stopę w te otchłanie, nie troszczą się o wczoraj ani o jutro. Byłbym głupcem, gdybym miał więcej skrupułów niż królowie i książęta, zwłaszcza gdy nie kocham jeszcze nikogo.
Lucjan nie myślał już o Camusocie. Objawiwszy wobec przyjaciela wstręt do najszpetniejszego podziału, wpadał w tę czeluść, tonął w żądzy, ciągnięty jezuityzmem namiętności.
— Koralja szaleje za tobą, rzekł Lousteau, wchodząc. Twoja piękność, godna marmurów Grecji, robi za kulisami istne spustoszenie. Szczęśliwy jesteś, mój drogi. W ośmnastym roku, Koralja może, za kilka dni, mieć sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie za swą urodę. Jest jeszcze bardzo cnotliwa. Sprzedana przez matkę, przed trzema laty, za sześćdziesiąt tysięcy, zebrała dotąd same tylko udręczenia, i szuka szczęścia. Wstąpiła do teatru z rozpaczy, nienawidziła de Marsaya[1], swego pierwszego nabywcę; wychodząc z tej katorgi (król naszych dandysów rzucił ją niebawem), znalazła poczciwego Camusota, którego nie kocha oczywiście ani odrobinę; ale, że jest dla niej jak ojciec, znosi go i pozwala się kochać. Odrzuciła już najbogatsze propozycje; trzyma się swego Camusota za to że jej nie dręczy. Jesteś tedy jej pierwszą miłością. Och! skoro cię ujrzała, uczuła niby postrzał w piersi: Floryna poszła jej przemawiać do rozsądku w garderobie, gdzie płacze z przyczyny twego chłodu. Sztuka padnie, Koralja nie wie już co mówi, i bywaj zdrowe engagement do Gymnase, które Camusot jej gotował!
— Ba!... biedna dziewczyna! rzekł Lucjan. Słowa te połechtały wszystkie jego próżnostki, uczuł iż serce wzdyma mu się od dumy. — Spada na mnie, mój drogi, w jeden wieczór więcej wydarzeń, niż przez całe ośmnaście lat życia.
Tu Lucjan opowiedział amory z panią de Bargeton i swą nienawiść do Châteleta.
— Czekajno, dziennikowi brakuje właśnie w tej chwili ofiary, weźmiemy się do twego barona. Ten baron, to piękniś z czasów