Syn stolarza
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Syn stolarza |
Pochodzenie | Z różnych sfer |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
„Ani z roli, ani z soli,
Ale z tego, co boli“.
Na wysokiéj górze, w gęstwinie drzew, tworzących szerokie ogrody i parki, stał piękny pałac, z dachem, błyszczącym ponsową blachą, z tarasem, pełnym kwitnących zamorskich roślin, z jedną wysmukłą wieżyczką.
U stóp góry płynęła rzeczka kręta i szumiąca, a nad jéj brzegiem, w cieniu rozłożystych grusz i jabłoni, krył się pokornie szary domek, o czterech czystych, lecz małych okienkach, ze strzechą słomianą i gankiem, na dwóch drewnianych słupach opartym.
Za rzeczką zieleniła się rozległa dolina, a u jéj dalekiego krańca większe i mniejsze wzgórza otaczały widnokrąg, jakby podając sobie ręce do tanecznego koła. Z po-za nich wyglądały wioski rozliczne, to ukazując parę chat z dymiącemi kominami, to niby błogosławiąc okolicę gromadą wyniosłych krzyżów. Przez środek doliny, krętym i białym szlakiem, biegła droga, przecięta, rzuconym na rzecze, zgrabnym zielonym mostem, mijała z blizka szary domek o słomianym dachu i, pnąc się po górze, wiodła pod murowaną bramę pałacu, wysoką, ozdobioną u szczytu oszkloném mieszkaniem odźwiernego.
A było to w urodzajnéj, górzystéj stronie, kędy echo wiejskiego śpiewu obija się o zielone szczyty wzgórz, kędy wiejskie dziewoje rosną wysmukłe, jakby się na pałacowe zapatrzyły wieże, wesołe, jakby się w swawolnie szemrzące wsłuchały potoki.
Pałac, żyzna dolina i wszystkie wsie widzialne dokoła, całe słowem dobra, zwane Olsk, należały do pani Eufemii Z., z domu Odrowążównéj, wdowy po zacnym człowieku, zmarłym przed wielu laty. Imię zgasłego dziedzica Olska ze czcią wspominane było przez całą okolicę, ale do czci téj łączyło się pewne politowanie. Mówiono, że pan Z. więcéj był zacnym niż szczęśliwym, bo małżonka jego, pani Eufemia, nie dała mu domowego szczęścia, pychą swą i samolubstwem trując dni sprawiedliwego. To téż, po jego śmierci, mało ludzi zaglądało do pysznego pałacu, i dumna pani, żyjąc samotnie, karmiła się myślami o swéj wielkości, jak pustelnik miodem leśnym, a resztę śmiertelnych uważała za nędzną szarańczę, niegodną spojrzenia jéj szarych, przymrużonych oczu. Pani Eufemia była małego wzrostu i bardzo otyła; oblicze jéj było szerokie i rumiane, dumnie podniesione, a giesta królowéj, wydającéj rozkazy tłumowi poddanych.
W domku, stojącym u stóp góry nad rzeczką, mieszkał stary stolarz, Onufry Hebel, mieszczanin rodem, ale od bardzo dawnych czasów osiedlony w Olsku. Mąż pani Eufemii, budując przed laty pałac swój, powierzał mu stolarskie w nim roboty, a zadowolony z wielkiéj zręczności i umiejętności rzemieślnika, darował mu domek nad rzeką z owocowym ogrodem i sporym kawałem żyznego gruntu. Onufry Hebel posiadał ogólną opinią bardzo uczciwego i nad stan swój oświeconego człowieka, oddawna był wdowcem i miał jednego tylko syna, który od dzieciństwa zyskał był sobie szczególną łaskę i względy u pana Wincentego Odrowąża, rodzonego brata pani Eufemii, ale wcale z charakteru niepodobnego do niéj. Opowiadano, że kiedy syn stolarza Hebla był jeszcze małém chłopięciem, pan Odrowąż, przybyły w odwiedziny do siostry, ujrzał go raz siedzącego nad rzeczką, i z niezmiernym trudem a wytrwałością czytającego z małéj książczyny. Uderzony pojętną twarzą dziecka, zagadał do niego, pytając, czemu-by się tak mozolił nad książką, i jakiéj ze swego czytania spodziewa się korzyści.
Chłopak podniósł bystry wzrok na wyniosłego pana i odpowiedział krótko:
— Chciał-bym zostać rozumnym człowiekiem, i dla tego się uczę.
Pan Odrowąż uśmiechnął się dobrotliwie, pokręcił szpakowatego wąsa i rzekł do stolarza:
— Słuchajno, panie Hebel, masz waść syna, dzielnego chłopaka; małe to takie, a już świeci ku dobremu. Ot, jak się uweźmiemy we dwóch, to uczynimy go rozumnym na chwałę Bogu i pożytek ludziom. Daj waść na to swoje pozwolenie, a ja dam potrzebne pieniądze.
Hebel z podzięką i godnością, która go cechowała, pokłonił się zacnemu panu, i mały Romanek pojechał do szkół, potém czas długi kształcił się w krakowskiéj wszechnicy, aż nareszcie stanął o własnych siłach, a w okolicy Olska chodziła wieść, że wyszedł na bardzo biegłego prawnika i zyskał sobie powszechną wziętość w Krakowie. Jakiś stary towarzysz Hebla, rzemieślnik jak on, i jak on uczciwy, pojechał raz do Krakowa, w odwiedziny do kogoś z krewniaków, tam mieszkających i, wróciwszy, opowiadał, iż odwiedził Romana Hebla w jego własném mieszkaniu, pięknie i dostatnio urządzoném, i ze wszystkiego, co widział, mógł wnieść, że syn Hebla miał znaczne dochody. Dodawał jeszcze ze łzą w oku stary rzemieślnik, że, mimo powodzenia swego, Roman nie zapomniał o starych znajomych i, nie wstydząc się grubéj jego sukmany, powitał go bardzo uprzejmie w obecności kilku pięknych i bogatych snadź panów, którzy byli zebrani w jego mieszkaniu i obchodzili się z nim z widoczną przyjaźnią.
Pani Eufemia, mimo pałacu, dóbr i całéj swéj wielkości, mniéj była szczęśliwa od stolarza Hebla, bo nieba nie pobłogosławiły jéj potomstwem. Nigdy w bogatych ścianach jéj mieszkania nie zadźwięczał głosik dziecięcy, tak słodki dla każdéj piersi kobiecéj, nigdy szyi jéj nie otoczyły drobne, miękkie rączęta. To téż dumna pani, śród samotności swéj, nie raz zamyśliła się smutnie nad tém, iż nie miała komu zostawić w dziedzictwie bogactw swych i swéj dumy; a może téż kiedy w jéj sercu i bardziéj ludzka a kobieca struna ozwała się tęsknotą za uczuciem macierzyństwa, które jest kwiatem i gloryą uczuć wszelkich. Bądź co bądź, smutno i posępnie było w ścianach Olskiego pałacu bez młodocianych głosów i śmiechów, gdy pewnego razu wcale niespodzianie zawitał do Olska pan Wincenty Odrowąż, ale nie sam jeden, bo przywiózł ze sobą dorosłą i urodziwą pannę, a stając z nią razem przed panią Eufemią, rzekł:
— Przywiozłem ci, kochana siostro dobrodziejko, pannę Lillę Odrowążównę, synowicę naszę, osierociałą, jak wiész, przed rokiem. Był-bym się z nią nie rozstawał wcale i zatrzymał ją we własnym domu, ale dziewczyna potrzebuje kobiecéj opieki, a jam nie żonaty. Powierzam ci ją, jako córkę twego i mego brata, warując sobie, że jak ty będziesz jéj opiekunką, tak ja opiekunem jéj być nie przestanę, i oboje wspólnie zajmować się będziemy dalszym jéj losem.
Lilla została w Olsku. Nie była to Wołynianka, o czarném oku i śniadéj cerze, ale córka zimniejszéj strony, białolica i jasnooka, bo się pono gdzieś aż nad brzegami Wilii urodziła. Włosy miała tak jasne, jako len najpiękniejszy, śliczne ponsowe usta, z za których wyglądały, niby perły, białe i równe ząbki, na gładkiém czole nosiła pogodę i czystość dziewiczą, a kibicią wyrosła ku podobieństwu brzózki leśnéj: smukła, cienka i gibka, z drobnemi rączkami, któremi-by się lubować mogło oko artysty-snycerza. Zaledwie miała lat siedmnaście, a już wiedziała, co to jest gorycz nieszczęścia. Rodzice jéj różnemi a dziwnemi kolejami fortuny utracili znaczny majątek, a w końcu, umierając sami, zostawili ją sierotą. W głębi serca swego osierocona dziewica chowała pamięć o matce swéj, pięknéj i dobréj jak anioł, i ojcu, który niedolę wszelką przeniósł z hardém czołem i nieposzlakowaném sumieniem. Z rodzinnych stron swoich wywiozła dwa wspomnienia ciemnych lasów, co szumiały nad jéj kolébką, i przeciągłéj pieśni ludowéj, któréj nuty, płynącéj po łanach, słuchać lubiła, bawiąc się u kolan matki. Tęsknota cicha, serdeczna, za tymi, którzy zmarli, i za tém, co opuściła, osiadła w młodziuchnéj jéj piersi, odbiła się w oku wyrazem marzenia, i odbrzmiała w głosie miękką słodyczą. Lilla lubiła gwiazdy, kwiaty i muzykę, lubiła śpiew i poezyą, i nieraz, godzinami całemi, śpiewała sama, lub duszą tonęła w tych poetycznych brylantowych opisach, które malują tęczowemi barwami szczęście, miłość i bohaterskie cnoty. A gdy się tak zaczytała, lub zaśpiewała, to i zamarzyła dziewica-sierota, błękitne oczy zakrywała białą dłonią i z marzeń swych spowiadała się przed matką swoją, któréj obraz tkwił w jéj sercu, uświęcony pamięcią pobożną, i jak wołanie, dochodzące z za grobu, przemawiał do niéj głosem miłości najwyższéj.
Taką była Lilla. Gdy po odjeździe stryja pozostała w Olsku, wbiegła na pałacowy taras, panujący z wysoka okolicy, ogarnęła okiem cały widnokrąg i, objąwszy ramionami grube drzewo mirtowe, zapłakała rzewnie. W owéj chwili podwójnie ujrzała się sierotą, bo poczuła, że nigdy serce jéj nie uderzy zgodnie z sercem ciotki, która jéj matkę zastąpić miała.
Wszakże od przyjazdu Lilli pałac w Olsku ożywiać się począł; po okolicy rozeszła się wieść o piękności i dobroci przybyłéj tam dziewicy, a że była ona synowicą zacnego Odrowąża i bogatéj pani Eufemii, że wdzięki jéj miały być ozłocone dźwiękami bogatych spadków po stryju i ciotce, mnóztwo ludzi zapragnęło ją poznać, i cichy dotąd Olsk, zabrzmiał nieznanym tam oddawna, rozgwarem. Pani Eufemia chciała pokazać się wielką panią w uczuciach swych dla synowicy, zapraszała więc i przyjmowała wszystkich wystawnie, a Lilla w białéj sukience, z szafirowemi habrami w warkoczach, wyglądała jak świeżo rozkwitła lilijka, i czarowała mnóztwo ludzi swém marzącém spojrzeniem i pełnemi serdecznéj głębi tonami swego głosu.
Pogodny czerwcowy dzień miał się ku końcowi; na ganku swego małego domku siedział Onufry Hebel, zajęty jakąś misterną, stolarską robotą. Wokoło niego panował spokój, właściwy wiejskiéj zagrodzie; po murawie małego dziedzińca wesoło igrały promienie słońca; z za płotu migotała rzeczka, iskrząc od złotych promieni; z oddali dochodził ryk trzody, a na niewielkiéj stodółce rozgłośnie klekotał bocian. Do słupa ganeczka, nad samą głową siedzącego stolarza jaskółka przylepiła swoje gniazdko, i wychylona z niego, odzywała się niekiedy, niby dając rady swe i zdanie o robocie, którą on wykonywał. Z góry, po białéj drodze, z głośnym turkotem szybko zjeżdżały wozy jednokonne, wracające od pałacowych robót, dudniły na moście i, cicho tocząc się daléj po dolinie, niknęły w kierunku wiosek, leżących między wzgórzami. Stary Hebel pochylił głowę, okrytą siwemi włosami, pogrążył się w swéj robocie i, gorliwie robiąc dłutem, zanucił z cicha: „Wszystkie nasze dzienne sprawy.”
Nagle podniósł głowę, przestał śpiewać i zaczął wsłuchywać się w coś z natężoną uwagą. Do wszystkich odgłosów pogodnego wieczoru dołączył się jeszcze jeden, z razu słaby i oddalony, potém co raz bliźszy i wyraźniejszy; był-to odgłos pocztowego dzwonka, płynący naprzód z za wzgórz, a potém po dolinie.
Hebel z natężeniem słuchał dzwonka i patrzał na toczącą się, śród kłębu kurzawy, parokonną bryczkę; cała dusza jego była we wzroku. Bryczka zadudniła na moście, ale nie pojechała ku pałacowi, tylko zwróciła się na boczną drożynę, wiodącą do domu stolarza. Ujrzawszy to, Hebel, złożył ręce jak do modlitwy.
Przed gankiem z bryczki pocztowéj wyskoczył raźny młodzieniec, w piękném podróżném ubraniu. Hebel powstał i chciał postąpić naprzeciw niemu, ale zbrakło mu siły, — upadł na ławę całym ciężarem, zakrył oczy rękoma i z piersi jego wyszedł głuchy jęk. Miał to być wykrzyk radości, ale mocą wezbranych uczuć zamienił się w jedno głębokie łkanie.
Młodzian jednym skokiem był u kolan stolarza i w białe dłonie ujmując spracowaną rękę starca, ze czcią ją do ust przycisnął.
Takie było milczące a serdeczne powitanie starego Hebla z synem. Z gniazdka swojego patrzała na nie jaskółka i kręciła główką, i szczebiotała żywo, jakby pokazując dzieciom swym tego strojnego i dorosłego młodziana, który ze czcią i miłością klęczał przed starcem, odzianym sukmaną.
Roman Hebel miał lat 27. Trzy lata dopiéro kończyło się, jak rozpoczął swój zawód prawnika, a już zyskał sobie powszechną i ustaloną opinią człowieka nieposzlakowanéj uczciwości i wiele rokującego na przyszłość. Wymową swoją zachwycał nieraz słuchającą go publiczność, a w zawiłych kwestyach sędziwi i zasłużeni jego współkoledzy nieraz go wzywali do pomocy i rady.
Z męzkim hartem, który mu dawał zdolność do wytrwałéj pracy i śmiałego czynu, i z głęboką, nie pospolitą nauką, Roman łączył wielką prostotę, układu i świeżość młodzieńczą, jednającą mu wszystkie serca i skłaniającą ku niemu wszystkie, choćby zawistne z razu, umysły. Średniego wzrostu i kształtnéj postaci, twarz miał o ściągłych, regularnych rysach, i ciemne, bardzo gęste, włosy. Na białém, szlachetnie zarysowaném jego czole, jaśniała pogoda i otwartość; w ciemnych, rozumnych oczach błyszczał często ogień zapału, a usta uśmiechały się szczerotą i młodzieńczém weselem. Najpiękniejszym jednak był wtedy, gdy mówił, bo głos miał pełen męzkiego oddźwięku, a mowę czystą, płynną i nacechowaną taką energią, jaką mu płonął wzrok i jaką w czynach objawiał. Ojca swego kochał bardzo i czcił, mimo, że odszedł od niego umysłem i sferą towarzyską, śród jakiéj mu życie płynęło. Pragnął nawet i nalegał był na to, aby zamieszkał on z nim w Krakowie; ale stary stolarz sprzeciwił się temu, bo przywykł już do swéj zagrody, w któréj liczne przeżył lata, i myśl o zamieszkaniu w wielkiém mieście nieledwie straszną mu była. Szanował wolę jego Roman i tylko niekiedy odwiedzał ojca — nieczęsto jednak, bo, gorliwie zajęty pracą i przyjętemi na siebie obowiązkami, nie miał czasu na odbywanie podróży. Wszyscy jednak towarzysze i znajomi młodego prawnika w Krakowie wiedzieli o jego pochodzeniu, bo się z niém nie taił bynajmniéj, i — z wyjątkiem kilku półgłówków — tém bardziéj jeszcze lubili go i szacowali. W niektórych nawet oczach nizkie to jego urodzenie dodawało mu pewnego poetycznego uroku, zdobiącego zawsze człowieka z ludu, który własną tylko pracą z łona ciemnoty dźwignął się na szczyt oświaty, i stanął w szeregu ludzi, walczących na czele społeczeństwa.
Pan Wincenty Odrowąż, opiekun Romana, ilekroć go ujrzał, muskał z zadowoleniem siwego wąsa i spoglądał na niego nieledwie ojcowskim wzrokiem; a gdy przyjeżdżał do Olska, szedł do domu stolarza i, ściskając jego grubą rękę, mówił:
— Panie Hebel, winszuję ci syna. Jak-em Odrowąż, dzielny to chłopak!
Przybywszy do Olska, po dwuletniéj tam niebytnosci, Roman nie mógł nacieszyć się widokiem miejsc rodzinnych. Biegał po stromych urwiskach góry, przypominając sobie lata chłopięce, odwiedzał wioski, zachodząc do skromnych mieszkań towarzyszy i przyjaciół ojca swego, i pełną piersią oddychał wonném powietrzem kwitnącéj doliny. Stary ojciec patrzał na niego z rozkoszą i, mimowoli składając ręce, dziękczynne westchnienie posyłał do tego Boga, którego czcił i chwalił całém swém pracowitém, prostaczém a niepokalaném życiem.
W kilka dni po przyjeździe swym do Olska, wraz ze wschodem słońca, Roman stał na ganeczku starego domu i opowiadał o czémś ojcu, siedzącemu z dłutem w rękach, które tylko co pracować przestały. Syn i ojciec gwarzyli i śmieli się wesoło, a jaskółka, jakby rozmowa ich spać jéj nie dawała, wychyliła główkę z gniazdeczka i odzywała się niekiedy cichutko, niby wtrącając się do gawędki, albo gdérząc na gospodarzy domu, że spać już nie idą.
Nagle Roman przestał rozmawiać i wpatrzył się z natężeniem w stronę drogi, wiodącéj ku pałacowi. Drogą tą zbiegała z góry lekka postać kobieca, w białéj sukni. Zmrok zaczął dopiéro zapadać, i choć rysów kobiety nie można było widziéć z oddali, kształty jéj pięknie zarysowywały się na szarém tle widnokręgu, i warkocze jaśniały nad jéj czołem, jak aureola z bladych promieni. Zbiegła z góry, stanęła na mostku, i, oparłszy się na jego krawędzi, zaczęła patrzéć w bystro płynącą rzeczkę.
— Ojcze, kto jest ta pani? — spytał Roman.
Stolarz pochylił się, popatrzył i odrzekł:
— To panna Lilla Odrowążówna, synowica dziedziczki Olska i pana Wincentego.
— Ona tutaj! Lilla jest tutaj — zawołał Roman z takim giestem, jakby coprędzéj chciał poskoczyć ku stojącéj z dala dziewicy.
Hebel ze zdziwieniem spojrzał na syna.
— Alboż ją znasz? — zapytał.
— Widywałem przed rokiem pannę Odrowążównę w domu pana Wincentego w Krakowie — odpowiedział, miarkując się i spokojniéj, młody prawnik.
— Było to zapewne przed przyjazdem jéj tutaj.?
— Niezawodnie; alem ja wcale nie wiedział, dokąd wywiózł ją pan Wincenty, a pytać go o to nie śmiałem...
Nie dokończył słów swych Roman, bo w powietrzu rozbrzmiał po dolinie śpiew pół wesoły, pół rzewny, dziewiczy, i popłynął nad wodę, w dal, odbijał się o wzgórza i wracał od nich, zdwojony echem, brzmiącém przeciągle w cichém, czystém powietrzu. Lilla śpiewała, patrząc w wodę, w któréj zaczynały przeglądać się piérwsze gwiazdy wieczorne.
— O tak, to jéj głos! — zawołał Roman — poznał-bym go na drugim końcu świata! — I znowu poruszył się, jakby chciał biedz ku niéj, ale silną powściągnął się wolą i, usiadłszy na ławce ganku, słuchał.
Późno już było; Lilla oddawna zniknęła z mostku i oddawna echa wzgórz przestały pieśń jéj powtarzać; stary Hebel spał w swym domu snem sprawiedliwego, i w gniazdku swém usnęła towarzyszka jego, jaskółka, a młody prawnik chodził jeszcze nad brzegiem rzeki i półgłosem nucił piosenkę Lilli.
Ranek był wczesny, słońce zaczynało dopiéro pokazywać się z za wzgórz łańcucha i, między drzewami porastającemi góry, migotało gdzieniegdzie to różowo, to złocisto; w gałęziach ptactwo świergotało zawzięcie; od doliny wiała woń rozbudzonych porankiem kwiatów.
Tuż za bramą, wiodącą do pałacowego parku, pod rozłożystym grubym dębem, siedziała na trawie Lilla, w białéj, jak wczoraj, sukni, z różową różą nad czołem. Na kolanach jéj leżał wielki pęk polnych kwiatów, z których drobne jéj rączki wiły różnobarwny wieniec; lekki powiew wstrząsał niekiedy liśćmi starego dębu, a wtedy na głowę jéj spadało mnóztwo srebrzystych kropel, niby drżącemi brylantami strojąc jasne włosy.
O kilka kroków za nią, z wązkiéj dróżki, prowadzącéj z doliny na górę, wychylił się młody człowiek z myśliwską torebką, przewieszoną przez ramię i, stojąc nieruchomie, wpatrywał się w siedzącą dziewicę z wyrazem twarzy, w którym była i łza, i uśmiech.
Lilla nuciła półgłosem; nagle urwała piosenkę, przestała splatać wieniec i cichutko szepnęła do siebie:
— Mój Boże, braknie mi liliowych dzwonków, trzeba pójść ich poszukać!
Młody człowiek obejrzał się wkoło siebie i ujrzał kilka bujnych łodyg, osypanych liliowemi dzwonkami; zerwał je w mgnieniu oka, a nim Lilla, zgarnąwszy kwiaty, leżące na jéj kolanach, powstać i obejrzéć się zdołała, Roman stał już przed nią z kwiatami w ręku.
Na to niespodziane zjawisko Lilla krzyknęła i spłonęła karminowym rumieńcem.
— Pani potrzebowałaś do wieńca swego dzwonków liliowych, a jam posłyszał jéj żądanie i byłem dość szczęśliwym, aby módz je uskutecznić — rzekł Roman z uśmiechem.
— Pan jesteś tutaj, w Olsku! — zawołało dziewczę z radośnym oddźwiękiem w głosie.
— Tak, pani, przyjechałem do mego ojca, nie wiedząc, że i panią tu znajdę.
— O, jakże to szczęśliwie! — zawołała z dziewiczą szczerotą Lilla i podała mu obie ręce; — ja tak często myślałam o tém, czy téż my kiedy spotkamy się jeszcze z panem.
— Więc pani myślałaś o mnie! więc pani mnie nie zapomniałaś! — rzekł z zachwyceniem Roman i przycisnął do ust jéj ręce.
— Ja-bym miała zapomniéć o panu! — zawołała Lilla; — chybaś pan sam zapomniał, jak nam dobrze i mile czas schodził razem, gdyśmy w Krakowie spotykali się u stryjaszka. W Olsku smutno mi bardzo... i choć ciocia dobra i ludzi wiele widzę, często myślę sobie, że gdybym jeszcze i pana widywać mogła, weseléj-by mi było na świecie.
W oku Romana zaperliła się łza męzkiéj radości, ale wnet zniknęła pod powieką, zostawiając po sobie tylko zdwojony blask źrenicy. Tém błyszczacém łzą i radością spojrzeniem wpatrzył się w głąb przejrzystych marzących oczu Lilli i rzekł, ściskając jéj ręce w swych dłoniach:
— Lillo! i jam tęsknił za tobą; słodka twarzyczka twoja była ze mną wszędzie, wspomagała mię, gdym pracował, ku wszelkiemu dobru była mi gwiazdą przewodnią. Nie wiedziałem, gdzie jesteś, ale nie byłem smutny, bo wiedziałem, że cię odnajdę i zdobędę wolą moją i miłością. Bo ja cię kocham, Lillo!...
Na dźwięk tego wyrazu, Lilla krzyknęła i zakryła twarz rękoma. Roman odciągnął dłonie jéj od lica, spojrzał raz jeszcze z miłością w jéj spuszczające się i załzawione oczy i, pochyliwszy się, gorąco ją pocałował.
W téj chwili między gałęziami dębu figlarnie a radośnie zakukała kukawka. Lilla drgnęła i żywiéj spłoniła się jeszcze, jakby się zawstydziła nawet ptaszyny, co patrzała na nią. Chciała uciekać, ale Roman silnie zatrzymał ją za rękę i oboje usiedli obok siebie pod dębem.
W pałacu ruch był już wielki; sama nawet pani Eufemia w batystach i koronkach wytoczyła się za swéj sypialni i usiadła za stołem, zastawionym herbatą, gdy Lilla przybiegła z parku w wieńcu z polnych kwiatów, z rumieńcem na twarzy, a w oczach z takim wyrazem szczęścia, jakby się w nich przed chwilą wszyscy aniołowie niebios przejrzeli.
Pan Wincenty Odrowąż przyjechał do Olska. Lilla powitała go okrzykiem radości, bo szczerze kochała stryja, i pani Eufemia nawet uśmiechnęła się do brata uprzejmie, i na powitanie go podniosła się nieco z fotelu, z którego zwykła była królować w Olskim salonie. Pan Wincenty był jedynym w świecie człowiekiem, którego wyższość nad sobą mimowoli przyznawała, zresztą bała się go, bo zwykł był niemiłosiernie żartować z jéj pychy i nawet niekiedy zręcznie a dowcipnie ją upokarzał. Pan Odrowąż miał przepędzić w Olsku parę tygodni, odwiedził więc kilka razy domek stolarza Hebla i widział się z Romanem.
Pewnego dnia, wróciwszy z tych odwiedzin, pan Wincenty zasiadł z fantazyą naprzeciw siostry swéj, siedzącéj w swym fotelu i puszącéj się we wstęgach i koronkach, a musnąwszy wąsa, rzekł do niéj:
— Mam ochotę przyprowadzić tu jutro i zaprezentować siostrze dobrodziejce pewnego kawalera.
— I kogóż to? — ozwała się pani Eufemia, przymrużając oczy, bo z miny brata poznała, że spotka ją coś niesmacznego.
— A Romana Hebla, dzielnego chłopca, i jakem Odrowąż, ozdobę młodzieży krakowskiéj.
— Więc syna stolarza? — zapytała, podnosząc głowę pani Eufemia.
— A jużci syna stolarza; bo, jakem Odrowąż, nie spodziewam się, aby był na świecie jaki Hebel-hrabia — odparł pan Wincenty, patrząc na siostrę pół filuternie, pół niecierpliwie.
Pani Eufemia owinęła się koronkową mantylą, powąchała flakon z solami i, mocniéj jeszcze zmrużając oczy, odrzekła:
— Bardzo przepraszam pana brata, ale nigdy żaden stolarz, ani syn stolarza, nie przestąpił i nie przestąpi, jako gość, progu mego domu.
— Tak siostra dobrodziejka myślisz? — rzekł pan Odrowąż, filuternie patrząc na siostrę.
— Tak myślę i tak będzie — odparła pani Eufemia i, powstawszy z godnością Imperatorowéj Rzymskiéj, wytoczyła się z salonu.
Pan Odrowąż patrzał za nią, kręcił wąsa i kiwał głową z politowaniem; potém spojrzał na obecną przy całéj rozmowie Lillę. Białolica dziewczyna była różowa jak karmin, na rzęsach spuszczonych jéj oczu wisiały błyszczące łezki.
Pan Odrowąż uśmiechnął się, mrugnął figlarnie oczyma i, stojąc przed synowicą i biorąc się w boki, rzekł:
— A czemu to panna Lilla Odrowążówna raki piecze, gdy mowa jest o panu Romanie Heblu?
Lilla milczała, nie śmiąc oczu podnieść na stryja.
— A cóżby to ciotka powiedziała na te oznaki panieńskiego wzruszenia? przecież ty panna wysoko urodzona, a on syn stolarski! he?
Lilla, nie mogąc powstrzymać się dłużéj, z głośnym płaczem rzuciła się na piersi stryja.
— Jakem Odrowąż, śmieszna z ciebie dziewczyna — zawołał pan Wincenty, dobrotliwie obejmując synowicę — no, gadaj-że mi zaraz, czy kochasz go, czy nie, a nie becz, bo to się na nic nie przyda.
— Stryjaszku! ja Bogu i sobie przysięgłam, ze jego tylko jednego przez całe życie kochać będę, — szepnęła Lilla, kryjąc oczy na piersi stryja.
Twarz Odrowąża zajaśniała poczciwym uśmiechem.
— No, to i bardzo dobrze — rzekł — to się i pobierzecie, bo i on powiedział mi, że ciebie kocha. Poczciwe chłopczysko, mówi, iż doświadczał zgryzoty sumienia, kradnąc niby twoje serduszko bez mojéj wiedzy. Niech-że więc je posiada z mojém pozwoleniem i błogosławieństwem.
— Ale co ciocia na to powié? — szepnęła Lilla, uśmiechnięta przez łzy i całując ręce stryja.
— Ot wytniem jéj taką siurpryzę, że aż podskoczy, choć grubsza ode mnie! — rzekł Odrowąż, pokręcając wąsa.
— Byle-by nie zbyt nagle ją martwić — prosiła dobra Lilla.
— Nie bój się, dziewczyno, wszystko pójdzie jak z płatka, już to ja biorę na siebie. A dobrze tak ciotce! niech nie będzie nadęta, jak bańka mydlana.
Wieczorem dnia tego, Lilla, podlewając swoje kwiatki, tak głośno i radośnie śpiewała w ogrodzie, że aż odgłos jéj piosenki dochodził do ganku stolarza. Roman siedział tam z ojcem i chciwie chwytał uchem oderwane nuty dobrze mu znanego głosu, a jaskółka, wyglądając z gniazdeczka, patrzała na niego i odzywała się niekiedy, jakby mówiła: słuchaj! słuchaj! tam Lilla śpiewa!...
Ostatniego dnia Czerwca uroczyście obchodzono w Olsku rocznicę urodzin pani Eufemii. Dumna pani sprosiła do siebie na festyn całe bardzo liczne sąsiedztwo, a nawet i z dalszych stron zawezwała wiele znajomych lub pokrewnych osób. Przez kilka dni robiły się świetne przygotowania, bo pani Eufemia chciała przepychem olśnić swych gości, a przytém spodziewała się ujrzéć między nimi młodego pana Edwarda S., milionera, którego od dawna miała na oku, uważając go za stosowną partyą dla Lilli.
Gdy nadszedł dzień naznaczony, liczne powozy poczęły wjeżdżać na dziedziniec Olski. Pod oparty na murowanych filarach, kryty i brukowany podjazd pałacu, z turkotem wtłaczały się karéty sześciokonne, z forrejterami na przedzie, koczyki zaprzężone piątką koni i powożone z konia po krakowsku, kawalerskie amerykanki i kabryolety z ugalonowanemi dżokiejami z tyłu. Obok karet, na małych siwakach kłusowali dziarscy chłopcy, ubrani po kozacku, a każdy z nich trzymał w ręce zgaszony kaganiec, którym miał oświecać państwu drogę z powrotem o późnéj nocy. Kawalerscy furmani trzaskali z batów ogniście, powożący z konia krakowscy stangreci przygrywali na trąbkach. Od bramy do samego podjazdu gwar i zamęt był wielki. Brzęczały uprzęże i błyszczały blachy powozów i migotały różne barwy liberyi, a panowie i panie, w jaśniejących bogactwem strojach, wysiadając z pojazdu, wchodzili do obszernego przedpokoju, wyłożonego mozaikową posadzką, i ozdobionego marmurowemi wschodami, prowadzącemi na piérwsze piętro pałacu.
Na piérwszém piętrze, w obszernym salonie, pani Eufemia przyjmowała przybywających gości. Ubrana w aksamitną suknią wiśniowéj barwy, na szyi miała kilka sznurów wielkich pereł, zamkniętych brylantowym fermoarem; siwiejące już jéj włosy pokryte były czarną koronką, podtrzymywaną dwiema złotemi, w kształcie gwiazd zrobionemi, szpilkami. Siedziała zagłębiona w swym ulubionym fotelu, obitym ponsowym aksamitem o złotych ozdobach, a na twarzy jéj, rzekłbyś, jak w zwierciedle przejrzały się wszystkie otaczające ją świetności, tak błyszczała ona dumą i nakazującém wejrzeniem.
O godzinie piątéj po południu, około sto osób było już zebranych w salonach Olskiego pałacu; oczekiwano tylko jeszcze pana Wincentego Odrowąża, który na parę dni przed festyną wyjechał był z domu siostry i miał wrócić w sam dzień jéj urodzin.
Z pomiędzy przybyłych pań pięknością i światowym układem najbardziéj się odznaczała pani Matylda W., blizka krewna pani domu, a śród mężczyzn rej wodził pan Bolesław Radzymir, serdeczny przyjaciel pana Odrowąża, przybyły na uroczystość Olską aż zkądciś z pod Karpat. Otoczona gronem dziewic, w najmniejszym salonie, przez który goście przechodzić musieli, dążąc do gospodyni domu, siedziała Lilla w białéj powiewnéj sukience, z wieńcem niezapominajek na gładko uczesanych włosach. Całą kosztowność jéj stroju stanowił sznur pięknych pereł, wijących się na łabędziéj, śnieżnie białéj jéj szyi.
Za krzesłem Lilli stał młody pan Edward S., ów oczekiwany przez panią Eufemią milioner, przystojny blondyn z otwartém czołem, poczciwym uśmiechem i rozumnemi oczyma. Co moment schylał się on nad wianeczkiem niezapominajek i jakby chciał napawać się delikatną wonią kwiatów, zdobiących czoło pięknéj dziewicy, mówił do niéj długo a na twarzy jego malowało się prawdziwe, szczere wzruszenie. Ale Lilla z roztargnieniem słuchała słów Edwarda; oczy jéj ciągle zwracały się ku drzwiom, jakby oczekiwała kogoś, a na twarzy jéj malowała się tęsknota, któréj skryć nie umiała.
Obiad miano podać o piątéj, ale wielki bronzowy zégar, stojący w środkowym salonie na marmurowéj konsoli, wskazywał już szóstą, a pana Odrowąża jeszcze nie było. Pani Eufemia niecierpliwie spoglądała na drzwi i na zégar, ale nie wydawała rozkazu podania do stołu, bo czekała na brata, który jeden na świecie zaimponować jéj umiał.
W małym saloniku młodzi ludzie i panienki zapraszali Lillę do fortepianu. Piękna panna usiadła przy instrumencie i od niechcenia zaśpiewała jakąś włoska aryetkę. Właśnie odśpiewała ostatnią nutę, gdy otworzyły się drzwi z łoskotem i wszedł naprzód pan Odrowąż ze zwykłą sobie fantazyą i bunczucznością, a za nim ukazał się Roman Hebel.
„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie,
Nie świeciła-bym jak tylko dla ciebie,
Ani na góry, ani na lasy,
Ale po wszystkie czasy,
Nie świeciła-bym jak tylko dla ciebie.”
Tymczasem pan Odrowąż, ująwszy Romana pod ramię, posunął z nim ku gospodyni domu, a stanąwszy przed nią, rzekł:
— Prezentuję siostrze dobrodziejce pana Romana Hebla, arcy zacnego i miłego młodziana, który na moję prośbę zgodził się uczestniczyć w dzisiejszéj festynie twojego domu.
Roman ukłonił się z głębokiém uszanowaniem, pani Eufemia zaczerwieniła się jak piwonia i do krwi przygryzła usta. Więc syn stolarza tylko na prośbę jéj brata zgodził się dom jéj nawiedzić! o zgrozo!... Myślała przez chwilę, że zemdleje i poniosła do nosa flakon z solami. Ale szybko przyszedłszy do siebie, wzgardliwém spojrzeniem orzuciła stojącego przed nią młodzieńca i wycedziła przez zaciśnięte zęby:
— Nie wiem tylko, czy będzie mu przyjemnie w towarzystwie tak pewno różném od tego, do którego przywykł....
Roman spojrzał na nią ze zdziwieniem jakby nie rozumiał słów tych, a pan Odrowąż odparł, powstrzymując siostrę surowém wejrzeniem:
— Pan Hebel jest tak miłym kawalerem, że wszędzie potrafi dobrze się zabawić, zresztą przybył tu ze mną i ja będę dbał o jego zabawę.
Szczególny nacisk położył na wyrazie ja i spojrzał przytém na siostrę tak, iż spuściła oczy i ze złości ugryzła zębami rożek batystowéj chusteczki.
Pan Odrowąż witał się radośnie z Bolesławem Radzymirem i prezentował wszystkim damom i mężczyznom Romana Hebla, jako posiadającego szczególną jego estymę i affekt. Wszyscy poważali wielce Odrowąża, więc i protegowany przezeń młody człowiek doświadczył ogólnie serdecznego przyjęcia; zresztą miła powierzchowność jego, prostota układu i piękna wymowa, od razu uczyniły w całém zebraniu bardzo korzystne wrażenie. Nim obiad podano, Roman Hebel królował już w gronie młodych ludzi; wszyscy oni po raz piérwszy go widzieli, ale kilku z nich słyszało nazwisko jego, zaszczytnie wspominane w Krakowie, zkądby zaś był rodem i jakie posiada heraldyczne zaszczyty, ani w głowie nie postało nikomu zapytać go o to.
Oznajmiono obiad. Pan Odrowąż ofiarował swe ramię pięknéj pani Matyldzie i rozpoczął szereg par, idących do stołu, a widząc, że Lilla stała nieco na uboczu, spłoniona jak różyczka i co moment spoglądająca w stronę, gdzie był Roman, zawołał:
— No, panie Hebel, nie chcesz-że pan podać ręki mojéj synowicy? Jakem Odrowąż, nikt nie zarzuci przecie, że niestosowna z was będzie para!
Na te słowa Roman poskoczył ku Lilli; towarzystwo spoglądając na siebie komentowało oczyma znaczące odezwanie się stryja pięknéj panny, a pani Eufemia udawała ślepą i głuchą, tylko takim ciężarem zwaliła się na ramię prowadzącego ją Radzymira, że aż stęknął pocichu nieborak.
Całe towarzystwo po wschodach, ostawionych, kwiatami, zeszło do sali jadalnéj, w któréj dwa wielkie stoły pysznie błyszczały kryształami i srebrem. Sala ta miała jednę ścianę całą złożoną z okien, a za nią była obszerna cieplarnia, w któréj, śród mchu i nizkiego kwiecia, wznosiły się i kwitły najrzadsze rośliny. Wszystkie okna od cieplarni były otwarte, i wzrok wchodzących gości uderzała niepospolita, artystyczna piękność ram, oprawiających szyby. Ramy te były z orzechowego drzewa, ale tak misternie i delikatnie wyrabiane, taką wyborną a rozmaitą ozdobione rzeźbą, że każdy prawie z obecnych przystępował do nich z kolei, przypatrywał się i podziwiał.
Obiad trwał dobre trzy godziny. W czasie wetów rozmowa toczyła się wielce ożywiona, a przedmiotem jéj były różne allianse i kolligacye familijne. Pan Odrowąż mówił do Edwarda S.:
— Znałem ci ja dobrze ojca pańskiego; był to człowiek wielkiego rozumu i zacności, a przytém i pan całą gębą. Wszakże to pono marszałkował niegdyś gubernii Wołyńskiéj!
— Nie, szanowny panie, — odrzekł Edward, — stryj to mój był marszałkiem, a ojciec piastował wcale inny urząd.
— A prawda to, — mówił Odrowąż; — starość blizka, pamięć krótka, przepomniałem; zawszeć jednak możesz pan poszczycić się swą antecedencyą, i stryj, i ojciec dzielni byli...
— A pański ojciec, ozwał się Radzymir do innego jakiegoś młodzieńca, czy żyje i w dobrém jest zdrowiu.
— Dziękuję panu, żyje i zdrów jest, — odpowiedział młody człowiek.
— Przyjaciel to mój był od serca za lat młodzieńczych, — mówił Radzymir, — jest w nim i prawość, i rozum, a i milionik w kieszeni, — dodał z uśmiechem.
Pani Eufemia słuchała téj rozmowy o ojcach, i jakby jéj nagła myśl jakaś przyszła do głowy, ozwała się donośnie:
— Nic nie może być milszém dla serca i zaszczytniejszém w oczach ludzi, jak módz z dumą nosić nazwisko praojców.
Potém pochyliła się nad stołem, zwróciła spojrzenie zmrużonych oczu na Romana, siedzącego obok Lilli, prawie w końcu długiego stołu, i zapytała bardzo głośno:
— Panie Hebel! a pański ojciec kim jest?
Pytanie to, tak dziwne i niestosowne, uczyniło na całém towarzystwie wrażenie piorunu. Obecni zwrócili zdziwione spojrzenia na gospodynią domu, potém wszystkie oczy ciekawie przeniosły się na twarz zapytanego. Pan Odrowąż wypuścił z ręki widelec i mruknął pod wąsem: do kroćset! ale przez wzgląd na płeć piękną powstrzymał się i tylko spojrzał na siostrę groźnym wzrokiem.
Roman spojrzał na pytającą i jakby nie dowierzając własnemu słuchowi, zapytał:
— Czy pani do mnie mówi?
— Tak, — powtórzyła pani Eufemia, — pytam pana kim jest pański ojciec.
Milczenie stało się ogólne, wszyscy oddech zatrzymali w piersi, Lilla bladła i rumieniła się na przemian. Ale na pięknéj twarzy syna stolarza najmniejsze nie ukazało się wzruszenie. Uśmiechnął się tylko lekko i odrzekł z wielką grzecznością i spokojem:
— Ojciec mój, pani, jest tym samym stolarzem, który robił ramy tak podziwiane przed chwilą i tak pięknie zdobiące okna jéj cieplarni.
Powiedziawszy to, zwrócił się znowu do Lilli i ciągnął daléj przerwaną z nią rozmowę. Wszystkie spojrzenia zlały się na twarz nieznanego a sympatycznego młodzieńca. Kilka rąk wzniosło się jak do dania oklasku, kilka ust otworzyło się niby do wyrazu pochwały i szacunku; ale przez poczucie grzeczności dla gospodyni domu, wszyscy powstrzymali objawy swych uczuć, a tylko w całém zebraniu dał się poznać głuchy niesmak i przymus, jak zawsze bywa, gdy ludzie poznają, że jednemu z nich wyrządzono niesłusznie jakieś ubliżenie lub krzywdę. Pani Matylda, ze światowym taktem, wyprowadziła wszystkich z kłopotliwego położenia, odzywając się, że pora już wstać od stołu, bo piękna pogoda wabi do ogrodu. Towarzystwo wstało od obiadu zdumione, bo nikomu przedtém ani przez myśl nie przeszło, aby piękny i wykształcony Roman Hebel mógł być nizkiego pochodzenia; a gospodyni domu, widząc, że uczyniła fiasco i nie skompromitowała niemiłego sobie gościa, sapiąc, wyszła z jadalnéj sali.
Po obiedzie mężczyzni zebrali się w osobnym gabinecie dla palenia cygar.
— Niechże cię uścisnę, poczciwy synu stolarza! — zawołał piérwszy Bolesław Radzymir, biorąc w objęcia Romana.
I cała młodzież zaczęła go ściskać i całować, pragnąc mu okazać, że śmiałą i otwartą swą odpowiedzią zyskał jéj przychylność i poważanie.
— No Romanku! — zawołał Odrowąż, teraz pora palnąć siurpryzę jéjmości!
— Panowie! — dodał, zwracając się do mężczyzn, — proszę za mną. Idę w swaty za panem Romanem! „Radziwiłł swatem, za panem Downutem,” — krzyknął, i ująwszy Romana pod ramię, posunął się z nim na piérwsze piętro i, wszedłszy do salonu, gdzie znajdowała się pani Eufemia, stanął przed nią, pokręcił wąsa z fantazyą i rzekł donośnie:
— Przychodzę do ciebie, szanowna siostro dobrodziéjko, jako do ciotki i opiekunki synowicy naszéj, Lilli Odrowążówny, prosić cię o jéj rękę dla stojącego tu oto przed tobą, pana Romana Hebla, który dla afektów swoich moję sankcyą stryjowską już najzupełniéj pozyskał.
Pani Eufemia otworzyła szeroko oczy, sponsowiała i zaczęła mówić:
— Ależ, panie bracie...
Nie mogła skończyć, bo zakrztusiła się złością, poniosła flakon do nosa i krzyknęła:
— Mdleję!...
— To z radości! jakem Odrowąż, z radości mdleje siostra dobrodziéjka, że tak zacnego dostaje bratanka! — zawołał pan Wincenty, a spostrzegłszy Lillę, która drżąca kryła się za towarzyszki, pociągnął ją do siebie, i zdejmując z małego palca piękny brylantowy pierścień, oddał go jéj i rzekł:
— Weź to, dziewczyno, i włóż na palec narzeczonego, a śmiało! Pierścieniem tym zaręczała się babka twoja z twym dziadem.
Lilla ze spuszczonemi oczyma oddała pierścień Romanowi, który zdjął z palca małą srebrną obrąkę i, oddając ją narzeczonéj, rzekł:
— Jest to ślubna obrączka mojéj matki, która dotąd nie opuszczała mię nigdy.
— Wiwat, zaręczona para! — zawołał Odrowąż, biorąc z tacy, którą wniósł lokaj, kielich węgrzyna.
— Wiwat! niech żyje syn stolarza! — krzyknęła chórem młodzież i sympatyczném kołem otoczyła Romana.
Nim pani Eufemia odzyskała zupełną przytomność i pojęła dobrze, co się w koło niéj dzieje, młoda para była już zaręczoną w obecności stu osób.
— A teraz panowie, — rzekł Odrowąż po spełnionych wiwatach, — wnoszę, abyśmy poszli do poczciwego starego Hebla i przywiedli go tutaj. Niech i on pozna przyszłą swą synowę i wypije z nami zdrowie młodéj pary.
W kwadrans potém, otoczony gronem najpoważniejszych gości, wchodził do salonu Onufry Hebel, ze łzą rozczulenia w oku, ale z postawą pełną godności i szlachetnéj dumy.
Pani Eufemia siedziała w fotelu, sapiąc i wąchając sole, a każdemu, kto się do niéj zbliżył, powtarzała:
— Maryaż ten został ułożonym przez mego brata, a panna Lilla nie jest przecież moją córką, abym gwałtownie mogła się sprzeciwiać temu mezaliansowi.
Stary Hebel, skłoniwszy się przed nią, rzekł:
— Przyszedłem tu, aby podziękować pani dobrodziéjce, że syna mego przyjęłaś na męża synowicy swojéj, a zatém swego bratanka. Mieszczańskie on wprawdzie dziecko, ale ma duszę szlachetną, i ta anielska panienka, która zgodziła się żoną jego zostać, nie pożałuje tego nigdy, że podała rękę synowi stolarza.
W téj chwili do mówiącego zbliżyła się Lilla z Romanem, i oboje uklękli przed starym ojcem, który zapłakał głośno. Potém zwrócili pochylone głowy ku pani Eufemii, a dumna pani, widząc rozrzewnienie i uradowanie ogólne, czując zresztą przywiązany do siebie bystry i surowy wzrok brata, pulchną dłoń swą położyła na ich głowach i wycedziła przez zęby:
— Niech was Bóg błogosławi.
Wnet potém podniosła do nosa flakon z solami.
— Panie Hebel! wszak tańczysz poloneza? — zapytał Odrowąż.
— Tańczyło się to parę razy za młodu, to się i przypomni, — odparł stary stolarz.
— No to zapraszaj w tany panią domu, a ja wybieram sobie moję dzieweczkę, narzeczoną.
— A ja pana narzeczonego, — rzekła wdzięcznie Matylda i podała rękę synowi stolarza.
Pani Eufemia nie śmiała, nie miała siły sprzeciwiać się, ogólnemu popędowi i, sapiąc i wąchając sole, położyła rękę na ramieniu Hebla.
— Rżnij kapelo! — krzyknął Odrowąż i na czele kilkudziesięciu par posunął na przód z Lillą.
Huczny polonez brzmiał w ścianach Olskiego pałacu, świetne pary z powagą i wdziękiem przesuwały się po salonach pod rzęsistém światłem, płynącém z pająków i kinkietów.
Przez całą noc grzmiące akordy orkiestry płynęły w dal przez otwarte okna pałacu, a buchające z uilluminowanych ogrodów światło dochodziło aż do cichego a pustego owej nocy domku Hebla. Te blaski i odgłosy obudził śpiącą w swém gniazdku jaskółkę, towarzyszkę stolarza. Myślała, że to już dzień nadchodzi i wysunęła główkę na świat Boży, ale, ujrzawszy cienie nocy, znowu utuliła się cicho i tylko szczebiotała jeszcze przez chwilę, jakby mówiła: „bawcie się sobie, ludzie, hucznie i wesoło, a ja spokojnie noc w mem gniazdku przepędzę, bo niéma większego na świecie szczęścia, jak sen spokojny w swém własném gniazdeczku.”