Syn Jazdona/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Jazdona |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Pod Krakowem, u Prądnika na Skale, gdzie niedawno stanął klasztór Klarysek, przez królowę wdowę, Bolesława krakowskiego siostrę rodzoną Salomeę założony — smutnego dnia jesieni widać było jakiś ruch niezwykły w tem miejscu ciszy i spokoju.
Ustronie to, wzniesione wysoko, odosobnione od świata, oddzielone od niego nietylko murem, ale całem życiem swem, kryło w swem wnętrzu drugą Jadwigę pobożną, naśladownicę jej, Salomeę.
W święte niewiasty wiek to był obfity, bo i Kinga poślubiona Bolesławowi, bratu Salomei, szła w tamtych ślady a w tropy swej świętej patronki, Cesarzowej Kunegundy.
Ten poryw ducha ku niebiosom z pogardą wszech ziemskich rzeczy, zaraźliwym był! Imał się on najpiękniejszych kwiatów, szerzył po książęcych dworach.
Zawierano małżeństwa aby żyć bezdzietnie i z osobna, nie zbliżając się do siebie, zdejmowano szaty kosztowne dla przyozdabiania kościołów niemi — nie widziano nic oprócz niebios nad sobą.
Niewiasty pobożne nawracały mężów; mężowie szli za niemi posłuszni. Rycerstwo świeckie przeistaczało się w duchowne, włosiennice zastępowały zbroje. Śmierć była celem nie życie.
Na Skale ze swemi Klaryskami dokonywała tak świątobliwego żywota Salomea królowa, równie pobożna jak Jadwiga Ślązka, cichszego ducha, zatopiona w sobie, osamotniona, bezdzietna, wyschła od dobrowolnego męczeństwa. Przyszła tu pod sam Kraków położyć się ze swym obozem zakonnic, może dla tego, aby żonę brata zyskać niebu a wyrwać małżonkowi.
Z Salomeą częściej obcowała księżna Kinga, niż z mężem, którego unikała. Tu jej najlepiej było; wzdychała do tego świętego ustronia.
Posły codziennie biegały z Krakowa do Skały i ze Skały do Wawelu.
Na drodze co kilka dni widać było kryty wóz pani Kingi, spieszącej do królowej, którą czciła jak matkę. Raz tu przybywszy pobożna pani, wyrwać się ztąd nie mogła.
Dnia tego niespokojne poruszenie jakieś panowało od rana w klasztorze. Królowa Salomea przepowiadała śmierć swoją. Przerażone siostry wysłały po księżnę Kingę, po kapłanów i lekarzy.
Lecz nic się nie zdawało jawnie końca tego zwiastować świętej pani, która mówiła o nim z uśmiechem i spokojem. Jak codzień, kazała się wieść na modlitwę, klęczała na niej długo, na licu jej białem, ślicznem, anielsko wypogodzonem, choć wiek je już okrywał zmarszczkami, młodość ducha nieśmiertelnego jaśniała. Coś niebiańskiego promieniało z oblicza, którego ani starość, ni cierpienia nie potrafiły zasępić.
W tych rysach lekko poszczerbionych, zdała się z wnętrza na wskróś przebijać młodość niespożyta czystej duszy. Nie była to owa Jadwiga Ślązka z twarzą surową i groźną, która o walce jakiejś z sobą i światem świadczyła.
Na jej obliczu jaśniało już zwycięztwo i niezmącona niczem cisza błogosławiona.
Tamta karciła często, widziała w ludziach grzech ukryty, sięgała wzrokiem do ciemnych głębin — ta patrzała w niebo i już, oblubienica niebieska, z oczyma zwróconemi ku światłości, która ją zaślepiała, nie znała może świata.
Anielska ta postać tem się wydawała jaśniejszą, iż orszak towarzyszących jej sióstr Klarysek, wcale różną miał barwę.
Były to niewiasty i dziewczęta pozbierane z różnych stron, z różnych stanów, przez miłosierdzie, w większej części nieobyte jeszcze z życiem zakonnem, które, choć je starsza Matka, Czeszka Klara, starała się nałamywać do surowej reguły — dziko się z niej wyrywały. Przykład pani nie starczył, a Salomea surową być nie umiała... Serce miłością wielką osłaniało wszelką winę...
Dziwnie wydawały się te młode siostry Klaryski, gdy się tylko cokolwiek z pod surowego oka Klary wyrwać mogły.
Naówczas w tych jeszcze nieokiełznanych dziewczętach, odzywały się pragnienia świata, tęskniące za swobodą, pokuśne pieśni przychodziły im na pamięć, wspomnienia dziecięcych lat i życia wśród ludzi...
Wybiegały do ogródka, ku murom, ku wrotom, aby choć tchnąć wolniej, choć okiem rzucić dalej, choć popłakać i pośmiać się cicho. Matka Klara miała z tą swą trzódką niebardzo sworną, troskę wielką, a gdy się na to skarżyła, królowa Salomea odpowiadała jej łagodnie.
— Łaska nie przychodzi od razu, z pokusami walczyć potrzeba, czas i modlitwa oczyszczą i wybielą te duszyczki.
Najpiękniejszą z tych siostrzyczek młodszych, ale najmniej dającą się powodować matce Starszej, była Bietka z Krakowa. Ojciec jej, zubożały ziemianin, był jakimś urzędnikiem przy książęcym dworze; on i matka odumarli ją sierotą bardzo młodo. Kinga pani dała ją na wychowanie Salomei, ulitowawszy się opuszczonej. Cud był urody to dziecię; czarne oczy ogromne, usta maluśkie, nosek prosty jak wyrzeźbiony, nizkie gładkie czoło, policzki rumiane i cała postać zręczna, gibka, zwinna, silna. Coś wschodniego, niby południowego miała w licu, płeć odrobinę śniadą, w wejrzeniu ogień wielki i śmiałość.
Taką, jaką się dzieckiem obiecywała, wyrosła szesnastoletnią. — Mimo klasztornej, surowości, dziką, nieunoszoną, buntującą się duchem. A że wszyscy ją dla nadzwyczajnej piękności lubili i dużo pobłażali, królowa Salomea się nią opiekowała wraz z Kingą, matka też Klara nie karciła jej zbyt surowo. Przyszła zakonnica rosła sobie dość swobodną.
Przychodziły na nią dnie i godziny, gdy się w pobożność wielką rzucała gwałtownie, wszystkie inne siostry prześcigając w postach, modlitwie, biczowaniu i mękach, jakie sobie zadawała.
Wśród tych uniesień namiętnych, często upadała na siłach, — zniechęcała się, i jakby nie otrzymała tego co się spodziewała, zrażona buntowała się potem straszliwie.
Pod pozorem choroby kryła się po kątach, biegała po ogrodzie, widywano ją płaczącą, leżącą na ziemi, wołającą śmierci i wyzwolenia.
Królowa, uwiadomiona o tem, przypisywała to szatanowi, matka Klara radziła leczyć modlitwą, lecz nie pomagało nic, aż siły się wyczerpały, wróciło odrętwienie, spokój, rozpacz niema, a po niej nowe porywy i modlitwy.
Mimo tych dziwacznych przemian, wiele sobie po niej obiecywano. W klasztorze, wśród dziewcząt innych, ona była niby panią, ona widziała najjaśniej, rozumiała wszystko najlepiej, uczyła się najłatwiej — gdy chciała. Głos jej w kościele gdy śpiewała poruszał do łez czasami, słuchając jej zapominano o modlitwie. Miała łzy i łkanie w głosie...
We wszystkich niewieścich robótkach, dozwolonych zakonnicom, ona celowała... Zdało się, jakby się ich uczyć nie potrzebowała, jakby z sobą na świat wiadomość ich i wprawę nawet przyniosła.
Dość jej było spojrzeć na coś, aby wynaśladować, odgadnąć, coś swojego dodać jeszcze.
Jedną z cnót jakich reguła wymagała — pokory i łagodności, najtrudniej wpoić jej było. Choć się czasem do nich zmuszała, natychmiast krnąbrna natura brała górę, twarz płonęła dumnym wyrazem, oko się czarne zapalało ogniem, podnosiły ramiona i nieokiełznana, dzika dziewczyna wychodziła z pod brunatnej sukni zakonnicy.
W tym habicie grubym, z tą zasłoną prostą nad czołem, Bietka bez żadnego stroju, z obciętemi włosy, które jej ciągle z niezmierną siłą odrastały bujne — była tak piękną, że kto ją ujrzał po raz pierwszy, musiał stanąć zdumiony.
Inną jakąś zdawała się, wyższą istotą nad te co ją otaczały, wszystkie się przy niej wydawały chłopkami, ona królową.
Czuła ona to dobrze i rozkazywała milcząc nawet.
Dnia tego z kolei przypadła na nią służba przy królowej Salomei, która słabość miała do niej. Nie była ona ciężka, bo pani ta nie potrzebowała prawie żadnej posługi, nie żądała nic, żyła nieustannie zachwytem nad ziemią.
Ziemskie życie należało jej przypominać, inaczej nie jadłaby była, nie piła, nie poszła na spoczynek. Spowiednik zmuszał ją do pamiętania o sobie, tak jak księżnę Jadwigę.
Teraz, gdy sobie zgon rychły przepowiedziała, to oderwanie się od ziemi większe jeszcze było i zupełniejsze. Zapatrywała się w niewidoczne dla drugich niebiosa, odpowiadała na głosy dla innych nie pochwytne, które po nad nią ulatywały, uśmiechała się do niewidzialnych otaczających ją postaci.
Leżała tak z rękami założonemi, rozmarzona szczęśliwa, jakby ją już mieli pochwycić skrzydlaci posłowie w obłoki.
Z lekka zaledwie pierś jej podnosiła się westchnieniem. Matka Klara i siostra Bieta patrząc na nią, widziały jak się im w oczach mieniła, rozjaśniała, rozpromieniała, odmładniała. Coś cudownego było w tem obliczu w przededniu zgon odkwitającego młodością.
Pierwszy raz teraz matka Klara uwierzyła, że zgon się jej zbliżał, bo oblicze to do życia nie było stworzone.
Nadchodził wieczór, gdy w podwórzu szmer się zrobił — przybywała Kinga pani. Była dopiero we wrotach klasztornych, gdy Salomea zbudziła się jak ze snu niebiańskiego, zwracając ku wnijściu oczy, płonące radością nową i inną.
Było to ziemskie uczucie, choć z niebieską miłością pokrewne.
Kinga biegła niespokojna, nie pytając nikogo po drodze, choć zakonnice przyklękając przed nią, spotykały ją i wiodły, szepcząc coś.. Nie słuchała ich, lękała się może złą usłyszeć nowinę.. Spieszyła.
I to była święta pani, duchem rodzona siostra Salomei i Jadwigi, lecz młodość z całą swą krasą, czyniła ją jakby białą lilją, co się zaraniem wiosennym rozwinie.
Piękna była, jaśniała wdziękiem dziewiczym, choć wszystka ta krasa nie zdała się stworzoną dla ziemi, nie było w niej nic ludzkiego, oprócz tęsknicy dusz wygnanych. —
Blada i bez rumieńca, płci nie świetnej, przygasłej, twarz miała narysowaną przedziwnie, oczy czarne i rzęsy, co jak zasłony spadały u tych okien ducha, bojaźliwie otwierających się ku światu.
Maleńkie usteczka ledwie widocznym prążkiem przecinały owal twarzy nieco zwężony i schudły.. Wyraz ich był łagodny i przelękły, a mimo to na czole w wejrzeniu coś zwiastowało silną wolę, czujną i nieuśpioną baczność.. Piękne jej włosy czarne starannie były pokryte czepcem, prawie do zakonnej podobnym zasłony. Suknię miała szarą i nieozdobną, żadnych błyskotek na niej, tylko do podróży, jako oznakę dostojeństwa musiała wdziać płaszcz, który się z ramion jej zsuwał. Suknia wielkiemi fałdy spadała na postać szczupłą i wiotką — którą posty, bezsenność i modlitwy wysuszyły.
Coś cichego, skromnego było w tej pani królewskiego majestatu, a anielskiej skromności. Głos, którym się odezwała w progu stanąwszy i ujrzawszy Salomeę, brzmiał, jak dziecinny, słodko i łagodnie.
Wyciągnęły ręce ku sobie.
— Siostro moja!
— Królowo!
Poklękła Kinga przy łożu i uścisnąwszy się, pozostały tak długo połączone z sobą, nie mogąc przemówić słowa. Obie czuły, że to był może uścisk na ziemi — ostatni.
Matka Klara i inne zakonnice, które do progu księżnie towarzyszyły, cofnęły się od niego.
Dwie święte niewiasty zostały same.
Wśród tego milczenia dzwonek klasztorny dał się słyszeć, wołając do chóru na modlitwę. Dla obu ich był to znak, iż trzeba było o sobie dla Boga zapomnieć.
Salomea siadła składając ręce wychudzone, a Kinga pozostała przy niej na klęczkach — pochyliwszy głowę. W korytarzu słychać było spiesznie przesuwające się zakonnice i nowicjuszki, które do chóru spieszyły.
Duchem zjednoczone z niemi dwie pobożne niewiasty, poczęły odmawiać modlitwy wieczorne. Wkrótce też wśród ciszy dały się z dala słyszeć śpiewy, a po nad niemi górujący siłą namiętną — która się dziwnie odbijała w uszach słuchaczek — śpiew Biety.. Ta nawet do Boga się odzywając, nie mogła zmusić do pokory, a w dźwięku jej brzmiała boleść, wyrzut, coś zbuntowanego i przerażającego zuchwalstwem...
Na twarz królowej Salomei wystąpił wyraz boleści i niepokoju. Lecz śpiewy wnet ucichły, zagłuszone szmerem modlitwy...
Noc już nadchodziła, sługa wniosła lampkę oliwną. Skończyły się pobożne ćwiczenia, królowa zwrócona ku Kindze, odezwała się głosem drżącym.
— Raduj się siostro moja, szczęściem mem, albowiem maluczko oczy te ujrzą oblubieńca i zrzucą z siebie szatę cielesnej niewoli.
— Królowo ma! królowo! a ja zostanę tu sierotą! — odparła Kinga. — Tyś mi była siostrą, matką, nauczycielką, przykładem, pociechą i tarczą! Cóż pocznę bez ciebie?
— Walczyć będziesz jakom ja walczyła.. cichym głosem mówiła Salomea — o siostro moja droga! Skarb ten, dla którego tu cierpiemy nie jest że wart tej ofiary?
— A! — ciągnęła dalej Kinga wciąż na kolanach u łoża królowej — chciałabym jak ty czystą pójść do niebios w białej chrztu szacie, niezmazanej żadną ziemską namiętnością, lecz życie długie! Stan mój ciężki! ten, którego mi za męża dano pobożny, lecz po ziemsku jeszcze miłujący mnie...
Zakryła twarz śliczną rękami.
— Siostro moja — poczęła Salomea. — Ty mi własne moje powtarzasz dzieje. I jam przetrwała toż samo, i mój Koloman kochał mnie ziemską miłością, pókim w nim niebieskiej rozżarzyć niepotrafiła.
Tu jakby jej głosu zabrakło, sparła twarz na ręku — milczała chwilę.
— Posłuchaj — odezwała się po namyśle nie patrząc na Kingę — posłuchaj! Byłam jeszcze młodą naówczas, bardzo młodą.., pokusy cielesne miały jeszcze władzę nademną. Staczałam bój z niemi. Musiałam nietylko miłości Kolomana, ale własnej dla niego się zapierać. Raz! pomnę ten dzień próby! Ja, com zawsze chodziła ubogo i skromnie odziana, starając się pozbyć znikomej piękności, mającej pójść robactwu na pastwę, raz, gdy męża mojego nie było na zamku, uległam myśli grzesznej. Do koła mnie wisiały mnogie szaty wytworne, klejnoty piękne, których nigdy nie tknęła ręka moja. Byłam sama, dziecinny umysł mój, nie widział niebezpieczeństwa.. Dokuczała mi myśl uparta, abym choć raz, raz w życiu zobaczyła się taką, jakąbym mogła być, gdybym się nie wyrzekła świata.
Prędko zwlekłam z siebie szaty potargane, znoszone, ubogie, które mnie pokory uczyły. Gorączkowo poczęłam się przystrajać, ubierać, wkładać na siebie te stroje bogate i najdroższe klejnoty...
Piekły mnie one jak uścisk grzechu.., ale żądza jakaś nie dopuszczała tych kajdan pokruszyć. Stałam tak strojna, drżąca, przelękła i uradowana sobą, gdy się drzwi otwarły.
Mąż mój stał w progu, zdumiony ujrzał mnie w całym piękności blasku, której nigdy nie oglądał. Zapłonęło mu lice, rzucił się ku mnie, namiętnie chwytając i cisnąc ku sobie.
Księżna Kinga słuchając, krzyknęła.
— A! straszna to była chwila, jam postradała pamięć z trwogi wielkiej, czułam serca jego bicie, oddech jego żarzący na twarzy — westchnęłam o ocalenie do Boga! W tem Koloman, któregom usiłowała odtrącić, puścił mnie, załamał ręce i krzyknął — Boże! jakąż ja dla ciebie czynię ofiarę!
Zapłoniona padłam na ziemię, modląc się i szlochając. Wyszedł. Odtąd nie wdziałam już nigdy tych sukni grzechu...
Siostro moja — i ty tak czynić musisz, abyś nie znikomą pięknościa[1], ale cnotą twą stała się mężowi drogą.
— Królowo moja — odparła Kinga. — Ty wiesz! Już on raz odepchnął mnie gniewny i porzucić chciał — już byłam raz w klasztorze... i u tego portu byłabym została — ale nie o moją jedną szło mi duszę.. Na to nas Bóg związał ślubem małżeńskim, abym go prowadziła do światła! abyśmy razem zyskali wieczną szczęśliwość!
Długie życie, długą walkę mam przed sobą.
— A dla mnie ona z jutrem się kończy! Jutro, — zawołała radosnym, ale już słabym głosem królowa Salomea — Jutro! Bóg mnie do siebie powoła.
Całą noc spędziła Kinga przy łożu królowej, która, jakby w oczekiwaniu przyjścia oblubieńca, gotując się na gody — to drżała radością nadziemską, to modliła się, całowała i błogosławiła bratowę.
Dla obu tych niewiast pobożnych noc to była uroczysta, dziwna. Mroki jej rozjaśniały widzenia, sen przeplatała modlitwa. Była pół snem, pół marzeniem, potęgującem się gorączką, coraz większą i podniesieniem ducha.
Wśród ciszy klasztornej, którą tylko szum wiatru obijającego się o mury przerywał, odzywał się czasem czujny dzwonek i pieśni zakonnic brzmiały zdaleka...
Zakonnice też nie spały, przepowiednia królowej, która była duszą klasztoru, napełniała siostry trwogą. Co miały począć bez tego opiekuńczego anioła, bez tego wodza, bez tej siły, co niewidoma nigdzie na każdym podpierała je kroku? Niewysłowionej dobroci królowa zdawała się cichym gościem tylko, lecz świątobliwością swą była panią i mistrzynią.
Od jutra miało jej zabraknąć!
Wieść o tej przepowiedni, o której nikt nie wątpił, bo każde słowo Salomei się iściło — ze Skały już doszła była do Krakowa.
Wiedziano o tem na Wawelu, a tegoż dnia i na Wiślnej ulicy w biskupim dworze u ks. Pawła z Przemankowa.
Pasterz ten nowy, jak powiadali wszyscy, postrachem stał się dla kapłanów, co czasy pobożnego Prandoty pamiętali. Wdziawszy suknię we Wrocławiu, wyświęcony razem na kapłana i pasterza, za łaską papiezkiego Legata, któremu zabiegłszy drogę, zyskać go sobie potrafił — zaledwie dni kilka powściągnął się od starego swojego obyczaju.
Wkrótce na dwór powrócili myśliwcy, zausznicy, drużyna wesoła, czeladź pańska płci obojej, rozpasanie ziemianina żyjącego w pogańskiej swawoli. Ze zgrozą patrzali na to starzy duchowni, jak ks. Jakób ze Skarzeszowa i kanonik Janko.
Jeśli nie ze słów, to z twarzy mógł rozpoznać Biskup, jakie w nich budził uczucia, ale, zuchwały pan, szydził z nich i najgrawał się z nieprzyjaciół, a odgrażał!
Książe Bolesław i żona jego Kinga, szanując w nim ojca duchownego, przerażeni byli tem, co im co dzień o nim donoszono, co jawnem było i świadomem wszystkim.
Zżymał się książę Bolesław, lecz poczynić nic nie śmiał przeciwko Biskupowi, nad którym władzy nie miał. Księżna Kinga wierzyć nie chciała temu, co rozpowiadano.
Codzień z nowemi przychodzono na dwór wieściami. Szczególniej Toporczycy dwaj, księciu ulubieni, łowów jego towarzysze, Biskupa potępiali przed panem, i z oburzeniem się o nim odzywali.
Przychodziły skargi z miasta, ze wsi — od księży. Jak pamięć ludzka sięgała, nikt takiego pasterza nie pomniał.
Część surowsza kapituły zwała go Antychrystem.
Szemrano na dworze, a ze dworu szmer ten dochodził na Wiślną ulicę. Biskup nań wzgardliwem ruszeniem ramion odpowiadał...
— Niech siebie pilnują, ja za me sprawy odpowiadam. Nic im do nich!
Dawniejsza niechęć ku Bolesławowi rosła coraz w Biskupie, o pobożnym księciu odzywał się lekceważąco. — Jemu nie księciem a mnichem zostać było, a żonie zakonnicą. Nie powinien był na stolicę wchodzić, której obronić nie umie.
E! Konrada nam tu trzeba i Mazurów, aby za łby wzięli tych świętych i rozpędzili ich, a panowali nam po rycersku.. Wszystko to niemce są, a przez nich i my poniemczejem!
Nie taił się z tem ks. Paweł, że nie w smak mu były rządy ówczesne. Nie zrywał przeto ani z panem, ani z dworem, tylko gdy się z niemi spotkał, dumniejszym się stawał i szorstkim umyślnie.
Gdy wieść o umierającej królowej Salomei nadeszła na dwór biskupi, noc już była, wesoły stół obsiadali zwykli ks. Pawła towarzysze.
Biskup zadumał się nieco.
— Tamby mi przystało być, — rzekł, — jeżeli królowa zemrzeć ma. Rozporządza jeszcze znacznemi skarby, które z sobą z Węgier przywiozła. Dla kościoła i dla nas cośby się z nich dało pozyskać.
— Wszystko pono wezmą ulubione Klaryski — odezwał się butny ksiądz Szczepan. — Niema się tam już czem pożywić.
— Ale probować potrzeba, — odrzekł Biskup. — Bez tego, jutro piątek, polować nie mogę. Ci długojęzyczni zaraz paplać będą, trzeba im gęby zamknąć. Niech mi jutro woźniki gotowe będą do Skały.
— A komu, miłość Wasza każecie z sobą? — zapytał młody księżyna kapelan, ulubiony biskupowi.
— O! chce ci się zajrzeć do młodych zakonniczek, — rozśmiał się rubasznie Biskup. — A no! nic z tego! Wezmę starego księdza Piotra, aby świętych niewiast nie bałamucił.
Niektórzy uśmiechali się ukradkiem, inni szeptali wesoło między sobą.
Nazajutrz rano do dnia, kolebka stała u drzwi, a Biskup Paweł z sędziwym księdzem Piotrem, z kilku dworzany, wyruszał do Skały.
Przybył tu właśnie o tej godzinie, gdy zakonnice z chóru wychodzące przechadzki po ciasnym podwórku używały.
Trochę słońca świeciło na szarem niebie.
Traf chciał, aby Biskup, dla którego klauzura stała otworem — wchodząc na próg spotkał Bietę, której nigdy jeszcze nie widział.
Zakonnica, wedle zwyczaju, przyklęknęła przed nim z pokorą, sięgnęła po błogosławiącą rękę do ucałowania, podniosła oczy, ukazała twarz prześliczną.
Ksiądz Paweł osłupiał zdumiony.
Przybrana powaga opuściła go, oczy mu się zaiskrzyły, zapomniał o szatach i dostojeństwie, z namiętnością zepsutego człowieka począł się uśmiechać do klęczącej i głaskać po twarzy. Wzrok Biety spotkał się z temi oczyma pożądliwemi, jad lejącymi z siebie. Dziewczę zbladło ze wzruszenia, zasromało się, o mało nie mdlejąc.
Scena ta niema, straszna w tym progu klasztornym jak świętokradztwo, straszniejsza jeszcze myślą o konającej tuż, o trzy kroki błogosławionej pani — byłaby się przeciągnęła może, gdyby matka Klara nie zbliżyła się na powitanie pasterza. Bieta zaledwie mogła podnieść się z ziemi, sparła o ścianę i oczy swe czarne, które łzami zaszły, zwróciła jeszcze ku odchodzącemu Biskupowi.
Ksiądz Paweł zadrżał, chciał zawrócić się, ale mu już zasłoniono Bietę — oprzytomniał. Prowadzono go do izby królowej.
Gdy oznajmiono o przybyciu Biskupa, na twarze dwóch niewiast wystąpiła bladość trwożna. Potrzeba było przełamać wstręt do człowieka a uczcić pasterza.
Ksiądz Paweł tam, gdzie jako Biskup występował, godność swą wysoko nosił, i tu wszedł jako dostojnik kościoła, jako poseł niosący pociechę. Z pokorą niemą przyjęły go dwie pobożne panie, Salomea spuściwszy oczy, unikała wejrzenia nań, księżna Kinga w cieniu usiadła na boku.
Ofiarował się ksiądz Paweł do modlitwy.
Tu zniknąć musiał człowiek, grzeszne naczynie, przez które łaska zstąpić mogła.
Cicho — z przejęciem szeptano za nim modlitwy.
Po skończeniu ich, Biskup wystąpił ze słowami pociechy, napomykając o tem, iż kościół za duszę królowej modlić się będzie, i pamięć jej uczci. Umiejętnie wspomniał o ubóstwie kościoła i swojem, kościół właśnie ołowianego potrzebował dachu, bo wieże zaledwie nim pokryte były...
Królowa jakby zatopiona w sobie nic na to nie odpowiedziała. Musiał więc, zawsze niecierpliwy, nie mogący długo na jednem wytrwać miejscu, duszący się tą atmosferą klasztorną Paweł pożegnać błogosławiąc królowę, która już ostatnie pomazanie rano z rąk spowiednika swego Wojciecha przyjęła. Testamant był też spisany, do którego na świadka tylko został wezwany wraz z dwoma gwardjanami, lektorami i innemi duchownemi.
Niemając już tu co czynić, byłby odjechał Biskup nazad, gdyby go grzeszna myśl nie wstrzymała.
Wyszedłszy od królowej począł badać matkę Klarę. Salomea na ten dzień przepowiedziała zgon swój, chciał dotrwać, aby być świadkiem.
Otwarto refektarz dla niego...
Po korytarzach przechodząc śmiało wodził oczyma. Zakonnica widziana nie wychodziła mu z pamięci.
Zażądał zwiedzić cele klasztorne.. a choć zakony reguły Ś. Franciszka nie należały właściwie do biskupiej władzy — któż mógł Pasterzowi wzbronić ich widzenia?
I znowu to, co się zowie trafem, a co jest zagadką nierozwikłaną przeznaczeń ludzkich — sprawiło, iż pierwsza celka, do której wszedł, była tą właśnie w której Bieta, zmieszana w oknie, sparta na łokciach stała zamyślona — o tym wzroku, co ją przeszył, od którego drżała jeszcze...
Gdy Biskup wszedł, odwróciła się szybko ku niemu zarumieniona, stokroć piękniejsza, niż gdy ją oglądał raz pierwszy — bo oko namiętne rozeznać w niej mogło niepokój zmysłów i ducha.
Ujrzawszy ją, ks. Paweł zwrócił się do matki Klary, prosząc, aby mu wody szklankę przynieść kazała. Spodziewał się na chwilę sam pozostać z zakonnicą.
Tak się stało. Matka zamiast wysłać Bietę, pobiegła sama.
— Kto ty jesteś? — zapytał żywo z zuchwalstwem świeckiego człowieka, zbliżając się do niej Biskup i chwytając ją za rękę drżącą.
Dziewcze znowu na pół omdlałe ze wzruszenia jakiegoś, ledwie się na niewyraźną zebrało odpowiedź.
— Co cię do klasztoru wpędziło? — zapytał natrętnie Biskup. — Nie zdajesz się do niego stworzona? piękną jesteś...
Spojrzał jej w oczy natrętnie i nieczekając odpowiedzi dorzucił:
— Chcesz z niego wyjść? ja ci pomogę do tego!
Słysząc szelest sukni i chód matki Klary, odstąpił Paweł od zakonnicy. — Bieta cofnęła się ku oknu.
Przyniesioną wodę podano Biskupowi na klęczkach... Pił ją patrząc z ukosa na zakonnicę, która też ostrożnie mierzyła go oczyma, wcale nie bojaźliwemi. Była w nich jasna odpowiedź na pytanie — Chcesz-li wyjść?
Słowo to szatańskiej pokusy w piersi jej tkwiło — tętniało w uszach, biło krwią w sercu falując...
Biskup wyszedł z matką Klarą, Bieta została sama — niewiedziała co się z nią działo. Słyszała tylko powtarzające się ciągle:
— Chcesz-li wynijść ztąd?
Wyjść! wyjść na świat otwarty, wesoły, na którym była swoboda, spoczynek, sen, radość — wszystko o czem marzyła nieszczęśliwa — wyjść! Za wrotami we snach raj widziała!
Śluby, przysięga, niebo, znikły z jej oczu... To, za czem tęskniła, mogło się ziścić. On obiecywał jej wolność, On co był tu panem i władcą! Wyjść! brzmiało jej na modlitwie, wyjść! piekło ją jak żagiew do serca przyłożona.
Zdawało się koniecznością uciec ztąd — wrota stawały otworem!
W świat — którego nie znała!...