Do listu dołączył pukiel włosów, które mu ścięła żona dozorcy więzienia.
Zupełnie inaczej zachowywali się towarzysze niedoli. Wierny Mejia przyjął wiadomość o wyroku śmierci z olimpijskim spokojem. Był Indianinem, nie rozumiał więc, jak można skarżyć się na cierpienia fizyczne, czy moralne, i uważał, że śmierć dla ukochanego przyjaciela jest największym zaszczytem.
Inaczej Miramon. W nocy, podczas której zdobyto Queretaro, Miramon posłał po Lopeza. Lopez zjawił się po niedługiej chwili.
— Cóżto się dzieje? Co znaczy ten hałas? — zapytał Miramon.
Lopez wzruszył obojętnie ramionami.
— Republikanie zawładnęli miastem.
— Do licha! przypuścili szturm?
— Nie.
— Jakże się dostali?
— Nikt tego nie wie.
— Któż ich prowadzi?
— Velez.
— Przypuszczałem, że zjawi się dopiero jutro[1] w nocy.
— Mam wrażenie, że nie dotrzymał słowa.[1]
Ton odpowiedzi zastanowił i zadziwił generała.[1] Zaczął się domyślać, co zaszło.
— Ale słowo, które panu dał, dotrzymał?[1]
— Należałoby to zbadać.
— Zdrajco! — syknął Miramon.[1]
— Pah! Kimże pan jesteś? Czy mam podać do[1]