie, deski i belki przez zaniedbane ulice, a ilekroć natknął się na nas osioł objuczony, gruby muzułmanin na koniu, lub zaprzężony wołami wóz z kobietami, wówczas było sztuką prawdziwą przejechać i nie zostać zmiażdżonym.
Tak dostaliśmy się nareszcie do św. Dymitra. Tutaj zsiedliśmy i oddaliśmy konie naszym atdżiom[3]. Najpierw pokazał mi Jüterbogczyk swoje mieszkanie. Leżało w tylnej części napół zapadłej chałupy, bardziej podobne do chlewa, niż do ludzkiego mieszkania. Drzwi tworzyło kilka zlepionych arkuszy papieru, okno było po prostu dziurą, wybitą w ścianie, umeblowanie zaś stanowił bezuchy dzbanek z siatką pajęczą na otworze i kawał podartego żagla, służący za otomanę i łoże.
Nic nie mówiąc, oglądnąłem to smutne urządzenie i wyszedłem za nim znów na ulicę. Zaprowadził mnie do domu, którego strona zewnętrzna nie zapowiadała nic dobrego, a wnętrze potwierdzało tę zapowiedź w zupełności. Była to jedna z owych greckich winiarni i kawiarni zarazem, w których życie ludzkie równa się zeru, których gości nie podobnaby opisać wedle tego, jak i z czego żyją.
Nie zatrzymując się w pierwszych pokojach, zaprowadził mię golarz do tylnej komnaty, gdzie grano w karty i palono opium. Palacze w rozmaitych stadyach odurzenia leżeli na słomianych poduszkach, biegnących wzdłuż obu ścian na podłodze. Jakiś stary drab zajęty był właśnie zapalaniem tej trucizny. Jego postać kościotrupia wyprostowała się z żądzy; oczy, zwykle zamglone, iskrzyły się teraz, a ręce drżały. Zrobił na mnie wstrętne wrażenie. Obok leżał młody, dwudziestoletni zaledwie młodzieniec, pogrążony w snach odurzenia. Uśmiechał się, jak gdyby znajdował się w siódmem niebie Mahometa; i on już zaprzedał się dyabłu opium, który nikogo nie wypuszcza ze szponów. Blizko niego drżał długi, chudy Dalmatyniec w paroksyzmie odurzenia, a nieopodal wykrzywiał się ku nam szkaradny grymas spodlonego derwisza, który opuścił swój klasztor, aby swoje siły życiowe dać na ofiarę szalonym widziadłom zwodniczej narkozy.
— Czy pan może także pali? — spytałem, wiedziony przeczuciem.
— Tak — odrzekł — ale od niedawna.
— Na miłość Boską, w takim razie może jeszcze czas zaprzestać! Czyż pan nie wie, jak podstępnie i dyabelsko działa ta trucizna?
— Dyabelsko? Hm, pan, jak się zdaje, tego nie rozumie. Przeciwnie, działa niebiańsko. Może pan spróbuje?
— Ani myślę. Czego się tu można napić?
— Wina. Ja zamówię, a reszta, to już pańska rzecz!
Podano nam gęste, czerwone, greckie wino, którego zły smak trudno pojąć, gdy się wie, co to są greckie winogrona o wielkich jagodach. Więc to był dom, do którego uczęszczał Abrahim Mamur! Pytałem o niego gospodarza, że jednak dla ostrożności nie chciałem wymówić jego nazwiska, a nie wiedziałem, jakie sobie przybrał teraz, więc badania były daremne.
Z tego powodu poleciłem golarzowi, żeby miał oczy otwarte i zawiadomił mnie natychmiast, skoro go tylko spotka. Zaopatrzyłem go w małą sumę pieniędzy i pożegnałem się, ale nie zdołałem jeszcze wyjść z tego smutnego lokalu, a już siedział on między graczami, aby stracić część pieniędzy w hazardzie, a resztę przepalić w opium. Widoczne było, że to już człowiek stracony, postanowiłem jednak wedle możności sprowadzić go z drogi, na którą się zabłąkał.
Nazajutrz był piątek, a Isla, który miał zajęcie na Perze, zaprosił mnie, żebym mu towarzyszył. Wracając, doszliśmy do budynku w kształcie meczetu, leżącego w pobliżu hotelu ambasady rosyjskiej i oddzielonego od ulicy sztachetami. Isla zatrzymał się i zapytał:
— Effendi, czy widziałeś już kiedy chorataperle?[4]
— Tak, ale nie w Konstantynopolu.

— To ich monastyr[5], a teraz mamy właśnie godzinę ćwiczeń. Czy wstąpisz ze mną? Odpowiedziałem twierdząco na pytanie, poczem weszliśmy przez szeroko rozwarte wrota w sztachetach na szeroki, marmurowemi płytami wykładany, dziedziniec. Lewą stronę okalały również sztachety. Po przez kraty widać było w cieniu wysokich cyprysów mnóstwo białych nagrobków, ozdobionych w górze nasadą w kształcie turbanu. Jedna strona tych płyt kamiennych zawierała imiona zmarłych i sentencye z Koranu. Znaczna liczba Turczynek obrała sobie ten cmentarz za miejsce popołudniowej przechadzki i gdzie było spojrzeć, snuły się białe zasłony i barwne opończe pomiędzy drzewami. Turek lubi odwiedzać miejsca, na których jego zmarli odbywają swój „kef“ wieczysty.
Głąb dziedzińca zajmował krągły pawilon, nakryty kopułą, a prawą stroną tworzył klasztor, jednopiętrowy, także kopułą zakończony budynek, którego tylna strona wychodziła na ulicę.
W środku dziedzińca stał wysoki, aż do szczytu powojem obrosły cyprys, sam zaś dziedziniec zapełniony był ludźmi, cisnącymi się do pawilonu. Isla zaprowadził mnie jednak pierwej do klasztoru, aby mi pokazać wnętrze tureckiego domu derwiszów.
Derwisz, to słowo perskie i znaczy „biedny“; arabski wyraz na to jest: „fakir“. Derwiszem nazywają każdego członka religijnego islamickiego zakonu. Zakonów tych istnieje bardzo wiele, ale członkowie ich nie składają żadnych ślubów. Nie znają oni też przyrzeczenia ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Tekkije i khangahy[6] posiadają często znaczne dobra ziemskie, kapitały i dochody, a wogóle nie żyje duchowieństwo tureckie w niedostatku. Mnisi są po większej części żonaci; całe ich zajęcie polega na tem, że jedzą, piją, śpią, bawią się, palą i nic nie robią. Dawniej mieli derwisze niezwykłe polityczne znaczenie, które jednak obecnie upadło i tylko u ludu doznają pewnego rodzaju poważania. Dlatego pielęgnują te sztuki, które nadają im pozory istot natchnionych przez Boga lub czarodziejów. Wykonywają oni wszelkiego rodzaju kuglarstwa i sztuczki aktorskie, oraz przedstawiają komedye, w których produkują się osobliwymi tańcami i śpiewami, podobnymi do wycia.
Poza furtą klasztorną weszliśmy do wysokiej chłodnej komnaty, zajmującej całą szerokość budynku. Stąd wiódł po naszej lewej ręce pod prostym kątem kurytarz, równoległy z podłużną stroną klasztoru. Na tę galeryę wychodziły cele derwiszów, z oknami zwróconemi na dziedziniec. Ponieważ drzwi w nich nie było, więc można było z kurytarza zaglądnąć do każdej celi. Urządzenie ich było nadzwyczaj proste. Składało się tylko z wązkiej poduszki, biegnącej dokoła wzdłuż ścian. Na niej siedzieli derwisze w podobnych do głowy cukru, pilśniowych czapkach na głowie, zupełnie takich, jakie u nas noszą klowni podczas przedstawień cyrkowych. Jedni z nich palili, drudzy przygotowywali toaletę do zbliżającego się tańca, a inni siedzieli pogrążeni w sobie, bez ruchu, jak posągi.
Stąd udaliśmy się do pawilonu, a to najpierw do czworobocznego przedpokoju, z którego wchodziło się do ośmiokątnej sali głównej. Dach jej tworzyła na smukłych kolumnach wsparta kopuła, a tył sali zajmował szereg wielkich, otwartych okien. Podłoga była z gładkich, jak lustro parkietów. Dokoła wszystkich ośmiu ścian sali biegły dwa szeregi lóż: jeden równo z podłogą, a drugi w połowie wysokości ściany. Kilka z górnych lóż opatrzonych było kratą złoconą i przeznaczonych dla niewiast. W jednej znajdował się chór. Wszystkie loże były zajęte; my zasiedliśmy także w jednej z dolnych.
Zaczęła się komedya, mająca uchodzić za nabożeństwo.
Głównymi drzwiami weszło ze trzydziestu derwiszów z kierownikiem na czele. Był to stary, siwobrody człowiek, w długim, czarnym płaszczu. Reszta miała kapoty brunatne i stożkowate czapki na głowach. Powoli, w pełnej godności postawie, obeszli salę po trzykroć do koła, poczem usiedli w kuczki: przewodnik naprzeciw drzwi, a reszta w dwu półkolach na prawe i lewo od niego. W tej chwili zaczęła się muzyka, której dysharmonia rozdzierała mi uszy, a zarazem zabrzmiał śpiew, zdolny, wedle słów poety, „kamienie skruszyć, a ludzi o szaleństwo przyprawić“.
Po tych dźwiękach jęli derwisze wybijać rozmaite pokłony, częścią do siebie, częścią przed przewodnikiem. Kołysali się z podwiniętemi nogami na prawo i lewo, naprzód i wstecz, wykręcali w biodrach górną część ciała, przekrzywiali głowy, wywijali rękami, załamywali je i klaskali, rzucali się płasko na ziemię i uderzali przytem o nią czapkami tak, że słychać było kłapanie.
To była pierwsza część tej osobliwej uroczystości, trwająca z pół godziny. Potem zamilkł śpiew i muzyka, a derwisze uspokoili się na swoich miejscach. Zdawało mi się, że mam do czynienia z waryatami. Turcy jednak przypatrywali się temu z nadzwyczajnem nabożeństwem i zdumieniem i byli widocznie bardzo zbudowani tym widokiem.
Za chwilę muzyka rozpoczęła się na nowo i w szybszem tempie. Derwisze zerwali się z ziemi, pozrzucali brunatne kapoty i zjawili się nagle w białem odzieniu. Kłaniali się najpierw w rozmaitej szybkości ruchów sobie i przewodnikowi, poczem rozpoczęli taniec, od którego mają nazwę „tańczących“.
Nie był to właściwie taniec, lecz obracanie się w kółko. Każdy z nich został na miejscu, na którem się znajdował, i obracał się powoli dokoła swej osi, stojąc ciągle na jednej nodze. Przytem składali często ręce na piersiach w krzyż lub wyciągali je daleko od siebie to naprzód, to na lewo, lub prawo. Muzyka przechodziła w rytm coraz szybszy, a zarazem i derwisze kręcili się coraz prędzej, aż doprowadzili do takich obrotów, że oczy zamknąłem, żeby na sam widok tego nie dostać zawrotu głowy. Trwało to znów pół godziny; derwisze jeden po drugim padli potem na ziemię i komedya się skończyła. Wrażenie jej na mnie było tego rodzaju, że nie życzyłem sobie już widzieć nic podobnego, inni jednak widzowie, pochodzący przeważnie z warstw niższych, odeszli wysoce zadowoleni.
Isla spojrzał na mnie i zapytał:
— Jak ci się podobało, effendi?
— Zrobiło mi się prawie niedobrze — odpowiedziałem szczerze.
— Masz słuszność. Nie wiem, czy prorok nakazał takie ćwiczenia; nie wiem wogóle, czy cała jego nauka dobrą jest dla kraju i narodu Osmanów.
— I to mówisz, ty, muzułmanin!
— Effendi — szepnął — Senica, moja żona, jest chrześcijanką.
W ten sposób przyznał mi się pośrednio do tego, czego nie chciał w słowa ubrać otwarcie. Zacna żona jest „duszą domowego ogniska“, przodownicą kultury i prawdziwej świadomości o istnieniu Boga.
Wychodząc dziedzińcem, poczułem ręką na mem ramieniu. Zatrzymałem się i odwróciłem. Przedemną stał młody człowiek, którego zaraz poznałem.
— Omar Ben Sadek! Czy to może być, że cię tu widzę?
— Chwała Bogu, że zsyła mi radość z oglądania słońca twojego oblicza! Dusza moja tęskniła za tobą setki razy od chwili, kiedy cię tak nagle pożegnać musiałem.
Był to Omar, syn owego Sadeka, który mnie i Halefa prowadził przez szott Dżerid i zginął od kuli Abu en Nassra.
— Skąd się tu wziąłeś w Stambule? Co tutaj robisz? — spytałem.
— Czy nie widzisz, że jestem hammalem? Wejdźmy do jakiej kawiarni, zihdi, to ci wszystko opowiem!
Isla Ben Maflej słyszał w Egipcie o naszej tuniskiej przygodzie i znał już imię Omara. Ucieszył się widokiem młodzieńca i chętnie wstąpił z nami do najbliższej kawiarni.
Tu dowiedziałem się, że wielbłąd, którego wówczas wekil z Kbilli dał tak zdradziecko Abu en Nassrowi, był lepszy od tego, którego otrzymał Omar od swoich przyjaciół. Mimo to nie stracił on ściganego z oczu aż do Derny, tu jednak musiał dać wypocząć swemu wielbłądowi, a gdy następnie śladem mordercy dotarł do Bomby, udało się już temu drugiemu przyłączyć do pośpiesznej karawany, odchodzącej do Siwah. Omar musiał czekać do najbliższej okazyi, a oprócz tego zamieniać swego wielbłąda za gorszego, aby móc wyżyć z uzyskanych stąd pieniędzy. Dopiero w trzy tygodnie potem przyłączył się do wyprawy, dążącej przez północną pustynię Barka i przez wadi Dżegabib do oazy Siwah. Gdy tam przybył, dowiedział się, że Abu en Nassr umknął przez Omm Soghir i Mogarrah do Birket[7] el Kherum. Dostawszy się do tego jeziora, szukał Omar wroga bezskutecznie i wywnioskował z tego, że Abu en Nassr uciekł w innym kierunku i pojechał jedną z dróg karawanowych, dalej na południe położonych, może do El Wah, Farafer albo Daket. Pośpieszył więc do tych trzech oaz, ale tam nie otrzymał żadnej wiadomości. Dopiero w Tafah, dokąd przybył potem, domyślił się z kilku wzmianek, że ścigany popłynął statkiem nilowym w dół rzeki. Przeszukał więc wszystkie położone nad Nilem wsie i miasta i znalazł się w ten sposób całkiem wyczerpany w Kairze.
Tam zobaczył przypadkiem Abu en Nassra na placu Mehemeda Alego. Szedł za nim przez cały bulwar Mehemed Ali, aż do Esbekieh, ale potem stracił go z oczu. Odtąd włóczył się dzień i noc bez wypoczynku po całem mieście; wreszcie udało mu się zauważyć Abu en Nassra w porcie Bulak, ale w chwili, kiedy ten wsiadał na statek, płynący na północ. Jego samego reis nie przyjął na okręt, bo nie miał pieniędzy na zapłacenie podróży, a za pracę na statku przewieźć go także nie chciano.
Płonąc gniewem i żądzą zemsty, musiał się przypatrywać, jak mu śmiertelny wróg znowu uchodził. Ale pewien szejk arabski darował mu konia, aby mógł podążyć za statkiem drogą lądową. Tak jechał Omar przez Terraneh, Gizę, Nadir, Negileh i Dahari, wzdłuż odnogi nilowej do Rozetty. Dopiero w Ramanich przyszedł do przekonania, że statek musiał popłynąć ramieniem Damietty. Pojechał więc przez Kasr el Madżar i Mehallet el Kebir wpoprzek przez deltę i dowiedział się w Samanud, że statek tam się rzeczywiście zatrzymał, a potem odpłynął dalej w dół rzeki. Tak udał się teraz pewnym śladem aż do Damietty, gdzie niestety zapóźno mu powiedziano, że wróg jego odpłynął statkiem zbożowym do Adalii.
Nie mając żadnych środków, musiał sobie pracą w porcie zarobić tyle, aby móc dalej ścigać mordercę ukochanego ojca; to, co za konia otrzymał, nie wystarczało. Wreszcie szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostał się za darmo na Cypr, a stąd zabrał go pewien rybak na ląd stały. Wysiadł z łodzi naprzeciwko Cypru w Anamar i poszedł teraz pieszo przez Selindi i Alaję do Adalii. Tu jednak okazały się daremnemi wszelkie badania. Minęło już czasu zbyt wiele, on zaś nie miał ani dość środków, ani doświadczenia do tego, aby śledzić dalej w sposób właściwy.
Mimo to wytrwał w myśli wykonania nakazanej mu prawem krwawej zemsty. Z kierunku, w którym udał się Abu en Nassr, wywnioskował, że ten zmierzał do Konstantynopola; to też jako żebrak przeszedł przez Anatolię. Szło to bardzo powoli, a w Kutahiji zachorował. Trudy przebyte powaliły go na kilka miesięcy i szczęściem było dla niego, że znalazł przytułek w klasztorze derwiszów.
W ten sposób dostał się po wielu, wielu miesiącach do Stambułu. Nie wpadł jeszcze na trop pewny, ale nadziei nie tracił. Aby wyżyć i coś sobie uskładać, został hammalem, co dla wolnego Araba było niemałem przezwyciężeniem osobistej dumy. Gdy go pytałem, jak długo zamierza jeszcze siedzieć w Stambule tak bez żadnych widoków, odpowiedział:
— Zihdi, może już bardzo rychło opuszczę to miasto. Allah pozwolił, że doszło do uszu mych bardzo ważne imię.
— Jakie?
— Czy nie powiedziałeś wówczas na szocie Dżerid, że właściwe nazwisko Abu en Nassra jest Hamd el Amazat?
— Istotnie.
— Odkryłem tu człowieka, nazywającego się: Ali Manach Ben Barud el Amazat.
— Ach! Kto to taki?
— Młody derwisz z klasztoru, który opuściłeś przed chwilą. Byłem tam, aby go w ostrożnej rozmowie w jego celi wybadać, ale właśnie spostrzegłem ciebie i nie miałem już czasu dla niego.
— Ali Manach Ben Barud el Amazat! — zawołał Isla tak gwałtownie, że musiałem zwrócić jego uwagę na innych gości z kawiarni. — To syn owego Baruda el Amazat, który sprzedał moją żonę! Pójdę zaraz do klasztoru, by z nim pomówić!
— Nie zrobisz tego — rzekłem. — Amazat, to dość często spotykane nazwisko. Ten derwisz nie pozostaje może w żadnym stosunku z człowiekiem, którego masz na myśli; jeżeli zaś tak jest, jak myślisz, to musisz być ostrożnym. Czy pozwolisz mnie pójść do niego?
— Tak, idź, effendi! Ale zaraz! Będziemy tu czekać na ciebie.
Badałem dalej:
— Jak się dowiedziałeś, że derwisz nazywa się Amazat?
— Jechałem wczoraj z nim i z jednym z jego towarzyszy w kaiku do Baharive Keui. Podczas rozmowy, którą ze sobą prowadzili, słyszałem jego imię. Było już ciemno, poszedłem więc za nimi; stanęli przed pewnym zamkniętym domem. Gdy im drzwi otworzono, zapytał jakiś głos, kto chce wejść, a oni na to odpowiedzieli: „En Nassr“. Czekałem kilka godzin, zanim wyszli: przez ten czas wielu wchodziło i wychodziło, a wszyscy na pytanie odźwiernego wymawiali ten wyraz. Czy pojmujesz to, zihdi?
— Czy mieli z sobą latarnie?
— Nie, chociaż nikomu nie wolno chodzić nocą bez latarni; nie było kawasa w okolicy. Pojechałem potem za nimi obydwoma aż do klasztoru derwiszów.
— Czy dobrze słyszałeś słowo: „En Nassr“?
— Całkiem dokładnie.
Opowiadanie Omara zastanowiło mnie bardzo. Mimowoli przyszły mi na pamięć słowa, wyrzeczone do mnie przez Abrahima Mamura wówczas, gdy mnie przemógł w ruinach Palmyry. Uważał mnie wtedy za nieszkodliwego raz na zawsze i oświadczył mi chełpliwie, że jest głową bandy morderców. Jeżeli to było prawdą, to musiała ta banda być rozgałęzioną po całej Turcyi, jak tego dowodziły jego stosunki w Egipcie i Damaszku. Konstantynopol nigdy nie był wolny od związków zbrodniarzy, ale niebezpieczeństwo dosięgło teraz stopnia najwyższego. Znachodzono mieszkania, ograbione doszczętnie, a właścicieli pomordowanych albo zaginionych. Na Złotym Rogu widziano pływające zwłoki osób zmarłych najwyraźniej śmiercią gwałtowną. Nocami wybuchały w rozmaitych punktach miasta, a o jednej i tej samej minucie pożary, podczas których dopuszczano się rabunków i kradzieży. Spotykano po nocy podejrzane postacie, widywane bez latarń, a gdy je patrole chciały zatrzymać, indywidua te staczały z niemi formalne bitwy. Wprost zaś niepodobnym do wiary jest sposób, w jaki sprawiedliwość postępowała z takimi ludźmi. Raz schwytano taką bandę, a sułtan wygnał jej członków do Tripolis; w pewien czas przybył kapitan statku transportowego i opowiedział, że na wybrzeżu Tripolis okręt mu się rozbił i wszyscy zbrodniarze utonęli. W kilka dni potem można było potopionych łotrów spotkać na ulicach miasta i nikogo to nie uderzało szczególnie.
Nie wyjawiałem na razie swoich myśli moim obecnym towarzyszom. Dowiedziałem się od Omara, że derwisz Ali Manach mieszka w piątej celi od wejścia. Udałem się napowrót do klasztoru. Nie zważając na obecnych, wstąpiłem przez furtę do sieni. Drzwi do kurytarza były otwarte. Derwisze znajdowali się znowu w swoich celach. Przeszedłem powoli przez kurytarz, aby obejrzeć cele i ich mieszkańców, i nikt się o mnie nie troszczył. W piątej celi siedział młody derwisz, liczący może dwadzieścia i kilka lat. Wpatrywał się sztywnie w okno i przesuwał palcami jednę po drugiej z dziewięćdziesięciu dziewięciu kulek swego różańca.
— Sallam! — pozdrowiłem go nizkim głosem, zachowując poważną postawę.
— Sallam aaleikum! — odpowiedział. — Czego tu chcesz?
— Przybywam z dalekiej prowincyi i nie znam zwyczajów tego domu. Widziałem wasz taniec i chciałbym wam podziękować za budujące widowisko, któreście mi zgotowali. Czy wolno ci przyjąć jaki datek?
— Wolno; daj go tu!
— Ile musi wynosić?
— Przyjmuje się każdego para.
— Więc proszę!
Dałem mu stosownie do moich nieznacznych środków, on zaś rzekł widocznie zadowolony:
— Czy to ma być dla mnie, czy dla zakonu?
— Bądź łaskaw wziąć to sobie!
— Powiedz mi więc twoje imię, iżbym wiedział, komu mam podziękować.
— Prorok powiada, że datek z ręki milczącej będzie policzony dwukrotnie. Pozwól mi zatem, że zamilczę, a ty wymień mi swoje nazwisko, abym wiedział, z którym to pobożnym synem Islamu mówiłem.
— Imię moje Ali Manach Ben Barud el Amazat
— A jak się zwie miejscowość, która widziała twe narodziny?
— Iskenderieh[8] jest mojem miastem rodzinnem — odpowiedział.
To się zgadzało. Jeszcze w Egipcie powiedział mi Isla, że Barud el Amazat, który sprzedał Senicę, mieszkał w Skutari. Pytałem dalej:
— Czy członkowie twej pobożnej rodziny mieszkają tam jeszcze dotychczas?
— Nie — odrzekł.
Nie mogłem dopytywać się dalej bez wzbudzenia podejrzenia, wygłosiłem więc jeszcze jakąś formułkę towarzyskiej uprzejmości i oddaliłem się. U kawedżiego oczekiwali mnie już niecierpliwie Isla i Omar.
— Czego się dowiedziałeś? — spytał Isla.
— Jest to syn owego Baruda el Amazat. Pochodzi ze Skutari i, jeżeli mię wszystko nie myli, to ów Hamd el Amazat, który się zwał Abn en Nassr, jest jego wujem.
— Effendi, więc on musi nam powiedzieć, gdzie znajduje się jego ojciec.
— Musi?... Jakże go zmusisz?
— Przez kadiego.
— Poda fałszywą miejscowość, albo, jeżeli powie właściwą, to ojca o tem zawiadomi. Nie, musimy być ostrożni. Najpierw przypatrzę się domowi, w którym był wczoraj. Pójdę zaraz z Omarem na Baharive Keui, a może wówczas poradzę, co czynić dalej.
— Ustępuję przed twoją wolą, effendi; potem przyprowadź do mnie Omara Ben Sadeka, niechaj mieszka u mnie i nie będzie już nadal hammalem.
Isla wrócił do domu, ja zaś udałem się z Omarem nad wodę, gdzie wzięliśmy sobie kaik, aby pojechać w górę Złotym Rogiem i wysiąść potem w Eyubie. Stąd poszliśmy piechotą na Baharive Keui, tworzące północno-wschodnią część miasta. Była to droga uciążliwa przez brud, gnój i rumowiska. Wreszcie dostaliśmy się do ślepej uliczki, w którą też skręciliśmy.
Omar pokazał mi dotyczący dom, tylko tak mimochodem, aby nie zwracać uwagi. Był to dom wązki, ale, jak się zdawało, głęboki, z wysuniętem naprzód piętrem.Drzwi pokrywała silna żelazna blacha, a cały front, prócz jednego czworokątnego otworu, tworzył jednolitą ścianę. Zauważyłem to wszystko, przechodząc. Dom sąsiedni miał także jedno piętro i był tak samo wązki, a na drzwiach jego przeczytałem kartkę z napisem: „Arar-im bir kiradżiji“ — „Poszukuję lokatora“.
Nie namyślając się wiele, chwyciłem odrazu za klamkę i wszedłem do środka. Omar udał się za mną, zdziwiony tem widocznie. Znaleźliśmy się w bardzo ciemnej sieni, którą, macając po ścianach, dostaliśmy się do drzwi, położonych naprzeciw wejścia. Pchnąłem je i wszedłem na dziedziniec o ośmiu łokciach szerokości, ale dziesięćkroć większej długości. Oba boki wzdłuż i tylny wszerz tworzyły trzy domy, podobne do szop na drzewo; wszystkie trzy znajdowały się w ostatniem stadyum upadku. Na prawo i lewo były wejścia do obydwu mieszkań parterowych. Na piętro prowadziły na pół przegniłe schody, które z pierwotnych trzynastu stopni sześć już utraciły.
Podwórze stanowiło jedną kałużę błota, które słońce wysuszyło i zamieniło w stałą, kruchą masę. W niej tkwił kloc, którego przeznaczenia niepodobna było rozpoznać, a na tym zagadkowym klocu siedziało coś, co byłoby jeszcze większą zagadką, gdyby nie paliło ze starego, powalanego cybucha. Z kształtu podobne do kuli, owinięte było bardzo podartym kaftanem. Na tej kuli spoczywał niebieski lub czerwony niegdyś turban, zaś z pomiędzy kuli i turbanu wychylał się nos ludzki i wspomniany już cybuch. Nos nie wiele był krótszy od fajki.
Na widok nasz chrząknęła ta zwinięta nakształt jeża istota, nie wiadomo, czy na znak zadowolenia, czy gniewu, poczem zabrała się do wydobycia się z kaftana.
— Sallam! — pozdrowiłem.
— Sssss... hmmm! — zaryczało i zamruczało owo coś w odpowiedzi.
— Czy ten dom do wynajęcia?
W tej chwili skatulała się postać z kloca i wyprostowała się na ludzki sposób.
— Tak jest, panie, oczywiście, zaraz do wynajęcia! Piękny dom, wspaniały dom, pyszne mieszkanie, za dobre niemal dla baszy, wszystko prawie całkiem nowe! Czy wasza wysokość oglądnie sobie ten dom?
To wszystko wypadło zeń teraz tak szybko i nagle, jak z otworu żarnowego. Widać było, że byliśmy mu tak mili jako najemcy, jak niepożądani bylibyśmy w każdym innym charakterze. Był to Żyd. Stał teraz w całej swej gloryi patryarchalnej, gdyż wszystko w nim wskazywało na minione tysiące lat. Był mały, bardzo mały, ale za to bardzo gruby. Wpadały w oko z całej jego postaci tylko: para słomianych pantofli, kaftan, turban, nos i fajka, ale wszystko, z wyjątkiem nosa, mogło być w użyciu już za czasów Matuzalema. Z pantofli wyzierały wszystkie dziesięć palców w rozrzewniającej zgodzie; kaftan nie był już materyą, lecz brudem, turban wyglądał, jak olbrzymia pomarszczona śliwka, a cybuch był tak pogryziony, że została sama fajka z wbitą w nią wydrążoną sępią kością, która nie dała się przegryźć tak łatwo. Zresztą kaftan dawno już nie miał rękawów, a skrupulatność, z jaką nim właściciel owijał się i podnosił kołnierz, nakazywała przypuszczać, że stanowił jedyne jego okrycie.
Człowiek ten nazwał mię „panem“, dałem mu więc ten sam tytuł:
— Czy to pan jest właścicielem tego domu?
— Nie, ale jego wysokość może być przekonanym, że mimo to nie należę do ubogich podupadłych.
— Proszę — przerwałem mu — odpowiadaj pan na moje pytania jak najkrócej! Do kogo ten dom należy?
— Do bogatego furundżiego[9] Mohammada w Khassim Pasza; odziedziczył go.
— A co pan tutaj robi?
— Pilnuję domu i czekam na lokatora.
— Co pan za to dostaje?
— Dziennie piastra i za pół piastra chleba.
— Czy w tym domu nikt nie mieszka?
— Tak; tylko ja mieszkam tu obok.
— Ile czynszu żąda piekarz?
— Dziesięć piastrów na tydzień, płatnych z góry.
— Pokaż nam pan pokoje!
Otworzył najpierw obie furty parterowe, i ujrzeliśmy dwie piwniczne jaskinie, w których nie było nic prócz brudu i robactwa. Następnie wydrapaliśmy się po schodach i dostaliśmy się do trzech izb, z których pierwsza przypominała gołębnik, druga kurnik, a trzecia jamę króliczą.
— Tu jest selamlik, tu izba mieszkalna, a tutaj harem — objaśnił z taką godnością, jak gdyby pokazywał nam pałac książęcy.
— Dobrze! Co zawierają budynki w podwórzu?
— Nic. Są przeznaczone dla koni i służby.
— A jak panu na imię?
— Jestem Baruch Szebet Ben Baruch Chereb Ben Rabbi Baruch Miczach; kupuję i sprzedaję brylanty, biżuterye i starożytności, a jeżeli pan potrzebuje obsługi, to gotów jestem zamieść panu codzień te pokoje, wyczyścić ubranie i pójść wszędzie.
— Ma pan imię wcale wojownicze! Gdzie jest skład pańskich brylantów, biżuteryi i starożytności?
— Wasza wysokości, teraz wszystko sprzedałem.
— Idź pan więc do bogatego piekarza Mohammada i powiedz mu, że ten dom wynajmuję. Oto dziesięć piastrów, które ma otrzymywać tygodniowo, a tutaj jeszcze dziesięć dla pana na tytoń.
— Wasza wysokości, dziękuję panu — zawołał uradowany. — Pan umie obchodzić się z człowiekiem, robiącym interesa tylko na brylantach i starożytnościach! Ale Mohammed zapyta mnie, kto pan jest. Co mu mam odpowiedzieć?
— Najpierw nie nazywaj mię pan wysokością. Suknie moje są wprawdzie nowe i całe, ale to jedyne. Jestem bardzo ubogi jacidżi[10], zadowolony, gdy znajdzie ludzi, dla którychby mógł coś napisać; a ten mój przyjaciel jest ubogim hammalem, zarabiającym także mało pieniędzy. Będziemy tu mieszkać razem, a może znajdzie się jeszcze ktoś, aby czynsz nie wypadał nam za drogo. Zastanowimy się jeszcze nad tem, czy pan znajdzie u nas zajęcie, bo musimy oszczędzać.
Powiedziałem tak, ponieważ musieliśmy z powodu niebezpiecznego sąsiedztwa uchodzić za jak najuboższych. Żyd odrzekł:
— O ęffendi, ja dużo nie potrzebuję. Jeżeli mi pan da dwa piastry na dzień, to zrobię i załatwię panu wszystko.
— Zobaczę, czy tyle zarobię, aby płacić dwa piastry dziennie. Kiedy się możemy sprowadzić?
— Zaraz, effendi.
— Przyjdziemy tu jeszcze dzisiaj i spodziewam się, że nie zostaniemy domu zamkniętego.
— Pośpieszę natychmiast do piekarza, a potem będę tu czekał na pana.
W ten sposób sprawa ta była załatwiona. Pożegnaliśmy się z poczciwym Baruchem „Oszczepem“, synem Barucha „Pałasza“, syna rabiego Barucha „Nagolennika“.
Przybywszy do Isli, opowiedziałem jemu, ojcu i wujowi, co się stało, a gdy podzieliłem się z nimi mojemi przypuszczeniami, zgodzili się, żebym z Halefem i Omarem zamieszkał w domu piekarza. Lindsay chciał także iść z nami, ale przystać na to nie mogłem, ponieważby nam przeszkadzał. Odmową tą tak się Anglik rozgniewał, że oświadczył, iż nie zostanie nadal u Mafleja i wyprowadził się rzeczywiście po południu na Perę.
Omówiwszy wszystko, co było potrzebne, zapakowaliśmy broń i pojechaliśmy na Bahariye Keui. Konia oczywiście zostawiłem.
Żyd oczekiwał nas w nowem mieszkaniu. Kazał je żonie swojej, o ile możności, wyczyścić i cieszył się nadzwyczajnie, gdy mu z tego powodu wyraziłem swoje zadowolenie. Poleciłem mu kupić chleba, kawy, mąki, jaj, tytoniu i trochę naczynia, na tandecie zaś trzy używane kołdry; gdy się oddalił, rozpakowaliśmy broń. Schowaliśmy ją w pokoju, do którego nikt, oprócz nas nie miał wchodzić.
Baruch wrócił niebawem; pomagała mu żona. Stara wyglądała, jak ożywiona mumia i zaprosiła mnie do siebie na kolacyę. Przyjąłem to zaproszenie, gdyż usługi starych mogły mi wiele pomóc i dla tego chciałem pozyskać sobie ich przychylność. Że mi się to już do pewnego stopnia udało, zauważyłem jeszcze przed wizytą, gdyż sprowadzili nam z własnej inicyatywy kilka sienników do spania. Z worków tych przezierały dziury, ale Baruch był ubogi i w tem przebijało się przywiązanie; uważał nas za biednych i żywił względem nas dobre chęci.
Po odejściu obojga zapaliliśmy światło i fajki, gdyż ściemniło się tymczasem. Isla dał nam latarkę, która bardzo się przydała. Umówiliśmy się, że podczas mej nieobecności ma Omar stanąć w lekko otwartej bramie, aby mieć na oku wchodzących do domu sąsiedniego. Oba domy oddzielała od siebie cienka ściana drewniana; wobec tego domyślaliśmy się, że gdyby Halef stanął w komórce, mógłby przecież coś usłyszeć.
Widziałem, że Baruch, który mieszkał po drugiej stronie domu, czeka już na mnie. Oboje zamieszkiwali małą chałupkę, bez właściciela, co się w Stambule zdarza nierzadko. Można było przypuszczać, że zarobili trochę na kupnie dla nas. Byli w doskonałym humorze i przyjęli nas z uniżoną serdecznością. Z pojawieniem się naszem zabłysła nad ich nędzą mała nadzieja. Stara Żydówka okazała większe ochędóstwo, niż przewidywałem, to też z apetytem spożyłem tę odrobinę, którą mi podano; gdy darowałem jej trochę kawy, a małżonkowi tytoniu, które dla nich ze sobą przyniosłem, wpadli w taki zachwyt, jak gdyby dostali najcenniejszy podarunek.
Przekonałem się, że niestety kaftan jest jedynem odzieniem Barucha; spodni wcale nie zauważyłem, a rękawy bluzy, wyzierające dziś wieczorem z kaftana, także się już rozłaziły. Można tu było zaradzić byle czem i postanowiłem to zrobić. Oczywiście, że Baruch „szklił“, jak to mówią, swoim handlem klejnotami i starożytnościami, ale nie działo się to w złych zamiarach. Ta para biedaków musiała żyć przez dzień za jednego piastra i porcyi chleba, nie przewyższającej wartości dziesięciu halerzy, byli więc nadzwyczaj uradowani, gdy im oświadczyłem, że przyjmuję ich usługę u nas, i że dostaną za to pięć piastrów dziennie.
W ciągu rozmowy dowiedziałem się o drugiem naszem sąsiedztwie.
— Effendi — rzekł Baruch — na tej ulicy mieszkają sami ubodzy ludzie. Niektórzy są zacni i uczciwi, niektórzy jednak niedobrzy. Pan jest pisarz i w tej okolicy nie znajdzie pan roboty, nie ma pan więc nic wspólnego z tymi ludźmi. Mimo to proszę pana mieć się szczególnie na baczności przed domem sąsiednim.
— Czemu?
— Niebezpiecznie o tem mówić.
— Ja umiem milczeć!
— Wierzę panu, ale może pan opuści zaraz swoje nowe mieszkanie, skoro się wygadam, a żalby mi było.
— Przyrzekam panu, że mimo to zatrzymam mieszkanie. Przypuszczam, że jesteśmy przyjaciółmi, i że jest pan wobec mnie rzetelny i szczery. Nie jestem bogaty, ale ubogi może także okazać wdzięczność.
— Poznałem już dobroć pana i ufam jego przyrzeczeniu. Wszyscy mieszkańcy tej ulicy wiedzą, że w sąsiednim domu nie dzieje się nic dobrego, lecz nie troszczą się o to. Pewien człowiek zakradł się do niezamieszkałego domu po drugiej stronie, aby podsłuchiwać. Nazajutrz nie wrócił, a znajomi ujrzeli go powieszonego na belce. Sam pewnie tego nie uczynił.
— Więc pan sądzi, że moi sąsiedzi, to nietylko ludzie podejrzani, lecz nawet niebezpieczni?
— Tak. Niech się pan ich starannie wystrzega.
— Czy można wiedzieć przynajmniej, kto ten dom zamieszkuje?
— Mieszka tam Grek z żoną i synem. Sprzedają wino i trzymają dużo ładnych chłopców i dziewcząt, którzy nigdy na ulicy się nie pokazują. Kilku mężczyzn chodzi od świtu do zmroku po ulicach, by ściągać gości. Przychodzą dostojni panowie i ludzie zwyczajni, mieszkańcy Stambułu i cudzoziemcy. Grają tam w karty przy dźwiękach muzyki, zdaje mi się jednak, że nie wychodzą wszyscy z tych, którzy tam weszli. W nocy słychać czasem wołanie o pomoc, a potem widać zwykle nad ranem trupa na wodzie. Często przychodzą też całe oddziały ludzi bez latarń, obładowanych rozmaitemi rzeczami, które wnoszą do domu. Potem się dzielą.
— Powiada pan, że się nikt o ten dom nie troszczy, a jednak wie pan o wszystkiem tak dokładnie. Czy pan może także kiedy już podsłuchiwał?
— Effendi, tego nikomu powiedzieć nie mogę; byłbym zgubiony!
— Mnie także nie?
— Panu już wcale nie, bo mógłby pan zrobić to samo, co ja, i stałoby się z panem to samo, co z tamtym powieszonym.
— Może pan tylko mówi, że coś widział, by mnie nastraszyć!
— Effendi, ja nie kłamię, na prawdę!
— I ja tak myślę, ale może się panu śniło.
To poskutkowało. Stary nie chciał uchodzić ani za kłamcę, ani za marzyciela i rzekł:
— Ja nic nie mówię, ale proszę nie ruszać ani drąga, ani deski.
— Jakiej deski?
— W prawej ścianie pańskiego selamliku wisi tylko jedna deska na gwoździu, wbitym w samej górze i dla tego można ją dołem odsunąć. Za deską jest mały odstęp, za którym znajduje się drewniana ściana domu sąsiedniego. Tam także niema gwoździa; sam go wyjąłem. Jeśli się usunie deskę na bok, to można zaglądnąć do komnaty, w której leżą palacze opium, a obok słychać brzęk szklanek, oraz śmiechy chłopców i dziewcząt.
— Byłeś pan więc bardzo nieostrożny! A gdyby tak po drugiej stronie byli zobaczyli, że deski się rozłażą?
— Chciałem wybadać, co tam robią, więc musiałem gwóźdź wyjąć.
— Można to było inaczej i lepiej zrobić. Trzeba było tylko wywiercić małą dziurkę w desce domu sąsiedniego, którejby nie zauważono z tamtej strony.
— Byłbym za mało widział.
— A cóż z tym drągiem?
— Leży w kominie i jest tak długi, że można go użyć jako drabiny i wyleźć po nim. Także ściana domu podwórzowego składa się tylko z desek, a w jednej z nich jest dziura z sęka i wielka szpara. Przez to widać wielką, długą komorę, w której zbierają się ci ludzie na podział łupu....
— Która to deska?
— Aby ją sobie dobrze zapamiętać, zrobiłem na niej kreskę kredą.
— Dlaczego nie zrobiłeś pan do niesienia? To było pańskim obowiązkiem!
— Effendi, moim pierwszym obowiązkiem jest zachowanie własnego życia. Nie chcę, żeby mnie powieszono.
— Wszakże policya nie zdradziłaby pana!
— Panie, pan od niedawna mieszka w Stambule... Zaglądając dziurką z sęka, widziałem dostojnych panów, poznałem derwiszów i kawasów. Jest tu niejeden wysoki manzubli[11], któremu wielkorządca nie płaci pensyi; dla tego taki urzędnik żyje z bakszyszu, który stara się zewsząd wydusić. A co ma czynić człowiek, gdy i bakszyszu zamało? Kto chce donieść władzom o sąsiedzie pana, idzie z tem właśnie do karawuldera[12] lub kadiego, który bywał nieraz tam w komorze; a wtedy z pewnością już po donosicielu. Nie, ja wiem, co się dzieje w tym domu i nie dbam już o to więcej. Panu tylko powiedziałem i spodziewam się, że posłucha pan mojej przestrogi!
Po osiągnięciu tych wiadomości obawiałem się dalej na Barucha nalegać. Nabrałem teraz przekonania, że sam jestem w niebezpieczeństwie z towarzyszami. Grek słyszał pewnie, że dostał sąsiada, dowiadywał się więc o nas na każdy wypadek i kazał nas śledzić pilnie. Mogło się to odbywać bardzo łatwo i bez zwrócenia naszej uwagi, ponieważ dzieliła go od nas tylko ściana. Za dnia mu sieliśmy schodzić na podwórze oczywiście tylko z wielką ostrożnością, by nas nie zobaczył jaki dawniejszy nasz znajomy. To też dobrze się stało, że oddałem Baruchowi usługę u nas, bo mogliśmy w ten sposób cały czas siedzieć w mieszkaniu.

Taniec derwiszów.

Przypuszczając, że towarzysze zaświecili w izbie, wskutek czego światło mogło przez jaką szczelinę dostać się do domu sąsiedniego, lub też, że się usadowili i rozmawiali w jakimś miejscu, skąd można było ich z tamtej strony usłyszeć, nie zatrzymywałem się już dłużej u Żyda i wróciłem do domu. Przedtem jednak pouczyłem Barucha, jak się ma zachować, gdyby o nas pytano. Miał powiedzieć, że mieszkanie wynajmują: niezamożny literat i hammal, oraz jeszcze uboższy Arab, a zatem ludzie, mający dla siebie dość do czynienia. Ponieważ mieszkania nasze stykały się, więc wystarczało tylko zapukać w razie, gdybym żyda potrzebował.
Wracając do naszego mieszkania, zastałem pierwszą bramę tylko przymkniętą, a Omar stał w niej na straży. Oznajmił mi, że już kilka osób weszło do sąsiedniego domu. Przez otwór obok wejścia pytano tych osób, czego chcą, a one odpowiadały słowem: „En Nassr“. Poprosiłem go, żeby dom zamknął i poszedł za mną do mieszkania. Halef był na podwórzu i nic nie widział, ani nie słyszał, więc udał się z nami do mieszkania. Światła w niem nie było, postanowiłem też pozostać w ciemności.
Streściwszy towarzyszom moją rozmowę z Baruchem, zbadałem prawą ścianę selamliku i z łatwością znalazłem ruchomą deskę. Odsunąłem ją na bok i sięgnąłem ręką poza nią. W odległości, równej grubości belki, poczułem drewnianą ścianę domu sąsiedniego, a zarazem odpowiednią deskę. Odsunąłem i tę cichutko i zauważyłem, że leżący poza nią pokój pogrążony był w ciemności. Założyłem deskę napowrót, poczem przyciągnęliśmy pod ścianę sienniki i kołdry, aby czekać w ciemności, czy czego nie usłyszymy.
Leżeliśmy tak z godzinę, rozmawiając szeptem ze sobą, kiedy zaczął nas dolatywać szmer z drugiej strony. Siedziałem tuż obok deski. Usunąłem ją na bok i usłyszałem odgłos ciężkich kroków kilku ludzi, a potem jakiś głos.
— Tutaj! Tak! Hassanie, bądź gotów do wyjścia! — A po pauzie ten sam głos: — Słuchaj ty, przecież umiesz pisać!
— Tak — usłyszałem odpowiedź.
— Czy masz w domu pieniądze?
— Żądasz pieniędzy! Co wam zrobiłem, że zwabiliście mnie tutaj i związaliście?
— Zrobiłeś? Nic, wcale nic! Twoją sakiewkę, zegarek, pierścienie i broń już mamy, ale to jeszcze nie dosyć. Jeżeli nie możesz dać nam, czego żądamy, to znajdą cię jutro w wodzie.
— Allah kerim! Ile żądacie?
— Jesteś bogaty; pięć tysięcy piastrów nie za wiele dla ciebie.
— Za dużo, bo nie mam tyle.
— Ile masz w domu?
— Trzy tysiące zaledwie.
— Czy poślą ci je, jeżeli ich zażądasz przez posłańca? Nie okłamuj nas, bo przysięgam, że to twoja ostatnia godzina, jeśli nie dostaniemy pieniędzy!
— Allah ’1 Allah! Przyślą mi je, jeżeli list napiszę i zapieczętuję go moim sygnetem.
— Pierścienia ci pożyczę. Rozwiążcie mu ręce, żeby mógł pisać.
Przez chwilę nie było słychać żadnego szmeru, ani rozmowy. Położyłem się na sienniku i sięgnąłem ręką ku przeciwległej ścianie. Tak cicho, jak tylko było można, odsunąłem i drugą deskę, aż powstała wązka szpara, przez którą mogłem zaglądnąć. Tuż przed nią siedział człowiek, odwrócony do nas plecami. Na głowie nie miał żadnego okrycia, a ubranie jego było potargane, jak gdyby w walce obronnej. Przed nim stało trzech uzbrojonych drabów, jeden z nich w greckiem ubraniu, prawdopodobnie gospodarz, a dwaj w tureckiem. Przyglądali się, jak pieczętował list na kolanie.
Zasunąłem deskę napowrót i słuchałem dalej. Wkrótce powiedział Grek:
— Tak! Zwiążcie go napowrót i zanieście tam obok. Jeżeli tam nie zachowa się spokojnie, zostanie poprostu zakłuty. Słyszałeś? Zapamiętaj to sobie!
Potem otworzyli, zapewne ci sami ludzie, drzwi, i oddalili się.
Po drugiej stronie znowu nastała cisza. Opowiedziałem obydwu towarzyszom, co widziałem.
— To złodzieje — rzekł Halef. — Co zrobimy?
— To nietylko złodzieje, lecz mordercy — szepnąłem. — Czy sądzisz, że wypuszczą tego człowieka? Byliby natychmiast zgubieni. Zaczekają, dopóki nie dostaną trzech tysięcy piastrów, a potem uczynią go nieszkodliwym.
— Więc musimy mu dopomóc!
— Bezwątpienia, ale jak?
— Wywalimy deski i uwolnimy go.
— To narobi hałasu i sprzeciwia się naszemu celowi. Może przyjść do niebezpiecznej dla nas walki, a gdybyśmy nawet zwyciężyli, to uciekną z domu, a nam przyjdzie ich szukać. Lepiej byłoby sprowadzić policyę, ale nie wiadomo, kiedy ją znajdziemy, a do tego czasu wiele może się stać. Kto zresztą wie, czy policya odważy się wtargnąć do tego domu? Najlepiej będzie wyjąć deskę z tej i tamtej strony, tak powstanie otwór, przez który przeleziemy. Zabierzemy tu tego człowieka, pozakładamy deski na nowo i namyślimy się, co potem robić?
— Nie mamy obcęgów.
— Nie, ale ja mam nóż. Główna rzecz, żeby nie usłyszeli naszej roboty. Zacznę natychmiast.
— A czy wiesz, gdzie się ten człowiek znajduje?
— Tak. Przynieśli go przez pokój, o którym opowiadał mi Baruch, że są w nim dziewczęta i chłopcy. Teraz jest pusty, jak się zdaje. Naprzeciw nas znajduje się drugi pokój; widziałem drzwi do niego i tam pewnie siedzi więzień.
Zbadałem dotykiem naszą ścianę i zauważyłem, że każda deska przytwierdzona jest tylko jednym gwoździem u góry i jednym u dołu. Zdawało się, że gwóźdź z naszej strony da się bardzo łatwo wyciągnąć. Wystarczało założyć nóż pomiędzy główkę gwoździa a deskę i ostrożnie ją oderwać. Udało się to, ale pokazało się niestety, że otwór będzie za wązki, że człowiek przezeń się nie przesunie. Trzeba było rozluźnić jeszcze jedną deskę. Uporałem się z tem bez najlżejszego nawet szmeru. Deski można było lekko obracać na górnych gwoździach. Rozsunąłem je, a Omar musiał je tak potrzymać. Zmacałem teraz drugą ścianę i poczułem, że ostrza gwoździ są pozaginane. To znacznie utrudniało robotę, bo musiałem dla odpiłowania ich użyć noża jako pilnika. Tego trudno było dokonać bez zdradzieckiego szmeru, a ręce tak się przytem męczyły, że musiałem je zmieniać co chwila.
Tak upłynął bardzo długi czas i właśnie ukończyłem szczęśliwie robotę, gdy doszedł mnie odgłos zbliżających się kroków. Był to Grek ze świecą w ręku. Otworzył drzwi przeciwległe do naszej ściany, ale nie wszedł do środka.
— Czy macie pieniądze? — usłyszałem pytanie Turka.
— Tak — odrzekł gospodarz i zaśmiał się.
— Więc wypuśćcie mnie!
— Jeszcze nie. Dopiero wczesnym rankiem będziesz wolny. Chcę ci tylko powiedzieć, że tu do tego pokoju przyjdą wnet ludzie. Nie wolno im wiedzieć, że się tu znajdujesz; nie wejdą tam do ciebie, ale nie powinni nic słyszeć. Dla tego przywiążę cię teraz i założę ci knebel. Jeśli zachowasz się całkiem cicho, będziesz wolny, gdybyś zaś narobił hałasu, opuścisz ten dom tylko jako trup!!
Turek błagał, żeby go uwolniono, przyrzekał nie wspominać o tym wypadku przed nikim, ale wszystko było daremne. Prosił potem, żeby go przynajmniej nie kneblowano, zapewniając, że zachowa się jak najciszej, ale i to nie pomogło. Po głosie jego pełnym przerażenia, poznać było, że przeczuwa zamiary Greka. Przywiązano go do ściany i zakneblowano, poczem gospodarz oddalił się, zaryglowawszy drzwi za sobą.
Teraz wypadało działać szybko, zanim nadejdą ludzie, o których mówił gospodarz. Szczęściem, że byłem już gotów! Wziąłem z sobą rewolwer i nóż, i przelazłem, rozsunąwszy deski. Towarzysze nie poszli za mną, ale byli gotowi skoczyć mi na pomoc, gdyby mię zaatakowano.
Odsunąłem rygiel i wszedłem.
— Nie wydaj głosu ze siebie; przyszedłem cię uwolnić — rzekłem do jeńca, dotykając jego więzów. Rozciąłem je i zabrałem ze sobą. Knebel był z grubo złożonego sukna, zawiązanego pod nosem na ustach. Odwiązałem go i schowałem także.
— Maszallah rzekł oswobodzony, w stając co prędzej; — ktoś ty i jak....
— Cicho! — przerwałem mu. — Chodź za mną!
Wyciągnąłem go, zamknąłem drzwi znowu i wepchnąłem go przez otwór między deskami do naszego mieszkania.
— Hamdullillah, dzięki Bogu! — szepnął Halef. — Bałem się bardzo o ciebie, ale wykonałeś to prędzej, niż myślałem.
Nie odpowiedziałem na to, lecz wkręciłem znajdujący się przy moim scyzoryku korkociąg w środkową z trzech desek tamtej ściany, potem wbiłem duży sztylet w belkę i zahaczyłem obie rękojeści o siebie tak, że po tamtej stronie nic poznać nie było, że deski rozsuwano!
Niebawem doleciał nas znowu odgłos kroków. Przyniesiono pijanego i położono go poprostu na podłodze, aby przespał odurzenie. Teraz miałem już tę pewność, że nie wejdą do komórki, w której ja byłem i przeszedłem ze wszystkimi trzema do drugiej naszej izby. Tu zapaliliśmy świecę i przypatrzyliśmy się naszemu gościowi.
Był średniej budowy ciała, wieku niespełna może lat pięćdziesięciu i miał wcale inteligentne rysy twarzy.
— Witaj nam! — pozdrowiłem go. — Byliśmy przypadkowo świadkami zdarzenia i uważaliśmy za swój obowiązek dopomóc ci.
— Więc nie należycie do tamtych łotrów? — zapytał nieufnie.
— Nie.
— Wiedziałem, że chciano mię zabić i myślałem, że zabierasz mnie, bo nadeszła chwila odpowiednia. Kto wy jesteście?
— Ja jestem Niemiec, a to są dwaj wolni Arabowie z Sahary. Ten tu, Omar Ben Sadek, ma zemścić się krwawo na człowieku, który, jak się zdaje, uczęszcza do tego domu; dlatego wynajęliśmy sąsiednie mieszkanie, aby móc obserwować. Mieszkamy tu dopiero od dzisiaj i Allah tak zrządził, żeśmy zaraz pierwszego wieczora znaleźli sposobność do przeszkodzenia zbrodni. Czy wolno zapytać, kto jesteś?
Patrzył ponuro przed siebie, potem potrząsnął głową i odrzekł:
— Pozwól mi milczeć! Nie chcę, żeby w tej sprawie wymieniano moje nazwisko, które zna wielu. Jesteś cudzoziemcem, a ja potrafię ci się odwdzięczyć, chociaż nie będziesz znał mego nazwiska.
— Szanuję twoją wolę i proszę cię zarazem, żebyś nie mówił o podziękowaniu. Czy poznałeś którego z tych po drugiej stronie?
— Nie. Tam jest wielu gości, a wielu, którzy prawdopodobnie nie są gośćmi. Jeszcze w tej godzinie każę tę jaskinię przeszukać!
— Czy ci się to uda? Jestem wprawdzie przekonany, że ten Grek nie dowie się przed rankiem, że umknąłeś, policya go więc zaskoczy, jeżeli on także w zwykłych warunkach nie stawia straży u wejścia. Słyszałem jednak, że wielu urzędników policyjnych i innych, a nawet derwiszów bywa w tym domu, dla tego wątpić należy, czy cel swój osiągniesz w sposób zamierzony.
— Policya? — rzekł pogardliwie. — Zaglądnąłem wprawdzie do izby, w której siedzieli kawasi; poznałem ich, ale oni mnie nie zauważyli. Nie, ja nie pójdę do policyi. Wiedz o tem, że jestem cabit[13], mniejsza o rangę; sprowadzę dżengdżilerów[14] i załatwię się z tą norą prędko i bez trudności.
Było mi i przyjemnie i nieprzyjemnie zarazem. Jeśliby pojmał całe towarzystwo, to mogła zajść ta okoliczność, że nie będzie tych właśnie, na których nam zależało, w takim razie musielibyśmy ich szukać na nowo. Ale głaz ruszył raz z miejsca, musiał się więc dalej potoczyć. Dla tego odpowiedziałem nieznajomemu:
— Spełnij mi więc jedną prośbę i pokaż mi jeńców, których pochwytasz! Chciałbym wiedzieć, czy będą tam ludzie, których my szukamy.
— Zobaczysz wszystkich.
— Pozwól mi na jedną uwagę! Kto chce wstąpić do tego domu, tego pytają, czego sobie życzy i wpuszczają tylko na słowo: „En Nassr“. Może ci się to przyda.
— Ach, więc to było to słowo, które mój przewodnik szepnął do otworu koło drzwi! Ale — ciągnął dalej w tonie nieufnym — skąd ty wiesz o tem słowie?
Po wyniosłości, z jaką mówił, poznałem, że ranga jego nie mogła być nizką. Odpowiedziałem mu spokojnie:
— Omar Ben Sadek podsłuchał to — opowiedziałem przytem potrzebne szczegóły i dodałem: — Wskazanem będzie, żebyś podzielił swoje wojsko. Jedna połowa może sobie zdobyć wejście za pomocą tego słowa przez bramę, a druga wtargnąć otworem, którym ty umknąłeś. Pierwszy manewr nie powinien jednak nastąpić przedtem, zanim się przed otworem znajdziecie, należy się bowiem spodziewać, że strażnik przy drzwiach wyda na widok żołnierzy głos ostrzegawczy, żeby towarzyszom dać czas do ucieczki.
— Widzę, że masz uczciwe zamiary, więc pójdę za twoją radą. Czy macie jaki fez? Te łotry obnażyły głowę wiernego; dostaną za to nagrodę!
— Pożyczę ci mego, oraz tych pistoletów, żebyś nie był bez broni.
— Dziękuję ci, Franku! Otrzymasz wszystko z powrotem. Czuwajcie, najpóźniej za godzinę powrócę.
Odprowadziłem go aż do drzwi, skąd on oddalił się pośpiesznie, trzymając się przeciwległej strony ulicy.
— Zihdi — spytał mnie Omar — czy pozostawią mi Amazata, jeśli się tam po drugiej stronie znajduje?
— Nie wiem tego.
— Przecież moja zemsta najpierwsza!
— Może oficer nie będzie o to wiele pytał.
— W takim razie wiem, co mam czynić. Czy przypominasz sobie moją przysięgę, złożoną na miejscu, gdzie zniknął mój ojciec? Widzisz, pozwoliłem róść włosom i brodzie aż do tej godziny i dziś nie ujdzie mi wróg, którego mam już tak blizko!
Wyszedł do selamliku i usiadł przed rozluźnioną deską. Biada Abu en Nassrowi, jeśli go mściciel dziś znajdzie!
Zgasiłem światło i poszedłem z Halefem za Omarem. Po drugiej stronie musiało się teraz więcej osób znajdować. Słyszałem kilkakrotnie chrapanie i stękanie, jakie wydają palący opium w początkach narkozy. Siedzieliśmy w milczeniu, a po upływie trzech kwadransów zszedłem do bramy, aby tam czekać na oficera.
Upłynęła już przeszło godzina, kiedy ujrzałem po przeciwległej stronie ulicy długi szereg postaci, zbliżających się pocichu. Otrzymały one zapewne odpowiednie instrukcye, gdyż drugi oddział zatrzymał się w tyle, a pierwszy szedł wprost ku naszemu domowi. Na ich czele kroczył oficer ciągle jeszcze w tem samem ubraniu, tylko uzbrojony aż nadto obficie.
— Ach! Oczekujesz nas? — szepnął. — Masz tu twoje pistolety i fez.
Wziął jedno i drugie z rąk postępującego za nim kapitana. Gdy ja poprowadziłem ludzi, których mogło być trzydziestu, on zatrzymał się we drzwiach. Wszystkie moje izby były właśnie pełne żołnierzy, gdy wszedł on, jako ostatni. Mimo złych schodów odbyło się wszystko bez znaczniejszego hałasu.
— Zaświecić! — rzekł.
— Czy zamknąłeś bramę na dole? — spytałem.
— Rygiel zasunięty.
— A straż tam stoi?
— Straż? — zaśmiał się. — Na co?
— Powiedziałem ci już, że dopiero od dziś tu mieszkam, nie znam więc dobrze terenu i trzeba koniecznie mieć na uwadze tę możliwość, że ci, których chcesz schwytać, rzucą się tedy na dziedziniec i umkną przez moją bramę.
— Zostaw to już mojej głowie — odrzekł z wyższością — ja wiem, co czynić!
Kiedy się już świeca paliła, postawił ją pod ścianą i rozkazał zaczynać. Przedni żołnierze podnieśli karabiny, aby kolbami rozwalić ścianę. Była to po prostu głupota, gdyż zanim się pierwszy żołnierz tam dostał, byli mieszkańcy domu już ostrzeżeni. Tylko jeden przeszedł rozsądniej na drugą stronę. Oto zaledwie padło pierwsze uderzenie, rozsunął deski, wyrwał z drzewa obydwa moje noże i przelazł. Zniknął już dawno, kiedy oficer na czele swoich przecisnął się tam przez wyłom.
Chciałem pierwotnie sam obsadzić bramę, odstąpiłem jednak od tego, zważywszy, że nie jestem na to, żeby błędy drugich naprawiać. Wtargnąłem więc zaraz za oficerem i kapitanem na drugą stronę. W komnacie leżało sześciu do siedmiu pijanych lub odurzonych opium. Przeskoczyliśmy przez nich do pokoju bocznego i ujrzeliśmy ostatnią postać, znikającą za drugiemi drzwiami. Rzuciliśmy się za nią.
Z dołu dolatywał już także zmięszany zgiełk; to żołnierze wdarli się już i tamtędy. Izba, do której wpadliśmy, miała dwoje drzwi. Otworzyliśmy jedne i zobaczyliśmy przed sobą izbę, nie mającą już drugiego wyjścia; była pełna dziewcząt i chłopców, którzy klęczeli błagalnie na ziemi.
— Warta pod drzwi! — ryknął oficer.
Skoczył ku drzwiom, a ja za nim. Wtem zderzyliśmy się z Omarem, biegnącym z przeciwka.
— Niema go na górze! — sapał. — Muszę zbiec na dół!
Zemsta krwi zapędziła go przed nami wszystkimi aż na sam koniec wyższego piętra.
— Kto tam na górze? — spytał oficer.
— Przeszło dwudziestu drabów, całkiem w tyle. Nie znam żadnego z nich.
Pchnął nas na bok i pośpieszył na dół. My natomiast przebiegliśmy kilka pokoi, jasno oświetlonych. Napad nastąpił tak nagle, że nie miano czasu świateł pogasić. Słyszałem później, że stróż przy bramie na widok żołnierzy wystrzelił natychmiast z pistoletu, a sam zniknął w mrokach kurytarza. My nie słyszeliśmy tego wystrzału wśród łoskotu uderzeń kolbami. Doszedł on natomiast do uszu mieszkańców tego domu, a że był pewnie umówionym znakiem najwyższego niebezpieczeństwa, przeto rzucili się oni czemprędzej do ucieczki. To był powód, dla którego zastaliśmy pierwsze pokoje już próżne.
W końcu dotarliśmy do drzwi ostatniego pokoju. Były zabarykadowane. Gdy żołnierze byli zajęci, aby je kolbami roztrzaskać, zagrzmiał ze środka również głośny łoskot. Drzwi były mocne i opierały się zbyt długo. Popędziłem przez wszystkie pokoje z powrotem do naszego mieszkania, by zabrać strzelbę, miałem bowiem przy sobie tylko rewolwer i pistolety. Noże zabrał Omar.
Gdy wróciłem ze strzelbą, była w drzwiach dopiero mała szpara zrobiona. Może dlatego były tak trwale zbudowane, że ta komnata miała być ostatniem schronieniem i musiała być lepiej zabezpieczoną. Ściany także nie były z drzewa, lecz z cegły.
— Precz! — zawołałem na ludzi. — Puśćcie mnie do tego!
Moja strzelba, z której biłem niedźwiedzie, była w każdym razie lepszym taranem, niż lekkie tufenki sułtańskich obrońców ojczyzny. Już pierwsze uderzenie kolbą, silnie żelazem okutą, zrobiło wyłom. Jeszcze trzy zamaszyste ciosy, a drzwi poszły w drobne drzazgi. W tej chwili huknęła salwa z przeszło dziesięciu sztuk broni palnej. Kilku żołnierzy padło na ziemię, mnie jednak, ponieważ dla uderzania kolbą stałem z boku, nic się nie stało. Zobaczyłem właśnie, jak oficer z dobytym pałaszem wpadł do pokoju i już chciałem rzucić się za nim, kiedy stanąłem, nadsłuchując.
— Zihdi, na pomoc, prędzej, prędzej! — usłyszałem, mimo zgiełku, głos Halefa, dolatujący z podwórza.
Mały hadżi znajdował się widocznie w niezwykłem niebezpieczeństwie, należało więc pospieszyć do niego. Znowu przez ten szereg pokoi do naszego mieszkania, potem przez nasze izby i schodami na podwórze: ta droga była zbyt długa; mogli mi tymczasem zabić Halefa. Już po raz drugi usłyszałem jego wołanie, tym razem natarczywsze. Skoczyłem ku drewnianej ścianie, stojącej na boku naszego podwórza i wywaliłem kolbą odrazu kilka desek.
— Wytrzymaj, Halefie! Idę! — krzyknąłem.
— Prędko, zihdi, ja mam go! — zabrzmiało z dołu.
Stare spróchniałe deski spadły na ziemię. Na dole panowały głębokie ciemności, błyskały tylko wystrzały i rozbrzmiewały zmięszane dzikie przekleństwa. Nie było czasu na wahanie. Zamierzyłem się i skoczyłem na dół w ciemności. Nie było wprawdzie wysoko, ale na ziemię dość ciężko upadłem, zerwałem się jednak szybko.
— Halefie, gdzie ty? — zawołałem.
— Tu w bramie!
Rzeczywiście! Waleczny hadżi wziął sobie do serca słowa, powiedziane przezemnie do oficera i zamiast pójść za nami do sąsiedniego domu, pośpieszył na dół do naszej bramy. I dobrze zrobił. Ludzie bowiem zbici w ostatnim pokoju, załamali cienką ścianę i skoczyli na nasze podwórze. Połowa ich już była na dole, kiedy ostatecznie rozwaliłem drzwi ostatniego pokoju. Chcieli uciekać przez nasz dom, natknęli się jednak na Halefa, który zamiast ustawić się za drzwiami w sieni, przyjął ich wprost zuchwale przed niemi. Strzały, które usłyszałem, wymierzone były do niego; czy go który z nich trafił, nie mogłem dostrzec, dość, że stał wyprostowany i bronił się swoją długą, odwróconą flintą.
Jest coś szczególnego w nocnej walce pierś o pierś. Zmysły zaostrzają się w dwójnasób, widzi się to, czegoby się zresztą nie widziało, a instynkt, wedle którego działa się w takich chwilach i to momentalnie, posiada zalety dobrze obmyślanego postanowienia. Kolba mej strzelby wnet wyswobodziła hadżego z niebezpieczeństwa; napastnicy padali pod naszymi ciosami lub umykali na boki. Mnie jednak obchodziło tylko jedno.
— Kogóż masz, Halefie? — spytałem wśród wiru walki.
— Abrahima Mamura!
— Jego? Ach! Gdzie?
— Pod nogami. Powaliłem go.
— Nareszcie! Brawo!
Tych kilku, którzy nas jeszcze napastowali, rozbiegło się na prawo i lewo. Nie troszczyłem się już o nich i pochyliłem się, aby się przypatrzyć Abrahimowi. Na podwórzu panował jeszcze zgiełk, gdyż co chwila z góry zeskakiwali nowi, uciekający przed żołnierzami, ale Abrahim znaczył dla mnie więcej, niż wszyscy. Dobyłem zapałkę, potarłem ją i zaświeciłem leżącemu przed twarzą.
— O, biada, Halefie, to nie on!
— Nie, zihdi? Nie może być! Poznałem go doskonale w błysku wystrzału.
— W takim razie umknąłby, a ty powaliłeś innego. Gdzie on jest?
Podniosłem się i rozejrzałem znowu po dziedzińcu.Wtem zauważyłem zbiegów, przełażących przez nizki parkan, zapełniający lukę między domem a chałupą, prowadzącą do mieszkania Barucha. Halef dostrzegł to także natychmiast.
— Za nimi, zihdi! — zawołał. — On tam przelazł!
— Z pewnością! Ale tak go nie dostaniemy. Musi przejść koło naszej bramy. Chodź!
Poskoczyłem do sieni i otworzyłem bramę. Biegło kilka postaci, które wyszły z domu Barucha; było ich trzy albo cztery. Piąty, biegnący za nimi, zawołał:
— Stać! Trzymajcie się razem!
To on był, to był głos jego, głos, którym w owej nocy ucieczki nad Nilem zwoływał swoją służbę. Halef poznał go także i nieroztropnie zawołał:
— To on jest, zihdi! Za nim!
Abrahim to usłyszał i popędził, nie oglądając się dalej, a my za nim. Aby nam ujść, skręcał poza kilka rogów ulicznych, zapadał w rozmaite ciemne uliczki, byłem jednak ciągle o piętnaście kroków za nim, a Halef biegł dzielnie za mną. Ale skok na podwórze nie pozostał bez skutku, bo inaczej byłbym dosięgnął tego człowieka. On był dobrym biegunem, a Halef tracił już oddech.
— Stań i zastrzel go, zihdi! — stękał.
Mogłem pójść za tą radą z łatwością, ale tego nie zrobiłem. In ni mieli większe odemnie prawa do tego zbrodniarza, dlatego chciałem go dostać żywcem. Pościg trwał zatem dalej. Wtem skończyła się ulica, którą biegliśmy dotąd, a przed nami ukazały się fale Złotego Rogu. Nie daleko od brzegu widać było pomimo ciemności łańcuch wysp, leżący w wodzie pomiędzy Baharive Keui a Sudludje.
— W prawo Halefie! — zawołałem.
Posłuchał, a ja skoczyłem w lewo. W ten sposób znalazł; się zbieg pomiędzy nami a wodą. Stanął na chwilę, by się oglądnąć za nami, a następnie rozpędził się ku brzegowi i skoczył w wodę, pod której powierzchnią zniknął.
— O waih! — zawołał Halef. — Ale przecież nam nie ujdzie!
Złożył się strzelbą do strzału.
— Nie strzelaj! — radziłem mu. — Trzęsiesz się ze zmęczenia! Ja skoczę za nim.
— Zihdi, skoro to dla tego łotra, to nie drgnę nawet! — brzmiała odpowiedź.
Wtem z nurtów wychyliła się głowa płynącego — huknął strzał — zabrzmiał okrzyk i głowa zanurzyła się wśród głośnego bulkotania wody.
— Trafiłem go! — zawołał Halef. — Nie żyje!! Widzisz, zihdi, że nie drżałem!
Czekaliśmy jeszcze chwilę, ale Abrahim Mamur nie wynurzył się, co wzięliśmy za pewny znak, że strzał był dobrze wymierzony. Powróciliśmy więc znowu na plac boju.
Uważałem wprawdzie, biegnąc tu, na kierunek i zapamiętałem sobie, o ile możności, liczbę i położenie uliczek, a mimo to nie łatwo nam było zoryentować się i upłynęło dość czasu, zanim dostaliśmy się do naszego mieszkania.
Tam zmieniło się wiele tymczasem. W ulicy zrobiło się dość jasno, gdyż mieszkańcy jej i ludzie z ulic sąsiednich powychodzili z papierowemi latarniami. Część żołnierzy tworzyła kordon przed trzema domami, a druga część szukała ukrytych zbiegów w podwórzach, lub pilnowała schwytanych. Jeńcem nazywano każdą osobę pojmaną dziś w domu Greka. Żona jego stała obok chłopców i dziewcząt razem związanych. On sam już nie żył. Kapitan rozpłatał mu głowę szablą. Zniesiono także odurzonych. W zgiełku walki odzyskali do pewnego stopnia przytomność. Kilku żołnierzy zginęło, wielu było rannych, a zarazem okazało się niestety, że i mój dzielny Halef draśnięty został kulą w przedramię i otrzymał tuż obok niegroźne na szczęście pchnięcie. Schwytano tylko czterech mężczyzn, należących napewno do stowarzyszenia opryszków. Sześciu zabito, a reszcie udało się umknąć. Omar, który się najbardziej rzucał w wir walki, stał teraz strapiony pod schodami; nie znalazł Abu el Nassra i nie troszczył się już o resztę.
Stary Baruch położył się już spać, kiedy zaczęto strzelać. Zaraz potem wywalono drzwi do sieni, a on zamknął się w izbie ze strachu. Wyszedł teraz dopiero i ręce załamał na wieść o tem, co się stało. W końcu wszystkich wyłapanych spętano razem do transportu, a oficer dał żołnierzom pozwolenie splądrowania domu Greka. Nie trzeba im było tego mówić dwa razy; w dziesięć minut porwano wszystko, co się łatwo dało zabrać i przenieść.
Podczas tego odszukałem kapitana, którego spytałem o oficera.
— Stoi na dworze przed domem — brzmiała odpowiedź.
Wiedziałem już o tem, ale chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku. Z początku szanowałem jego milczenie; potem jednak nie postępował względem mnie tak, jak się po nim spodziewałem. Teraz po skończonej walce nie zajmował się mną wcale, to też nie uważałem już za stosowne być nadal dyskretnym.
— Jaką rangę piastuje? — zapytałem.
— Nie pytaj! — zabrzmiało dość szorstko.
Właśnie dlatego chciałem dowiedzieć się! Jeden z żołnierzy był jeszcze na dziedzińcu Barucha, zatrudniony szukaniem, gdy inni już plądrowali. Wyszedł więc na tem gorzej od nich; klnąc co chwila, zmierzał z domu na ulicę. Tam też go przyłapałem.
— Nic nie dostałeś? — spytałem.
— Nic! — mruknął gniewnie.
— Więc zarobisz sobie coś u mnie, jeśli mi odpowiesz na jedno pytanie.
— Jakie pytanie?
— Jaką rangę piastuje oficer, który wami dzisiaj dowodził?
— Nie wolno nam o nim mówić; ale on nie myślał także o mnie. Dasz dwadzieścia piastrów, jeśli ci powiem?
— Dostaniesz.
— To miralaj[15] i nazywa się....
Powiedział mi nazwisko człowieka, który potem znaczną rolę odegrał i dziś jeszcze znany jest, jako wysoki dostojnik. Nie jest Turkiem rodowitym, a na stanowisko dzisiejsze dostał się ze stanowiska ulubionego sługi swego dawnego pana, bynajmniej nie wskutek zdolności umysłowych i zasług.
Zapłaciłem umówioną kwotę i rzuciłem okiem na ulicę. Miralaj stał nawprost drzwi i nie mógł mnie przeoczyć. Jak przewidywałem, przystąpił do mnie i zapytał:
— Czy wszyscy Frankowie tacy bojaźliwi, jak ty? Gdzie byłeś, kiedy reszta walczyła?
Co to za pytanie! Najchętniej byłbym mu odpowiedział policzkiem.
— Walczyliśmy także — odparłem obojętnie — oczywiście z tymi, którym niepotrzebnie pozwoliłeś uciec. Człowiek mądry myśli zawsze o tem, żeby naprawić błędy drugich.
— Kogo wypuściłem? — wybuchnął.
— Wszystkich, którzy wyśliznęli się tędy. Ponieważ nie usłuchałeś mej rady, ażeby obsadzić wyjście z tego domu, nie zdołałem sam ze służącym zatrzymać większej części tych łotrów wtedy, gdy wy byliście zajęci mniejszą. Co się stanie z pojmanymi?
— Allah to wie! Gdzie będziesz mieszkał jutro?
— Zapewne tutaj.
— Tu już mieszkać nie będziesz.
— Czemu?
— Wkrótce zobaczysz. Gdzież zatem można cię będzie jutro spotkać?
— U bareigiana Madeja, którego dom stoi w pobliżu Jeni Dżami.
Na to odwrócił się odemnie i odszedł bez pożegnania. Sprowadzono jeńców, otoczono ich i orszak ruszył. Nie oglądając się za nim, wróciłem do domu i zobaczyłem istotnie, dlaczego tu już jutro nie będę mieszkać. Ten sympatyczny oficer kazał podpalić dom Greka, a płomienie ślizgały się już po ścianach izb. To był prawdziwie muzułmański sposób zacierania niezbyt honorowego wspomnienia.
Poskoczyłem, nie robiąc hałasu do naszego mieszkania, aby pozabierać strzelby, których nie używaliśmy w walce i trochę tych rzeczy, z któremiśmy się wprowadzili. Zanim zniosłem to na podwórze, uderzał ogień już tak wysoko, że blask jego widziano z pewnością z ulicy. Niepodobna opisać krzyku i zgiełku, jaki tam teraz panował. Trzeba być naocznym świadkiem pożaru w Konstantynopolu, aby sobie wyobrazić tę niesłychaną panikę, jak a wskutek tego powstaje. Nikt nie myśli o gaszeniu, tylko o ucieczce, a ponieważ domy są przeważnie drewniane, więc pożoga taka zamienia nieraz w zgliszcza znaczne kompleksy budynków.
Stary Baruch stracił z przerażenia mowę, a żona jego nie mogła się ruszyć. Pocieszając oboje, jak się dało, spakowaliśmy ich ubogie ruchomości i przyrzekliśmy im przyjęcie u Mafleja. Kilku tragarzy znalazło się wnet w pobliżu, dzięki czemu opuściliśmy mieszkanie, zajmowane niespełna jeden dzień, podczas gdy czynsz najmu zapłacony był za cały tydzień. Bogaty piekarz nie stracił w żadnym razie miljonów na tym starym domu.
Dom Mafleja zastaliśmy oczywiście o tak późnej porze zamknięty, ale na kołatanie nasze otworzono za małą chwilę. Członkowie rodziny zgromadzili się wkrótce i byli bardzo rozczarowani takiem zakończeniem naszego przedsięwzięcia. Byliby woleli dostać żywcem w swe ręce Abrahima Mamura, zadowolili się jednak w końcu przeświadczeniem, że w nurtach znalazł nagrodę za swoje postępki.
Barucha i jego żonę przyjęto bardzo przyjaźnie, a pan domu obiecał zająć się nimi.
Gdy nam wreszcie powiedziano, że dom ogrodowy przygotowany już dla nas, rzekł Isla z radością w twarzy:
— Eftendi, dzisiaj pod twą nieobecność dostaliśmy niespodziewanego, ale bardzo miłego gościa, Zgadnijno, kto to taki!
— Jakże mogę zgadnąć? Czy znam go?
— Nie widziałeś go jeszcze, ale opowiadałem ci o nim.Zawołam go, a skoro go zobaczysz, będziesz zgadywał.
Byłem zaciekawiony tym gościem, gdyż musiał być w jakimś związku z tem, cośmy przeżyli. Po krótkiej chwili wszedł Isla z jakimś starszym mężczyzną, rzeczywiście dotąd dla mnie obcym. Miał na sobie zwykłe tureckie ubranie, a poza tem nic, coby mogło na domysł jakiś naprowadzić. Jego ogorzałe rysy zakreślone były śmiało i ostro, tylko zmarszczki, przecinające oblicze i śnieżna broda, sprawiały wrażenie, jak gdyby ten człowiek przeszedł ciężkie jakie strapienia.
— Oto ten człowiek, effendi — rzekł Isla. — No zgadnij teraz!
— Nie zgadnę.
— A jednak zgadniesz! — upierał się Isla i, zwracając się do obcego, dodał: — Przemów do niego w ojczystym języku!
Starzec skłonił się i rzekł:
Sługa pokoran, wisoko pocztowani — sługa pokorny, wysoko szanowny panie!
To uprzejme serbskie pozdrowienie ułatwiło mi odrazu poznanie nieznajomego. Podałem mu obie ręce i powiedziałem:
Nubo, otac Osko, dobro mi doczli — Oto ojciec Osko, miło mi powitać!
Był to rzeczywiście Osko, ojciec Senicy, ja zaś sprawiłem mu tem wielką przyjemność, że poznałem go po tem czarnogórskiem pozdrowieniu. O śnie oczywiście teraz mowy nie było, musiałem się bowiem dowiedzieć, jak mu się powodziło.
Od chwili utraty córki, oprócz której nie miał żadnych dzieci, wędrował bez wypoczynku. To tu, to ówdzie, zdawało mu się, że wpada na trop, wkrótce jednak przychodził do przekonania, że się łudził. Niedostatku nie cierpiał podczas podróży, które odbywał przeważnie po Azyi Mniejszej i Armenii, gdyż był obficie zaopatrzony w środki. W prawdziwie wschodni sposób poprzysiągł sobie nie zobaczyć ojczyzny, ani żony, dopóki dziecka nie odnajdzie, ale daremność wysiłków zapędziła go do Konstantynopola. Taka odysseja możliwa tylko na Wschodzie. W uporządkowanych stosunkach Zachodu byłoby to szaleństwem. Można sobie wyobrazić radość Czarnogórca, gdy znalazł córkę, jako żonę człowieka, dla którego chciał ją uratować. Ujrzał zaś tutaj nietylko córkę, ale i żonę, która przybyła do Stambułu za jedynaczką.
Dowiedział się o całym związku wydarzeń i pożądał zemsty. Był gotów wyszukać derwisza Ali Manacha, aby go zmusić do wyjawienia miejsca pobytu ojca; kosztowało mię trudu nie mało, zanim nakłoniłem go do tego, żeby tę wizytę zdał na mnie.
Teraz dopiero pokładliśmy się spać; a przyznaję z przyjemnością, że po przebytych wysiłkach zapadłem w sen natychmiast. Może byłbym nie zbudził się sam rano, gdyby mnie nie obudzono. Maflej posłał do domu ogrodowego z doniesieniem, że jakiś człowiek prosi mnie koniecznie o chwilkę rozmowy. Ponieważ na Wschodzie spać się musi w ubraniu, więc byłem gotów natychmiast. Spotkałem jakiegoś człowieka, który zapytał mnie o nazwisko i zaprosił, żebym przyszedł do domu na St. Dimitri, gdzie byłem z Juteborgczykiem; pragnie on ze mną pomówić, a sprawa nie cierpi zwłoki.
— Czego on chce? — pytałem.
— Nie wiem, — brzmiała odpowiedź. — Mieszkam w pobliżu; przyszedł do mnie gospodarz z prośbą, żebym się udał do ciebie.
— Więc powiedz mu, że zaraz przyjdę!
Dałem mu za drogę i odprawiłem. W pięć minut potem byliśmy z Omarem już w drodze. Wobec niepewności w takiej winiarni nie uważałem za stosowne iść w pojedynkę, a Halefa nie chciałem trudzić, bo był zraniony. Na małych najętych koniach, za którymi kłusowali ich właściciele, trzymając się ogonów, jechało się dość prędko. Gdyśmy przybyli na miejsce, wyszedł gospodarz naprzeciw nas aż do drzwi. Ukłonił się bardzo uniżenie i zapytał:
— Effendi, czy to ty jesteś tym Niemcem, który był u mnie z niejakim Hamzadem el Dżerbaja?
— Tak.
— Chce z tobą pomówić.
— Gdzie on?
— Leży na górze. Niech twój towarzysz zostanie tymczasem na dole.
Słowa „leży na górze“ kazały wnosić o jakiejś chorobie lub wypadku. Omar został na dole, a ja wstąpiłem z gospodarzem na schody. Ten zatrzymał się na górze i rzekł:
— Nie przeraź się, panie, jeśli go chorym zastaniesz!
— Co mu jest?
— O nic strasznego, otrzymał tylko małe pchnięcie sztyletem.
— Ach! kto go zranił?
— Obcy, który nigdy jeszcze nie był u mnie.
— Dlaczego?
— Siedzieli najpierw razem i rozmawiali z zajęciem; potem grali w karty, a gdy przyszło twemu znajomemu zapłacić, pokazało się, że niema pieniędzy. Posprzeczali się o to i dobyli noży; on był pijany i dostał sztyletem.
— Czy niebezpiecznie?
— Nie, bo zaraz nie zginął.
A zatem w pojęciu tego poczciwca pchnięcie było tylko wówczas niebezpieczne, jeśli śmierć następowała zaraz.
— Ale ty przytrzymałeś tego drugiego?
— Jakże mogłem? — odrzekł zakłopotany. — Twój przyjaciel nie miał pieniędzy i pierwszy dobył noża.
— Ale znasz go przynajmniej?
— Nie. Powiedziałem ci przecież, że nie był u mnie jeszcze nigdy.
— Czy posłałeś po lekarza?
— Tak. Kazałem zaraz wezwać sławnego hekima, który go opatrzył. Czy zwrócisz mi to, co mi chory winien za to i za napitek? Musiałem także dać temu obcemu to, co wygrał od niego.
— Namyślę się pierwej nad tem. Prowadź mnie do niego!
— Wejdź przez tylne drzwi; ja mam na dole robotę, Wszedłszy do wskazanej izby, nie posiadającej nic, prócz jednego materaca, ujrzałem na nim golarza, bladego jak śmierć i z zapadłymi policzkami. Ten stan chorego dowodził niezbicie, że pchnięcie jest niebezpieczne. Pochyliłem się nad nim.
Dziękuję za to, że pan przychodzi! — wyrzekł powoli i z trudnością.
— Czy wolno panu mówić? — spytałem.
— Nic mi już nie zaszkodzi! Już po mnie!
— Nie trać pan otuchy! Czy lekarz nie zostawił panu żadnej nadziei?
— To konował.
— Każę pana przenieść na Perę. Czy ma pan certyfikat ochronny posła pruskiego?
— Nie. Nie chciałem tu uchodzić za Franka.
— Skąd był ten człowiek, z którym się pan posprzeczałeś?
— Ten? Oh, pan tego nie wie? Mam go szukać dla pana! To był Abrahim Mamur!
Odskoczyłem, usłyszawszy to imię.
— To nie może być, on już nie żyje!
— Nie żyje? Chciałbym, żeby tak było!
To było osobliwe; teraz na łożu śmierci nie mówił już golarz berlińskim dyalektem, jak przedtem, lecz najczystszą niemiecczyzną.
Uderzyło mię to oczywiście.
— Opowiadaj pan! — prosiłem.
— Byłem tutaj jeszcze późno w noc; wtem nadszedł on całkiem mokry, jak gdyby pływał w ubraniu. Poznałem go natychmiast, ale on mnie nie. Zbliżyłem się do niego i piliśmy razem, a potem graliśmy i ja przegrałem. Byłem pijany i zdradziłem się może, że znam go i chcę wybadać. Nie miałem pieniędzy i dlatego posprzeczaliśmy się. Chciałem panu zrobić przyjemność i zakłuć go, ale był zręczniejszy odemnie. Oto i wszystko!
— Nie chcę pana ganić; to do niczego nie doprowadzi, a pan słaby. Nie zauważył pan, czy gospodarz zna się z Abrahimem Mamurem?
— Znali się widocznie dobrze, bo gospodarz nieproszony dał mu suche ubranie.
— Bądź pan szczerym! Pan nie pochodzi z Juterbogku?
— Zgadłeś pan. Wiem, że rana jest śmiertelna i dlatego powiem, że jestem z Turyngii. To wystarczy. Nie mam krewnych, i nie wolno mi było wracać do ojczyzny. Ale dajmy temu pokój! Czy pan chce mnie naprawdę zabrać na Perę?
— Tak. Pierwej jednak przyślę panu rozumnego lekarza, który zbada, czy pana wogóle można przewieźć. Czy ma pan jakie życzenie?
— Niech mi pan każe dać sorbetu i nie zapomina o mnie!
Odpowiadał mi z trudem i z ciągłemi przerwami. Teraz zamknął oczy i opuściła go przytomność. Zeszedłem na dół do gospodarza, dałem mu odpowiednie instrukcye i przyrzekłem zaspokoić wszystkie jego uprawnione pretensye. Następnie udaliśmy się coprędzej na Perę. Kanclerz ambasady, z pochodzenia Perota, wysłuchał w milczeniu mego opowiadania i przyrzekł mi nadzwyczaj uprzejmie zająć się rannym, biorąc na siebie nawet postaranie się o lekarza. Prosił mię tylko, żebym mu zostawił Omara, jako przewodnika. Teraz mogłem już wrócić, wiedząc, że ranny jest pod dobrą opieką.
Natychmiast po przybyciu do domu starałem się zobaczyć z Islą, aby mu donieść, że Abrahim Mamur nie zginął dzisiaj w nocy od kuli Halefa, lecz żyje jeszcze. Isla siedział właśnie w swoim kantorze, zarzuconym księgami i próbkami towarów. Wiadomością nie zbudował się zbytnio, ale pocieszył się myślą, że może uda nam się przecież złowić żywcem tego człowieka. Co do golarza, oświadczył, że nie żałuje go wcale, że wypędził go, bo został przez niego kilkakrotnie okradziony.
Podczas rozmowy padł mój wzrok kilka razy na otwartą księgę, leżącą przed Islą na stole. Była to księga kont, której treść nic mnie nie obchodziła. Rozmawiając, przewracał młody kupiec obojętnie kartkę za kartką Wtem spojrzałem znów przypadkowo i przeczytałem nazwisko, które skłoniło mnie do położenia co prędzej ręki na kartce, aby jej Isla nie obrócił. Były to słowa: „Henri Galingré, Szkodra“[16].
— Galingré w Szkodrze? — spytałem. — To nazwisko zaciekawia mnie w szczególny sposób. Czy jesteś w stosunkach z Galingrém ze Skutari?
— Tak. To Francuz z Marsylii, jeden z moich dostawców.
— Z Marsylii, o to się zgadza uderzająco! Czy widziałeś go kiedy i rozmawiałeś z nim?
— Często bywał u mnie, a ja u niego.
— Czy nie wiesz nic o losach jego i rodziny?
— Zapytywałem o niego, zanim zrobiłem z nim pierwszy interes. Potem sam mi opowiadał.
— Co wiesz o nim?
— Miał mały handel w Marsylii, ale to mu nie wystarczało, więc udał się na Wschód, najpierw do Stambułu, a potem do Adryanopola i tam go poznałem. Od roku jednak mieszka w Skutari, gdzie jest jednym z najzamożniejszych ludzi.
— A jego krewni?
— Miał brata, któremu także nie podobało się w Marsylii. Ten wyjechał najpierw do Algieru, a potem do Blidah, gdzie mu szczęście tak dopisało, że brat z Adryanopola wysłał do niego syna, aby w Blidah służył swojemi wiadomościami handlowemi stryjowi. Ten syn wziął sobie za żonę dziewczynę z Marsylii i wrócił potem do ojca, gdzie po wielu latach objął jego handel. Pewnego razu musiał udać się do stryja w Blidah, aby omówić z nim jakieś większe przedsiębiorstwo, i właśnie, kiedy tam się znajdował, zamordowano tego stryja i zrabowano całą jego kasę. Podejrzewano o to pewnego kupca ormiańskiego, a młody Galingré wyruszył na poszukiwania, przypuszczając, że policya nie śledzi dość energicznie. I już więcej nie wrócił. Ojciec jego zostawszy spadkobiercą stryja, podwoił swój majątek, ale dziś jeszcze płacze za synem i dałby dużo, żeby znalazł jakiś ślad po nim. Oto, co ci mogę powiedzieć.
— A więc ja mogę go zaraz na ten ślad naprowadzić.
— Ty? — zapytał Isla zdumiony.
— Tak. Jak mogłeś milczeć tak długo? Opowiadałem ci przecież jeszcze w Egipcie, że Abu en Nassr, który szuka Hassana, zabił Francuza w Wadi Tarfani i że zabrałem rzeczy zabitego. Czyż nie powiedziałem ci wówczas, że ten człowiek nazywał się Paweł Galingré.
— Nie wymieniłeś nazwiska.
— Jeszcze dziś mam tu jego ślubną obrączkę; reszta rzeczy przepadła niestety razem z torbą przy siodle, gdy koń mój utonął na Szocie Dżerid.
— Effendi, czy zawiadomisz o tem starca?
— To się rozumie!
— Czy napiszesz do niego?
— Zobaczę jeszcze. Listownie spadnie nań ta wiadomość zbyt nagle. Może mi droga do ojczyzny wypadnie tamtędy. Trzeba to będzie rozważyć.
Po tej rozmowie poszedłem do Halefa, który zrazu nie chciał wierzyć, że strzał jego chybił; wkońcu pogodził się z tym stanem rzeczy.
— Zihdi, a więc ramię moje przecież drżało.
— Zapewne.
— Ależ ten człowiek krzyknął i utonął. Nie widzieliśmy potem jego głowy.
— Zrobił to z rozumnym zamiarem; z pewnością dobrze pływa. Kochany hadżi Halefie Omarze, byliśmy głupcami. Czy sądzisz naprawdę, ze człowiek trafiony kulą w głowę może jeszcze krzyczeć?
— Ja nie wiem — odrzekł — bo nigdy jeszcze nie dostałem kulą w głowę. Jeżeli mi kiedy głowę przestrzelą, co oby Allah odwrócił ze względu na Hanneh, to spróbuję, czy potrafię krzyknąć! Ale jak myślisz zihdi, czy znajdziemy jego ślady?
— Mam nadzieję.
— Czy przez gospodarza?
— Albo przez niego, albo przez derwisza, gdyż przypuszczam, że się z nim zna. Pomówię z nim dzisiaj jeszcze.
Odwiedziłem także Żyda, zamieszkałego w jednym z przedziałów domu ogrodowego. Pogodził się już ze zmianą i nie skarżył się na te małe straty, które poniósł przez pożar wczorajszy. Wiedział, że bogaty Maflej z łatwością może dotrzymać przyrzeczenia co do zajęcia się jego losem. Pod moją nieobecność był już w Baharive Keui i przyniósł wiadomość, że ogień pochłonął wiele domów.
Rozmawialiśmy jeszcze, kiedy nadszedł czarny sługa Mafleja, aby mi donieść, że przybył oficer, który chce ze mną mówić.
— Czem on jest? — zapytałem.
— To jisbaszi[17].
— Zaprowadź go do mego mieszkania.
Nie uważałem za stosowne uczynić nawet kroku. Udałem się przeto zamiast do głównego budynku do mojego pokoju, gdzie zastałem Halefa, któremu oznajmiłem, że oczekuję wizyty.
— Zihdi — rzekł — ten jisbaszi był ordynarny wobec ciebie. Czy ty będziesz uprzejmy?
— Tak.
— Zdaje ci się, że będzie się potem przed nami wstydzić? Dobrze, to i ja będę dla niego bardzo uprzejmy. Pozwól, że przyjmę go, jako twój chicmetkiar[18].
Wyszedł przed drzwi, a ja usiadłem na dywanie, zapalając fajkę. W kilka minut usłyszałem kroki, a zaraz potem głos Halefa, który spytał czarnego:
— Dokąd idziesz?
— Mam tego agę zaprowadzić do obcego effendi.
— Masz na myśli emira z Dżermanistanu? Wróć się, bo musisz wiedzieć, że do Emira nie wolno tak wchodzić jak do papucziego albo terciego[19]. Emir, którego mi Allah dał jako pana, jest przyzwyczajony, żeby postępować z nim z największą uprzejmością.
— Gdzie twój pan? — usłyszałem szorstki głos kapitana.
— Pozwól mi, wasza wysokości, że zapytam się najpierw, kto jesteś!
— Twój pan to zobaczy!
— Ależ ja nie wiem, czy mu się to zechce zobaczyć. To pan bardzo surowy i nie wolno mi wpuścić do niego nikogo, zanim go o pozwolenie nie zapytam.
Widziałem w duchu pokornie uradowane oblicze małego franta naprzeciw groźnych rysów szorstkiego oficera, który musiał wykonać rozkaz i nie mógł się wrócić, coby pewnie uczynił najchętniej. Przybyły odpowiedział:
— Czy pan twój rzeczywiście taki wielki i dostojny emir? Tacy ludzie zwykle mieszkają inaczej, nie tak, jak to wczoraj widzieliśmy!
— Robił to tylko dla przyjemności. Nudził się i postanowił raz zobaczyć, jakie to zabawne, gdy sześćdziesięciu walecznych wojowników schwyta dwudziestu chłopców i dziewcząt, a wypuści dorosłych. Bardzo mu się to podobało, a teraz siedzi na dywanie i odbywa swój kef, w czem nie chciałbym mu przeszkadzać.
— Jesteś ranny. Czy wczoraj także byłeś przy tem?
— Tak. To ja byłem tym, który stanął przy bramie, gdzie właściwie powinna była być warta, Ale widzę, że masz ochotę ze mną rozmawiać. Pozwól wysokości, że ci coś do siedzenia przyniosę!
— Stój człowiecze! Jak widzę, mówisz na seryo! Powiedz swemu panu, że chciałbym z nim pomówić!
— A gdy mię spyta, kto jesteś?
— To powiedz, że jisbaszi, który wczoraj wieczorem był w owym domu.
— Dobrze! Poproszę go, żeby dobroć jego zajaśniała nad tobą i żeby wejść ci pozwolił, bo wiem, na co się można odważyć dla człowieka takiej godności, jak twoja.
Wszedł i drzwi zamknął za sobą. Z jego oblicza biło ogromne zadowolenie.
— Czy ma usiąść obok ciebie? — spytał cicho.
— Nie. Połóż mu poduszkę naprzeciw mnie blizko drzwi, ale z największą uprzejmością. Potem przyniesiesz mu fajkę i kawę.
— Czy tobie także kawę?
— Nie; z nim pić nie będę.
Halef otworzył teraz i wpuścił czekającego, wymawiając uniżenie: „Emir pozwala“. Kapitan pozdrowił mnie tylko lekkim ukłonem i zaczął:
— Przychodzę, aby dane ci wczoraj przyrzeczenie...
Powstrzymał się, gdyż szybki ruch ręką z mojej strony nakazał mu w sposób niedwuznaczny milczenie. Uprzejme pozdrowienie uważał za niepotrzebne wobec Franka, zebrała mię więc ochota pokazać mu, że i chrześcijanin może być przyzwyczajonym do szacunku.
Stał jeszcze przy drzwiach. Halef przyniósł poduszkę i położył mu prosto przed nogami, poczem opuścił pokój. Było to istotnie widowisko nielada, jak na obliczu jisbasziego walczyły o lepsze oburzenie, wstyd i zdumienie. Pogodził się jednak z tem, czego nie mógł uniknąć, i usiadł. Dumny muzułmanin zdobył się niewątpliwie z wielką trudnością na tak wielki stopień panowania nad sobą, żeby usiąść przy chrześcijaninie pod drzwiami.
Wobec wschodniego zwyczaju trzymania zawsze w pogotowiu kipiącej wody do kawy, trwało tylko krótki czas, zanim Halef przyniósł filiżankę tego napoju i ogień do fajki. Gość wypił kawę i zapalił fajkę. Halef stał za nim i rozmowa mogła się zacząć.
— Mój synu — zacząłem tonem przyjacielsko-ojcowskim, chociaż słowa te brzmiały zapewne dziwacznie, nie byłem bowiem starszym od niego — mój synu, proszę cię, żebyś sobie zapamiętał, co ci usta moje powiedzą. Gdy się wchodzi do mieszkania bilidżiego[20], pozdrawia się go, bo inaczej można ujść za niemego lub niewykształconego. Nie należy też samemu rozpoczynać rozmowy, lecz zaczekać, aż przyjmujący zagadną, ponieważ pan domu ma prawo dać znak do rozpoczęcia. Kto sądzi o innym, wpierw go nie poznawszy, ten się wielokrotnie pomyli, a od pomyłki tylko krok do upokorzenia. Rozważ moje słowa przychylne z wdzięcznością, gdyż doświadczenie ma obowiązek pouczać młodzież. A teraz możesz mi powiedzieć, jaką masz prośbę!
Jisbaszi opuścił fajkę i usta otworzył ze zdumienia nad mem zachowaniem; naraz wybuchnął szybko:
— To, co ci przynoszę, to nie prośba, lecz rozkaz!
— Rozkaz? Mój synu, to bardzo korzystne mówić powoli, bowiem tylko w ten sposób unika się powiedzenia rzeczy bez zastanowienia! Nie znam w Stambule człowieka, któryby mi mógł rozkazywać. Otrzymawszy sam rozkaz przyjścia do mnie, sądzisz zapewne, że mnie go też masz powiedzieć, ale ty jesteś podwładnym, a ja człowiek wolny. Kto cię do mnie przysyła?
— Człowiek, który wczoraj nami dowodził.
— Masz na myśli miralaja?
Dodałem nazwisko, o którem dowiedziałem się wczoraj od żołnierza. Jisbaszi zrobił minę zakłopotaną i zawołał:
— Ty znasz jego imię?...
— Jak słyszysz! Czy masz jakie życzenie?
— Mam ci nakazać, żebyś nie śledził za nim i do nikogo nie mówił o wczorajszem zdarzeniu.
— Powiedziałem ci już, że nikt nie ma prawa mi nakazywać czegokolwiek. Powiedz miralajowi, że opis wypadku pojawi się w najbliższym numerze „Bassiret“. Ponieważ nie przyjmuję żadnych rozkazów, rozmowa nasza skończona.
Wstałem i wyszedłem do pokoju bocznego. Natomiast jisbaszi zapomniał wskutek zdziwienia języka w gębie i o tem, że ma wstać; dopiero po długim czasie przyszedł mi Halef donieść, że gość wyszedł wśród dosadnych przekleństw.
Należało przypuszczać na pewno, że miralaj znów kogoś przyśle, ale nie poczuwałem się do obowiązku czekania na jego posłańca i sposobiłem się do wyjścia. Zmierzałem do klasztoru derwiszów, aby pomówić z Ali Manachem. Zastałem go tak, jak wczoraj, w celi, gdzie modlił się siedząc. Usłyszawszy me pozdrowienie, podniósł wzrok; z jego miny wywnioskowałem, że wizyta moja nie była mu nieprzyjemną.
— Sallam! — podziękował. — Czy przynosisz mi znów jaki datek?
— Nie wiem jeszcze. Jak cię mam nazywać, czy Ali Manach Ben Barud el Amazat, czy en Nassr.
Jednym skokiem zerwał się z dywanu i stanął tuż przedemną.
— Pst! Zamilknij tutaj! — szepnął mi trwożliwie. — Wyjdź na cmentarz; ja tam wkrótce nadejdę!
Czułem, że wygrałem sprawę, lecz musiałem się przygotować na kilka zwrotów dyplomatycznych, jeśli nie miałem się zdradzić. Opuściłem klasztorny budynek, przeszedłem przez dziedziniec i dostałem się przez furtę w sztachetach na cmentarz.
Leżały tu setki derwiszów. Odtańczyli swoje, a teraz leżeli głowami na płytach kamiennych z turbanami nad nimi. Komedya była odegrana.
Nie zapuściłem się jeszcze daleko pomiędzy groby, kiedy ujrzałem nadchodzącego derwisza. Kroczył zatopiony pozornie w pobożnych rozmyślaniach ku oddalonemu kątowi, a ja za nim.
— Co mi masz powiedzieć? — zapytał.
Musiałem być nadzwyczajnie ostrożny, więc odrzekłem:
— Muszę cię najpierw poznać; czy można tobie zaufać?
— Zapytaj ustę[21], on mnie zna dobrze.
— Gdzie go szukać?
— W Saint Dimitri u Ruma[22] Kolettisa. Aż do wczoraj byliśmy w Baharive Keui, ale odkryto nas i wygnano. Usta omal nie został zastrzelony. Wyratował się tylko pływaniem.
Słowa te dowodziły, że Abrahim Mamur był istotnie dowódcą bandytów. Nie okłamał mnie zatem w Baalbeku. Ale derwisz wymienił imię, które przypomniało mi dawniejsze zdarzenie. Czy Grek, który podczas walki w Dolinie Stopni wpadł w moje ręce, nie nazywał się Aleksander Kolettis? Pytałem dalej:
— Czy będziemy pewni u Kolettisa?
— Zupełnie. Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Nie. Jestem od niedawna w Stambule.
— Skąd przybywasz?
— Z Damaszku, gdzie spotkałem się z ustą.
— Tak, był tam, ale dzieło mu się nie udało. Poznał go frankoński hekim i usta musiał umykać.
— Wiem o tem. Zdołał bogatemu szafajowi, Ibn Jakób Afarah, zabrać tylko część kosztowności. Czy to już sprzedane?
— Nie.
— Czy wiesz to pewnie?
— Całkiem pewnie, ponieważ ja i mój ojciec jesteśmy jego powiernikami.
— Przybywam, aby pomówić z nim o tych rzeczach. Znam pewnego człowieka, który wszystko zakupi. Czy ma te rzeczy pod ręką?
— Schowane są w wieży na Galacie w bezpiecznem miejscu. Może być, że przychodzisz już za późno, bo brat Kolletisa znalazł także człowieka, który chce dziś w tej sprawie pertraktować.
To mnie zaniepokoiło, ale nie dałem nic poznać po sobie.
— A gdzie twój ojciec, Barud el Amazat? Mam dla niego ważną wiadomość.
— Czy jesteś wierny? — spytał, zamyślając się.
— Spróbuj!
— Jest w Edreneh[23] u kupca Hulama.
Przeraziłem się niemal, gdyż widocznie był tu znowu w przygotowaniu jakiś zamiar podstępny.
— To wiem — rzekłem pewny siebie. — Ten Hulam, to krewny Jakóba Afaraha z Damaszku, a zarazem handlarza Mafleja tu w Stambule.
— Widzę, że wiesz wszystko. Mogę ci więc zaufać.
— Powiedz mi jeszcze, gdzie znajduje się twój wuj, Hamd el Amazat?
— Znasz jego także? — spytał zdziwiony.
— Bardzo dobrze. Był na Saharze i w Egipcie.
Zdumienie jego rosło z każdą chwilą. Uważał mnie widocznie za znacznego członka swego pięknego stowarzyszenia, gdyż zapytał:
— Więc jesteś może nawet ustą Damaszku?
— Nie pytaj teraz, lecz odpowiadaj!
— Hamd el Amazat przebywa teraz w Skutari. Mieszka u frankońskiego kupca, który nazywa się Galino, czy Galineh.
— Chciałeś powiedzieć Galingré.
— Panie, ty naprawdę wiesz wszystko!
— Tak, ale nie wiem jeszcze jednej rzeczy; jakie nazwisko przybrał sobie teraz usta?
— Pochodzi z Konieh i nazywa się Abd el Myrrhatta!
— Dziękuję ci. Wkrótce więcej o mnie usłyszysz!
Odpowiedział na moje pożegnanie z uniżeniem, które świadczyło o tem, że udało mi się zupełnie wywieść go w pole. Ale teraz należało nie tracić ani chwili, bo cała moja zdobycz mogła pójść na marne. Nie udając się wpierw do domu Mafleja, pojechałem na Saint Dimitri, ażeby w winiarni dowiedzieć się o Kolletisa. Gospodarza nie zastałem, była tylko jego żona. Pierwsze moje pytanie dotyczyło golarza; dowiedziałem się, że był lekarz, który go inaczej opatrzył. Później, niedawno temu zabrano go stąd. Zapytałem o Kolletisa. Kobieta spojrzała na mnie ze zdumieniem i rzekła:
— Kolletis, to mój mąż!
— Ach! Nie wiedziałem o tem. Czy niema tu człowieka z Konieh, imieniem Abd el Myrrhatta?
— On mieszka u nas.
— Gdzie on teraz?
— Poszedł się przejść do wieży na Galacie.
— Sam?
— Z bratem mojego męża.
To składało się wprost nadzwyczajnie! Czyżby chcieli zabrać klejnoty? Musiałem śpieszyć za nimi. Dowiedziałem się jeszcze, że dopiero niedawno wyszli, że Omar był tu jeszcze, kiedy opuszczali mieszkanie, że podążył gdzieś zaraz po nich. A zatem mściciel był tuż za zbrodniarzem. Dosiadłem konia i pojechałem kłusem na Galatę. W ciemnych ulicach tej części miasta roi się od majtków, żołnierzy okrętowych, umorusanych garncarzy, hammalików, natrętnych marynarzy, Żydów hiszpańskich i innych kręcących się tam i sam osobistości, tak, że przez natłok nie łatwo się przecisnąć.
Ale ścisk wzmógł się najbardziej, gdy dotarłem do wieży galackiej. Niewątpliwie zaszło coś nadzwyczajnego, gdyż popychano się i potrącano tak, że się to stawało niemal niebezpiecznem dla życia. Zapłaciłem właścicielowi najętego konia i przystąpiłem, aby zasięgnąć jakich wiadomości. Jakiś kaikczi, który właśnie wydobywał się z zamętu, objaśnił mi:
— Dwu ludzi wyszło na galeryę wieży i runęło przez poręcz; leżą całkiem roztrzaskani na ziemi.
Zdjął mnie przestrach. Omar udał się za obydwoma; czyżby mu się przytrafiło nieszczęście?
Przebiłem się z całą siłą i bezwzględnością przez tłum, narażając się nawzajem na niejednego szturchańca, uderzenie lub kopnięcie, ale wreszcie przeszedłem i ujrzałem w pośrodku wązkiego, utworzonego przez ludzi koła, na ziemi dwa ludzkie ciała. Widok ich był okropny. Galerya wieży genueńskiej w Galacie wznosiła się na wysokości około 140 stóp; można więc sobie wyobrazić, jak wyglądały te zwłoki. Omara tam nie było, co poznałem po ubraniach. Jedna ofiara nieszczęśliwego wypadku miała twarz nienaruszoną, poznałem w niej natychmiast owego Aleksandra Kolletisa, który umknął Haddedihnom. Ale kto był ten drugi? Wprost niemożliwem było go poznać. Śmierć miał okropną, jak mi powiedział jeden z sąsiadów, który to widział. Udało mu się mianowicie już podczas spadania uchwycić jedną ręką za dolną część poręczy, ale trzymał się jej zaledwie minutę, a potem runął.
Mimowolnie rzuciłem okiem na jego ręce. Ach! na poprzek ręki cięcie; była to pewnie ta, którą się chwycił poręczy. Potem nie spadł, lecz go strącono. Gdzie był Omar?
Przecisnąłem się przez tłum i wszedłem do wieży. Bakszysz ułatwił mi wyjście na nią. Przebiegłem po kamiennych schodach pięć najniższych pięter, potem trzy piętra schodów drewnianych aż do znajdującej się tam kawiarni. Był tylko sam kawedżi bez gości. Aż dotąd prowadziło 144 stopni. Przeszedłem jeszcze czterdzieści pięć aż do dzwonnicy, krytej na dole blachą i bardzo spadzistej. Stąd wydostałem się na galeryę. Przeszukałem ją dokoła i znalazłem na tej stronie, po której na dole leżeli zabici, kilka kropli krwi. Widocznie, zanim spadli, odbyła się walka. Walka na tej wysokości, na gładkim, spadzistym gruncie, i to jednego przeciwko dwom, jak przypuszczałem. To było straszne!
Zszedłem, nie zatrzymując się w kawiarni, na dół i pobiegłem do domu. Pierwszym, który spotkał mnie w selamliku był Jakób Afarah. Twarz jego jaśniała radością; uścisnął mnie i zawołał:
— Emirze, ciesz się wraz ze mną; odzyskałem moje klejnoty!
— Niepodobna! — odparłem.
— A jednak prawda!
— Jak je dostałeś?
— Przyniósł je twój przyjaciel Omar.
— Skąd je wziął?
— Nie wiem. Dał mi paczkę i poszedł zaraz do domu w ogrodzie, gdzie zamknął się w swojej izbie. Nie chce otworzyć nikomu.
— Zobaczymy, czy nie zrobi dla mnie wyjątku.
We drzwiach domu ogrodowego stał Halef. Zbliżył się do mnie i powiedział półgłosem.
— Zihdi, co się stało? Omar Ben Sadek przyszedł do domu pokrwawiony. Teraz ranę sobie obmywa.
— Spotkał Abrahima Mamura i strącił go z wieży.
— Maszallah! Czy to prawda?
— Tak przypuszczam, ale zdaje mi się, że nie mijam się z prawdą. Oczywiście tylko nam wolno wiedzieć o tem. Milcz więc!
Podszedłem ku drzwiom Omara, zapukałem i powiedziałem, kto jestem. Otworzył zaraz i wpuścił także Halefa. Bez żadnego dopytywania się z naszej strony opowiedział sam wypadki, które dopiero co zaszły.
Przyszedł z lekarzem, którego odprowadził, a następnie z posługaczami, którzy mieli zabrać golarza, do domu Kolettisa i zastał tam Abrahima Mamura i Aleksandra Kolettisa pogrążonych w przyciszonej rozmowie. Nie znał żadnego z nich, ale kilka luźnych słów ich rozmowy zwróciło jego uwagę. Wstał i wyszedł z tego pokoju, wrócił jednak przez sień do pustej izby przyległej, skąd słyszał całą rozmowę, ponieważ rozmawiającym wydawało się, że nikt na nich nie zważa i mówili głośniej. Mówili o klejnotach z Damaszku, które mieli zabrać z wieży, gdzie jeden ze strażników należał do ludzi Abrahima. Omar znał sprawę kradzieży w Damaszku, bo opowiadał mu o niej Halef i sądził, że znalazł Abrahima Mamura. Dalszy ciąg ich rozmowy przekonał go, że to przypuszczenie było słuszne, gdyż Abrahim wspomniał także o swej wczorajszej ucieczce przez Złoty Róg.
Sadek wrócił teraz do izby i postanowił pójść za nimi do wieży. Udało mu się dlatego tak niepostrzeżenie ich podsłuchać, że gospodyni zajęta była na podwórzu. Skoro tylko wyszli, pośpieszył za nimi. Długi czas bawili z dozorcą w suterenach wieży, używanych jako kurnik, i wyszli potem na schody. Poszedł i on dalej za nimi. W kawiarni wypili po filiżance kawy, poczem udali się jeszcze wyżej, natomiast strażnik wrócił. I tu poszedł Omar za nimi. Wszedłszy do dzwonnicy, zastał ich na galeryi plecyma zwróconych do niego, a w dzwonnicy leżała paczka. Zbliżył się do nich i wyszedł na galeryę, gdzie go już musieli zobaczyć.
— Czego chcesz? — spytał Abrahim. — Czy to ty byłeś teraz u Kolettisa?
— Co ciebie to obchodzi? — odparł Omar.
— Czy chcesz nas może podsłuchać, psie?
Na te słowa przypomniał sobie Omar, że jest synem wolnego i walecznego Uelada Meraziga i wstąpiła weń duma i odwaga lwa.
— Tak, podsłuchałem was — przyznał się śmiało. — Ty jesteś Abrahim Mamur, porywca dziewcząt i złodziej klejnotów, którego jaskinię wykurzyliśmy wczoraj. Zemsta już dosięga ciebie. Pozdrawiam cię od emira z Frankistanu, który ci odebrał Gizelę i napędził cię z Damaszku. Godzina twoja nadeszła!
Abrahim stanął jak wryty, a Omar skorzystał z tego, porwał go błyskawicznie i wyrzucił poza balustradę. Kolettis wydał okrzyk i dobył sztyletu. Mocowali się tylko przez chwilę. Omar otrzymał lekkie draśnięcie w kark, ale to dodało mu nowych sił; drugi przeciwnik wyleciał także za balustradę. Wtem dostrzegł Omar, że Abrahim trzymał się jedną ręką, zadał więc przerażonemu cięcie nożem w rękę tak, że puścił poręcz i zleciał na bruk.
Działo się to szybciej, niż to można opowiedzieć. Omar wlazł z powrotem do dzwonnicy, zabrał paczkę i oddalił się. Na dole zdołał prześliznąć się niepostrzeżenie, pomimo że dokoła zwłok zgromadziło się już sporo ludzi.
Przedstawił to zdarzenie tak spokojnie, jak gdyby uczynił coś zwyczajnego. Ja także nie dużo mówiłem i opatrzyłem mu dość łagodną ranę na karku. Następnie musiał się z nami udać do przedniego budynku, gdzie sprawozdanie jego wywarło skutek odmienny. Wydawszy tylko kilka głośnych okrzyków, zerwali się Maflej i Isla i zapominając o muzułmańskiej powadze, popędzili, aby trupy zobaczyć. Wrócili dopiero po dłuższym czasie i donieśli nam, że zwłoki umieszczono na razie w suterenach wieży. Nikt tam ich nie zna, a oni nie zdradzili się także z tem, że mogliby dać wyjaśnienia.
Spytałem Halefa, czy nie chciałby popatrzeć na swego starego znajomego, tłómacza Aleksandra Kolettisa, on zaś odpowiedział mi z pogardliwem wzruszeniem ramion:
— Gdyby to był jaki Kara Ben Nemzi albo hadżi Halef Omar, tobym poszedł, ale ten Grek to płaz, którego wcale nie pożądam oglądać.
Trwało to dłuższy czas, zanim Maflej i jego rodzina oswoili się z faktami i mogli o tem mówić spokojnie.
— To niedostateczna kara dla niego — rzekł Isla. — Krótka chwila trwogi śmiertelnej, to nie dość za to wszystko, co on uczynił!
— Pozostają jeszcze obaj Amazatowie — dodał ojciec. — Czy też spotkamy kiedy, którego z nich obydwu?
— Wystarczy nam jeden Barud ei Amazat; drugi nic wam nie winien. Jeżeli mi przyrzekniecie, że nie postąpicie z nim brutalnie, lecz oddacie go sędziemu, to dostaniecie go w swe ręce.
Słowa te wywołały nowe poruszenie. Zasypano mnie pytaniami, ja jednak pozostałem niewzruszony i nie wyjawiłem nic, dopóki nie otrzymałem żądanego przyrzeczenia. Następnie powtórzyłem im moją dzisiejszą rozmowę z derwiszem.
Zaledwie skończyłem, zerwał się Jakób Afarah z miejsca i zawołał:
— Allah kerim! Zgaduję, czego chcą ci ludzie. Zagięli parol na całą naszą rodzinę, ponieważ Isla odebrał temu Abrahimowi Mamurowi Senicę. Najpierw ja miałem zubożeć, ale to się nie udało. Teraz idą do Adryanopola, a potem przyjdzie kolej na Mafleja; zaczynają już od jego dostawcy. Musimy zaraz napisać, aby Hulam i Galingre mieli się na baczności.
— Pisać? — rzekł Isla. — to na nic! Musimy się sami udać do Adryanopola, aby schwytać tego Baruda el Amazat. Effendi, czy pójdziesz z nami?
— Tak — odpowiedziałem. — To najlepsze, co możemy uczynić, a ja będę wam towarzyszył, bo Adryanopol leży na drodze do mej ojczyzny.
— Chcesz wracać do domu, effendi?
— Tak. Byłem na obczyźnie o wiele dłużej, niż zamierzałem właściwie.
Stwierdzić należy, że to postanowienie spotkało się tylko z przeciwnikami. Dopiero, kiedy bliżej określiłem im moje powody, przyznali mi słuszność. Podczas tego sporu między przyjaciółmi jeden tylko nie wyrzekł ani słowa. Był to Halef, ale po drgającem jego obliczu poznać było, że ma właściwie ze wszystkich najwięcej do powiedzenia.
— A kiedy wyruszymy? — spytał Isla, któremu było bardzo śpieszno.
— Zaraz! — odpowiedział Osko. — Nie spocznę ani chwili, dopóki tego przyjaciela Baruda el Amazat nie dostanę w swe ręce.
— Sądzę — zauważyłem — że potrzeba pewnych przygotowań. Jeśli wyruszymy jutro rano, to nie będzie zapóźno i mamy cały dzień przed sobą. Pojedziemy kołowo, czy konno?
— Konno! — rozstrzygnął Maflej.
— A kto pojedzie?
— Ja, ja, ja, ja! — zawołano dokoła.
Pokazało się, że wszyscy chcieli jechać. Po dłuższej dyskusyi postanowiono, że mają wziąć udział w wyprawie: Szafej Ibn Jakób Afarah, który właściwie z Barudem nic nie miał wspólnego, ale chciał skorzystać z tej rzadkiej sposobności odwiedzenia krewnego; Isla, który nie mógł się wyrzec przyjemności schwytania zdrajcy swej żony; Osko dlatego, że pragnął zemścić się za córkę; Omar z zamiarem udania się z Adryanopola do Skutari, aby tam załatwić swoje rachunki z Hamd el Amazatem i ja w powrocie do ojczyzny. Maflej tylko z trudem dał się nakłonić do pozostania, co ze względu na interesa było nieodzownie potrzebnem, ponieważ Isla jechał z nami.
Halef nie powiedział ani słowa, ale gdy go zapytałem, odrzekł:
— Czy sądzisz, że pozwolę ci jechać samemu? Allah nas razem złączył i zostanę przy tobie!
— Ale pamiętaj o Hanneh, kwiecie żon! Oddalasz się od niej coraz to bardziej.
— Cicho bądź! Wiesz, że czynię zawsze, co sobie raz postanowiłem. Jadę z tobą!
— Ależ kiedyś przecież musimy się rozstać!
— Panie, czas ten nadejdzie jeszcze dość wcześnie, a kto wie, czy się potem jeszcze kiedy w życiu zobaczymy. Teraz więc przynajmniej nie rozłączę się z tobą wcześniej, niż drudzy, i to, dopóki nie będę wiedział, że już kraj ten opuszczasz!
Wstał i wyszedł, ażeby mi odebrać możność dalszego oporu. Byłem zatem zmuszonym przyjąć jego towarzystwo.
Przygotowania do podróży nie sprawiły zbyt wiele trudu. Osiodławszy konie, byliśmy wraz z Halefem gotowi. Musiałem jednak przedtem dopełnić jeszcze jednej powinności, t. j. pójść do Lindsaya, aby mu opowiedzieć o tem, co się stało, i co zamierzamy uczynić. Kiedy przybyłem do niego, wrócił był właśnie z wycieczki do Bujukdere. Powitał mnie uradowany i nadąsany na poły, i powiedział:
— Welcome! Niedobra istoto! Wyprowadza się tam na Baharive Keui, nie zabierając mnie z sobą! Czego chcecie tu u mnie, he!
— Sir, przyjmijcie do wiadomości, że już nie mieszkam w Baharive Keui.
— Już nie? Ach! Pięknie! Sprowadzicie się wkrótce do mnie, master!
— Dziękuję! Jutro rano wyjeżdżam z Konstantynopola. Przyłączacie się, czy nie?
— Wyjeżdżać? Ach! Och! Lichy dowcip! Yes!
— To na seryo, zapewniam was!
— A więc rzeczywiście? Czemu tak prędko? Ledwie weszliście do tej dziury!
— Znam ją dostatecznie i chociaż ten odjazd następuje prędzej, niż myślałem, to nie dbam o to.
Opowiedziałem mu szczegółowo ostatnie zdarzenia, a kiedy skończyłem, skinął Lindsay głową z zadowoleniem i rzekł:
— Pięknie! Przepysznie, że ten drab otrzymał swoją nagrodę! Dostaniecie jeszcze tamtych dwu. Well! Byłbym chętnie przy tem, ale nie mogę; jestem zaangażowany.
— Przez co?
— Byłem w konsulacie i spotkałem brata stryjecznego, także Lindsaya, ale nie Dawida. Udaje się do Jerozolimy, ale nie umie podróżować i prosił mnie, żebym z nim jechał. Szkoda, że nie możecie nam towarzyszyć! Yes! Odwiedzę dziś wieczorem Mafleja, by się ze wszystkimi pożegnać.
Oto właśnie chciałem was prosić, sir. Przeżyliśmy w ciągu kilku miesięcy rzeczy, jakich drudzy nie przeżywają przez całe życie, a to wiąże ludzi do siebie. Polubiłem was bardzo i boli mię nasze rozstanie, ale należy się poddać nieuniknionej konieczności; pozostaje nadzieja zobaczenia się jeszcze.
— Yes! Och! Ach! Well! Zobaczenie! Nędzne rozstawanie się! Nie podoba mi się nic a nic! — mówił głosem niepewnym, uspakajając jedną ręką nos, a drugą sięgając do oka. — Ale właśnie przychodzi mi na myśl: co będzie z waszym koniem?
— Z którym?
— No z waszym... — Rihem!
— Cóż ma być? Jeżdżę na nim.
— Hm! Ciągle? Czy weźmiecie go do Niemiec?
— Nie wiem jeszcze.
— Sprzedajcie go, sir! To przyniesie wam ładną kwotę. Rozważcie! Jeżeli go wam teraz jeszcze potrzeba to sprowadźcie go przynajmniej później do Old England. Nie targują się, lecz płacę, ile żądacie. Well!
Ten temat nie był dla mnie zbyt przyjemny. Co miałem robić z takim koniem, jako ubogi literat? W ojczyźnie wchodziłem w warunki, które nie pozwalają na trzymanie sobie wierzchowca. Ale sprzedać? Dar szejka Haddedihnów? I jakiego pana dostałby mój Rih! Nie; zatrzymać go nie mogłem, ale też na sprzedaż dać nie myślałem; wiedziałem, co z nim zrobić! Wobec wspaniałego zwierzęcia, które mię z tylu niebezpieczeństw wyrwało, miałem obowiązek wyszukania mu takiego pana, któryby umiał się z niem obchodzić. Nie powinno zmarnować się na Północy; musiało zobaczyć znowu błonia południowe, swój kraj rodzinny i obozowiska Haddedihnów.
Ponieważ mieliśmy się spotkać wieczorem, więc nie było potrzeby bawić u Lindsaya zbyt długo. Poszedłem jeszcze raz do ambasady, gdzie znów zastałem kanclerza. Powiedział mi, że troska o rzekomego balwierza z Juterbogku, zbyteczna, ponieważ umarł. Nie obeszli się z nim zbyt względnie; musiał się przyznać, kto był i czem był. Dowiedziano się więc, że pochodził z jednej z mniejszych stolic Turyngii, skąd zbiegł jako zbrodniarz. Żal mi było tego człowieka, któremu przy jego zdolnościach uśmiechały się całkiem inne widoki; tymczasem zmarł nędzną śmiercią w dalekiej krainie.
Kanclerz odprowadził mnie aż do drzwi; staliśmy jeszcze, zamieniając kilka słów towarzyskiej uprzejmości, kiedy przejechało obok nas dwóch jeźdźców. Nie zważałem na nich, ale jeden z nich zatrzymał konia, przez co i drugi musiał zrobić to samo. Pożegnawszy mnie, cofnął się kanclerz do domu, ja zaś zamierzałem już oddalić się z tego miejsca, kiedy usłyszałem wołanie jednego z jeźdźców:
— Maszallah, czy to na prawdę? Emirze!
Czy to odnosiło się do m nie? Odwróciłem się. Byli to dwaj oficerowie: miralaj, którego posłańca przyjąłem dziś tak uprzejmie, a drugi w tej samej randze, ów adjutant, schwytany ongiś przezemnie u Dżezidów w kąpieli, który mi się później tak wdzięcznym okazał.
Przystąpiłem, ucieszony serdecznie jego widokiem i podałem mu rękę, którą on przyjacielsko uścisnął.
— Sallam, effendi! — pozdrowiłem. — Czy przypominasz sobie może słowa w czasie naszego rozstania?
— Nie pomnę.
— Powiedziałem wtedy: Obym cię ujrzał miralajem! I Allah spełnił me życzenie. Z Nazir agassiego zrobił się komendant pułku.
— Wiesz, komu to zawdzięczam?
— Nie.
— Tobie, emirze. Dżezidzi wnieśli skargę do wielkorządcy, poczem ukarano gubernatora z Mossul i wielu innych. Przybył Anadoli Kazi Askeri i zbadał sprawę. Wyrok jego był sprawiedliwy, a że ja ze względu na ciebie stanąłem po stronie Dżezidów, posunięto mnie naprzód w awansie. Czy mogę cię odwiedzić?
— Będzie mi bardzo miło, ale niestety, to już ostatni dzień mego pobytu w Stambule. Jutro rano wyjeżdżam.
— Dokąd?
— Na Zachód. Zwiedziłem Wschód, aby poznać jego zwyczaje i obyczaje i mam do opowiedzenia ludziom Zachodu wiele rzeczy, których nie uważaliby za możliwe.
Słowa te zwrócone były z pewnym przekąsem do jego towarzysza. Musiał odczuć ukłucie, bo odpowiedział:
— Posyłałem dzisiaj do ciebie powtórnie, ale wyszedłeś. Pozwól, że przyjdę jeszcze dziś do ciebie!
Ach, widocznie poskutkowało to, że ten drugi mówił ze mną tak przyjacielsko i z uszanowaniem. Odrzekłem chłodno:
— Przyjmę cię, chociaż mój czas jest bardzo skąpo obliczony.
— Kiedy?
— Za godzinę; nie później.
— Allah akbar, to i wy się znacie? — zdziwił się Nazir. — Dobrze, przyjdziemy razem.
Rozstaliśmy się, podawszy sobie ręce na pożegnanie. Najmniej chyba spodziewałem się z nim tu spotkać. Wyglądało to istotnie tak, jak gdyby mi przeznaczonem było zrekapitulować w Konstantynopolu to, co przeżyłem.
Po drodze do domu miałem jeszcze sposobność kupić sobie jeszcze to i owo na drogę. Byłem wprawdzie przekonany, że mój gospodarz poniesie wszelkie koszta podróży, nie chciałem jednak robić się już całkiem zawisłym od jego wdzięczności.
Halef ucieszył się ogromnie, dowiedziawszy się, że spotkałem Nazir agassiego i że mnie odwiedzi. Zaczął natychmiast czyścić fajki i przygotowywać inne rzeczy, nawet niepotrzebne, przyczem dał mi poważnie do zrozumienia, że miralaja, którego jisbasziemu kazaliśmy dziś siedzieć pod drzwiami, należy teraz przyjąć uprzejmie, ponieważ przebywa z przyjacielem i znajomym.
Nie upłynęła jeszcze godzina, kiedy weszli obaj oficerowie. Przywitaliśmy ich serdecznie i ugościli, czem było. Zauważyłem, że niewątpliwie mówili o mnie, gdyż zachowanie się starszego było teraz bardzo uprzejme. Rozmowa toczyła się około tego, co przeżyliśmy u czcicieli dyabła. Opowiedziałem mu także o mojem zetknięciu się z makredżem z Mossul i dowiedziałem się, że żołnierze przywieźli go tam w całości, poczem gdzieś zniknął. Ale Anadoli Kazi Askeri wiedział pewnie, w którem więzieniu znajdował się złożony z urzędu sędzia.
Gdyśmy się już mieli rozstawać, przypomniał sobie stambulski miralaj, że czas załatwić jakoś swoją sprawę.
— Emirze — spytał — słyszałem, że jutro będzie w „Bassiret“ coś do czytania. Czy nie możnaby tego cofnąć?
Wzruszyłem ramionami i odrzekłem powoli, ale dobitnie:
— Jesteś moim gościem, effendi; przywykłem zaś wszystkim, a zatem i moim gościom, oddawać taką cześć, jaka im się należy, ale pozwól, że będę z tobą otwartym! Gdyby nie ja, nie żyłbyś już dzisiaj. Co uczyniłem, to czyniłem jako człowiek i chrześcijanin, nie żądam też za to żadnego wynagrodzenia. Ale twoim obowiązkiem było uwzględnić moje postępowanie. Ty natomiast obszedłeś się ze mną wczoraj, jak z którymkolwiek ze swych żołnierzy, a dziś przysłałeś mi nawet tego jisbasziego, który się odważył mnie rozkazywać. Nie gniewaj się na mnie, że go za to zganiłem. Nie nawykłem do tego, żeby mię lekceważono, jak człowieka, uczęszczającego dla przyjemności do greckich winiarni. Sądzę, że zrobiłem wczoraj więcej, niż to, czego można było odemnie wymagać, a jeżeli gotów jesteś spełnić mi jedno życzenie, to niechaj cała sprawa pójdzie w niepamięć!
— Powiedz, jakie masz życzenie!
— Ocalenie zawdzięczasz właściwie pewnemu zacnemu Żydowi. Mieszkał obok mnie i wskazał mi otwór, przez który cię uprowadziłem. Kazałeś tę spelunkę podpalić, a ogień pochłonął całe jego mienie. Gdybyś temu ubogiemu człowiekowi dał jakie odszkodowanie, uczyniłbyś go szczęśliwym, ja zaś uważałbym cię za człowieka, któremu można poświęcić przyjazne wspomnienie.
— To Żyd? Czy wiesz, effendi, że muzułmanin gardzi Żydem, który jest innego wyznania? Ja....
— Effendi! — przerwałem mu głosem silniejszym i bardzo poważnym — weź to na uwagę, że i ja nie jestem muzułmaninem. Ty sam jesteś greckim wyspiarzem, który niedawno dopiero przyjął naukę Mahometa. Jeśli gardzisz chrześcijaninem, to jesteś dlań godnym pożałowania, a co do mnie, to nie pogardzałbym tym, ani nie zapierałbym się tego, czem sam tyle lat byłem!
— Emirze, ja nie miałem ciebie na myśli! Gdzie jest ten Żyd?
— Biedak korzysta z gościnności tego domu.
— Każ go zawołać!
— Zaraz!
Posłałem Halefa, a wkrótce potem wszedł Baruch. Miralaj zmierzył go zimnem spojrzeniem i na pół odwrócony zapytał:
— Czy spaliły ci się wczoraj rzeczy?
— Tak, panie — odrzekł Baruch pokornie.
— Masz tu za to; kup sobie inne!
Sięgnął do sakiewki i wydobył coś, czego nie mogłem rozpoznać, ale po położeniu palców zauważyłem, że nie było tego wiele. Żyd podziękował i chciał się już oddalić, ale go zatrzymałem:
— Stój, Baruchu Szebet Ben Baruch Chereb! Pokaż, ile dostałeś! Ten effendi wybaczy mej ciekawości, gdyż chcę się tylko przekonać po to, aby mu podziękować razem z tobą.
Były to dwie złotówki, jedna na pięćdziesiąt piastrów, druga na dwadzieścia pięć, razem więc siedmdziesiąt pięć piastrów, czyli około ośmnastu koron. To było gorzej, niż skąpo, to było brudne. Trzeba sobie wyobrazić, że ten miralaj, zanim wczoraj pozwolił żołnierzom na plądrowanie, zabrał dla siebie wszelkie pieniądze, jakie tylko znalazł w tym domu i przeszukał kieszenie zabitych. Nie zauważyłem tego wprawdzie, ale znałem dostatecznie sposób postępowania tych panów w takich wypadkach.
Dlatego zapytałem go teraz:
— Czy odzyskałeś swoje trzy tysiące piastrów, effendi?
— Tak.
— A temu człowiekowi, któremu je wraz z życiem zawdzięczasz, dajesz siedmdziesiąt pięć piastrów za jego spalone mienie? Daruj mu tysiąc, to rozejdziemy się jako dobrzy przyjaciele, a w „Bassiret“ nie będzie twego imienia!
— Tysiąc, emirze? Co tobie? To Żyd?
— Jak chcesz! Baruchu, oddaj mu tych siedmdziesiąt pięć piastrów! Pójdziemy potem do kadiego, ty jako oskarżyciel, a ja jako świadek. Kto spalił twoje mienie, ten musi ci za nie zapłacić, choćby nawet dowodził pułkiem i był moim gościem. Postaram się, by poseł mojego władcy zapytał Portę, czy sułtan pozwala swym oficerom palić ulice Stambułu!
Podniosłem się i dałem znak do rozstania. Równocześnie powstali i obadwaj goście, a Żyd zbliżył się do miralaja, aby mu oddać jego pieniądze, ten jednak oddalił go od siebie skinieniem i rzekł z tłumioną złością:
— Zatrzymaj to, a czego brakuje, to przyślę!
— Zrób to prędko, effendi! — rzekłem — gdyż za godzinę idziemy do sędziego!
Nie była to scena przyjemna, ale do dzisiaj nie robię sobie z tego powodu zarzutów, że wstąpiłem na drogę przymusu, aby ukarać oficera za jego arogancyę, a biednemu Żydowi dopomóc do uzyskania odszkodowania. Tysiąc piastrów, to wygląda istotnie na wielką sumę, a jednak to przedstawia wartość najwyżej dwustu czterdziestu koron. Dla zacnego Barucha była to w każdym razie jakaś pomoc, chociaż nie wystarczała na otwarcie handlu „klejnotami i starożytnościami“.
Miralaj opuścił pokój, skinąwszy dumnie głową, ale Nazir pożegnał się ze mną bardzo serdecznie.
— Emirze — powiedział — ja wiem, jaką przykrość sprawia ci taka ostra rozmowa z gościem, ale ja na twojem miejscu postąpiłbym, co najmniej tak samo. To ulubieniec Ferika baszy i nic więcej. Bądź zdrów i pamiętaj o mnie, jak ja o tobie!
Jeszcze przed upływem godziny przyniósł onbaszi[24] pieniądze dla Barucha. Żyd tańczył z radości, a jego żona nazwała mnie najlepszym z effendich na świecie i obiecała codziennie modlić się za mnie. Widok szczęścia tych ludzi uspokoił moje sumienie, naruszone złamaniem obowiązków gościnności.
Wieczorem zebraliśmy się wszyscy na pożegnalną ucztę, w której wzięła udział także Senica. Jako chrześcijance wolno jej było ukazać nam swe oblicze, chociaż Isla nie pozwalał jej chodzić bez zasłony po ulicy. Przeszła z nami jeszcze raz w opowiadaniu to, co przeżyła: smutek, który ją opanował w niewoli i szczęście, gdy ujrzała się wybawioną z mocy Abrahima Mamura.
Na końcu pożegnał się Lindsay. Pozbył on się już obrzęku na nosie do tego stopnia, że mógł się znowu pokazać w Londynie. Na odchodnem odprowadziłem go aż do domu. Tam odkorkował on jeszcze flaszką wina i zapewnił mię, że mnie kocha, jak brata.
— Jestem z was zupełnie zadowolony — powiedział. — Tylko jedno mnie złości.
— Cóż takiego?
— Pozwoliłem, żeście mnie za sobą wszędzie wlekli, i nie znalazłem przez to ani jednego fowling-bulla. Przykra historya! Yes!

— Sądzę, że znajdą się także w Anglii, których nie trzeba wykopywać. Biega tam pewnie dość Johnów Fowling-Bullów!
— To się ma do mnie odnosić?
— Wcale tak nie myślę, sir!
— Czy rozważyliście sobie rzecz z koniem?
— Tak, nie sprzedam go.
— To zatrzymajcie go sobie. Ale musicie przecież przyjechać kiedyś do Anglii. Za dwa miesiące będę w domu. A teraz jeszcze jedno! Byliście moim przewodnikiem, a nie zapłaciłem wam jeszcze należytości. Proszę zatem!
Podsunął mi mały portfel.
— Nie róbcie głupich żartów, sir! — rzekłem, odsuwając go. Jeździłem z wami jako przyjaciel i towarzysz, a nie jako wasz sługa, któremu chcecie płacić.
— Ależ, master, ja myślę, że....
— Myślcie, co chcecie, tylko nie o tem, że przyjmę od was pieniądze — przerwałem mu. — Bądźcie zdrowi!
— Czy weźmiecie zaraz ten portfel?
— Adieu, farewell, sir!
Uścisnąłem go prędko i pośpieszyłem ku drzwiom, nie zważając na rozlegające się za mną wołania.
Pożegnanie z Maflejem i Senicą, które odbyło się nazajutrz, mogą pominąć. W chwili, kiedy słońce wychylało się na wschodzie, dotarliśmy już prawie do Czatalsze, przez które, zarówno jak potem przez Indżigis i Wiza, prowadzi droga do Adryanopola.





  1. Posługacz.
  2. Agent.
  3. Wynajemcy koni.
  4. Tańczący = tańczący derwisze.
  5. Klasztor.
  6. Klasztory derwiszów.
  7. Jezioro.
  8. Skutari nad jeziorem tej samej nazwy.
  9. Piekarz
  10. Pisarz.
  11. Urzędnik.
  12. Wachmistrz policyi.
  13. Oficer.
  14. Żołnierze.
  15. Pułkownik.
  16. Skutari w narzeczu tureckiem.
  17. Kapitan.
  18. Służący.
  19. Szewca lub krawca.
  20. Człowieka wykształconego.
  21. Mistrz, władca.
  22. Grek.
  23. Adryanopol po turecku.
  24. Podoficer.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.