I dalej toczył za rzeką gamę cichego, basowego szumu.
Noc też uczyniła się na świecie. Niebo już caluteńkie iskrzyło się od gwiazd, trawy były mokre; ognisko, niepodsycane, szczuplało, zniżało się, bladło; sznur dymu, coraz krótszy, zwinął się w mały kłąbek, i tylko szmatami oderwanemi pierzchał nad wodą, z której złoty most tańczący zniknął. Pan Witold, malcy, stangreci, ekonom gasili do reszty ogień, aby nie pozostała po nim iskra najdrobniejsza, a potem, w zmroku gęstym, w jedynem świetle gwiazd wysoko świecących, nad rzeką ciemno-stalową, w której fali mrugały odbicia gwiazd, po długim pasie łąki wszyscy szli parami i w milczeniu. Ale milczenie trwało krótko. Panna Janina wsunęła rękę pod ramię ojca i szła z nim w pierwszej parze; on zaś niebawem rzekł z cicha:
— Zaśpiewaj, Janko!
Więc jak ptak, dla którego śpiew jest racyą życia, wnet śpiewać zaczęła:
«Po nocnej rosie, płyń dźwięczny głosie,
Niech się twe echo rozszerzy!
Gdzie nasza chatka, gdzie stara matka
Krząta się koło wieczerzy!»[1]
— Otóż to! że się nie krząta! — tuż za śpiewaczką idąc, westchnęła starsza pani. — Bawiłam się wyśmienicie, ale... co z wieczerzą będzie?
- ↑ Fragment Pieśni wieczornej Władysława Syrokomli.