jestto niezłomna wiara w Opatrzność Boską, w pośrednictwo wyższego jestestwa.
W tem gosdodarz:
— Dobrzeć wy gádácie łojczulku, toć młodzi aż gamby poroztwárzali, tak sia przysłuchują. Ale i ło jedzaniu nie trzeba zabáczyć; a tu i kucharki nacierają, żeby jam nie łostygło.
Idzie trzecia potrawa.
— Weśta no sia do ty czárniny z pszannami klóskami, to buł zawdy mój nálepszy grycht (potrawa) — prędko wtrąca Gietrzwáłdska — a jeká słociuchna, gwáłt w ni cukru i śwaczk a mało majránu, kaneli, goździków, a i trocha cybuli i łoctu a cąbru to już wcale w nia nie włożyły, bo niektórzy nie lubzią z cąbrem, mózią, że za łostra że za duży zapách.
— Bo téż i smaczna — przytakuje Wartemborska ne za kwaśná a taká tłustá, mnenso nyc ne rozwarzone, klóski ne zatwarde, to zidać dobre kucharki tu są.
— Ale cąbru trocha, já mocno lubzia!
— I já!
I my! — wołają drudzy.
Lecz gospodarz na wszystko uważa, a widząc, że piwa w szklankach nie ubywa, woła:
— Ale téż potoknąć trzeba, bo papku to jół, a tutku to nic, psiwo powlewane w śklánkach wyzietrzeje.
— Bo tybyś tylo ráczył Jekubzie — wtrąca Butryński — toć równo wszystkiego łoráz nicht ni może, nie bój sia, toć i to sia nájdzie, my sobzie powoli dáwa reda, my sobzie już „potwierdziem“ i twoje pubeczki wysuszam.
Tedy odzywa się Purdzki do białowłosego dziadka:
— Wyście tam wspominali dziádku, że teraz ustanáziać ksiajży już mogą. Buło to też dotąd smutno.[1] Mieliśmy kapelána, niełuznanego przez rząd;