Syn Jazdona/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Jazdona |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Cwierć[1] wieku upłynęło od opisanych wypadków, i ci co wyrostkami pamiętali Dobre pole pod Lignicą, mężami się stali, ci co starcami byli za pierwszej tatarskiej powodzi, do grobów dawno poszli spoczywać.
W wigilję Mateusza świętego, roku tego (1266), zmarł świątobliwy pasterz krakowski Prandota. Jako błogosławionego już za życia, czczono go uroczystym pogrzebem. Cuda się działy u grobu.
Po osieroceniu stolicy krakowskiej, nowego potrzeba było obierać pasterza i kapituła cała zebrała się dla narady.
W izbie nie zbyt obszernej, dosyć ciemnej, nim się jeszcze rozpoczęły rozprawy, z obecnych twarzy i postawy poznać było można, iż wiedzieli zawczasu, że zgodnego wyboru nie będzie.
Byli to po większej części duchowni lat średnich i podeszłych, twarze jednych wywiędłe i blade, drugich krągłe, i mocno zaognione, wychudli i otyli — przedstawiali dwa obozy, tych, co żywot wiedli duchowy zapominając na ciało i tych, którzy pielęgnowali je, staranie o duszy zostawiając ostatniej godzinie.
Jednym z tych, około których najwięcej się skupiano, z wielkiemi znakami uszanowania, był ksiądz Jakób ze Skarzeszowa, starzec już bardzo w lata podeszły, nie wielkiego wzrostu, niepozorny, szczupły, niziutki, z czarnemi ale mocno przerzedzonemi włosami, skromny i bojaźliwy.
Był on i dziekanem krakowskim i scholastykiem bambergskim, i kanonikiem wrocławskim i papiezkim, a króla czeskiego kapelanem. Uczony prawnik, człek pobożny, miał u ludzi sławę, a zachowanie i w kapitule głos przeważny. Ten milczący stał, nachmurzony, z głową spuszczoną, zafrasowany, a zarzucającym go pytaniami, odpowiadał tylko ruchami dosyć obojętnemi jakby zwątpił, iż tu się na co przydać może.
Ksiądz Gerard, proboszcz wiślicki należący do rumianych, mistrz Szczepan otyły i słusznego wzrostu a silny mąż, kanonik Wyszon, na którego okrągłem licu zdrowie bujno wykwitało — na boku z sobą po cichu rozmawiali.
Inni księża zbierali się też w gromadki i szeptali. Niepokój już się dawał czuć w kapitule, choć jeszcze nie zasiadła.
Na ostatek odmówiono modlitwę do Ducha świętego i wszyscy miejsca zająwszy czekali, aż się kto odezwie pierwszy.
Z oczów widać było, iż na księdza Jakóba ze Skarzeszowa, jako najstarszego wiekiem, przodującego dostojeństwem, oglądano się.
Więc gdy ten i ów potrącał z lekka, staruszek jakby zmuszony, odezwał się słabym głosem.
— Mili bracia! Wzywaliście Ducha Świętego, ten niech was natchnie.. Kościołowi potrzeba takich ludzi, jakim był świętej pamięci, za życia ubłogosławiony Prandota, i poprzednicy jego, wielcy kościoła obrońcy, wielcy kraju opiekunowie. Silnego męża obierzcie, takiego nam na nasze czasy potrzeba...
— Was by okrzyknąć! — przerwał mu jeden z bladych, uczeńszego nie mamy, pobożniejszym nikt być nie może, ani gorliwszym o wiarę[2] — —
Staruszek rękę podniósł i kończyć mu nie dał.
— Brzemię to nie na moje ramiona, — o grobie myślę nie o infule...
Ruch żywy ręki drżącej i głowy dokończył, czego ks. Jakób powiedzieć nie chciał. Stanowczo wyboru odmawiał.
Rumiano wyglądający kanonicy spojrzeli po sobie wesoło, dając sobie znak porozumienia. Uśmiechali się.
Mistrz Szczepan, ów mąż poważny, otyły, wesół, pogodnej twarzy, dodał.
— Nam potrzeba pasterza w sile wieku, do tęgiej walki zahartowanego. Kościołowi zewsząd grożą książęta nawet wrzekomo najpobożniejsi, jak ten pan nasz Bolesław. Potrzeba nam na stolicę żołnierza! żołnierza!
— Byle szermierzem Bożym był — odparł jeden z bladych z przekąsem. I znacząco odchrząknął.
— Jeśli głosować mamy, a zdania podzielone — wtrącił kanonik Wyszon, — mówmy wprzód otwarcie...
— Tak! tak! otwarcie! — potakiwali mu drudzy.
— Zatem — przerwał Stefan głośno — ja mojego wnoszę i z innemi braćmi wielą. Mąż jest ducha wielkiego. Wprawdzie święceń niema, ale te otrzyma, gdy nań wybór wypadnie. Na Pawła z Przemankowa głosujemy. Pan jest możny, głowa otwarta, mąż żelazny.
Szmer się dał słyszeć, który różnie tłumaczyć było można. Wszyscy bledzi i wyschli kanonicy wstali jako jeden mąż. Kanonik Janko z oczyma ognistemi, ascetyczną twarzą, uderzył ręką niecierpliwie o ławę.
— Nigdy w świecie się na niego nie zgodziemy. Wilka chcecie wprowadzić do owczarni! Osławiony człek, na żołnierza zdatniejszy niż na biskupa, cielesnym chuciom brzydko ulegający, praw naszych kościelnych mało świadomy... Człowiek, rzeknę śmiało, zepsuty i niegodny...
Hałas powstał, zakrzyczano mówiącego.
— Potwarze to są, głosy nieprzyjaciół tego dostojnego męża! Mocnego ducha i dłoni człowiek... My za nim! za nim!
— A my przeciwko niemu! — odparli niemniej gwałtownie drudzy.
— Nie wiecie chyba, — wołał usiłując się dać słyszeć kanonik Janko — nie wiecie, jakie życie wiódł, ile popełnił gwałtów, ile rozsiał zgorszenia. Człek to, któremu suknia nasza nie przystała. Niech Bóg nas uchowa od pasterza takiego.
Rumiani i opaśli zahuczeli tak, iż dalszą mowę kanonika stłumili. Na ławach i siedzeniach ruch powstał gorączkowy, mistrz Szczepan wołał:
— Ten lub żaden! ten, lub żaden! Gdy ksiądz Jakób nie chce, Pawła wybierzemy!
— Zlitujcie się, ludzie zaślepieni! — krzyknął z wysileniem Janko — kościołowi plamę na białą szatę jego rzucicie!
Rozwarł ręce jak do modlitwy.
— Panie! odwróć od nas ten srom i klęskę!
— Paweł z Przemankowa biskupem! — krzyczeli tłuści, — kapituły znaczniejsza część za nim.
— Chyba dla tego, że was karmił i poił zjechawszy tu umyślnie, żeście u niego dobrej myśli zażywali nad miarę, — wołał blady ksiądz Janko. — Na dusze wasze baczcie, nie sprzedawajcie kościoła za półmisek soczewicy!
Rumiani i tłuści śmiechem go szyderskim głuszyli.
— Nam tu nie świętoszków potrzeba, ale dzielnych jak ten człek! — krzyczeli głosy podnosząc.
— Nieuk jest! — przerywano.
— Co? nieuk? — podchwycił ksiądz Szczepan. — On nic nie umiejąc więcej wymyśli i zgadnie, niż wszyscy co nad pergaminami i papierem zęby zjedli. Bystry umysł, serce gorące! Pójdzie on górą a z nim i biskupstwo nasze i prawa i dochody.
— Nigdy w świecie sprosnemi obyczajami skażonego gwałtownika, nie dopuścim na stolicę, — zawrzał ksiądz Janko. — Pół kapituły protest zaniesie! Pójdziemy do Rzymu! Nie dopuścim go! Syzma będzie...
Zagotowało się mocno, kanonicy rozstąpili na dwa obozy przeciwne, krzyki za i przeciw wyrywały się równie namiętne, powstało zamięszanie i wrzawa... Ruszano z miejsc na środek, a koryfeusze obu stronnictw gorąco się z sobą ucierać zaczęli.
Ksiądz Jakób ze Skarzeszowa siedział w swem miejscu z głową ku ziemi spuszczoną, w twarzy jego ból się malował i smutek przejmujący. Do sporu jednak czynnie mięszać się nie chciał.
Zapomniano prawie o starcu, a on zatopiony w myślach, może też równie odbiegł od kapitularza.
Nie było najmniejszej nadziei, aby do porozumienia przyjść mogło.
W końcu nadaremnym sporem wszyscy byli znużeni; otyli ocierali pot z czoła, bladym usta zasychały. Narada skończyła się stanowczem rozłamaniem na dwa stronnictwa nieprzejednane, które sobie wojnę wypowiedziały.
Tymczasem noc nadeszła, kapituła rozpierzchła się rozgorączkowana. Domowa wojna gotowała się w jej łonie.
Gdy jedni spiesznie ztąd wychodzili, rozprawiając jeszcze z sobą głośno w sieniach i podwórzu, coraz śmielej i zuchwalej, ksiądz Jakób pozostał w swej ławce, czapeczkę tylko wdziawszy na głowę.
Wiek jego, rozum, doświadczenie, czyniły go na wszelkie ludzkie słabości wyrozumiałym. Co drugich rozjątrzało, dla niego zwykle wytłomaczonem było. Litował się tylko.
Patrzał na wychodzących, sam już zwolna przygotowując się do wyjścia, gdy ujrzał przed sobą stojącego kanonika Janko, z głową na piersi spuszczoną, rękami na piersiach skrzyżowanemi. Brwi miał ściągnięte i usta zagryzione. Był to mąż surowy, nieustraszonego ducha.
— Źle czynicie, — odezwał się otwarcie do staruszka. — Przebaczcie mi, że do was odzywam się tak zuchwale! Źle czynicie odrzucając infułę! Należała wam ona! a wy jeszczeście jej potrzebniejsi niż ona wam. Choćby dla tego należało po nią rękę wyciągnąć, aby jej nie pochwycił kto inny — niegodny!
I pięść jednę groźno podniósł do góry.
— Połowę kapituły spoił, nakarmił, drugą obietnicami łudzi... Wszystkich obałamucił człowiek ten, który będzie nam zakałą. Paweł z Przemankowa! Biskupem! — dodał ironicznie — toćby równie na Lucypera i Belzebuba głosować mogli! Ojcze Jakóbie! ratujcie! póki czas!!
— Janko miły — rzekł łagodnie ksiądz Jakób — nie unoście się. Nic to nie pomoże. Niedoścignione są wyroki Boże! My we dwu czy w kilku nie przemożemy kapituły! Oni go obiorą!
— Tośmy zginęli! — namiętnie wykrzyknął Janko.
— Ale nie! — rzekł zimno ksiądz Jakób. — Przez jednego człowieka ani kościół ani diecezja zginąć nie może.
Wybiorą — rózgę Bożą na samych siebie...
Spuścił głowę.
— Choćbym sam jeden przy swem pozostać miał, — dołożył Janko, — nie ustąpię! protestować będę. Sumienie mi nakazuje.
— Ja z wami, protestować będę, — dodał staruszek, — ale bez gniewu, tak jak mnie widzicie... spokojnie! Namiętność nawet w dobrem złą jest, bo zaślepia. Strzedz się jej potrzeba zawsze.
To mówiąc maleńki człowieczek wysunął się z ławy, rękami objął księdza Janko — i potuptał ku drzwiom wyjrzeć, czy chłopak nań z latarką czekał.
Kanonik chodził jeszcze po izbie kapitulnej, uspokoić się nie mogąc. Mierzył ją krokami wielkiemi, sam do siebie mówił, zżymał się, śmiał szydersko — gdy kroki dały się słyszeć z sieni, pytania jakieś powtarzane żywo i do kapitularza wpadł pośpiesznie ksiądz kanonik Szczepan.
— Ja was szukam, bracie, — odezwał się od progu.
Zagadnięty podniósł głowę i zmierzył go oczyma z wyrazem nieukrywanej pogardy.
— Jeszczeście się nie wyburzyli! — dodał pierwszy.
Ksiądz Janko nie odpowiadał.
— Wróciłem umyślnie aby pomówić z wami — ciągnął dalej. — Wasz opór przeciw wyborowi Pawła, nie zda się na nic, a narazicie sobie człowieka, który nigdy nie przebacza. Radzę wam, bo was szacuję, nie chcecie głosować? macie sumienia wątpliwość, usuńcie się.
— Właśnie to sumienie stać mi każe! — odparł dumnie ksiądz Janko.
— Nie sprawicie nic...
— Ale spełnię powinność — począł rozgrzewając się ksiądz Janko. — Księże Szczepanie! Boga miejcie w sercu, pamięć miejcie na świętych poprzedników, co siedzieli na tej stolicy; nie prowadźcie na nią człowieka, któremubyście ochmistrzostwa w domu nie powierzyli. Znacie go jakim jest! Psy mu są droższe niż ludzie! Życie wiódł bezżenne z nałożnicami, które do dziś trzyma. Mężobójca! gwałtownik, pieniacz, mściwy! A wy go chcecie postawić na świeczniku tym, obok najstarszego księcia, którego on jest wrogiem!
— Właśnie dla tego, że mu jest wrogiem! zgadliście, — przerwał Szczepan. — Książe Bolesław pobożny, czystych obyczajów jest, ale słaby, ale niedołężny. Nam tu innego potrzeba!
Tu się wstrzymał.
— Ranae regem petentes! — rozśmiał się szydersko a boleśnie ksiądz Janko. Chwycił czapkę z ławy i chciał uchodzić, gdy ksiądz Szczepan go zatrzymał.
— Ojcze! to wasze ostatnie słowo?
— Dwu ich nigdy nie miałem! Pierwsze moje jest zawsze ostatniem! — odparł sucho ksiądz Janko.
I stuknąwszy drzwiami, wyszedł.
Ksiądz Szczepan wziął się za boki, popatrzył za nim, podumał trochę, ale po krótkiej chwili, gdy sługa się wsunął do kapitularza, aby w nim lampki pogasić — i on wyszedł w ulicę.
Dziesiątek może drewnianych domów z ogrodami dzieliło budynek kapitulny od dworu, do którego dążył. Można było zdala poznać, że tu ktoś zamożny przemieszkiwał. W podwórzu paliła się beczka smolna, jaką zwyczajnie stawiano tam, gdzie wieczorną dobą goście byli proszeni, a koniom i ludziom w podwórzu przyświecać było potrzeba. Około niej gromadziła się czeladź służebna, konie i wozy. Beczka piwa, do której szli czerpać, służyła do rozrywki i wesoło wykrzykiwały pacholęta z niej obficie czerpiące.
Okna domu jaśniały wszystkie oświecone, a za każdem drzwi otwarciem słychać było rozhowor i śmiechy wybuchające ze wnętrza.
Od kuchen w podwórzu szli ludzie z misami do dworu nieustannie, służba zwijała się raźno. Sieni pełne były psów, które z trudnością ludzie drzwi pilnujący precz mogli odegnać, bo się jak nawykłe dobijały do komnat pańskich i skomlały.
Gdy ks. Szczepan wszedł tu, znalazł wielką izbę już gości pełną. Przeważnie byli to duchowni, lecz niezbyt ściśle przestrzegający przepisy, które strój włos i powierzchowność ludzi tego stanu określały. Ledwie ich od świeckich i rycerskich panów można było rozróżnić z tego, że trochę mieli głowy wygolone w pośrodku, oręża nie nosili a suknie ich ciemniejszej barwy były.
Ale pasy, bramowania, kołnierze ich ubrań zdradzały niemal u wszystkich chętkę emancypowania się z surowych ustaw synodalnych.
Wszyscy ci panowie zażywni byli, twarzy okrągłych, barczyści, rumiani i pokory, a świątobliwości wcale po nich domyślać się nie było można.
W pośrodku między niemi, pół głową ich wszystkich przerastający stał mężczyzna jak żubr zbudowany, w sile wieku, z twarzą dosyć przystojną w stroju pół świeckim, rozpiętym wygodnie, obiema rękami żylastemi trzymając się za boki.
Postawę miał pańską, dumną, nakazującą. Oblicze to było godnem wpatrzenia się w nie pilnego, bo jedno wejrzenie nie starczyło do zbadania go. Miało ono i dar przypodobania się i razem coś odpychającego. Oczy naprzemian były to wabiące to groźne. Twarz, która jeszcze zachowała pewną świeżość młodzieńczą prawie, dziwnie ruchliwa, potargana, konwulsyjnie się fałdowała i drgała, niestarając bynajmniej ukryć uczuć wewnętrznych, których była wiernym obrazem. Człowiek był co kłamać nie umiał i nie chciał, zbyt będąc na to dumnym.
Wśród otoczenia swojego, gdy po niem okiem wiódł, widać było, że tu nikogo równym sobie nie uznawał, że czuł się wyższym nad tych ludzi a pewnym, iż z niemi uczyni co zechce.
Był to ten sam Pawlik, co kilkunastoletni walczył pod Lignicą, co potem szalał lata długie, co młodość przeszalał, przepolował i przeucztował, a któremu przyszła myśl w ostatku, gdy mu się wszystko przykrzeć zaczęło, zostać — księciem kościoła!
Była w tém fantazja pańska, ale i duma człowieka pragnącego panowania, do którego czuł się stworzonym. Możny pan nie mógł się jednak dobić stanowiska jakiego pożądał.
Najłatwiejszą ku temu drogą zdało się obrać stan duchowny, a w niem energią się dorabiać tego, co na innej drodze zdobyć było niepodobieństwem.
Biskupi stali wówczas na równi, jeżeli nie wyżej, niezależniej od książąt świeckich. Rzym był daleko, a władza potężna.
Raz postanowiwszy to Paweł, z tą siłą woli jaką miał gdy czego pożądał, zgrzybiałego dawnego nauczyciela swego, dziś księdza Zulę, będącego gdzieś wikarjuszem około Bochni, wydobył z ukrycia, wziął się z nim do nauki nanowo, i chwycił co było stanowi duchownemu niezbędnem.
Obdarzony pamięcią nadzwyczajną, zdolnościami wielkiemi, łatwo sobie przypomniał to, czego początki wziął był niegdyś od klechy. Resztę chciwie połykając, jeśli nie zupełnie przyswoił sobie, to dotyla zrozumiał, iż obejść się bez niej zręcznie potrafił.
Na myśli już mając przyszłe opanowanie stolicy biskupiej w Krakowie, zawczasu Paweł zaczął ugaszczać i jednać sobie kapitułę; z razu przybierając postawę skromną, a gdy lepiej ludzi poznał, oswobadzając się od przymusu tego. Siedział w Krakowie umyślnie, stół trzymając zawsze dla kapituły nakryty, obdarzając kanoników, śląc im beczułki z winem i zwierzynę, na którą polować nie przestawał po swoich i cudzych lasach, choć nieco już się z tą namiętnością ukrywał.
Pierścienie i łańcuchy ze skarbcu pana Pawła szły na palce i piersi kanoników. Staruszkowie wielbili szczodrobliwość jego, podobała się im wesołość, a ci, których wielka surowość i świątobliwość Prandoty znużyła, znajdowali go daleko wygodniejszym, bo i sam dla siebie ostrym nie był i na drugich obiecywał patrzeć przez szpary.
Wśliznął się tak do kapituły łatwo pan Paweł, choć święceń nie miał. Działo się to tak jakoś zręcznie i stopniowo, że, nim się ludzie opatrzyli czem to grozi, on już zdobył sobie pożądane stanowisko.
Życie swe nakłonił wprawdzie do planów przyszłych, ale go nie zmienił wcale. Myśliwstwo, które namiętnie miłował i teraz dlań było najulubieńszą rozrywką, popisu z niej tylko nie czynił. Na dworze niewieścia usługa do zbytku liczna, dobrana wdziękami i młodością nie zbyt się nawet ukrywała z sobą. Nie jedną noc przy kubkach prześpiewano za stołem u niego, niekoniecznie pobożne nucąc pieśni.
Ale za to na nabożeństwa Paweł szumnie i dworno uczęszczał, pokazywał się na nich i do wspaniałości ich wiele przyczyniał.
Baldachimy, chorągwie, świeczniki, kręgi wosku olbrzymie, kielichy i naczynia wspaniałe rozsyłał kościołom[3]
Tem potrafił sobie zjednać miłość znaczniejszej części kapituły i w porę rzucił tę myśl jej, iż on jako nikt na pasterza pod te czasy był stworzony.
Miała czas ona urosnąć, nim zmarł ks. Prandota, a po jego zgonie zausznicy Pawła, głośno i śmiało się z nią odzywać zaczęli. Nie całe jednak duchowieństwo uległo zastawionym sidłom — surowsi, baczniejsi ani się dali ująć, ni zaślepić. Tych opór wybuchnął teraz silny, nieprzebłagany i na dwa obozy rozdzielił kapitułę.
Przyjaciele Pawłowi co z razu ufali w to, iż zakrzyczą i przemogą, zaczynali się obawiać zbyt jawnego oporu i rozbicia.
Po tem pierwszem zebraniu kapituły rozjaśniło się bardziej jeszcze, iż wybór nie łatwo przyjdzie do skutku.
Lecz do walk przywykły Paweł z Przemankowa, wcale się tem nie zrażał, ustępować nie myślał — owszem, trudność ta zagrzała go jeszcze.
Otaczali go teraz sami ci, co mu ciałem i duszą byli oddani. Wszystkie owe ramiona i błogo uśmiechnięte postacie, co w kapitule za Pawłem głosowały, znalazły się wieczorem na jego dworze. Kilku ziemian i starsza służba pańska, dopełniali wesołego towarzystwa.
Gdy wszedł ks. Szczepan, jak zawsze butno i zamaszyście, wszystkich oczy padły nań. Był to główny pracownik w pańskiej winnicy.
— No! ojcze! Co nam tam przynosisz? — zawołał Paweł wesoło. — Czy w sak nasz choć jedną a dobrą ułowiłeś rybę?
Ks. Szczepan ręce rozstawił...
— Próżny więcierz wyciągnąłem! — odparł. — Woda wielka, ryby się nie łowią.
— No! no! — odrzekł gospodarz, — znajdziemy może środki by je napędzić[4] —
To mówiąc, choć twarz zmarszczył, uderzył się raźno po bokach.
Wszyscy ku niemu patrzali, a gdy on powiódł po nich wzrokiem, znalazł na twarzach druhów pewne niedowierzanie.
— Obliczywszy głosy najściślej, odezwał się ks. Szczepan — nie będziemy mieli żądanej większości. — Umysły poburzone, nikt się nie cofnie. Trudna sprawa.
Paweł w boki się ująwszy, przeszedł po izbie parę razy. Nie widać było po nim najmniejszego zwątpienia. Czoło się nieco marszczyło więcej od myśli niż od troski. Ducha nie tracił.
Skinął potem na ks. Szczepana, jego i kilku wybranych duchownych wywodząc do bocznej komory...
Na przyszłego biskupa izba ta dosyć dziwnie urządzoną była.
Wprawdzie na stole leżała wielka księga jedna i pomniejszych parę, stał krucyfiks — ale na ścianach sterczały jelenie rogi, a na nich wisiały trąbki, kołczany, oszczepy myśliwskie i miecze. Obok biblij z malowanemi obrazkami niedopity kubek się zapomniał i chusta szyta wzorzysto, jakby niewieścia.
— Nie można prostą drogą dojść — odezwał się Paweł gromadząc koło siebie duchownych — to trzeba szukać objeżdżki. I na łowach często zwierza z boku osaczać trzeba!
Co począć!
Niech się kapituła rozerwie! niech się rozejdzie! Niech jawnie wystąpią ci, co są przeciwko mnie.
— A cóż z tego? — zapytał ks. Szczepan.
— Posłuchajcie no, — zimno począł Paweł. — Wy ks. Szczepanie, i ks. Wyszon musicie mnie zdradzić i dać się nawrócić! Tak! Gardłujcie przeciwko mnie! proszę! a gorąco! a bez miary! Mówcie, żem taki i owaki, bez czci i wiary! Nie szczędźcie! Znajdziecie czem mi rzucić w oczy!
Uśmiechnął się to mówiąc lekceważąco i ciągnął dalej.
— Gdy wybór stanie się niepodobnym, przyjdzie do naznaczenia arbitrów, bo innego sposobu nie ma. Wy w kapitule macie wagę i powagę, musicie tak czynić, ażeby was w nagrodę za waszą ku mnie zdradę — wybrano. Reszta! mówić jej wam niepotrzeba!!
Plan ten tak śmiało nakreślony zdumiał wszystkich mocno. Ks. Szczepan nawet milczał długo.
— Czy zechcą nam uwierzyć, gdy się przeciw Wam zwróciemy? — przebąknął.
— To wasza rzecz! — zawołał Paweł. — Od jutra musicie przeciw mnie wykrzykiwać okrutnie, a mąćcie tak, aby do wyboru żadnego nie przyszło! Zmęczą się w końcu przewielebni. Stolica długo opróżniona stać nie może.. Zdadzą się na arbitrów! zdadzą!
I śmiał się spozierając po słuchaczach.
— Zwlekać potrzeba nie napędzać — dodał — rozrywać, mięszać szyki. Niech się zawieruszy, zakotłuje w kapitule, tak, aby już innego zbawienia nie było, jeno w arbitrach[5] —
Rzucona myśl utkwiła widocznie w głowach działaczów, poczęli rozprawiać żywo — Paweł słuchał patrząc na nich z góry.
Jakim wzrokiem! Gdyby z nich który był zrozumiał to wejrzenie zwiastujące pana i najstraszniejszego despotę!
— Mnie nie pilno — dorzucił dawszy się im wygadać. — Spodziewamy się Legata papiezkiego, tymczasem wyjadę naprzeciw, aby go sobie pozyskać. Reszta zrobi się sama. Oporu tych ludzi nie złamiemy inaczej, jak zwłoką. Niech się wybór odkłada.
Niektórzy probowali zarzuty czynić, lecz ks. Szczepan, który już plan ten sobie przyswoił i korzyści jego zrozumiał — całkiem się z nim godził.
Ks. Wyszon małomówniejszy, dawał tylko znaki, iż nań przystawał także i rolę, jaka nań przypadła, przyjmował.
Rozmawiali jeszcze, gdy starszy komornik Pawłów dał znać, że do wieczerzy czas zasiąść było.
Szli więc na przeciwek wszyscy, gdzie ona zgotowaną już stała, a że Paweł ucztować umiał i lubił, zawczasu wierna jego drużyna wiedziała, czego się spodziewać miała.
Po książęcemu przyjmował elekt przyszły. Sama woń potraw łechtała podniebienie. Najdroższe przyprawy korzenne, które ze Wschodu sprowadzano, drażniły powonienie z mis na wpół polewkami, wpół mięsiwem przepełnionych parując. W pośród nich inne nałożone były owocami i przysmakami, a gęsto wszędzie porozstawiane dzbany obiecywały wesołą biesiadę.
U drzwi też grajków nie brakło. Służba, z chłopców wyrostków złożona, niewieścio prawie wyglądających, nie można było ręczyć, czy się choć w części z dziewcząt po męzku przeodzianych, nie składała. Na stołach kwiatów nawet i liści wonnych ponarzucano, aby zapach ich więcej gości odurzał.
Samym powietrzem tej jadalni upić się już było można.
Jeden z duchownych, więcej ze zwyczaju niż z pobożności, z roztargnieniem, po cichu odmówił modlitwę, stół przeżegnał, a drudzy ledwie ręce popłukawszy i otarłszy, co żywiej miejsca zajmowali.
Nie było bowiem obojętnem, kto gdzie usiądzie, bo mis naówczas nie roznoszono, stawiano je pośród stołu i kto co miał przed sobą, po to sięgał. Należało się więc pilnować, aby zbyt daleko od pachnącej nie usiąść misy, a niepotrzebować rąk wyciągać i do cudzej się dobierać[6] —
U Pawła z Przemankowa obawa była mniejsza bo misy prawie się z sobą stykając stały gęsto, co szczodrobliwość gospodarza oznaczało. Zaledwie zaś która opróżnioną była, chłopaki owe uśmiechnięte figlarnie, których po gładkich licach głaskali panowie, żartując z niemi, — natychmiast nowe zastawiali. Podczaszy bardzo pilny nalewał wciąż, do spełniania zachęcał. Wino też było gotowane, zaprawne i słodzone, mile się pić dające, choć do głowy szło prędko.
Zasiadłszy do tej uczty duchowni, zdawali się o powołaniu swem zapominać. Paweł, który jadł nie wiele, uśmiechał się patrząc jak ręce w misach czerpały żwawo, a pootwierane usta pokarmy chciwie pochłaniały. Rozmowy stroiły się na ton wesoły — dowcipowano...
Gospodarz z niejaką litością, jeśli nie z rodzajem pogardy patrzał na swych gości. — Trudno było myśli jego odgadnąć. Dumał.
Z razu szmer słychać było tylko, przerywany śmieszkami, dalej, gwar rosnąc stał się taki, iż cichej gędźby u drzwi nikt już nie słyszał. Ta też piwem się racząc odpoczywała. Gęsto kręciły się żwawe chłopaki, z gośćmi sobie śmieszki strojąc poufałe.
Gdy po północy ostatni z gości powstawali, ociężałym krokiem szukać płaszczów i opończy, aby się zawlec do domów, gospodarza już u stołu nie było dawno. — Znikł im niepostrzeżony, a ksiądz Szczepan i kanonik Wyszon także się wcześnie wymknęli.
Nazajutrz znowu gromadziła się kapituła, tylko księdza Jakóba ze Skarzeszowa nie było. — Ten wiedział, że się już tam na nic przydać nie może.
Pierwszy wystąpił kanonik Janko z długą, ułożoną zawczasu mową przeciw elekcyi człowieka, na którego życie przeszłe gwałtownie powstał, w żywych je malując barwach. Oczy miał zwrócone na księdza Szczepana, który dnia tego stał niemy, posępny i nie odzywał się wcale.
Inni przyjaciele Pawła występowali gwałtownie — on — milczał.
Gdy się tak burzyło srodze, jeden z przyjaciół pana z Przemankowa wezwał księdza Szczepana, aby przecie stanął w obronie tego, którego stronę popierał.
Uparte milczenie zdumiało wszystkich.
— Mili ojcowie — odezwał się jakby z wysiłkiem wielkim i skruchą. — Dzisiaj nic mówić nie będę, bom w sumieniu mojem powziął wątpliwość... Wolę się wstrzymać.
Zdziwiło to najmocniej kanonika Janka. Spojrzał nań ostro.
— Tak, — dodał Szczepan, — wy przyczyną tego jesteście, że się zachwiałem. Nie powiem ażebyście mnie nawrócili, ale zachwianym się czuję.
Janko zbliżył się doń, objął i uścisnął. W tem kanonik Wyszon zamruczał.
— Ja także.
Ledwie słów tych dokończył, wrzawa powstała ogromna od drużyny Pawłowej, zaczęto wołać iż zdrajcy są niegodni, zmiennicy, z których ust ciepło i zimno na przemiany płynie.
Srodze się ujadano wzajem, tak, iż to posiedzenie burzliwiej się jeszcze skończyło niż poprzedzające, a ksiądz Szczepan i Wyszon opuścili je ścigani wyrzutami najgwałtowniejszemi.
Zgody nie było — noc przyszła jako rozjemca, sporom kładnąc koniec.
Ksiądz Janko nadzwyczaj szczęśliwy Bogu dziękował za cudowne nawrócenie obłąkanych, a nazajutrz po tem co spotkało księdza Szczepana i Wyszona, już ich liczył do swoich. Tych dwu pozyskanych nie dawało jeszcze większości. Zwołano kapitułę na nowo. Rozeszła się gorzej jeszcze podrażnioną i rozdwojoną.
Szyzma zupełna groziła. Ksiądz Jakób ze Skarzeszowa radził dać czas do rozwagi, namysłu i modlitwy... Lecz z dniem każdym umysły się mocniej rozgrzewały, niechęci wzajemne rosły.
Naostatek rzucił ktoś cicho myśl, aby, unikając gorszących waśni w łonie kapituły, wybrać arbitrów trzech i im stanowczy wybór powierzyć.
Nim jednak do zgody na to przyszło i do wyznaczenia rozjemców, niemało upłynęło czasu.
Ksiądz Janko stojący na czele tych, którzy przeciw wyborowi Pawła opór stawili, zachorował mocno. Inni wodza pozbawieni, gdy i ksiądz Jakób ze Skarzeszowa na kapitułę nie przychodził — osłabli znacznie na duchu. Ciągnęło się bez końca bezkrólewie, nużące już wszystkich, nawet najcierpliwszych.
Jednego wieczora niespodzianie zaczęto się dopominać o wybór arbitrów... Jak przewidywano, padł on na księdza Szczepana i kanonika Wyszona, potajemnie sprzyjających Pawłowi z Przemankowa.
Dnia tego był on już pewien, że obranym zostanie i sposobił się do tego.
Pomiędzy duchowieństwem świeckiem i zakonnem Krakowa i okolicy, o przyszłym biskupie najsprzeczniejsze chodziły wieści. Tęskno oczekiwano pasterza i wodza, a Dominikanie i Franciszkanie codzień się o to do Ducha świętego modlili.
Aż dnia jednego uderzono we dzwony o niezwyczajnej godzinie. Ruch wielki widać było około kapitularza, i wołanie w ulicy.
— Habemus Episcopum!
Ludzie, którzy tęsknie oczekiwali na to, niepytając już o imie, poczęli biedz do kościołów, księża do ołtarzów aby zanucić zwycięzkie — Te Deum...
W świetnym orszaku tych, co po niego pospieszyli, Paweł tryumfujący jechał do kapitularza, w którym z posępnemi twarzami pół duchowieństwa oczekiwało nań w głębokim smutku, ze łzami w oczach.
Blady, ledwie z choroby powstawszy ksiądz Janko, łamał dłonie powtarzając:
— Zbaw Ty nas Panie, bo upadliśmy głęboko i ręka Twa chyba podźwignąć nas może.
Lud widząc Elekta wołał:
— Niech żyje!
Za nim szli arbitrowie uśmiechający się do siebie...