Szaleństwo Almayera/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Szaleństwo Almayera
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Almayer's Folly
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II

Kiedy Almayer zgodził się zaślubić malajską dziewczynę, ulegając nagłemu żądaniu Lingarda, tragiczne jej dzieje nie były znane nikomu. Nie wiedziano że zajmująca młoda Malajka, tak niedawno ochrzczona, walczyła rozpaczliwie na pokładzie wraz z innymi korsarzami owego dnia, gdy straciwszy wszystkich swoich bliskich, zyskała białego ojca. Tylko ciężka rana w nodze przeszkodziła jej rzucić się w morze za przykładem kilku korsarzy pozostałych przy życiu. Stary Lingard znalazł ją na przednim pokładzie pod stosem martwych i konających i kazał ją przenieść na Błyskawicę, a statek malajski podpalono, puszczając go na los fal.
Młoda Malajka była przytomna. Wśród wielkiego spokoju i ciszy, która zapadła po zamęcie bitwy w ten wieczór podzwrotnikowy, chłonęła wzrokiem statek malajski oddalający się w ciemność wśród huku płomieni i kłębów dymu; zabierał wszystko co miała najdroższego, do czego lgnęła w swój dziki sposób. Nie czuła troskliwych rąk opatrujących jej ranę; wpatrywała się milcząc w stos śmiertelny tych mężnych ludzi, tych uwielbianych wojowników, którym tak dzielnie pomagała w walce z groźnym „Radżą Laut’em“.
Lekki powiew nocny pędził bryg łagodnie ku południowi. Wielka łuna malała coraz bardziej, aż zabłysła na horyzoncie niby zachodząca gwiazda i znikła. Ciężki baldachim dymu odbijał jeszcze przez krótki czas jaskrawy blask ukrytych płomieni, lecz i on rozwiał się niebawem.
Młoda Malajka zrozumiała że wraz z tym zagasłym blaskiem przepadło i dawne jej życie. Odtąd czeka ją niewola w dalekich krajach, między obcymi, wśród okoliczności nieznanych a może nawet i strasznych. Mając już lat czternaście zdawała sobie jasno sprawę z położenia; przyszła do wniosku jedynie możliwego dla malajskiej dziewczyny, dojrzałej wcześnie w żarze tropikalnego słońca i świadomej swych wdzięków, które wzbudzały głośny zachwyt wśród młodych, dzielnych wojowników załogi jej ojca. Przejmował ją strach przed nieznanem; zresztą zniosła swój los spokojnie, w sposób właściwy malajskiej rasie, a nawet uważała wszystko za zupełnie naturalne: czyż nie była córką wojownika, zdobytą w boju? czy nie należała z prawa do zwycięskiego radży? Nawet widoczna łaskawość groźnego starca pochodziła w jej przekonaniu z podziwu dla branki; połechtana jej próżność łagodziła męczarnie rozpaczy po tej okropnej klęsce. Gdyby była znała wysoki mur, ciche ogrody i milczące mniszki klasztoru w Samarangu, dokąd przeznaczenie miało ją zaprowadzić, szukałaby może śmierci w porywie przerażenia i wstrętu do takiej niewoli. Ale w wyobraźni jawił się przed nią zwykły tryb życia malajskiej dziewczyny: kolejne następstwo ciężkiej pracy i płomiennej miłości, intryg, złotych ozdób, harowania przy gospodarstwie i wielkiego choć tajemnego wpływu, który jest jednym z niewielu przywilejów półdzikiej kobiety. Tymczasem stary wilk morski postąpił jak zwykle według bezwiednych porywów serca. Ujął w szorstkie ręce los młodej Malajki i pokierował nim w dziwny i straszny dla niej sposób. Zniosła z uległością zamknięcie w klasztorze, i naukę, i nową wiarę, kryjąc nienawiść i pogardę dla tego obcego życia. Języka nauczyła się prędko ale nie rozumiała nowej wiary, którą wpajały w nią zacne siostry; przyswoiła sobie szybko tylko zabobonną stronę religji. Nazywała Lingarda ojcem, wdzięcząc się do niego pieszczotliwie podczas wszystkich jego wizyt krótkich a hałaśliwych; zdawała sobie jasno sprawę, że jest to wielka i niebezpieczna potęga którą należy ugłaskać. Czyż nie był teraz jej władcą? I podczas tych długich czterech lat żywiła nadzieję, że znalazłszy łaskę w jego oczach zostanie ostatecznie jego żoną, doradczynią i przewodniczką.
Król morza rozproszył te marzenia o przyszłości wypowiadając swoje „fiat“, które olśniło Almayera nadzieją wielkiej przyszłości. Młoda Malajka, ubrana z nienawistnym sobie europejskim wykwintem, znalazła się przed ołtarzem wśród grona zaciekawionych widzów z batawijskiego towarzystwa, obok niej zaś stanął nieznany jej młody człowiek o skwaszonej minie. Gdyż Almayer był niespokojny, przejęty niesmakiem i wielce skłonny do ucieczki. Roztropny strach przed przybranym ojcem i wzgląd na własny dobrobyt powstrzymały go od skandalu; ale zaprzysięgając wierność snuł już plany, jakby się pozbyć prędzej czy później tej ładnej malajskiej dziewczyny. Jednak Malajka zapamiętała na tyle klasztorną naukę aby zrozumieć, że zgodnie z prawami białych ludzi miała zostać towarzyszką Almayera, a nie jego niewolnicą, i przyrzekła sobie odpowiednio do tego postępować.
Błyskawica, obładowana materjałem na budowę nowego domu, opuściła przystań w Batawji, zabierając nowożeńców na nieznane Borneo; na jej pokładzie nie było jednak miłości i szczęścia, choć opowiadał tak stary Lingard, chełpiąc się młodą parą wobec przygodnych przyjaciół po werandach różnych hoteli. Stary żeglarz natomiast czuł się idealnie szczęśliwym. Wypełnił nakoniec swój obowiązek względem dziewczyny. „Wiecie przecież, przezemnie została sierotą“, — kończył uroczyście gawędy o interesach, rozprawiając jak zwykle w zakazanem towarzystwie łazęgów z wybrzeża. Wykrzyki uznania nawpół pijanych słuchaczy napełniały prostą jego duszę rozkoszą i dumą. „Ja potrafię przeprowadzić wszystko co tylko zechcę“, — było także ulubionem jego powiedzeniem; stosując się do tej zasady, przyśpieszał gorączkowo budowę domu i składów nad rzeką Pantai. Dom przeznaczony był dla młodej pary a składy dla wielkiego handlu, który miał się rozwinąć pod kierownictwem Almayera. Natomiast on, Lingard, będzie mógł oddać się całkowicie pewnemu tajemniczemu przedsięwzięciu. Mówiło się o niem tylko półsłówkami, lecz wiedziano że chodzi o złoto i djamenty w głębi wyspy. Almayer gorączkował się również. Gdyby był wiedział co go czeka, nie śledziłby z takiem upragnieniem i nadzieją ostatniej łódki z wyprawy Lingarda, znikającej na zakręcie w górze rzeki. Gdy obejrzał się wokoło i ogarnął wzrokiem ładny domek, wielkie składy budowane porządnie przez całą armję chińskich cieśli i nowy pomost, u którego skupiały się łodzie handlowe, porwało go nagle uniesienie na myśl że cały świat do niego należy.
Ale świat trzeba wpierw zdobyć, a zdobycie to nie było tak łatwe jak mu się zdawało. Bardzo prędko dano mu do zrozumienia że nie jest wcale pożądany w tym zakątku świata, gdzie umieścił go Lingard i własna jego słaba wola; w tem gnieździe intryg nie przebierających w środkach i dzikiego współzawodnictwa w handlu. Arabowie wynaleźli niebawem wjazd do rzeki i założyli osadę w Sambirze, a gdziekolwiek handlowali, chcieli być panami u siebie, nie znosząc współzawodnictwa. Pierwsza wyprawa Lingarda nie powiodła się; wyruszył po raz drugi, wydając na tajemnicze podróże wszystkie zyski osiągnięte z jawnie prowadzonego handlu. Almayer pasował się z trudnościami swojego położenia, pozbawiony przyjaciół i wszelkiej pomocy; jedynym jego opiekunem — przez wzgląd na Lingarda — był stary radża, poprzednik Lakamby. Sam Lakamba mieszkał wtedy jako człowiek prywatny wśród ryżowej polanki położonej siedem mil niżej nad rzeką i używał całego swojego wpływu, aby pomagać nieprzyjaciołom białego człowieka. Knuł spiski przeciw staremu radży i Almayerowi, kombinując przytem z niezawodzącą nigdy pewnością, która świadczyła jasno o wtajemniczeniu się w najskrytsze ich sprawy. Napozór usposobiony był przyjaźnie. Okazałą postać Malaja widywano często na werandzie Almayera; zielony jego turban i kaftan złotem szyty jaśniały w pierwszym rzędzie tłumu spokojnych i godnych Malajów, którzy przychodzili pozdrowić Lingarda wracającego z głębi wyspy. Pokłony Lakamby były najniższe a uściski ręki należały do najserdeczniejszych gdy witał starego kupca, lecz małe jego oczki umiały zawsze przeniknąć położenie w danej chwili. Opuszczając dom Almayera z przelotnym uśmiechem zadowolenia, udawał się na długie narady do przyjaciela swojego i wspólnika, — szefa handlowej stacji arabskiej — Saida Abdulli, który był człowiekiem bardzo możnym i cieszył się potężnym wpływem na wyspach okolicznych.
W osadzie wiedziano wtedy powszechnie że odwiedziny Lakamby w domu Almayera nie ograniczały się do tych oficjalnych wizyt. W noce księżycowe zapóźnieni rybacy z Sambiru widywali często czółenko wymykające się z wąskiej zatoki za domem białego człowieka; samotny wioślarz płynął ostrożnie wdół rzeki, trzymając się głęboko cienia wzdłuż brzegu. Zdarzenia te, z których sumiennie zdawano sprawę, roztrząsane były do późnej nocy wokół ognisk wieczornych z cynizmem określeń zwykłym u Malajów arystokratycznego pochodzenia i złośliwem zadowoleniem z domowych nieszczęść Orang Blando, — znienawidzonego Holendra. Almayer walczył wciąż rozpaczliwie, lecz chwiejność jego zamiarów pozbawiała go wszelkiej możliwości powodzenia wobec ludzi tak bezwzględnych i zdecydowanych na wszystko jak przeciwnicy jego, Arabowie. Handel zamierał stopniowo w obszernych składach; budynki zaczęły miejscami butwieć. Bankier starego marynarza, Hudig z Makassaru, zbankrutował; wskutek tego przepadł cały kapitał, którym można było rozporządzać. Dochody z ubiegłych lat pochłonęła odkrywcza manja Lingarda. Stary żeglarz przebywał wtedy w głębi wyspy — może już nie żył — a w każdym razie nie dawał znaku o sobie. Almayer pozostał sam wśród tych wrogich okoliczności; jedyną jego osłodą było towarzystwo sześcioletniej córeczki, która urodziła się w dwa lata po ślubie. Żona Almayera zaczęła go prędko traktować z dziką pogardą zaznaczającą się ponurem milczeniem, urozmaiconem przy sposobności potokiem wściekłych obelg. Czuł że ta kobieta go nie znosi. Widział nieraz zawistne jej oczy, śledzące dziecko i jego z wyrazem prawie nienawistnym: zazdrosna była o dziewczynkę która okazywała ojcu więcej przywiązania. Almayer nie czuł się bezpiecznym z tą kobietą pod jednym dachem. Zdarzało się nieraz, że w szale bezmyślnej nienawiści do wszystkich oznak cywilizacji paliła meble i zdzierała firanki, — podczas gdy Almayer, przerażony temi wybuchami dzikości, rozmyślał w milczeniu jaką drogą mógłby się jej najłatwiej pozbyć. Wszelkie możliwe sposoby przewinęły mu się przez głowę, snuł nawet plan morderstwa chwiejny i niejasny, jednak na czyn się nie odważył, oczekując lada dzień powrotu Lingarda z wieścią o jakiemś niesłychanem powodzeniu. Król Morza rzeczywiście powrócił, lecz postarzały i chory, — cień dawnego Lingarda — z płomieniem gorączki w zapadłych oczach; z licznej wyprawy prawie on jeden tylko ocalał. Ale powiodło mu się nareszcie! Nieprzebrane skarby były w jego ręku: potrzebował tylko więcej pieniędzy — trochę więcej jeszcze — aby urzeczywistnić marzenie o bajecznej fortunie. A Hudig tymczasem zbankrutował! Almayer zgarnął wszystko co tylko mógł, lecz stary żeglarz potrzebował dużo więcej jeszcze. Jeśli Almayer nie będzie mógł mu dopomóc, pojedzie do Singapuru a nawet do Europy, lecz przedewszystkiem do Singapuru i weźmie z sobą małą Ninę. Dziecko musi otrzymać przyzwoite wychowanie. W Singapurze mieszkają dobrzy przyjaciele Lingarda, którzy zajmą się małą i dopilnują jej wykształcenia. Wszystko pójdzie dobrze i dziewczynka — na którą stary żeglarz zdawał się przenosić swoją dawną miłość do jej matki — będzie najbogatszą kobietą na wschodzie a nawet na całym świecie. Tak wykrzykiwał stary Lingard; obdarty, rozczochrany, uniesiony zapałem, wymachiwał cygarem chodząc po werandzie ciężkim krokiem przyzwyczajonym do mierzenia pokładu; Almayer zaś siedział skulony na stosie mat i myślał z trwogą o rozstaniu z jedyną istotą którą kochał. Może większem jeszcze przerażeniem przejmowała go myśl o nieuniknionem przejściu z żoną, dziką tygrysicą, której miał wydrzeć młode. „Otruje mnie“, myślał nieborak, znając dobrze ten łatwy i ostateczny sposób rozwiązywania wszelkich zagadnień życia malajskiego: społecznych, politycznych czy też rodzinnych.
Ku wielkiemu zdumieniu Almayera żona jego przyjęła tę wiadomość bardzo spokojnie, spojrzała tylko ukradkiem na męża i na Lingarda nie mówiąc ani słowa. To jednak nie przeszkodziło jej nazajutrz skoczyć do rzeki i płynąć za łódką, w której Lingard uwoził niańkę z płaczącem dzieckiem. Almayer musiał ścigać żonę w myśliwskiem czółnie i wyciągać ją z wody za włosy wśród wrzasków i przekleństw od których zdawało się że niebo pęknie. Ale po dwu dniach, spędzonych na zawodzeniu, wróciła do poprzedniego trybu życia i żując betel siedziała cały dzień wśród swoich kobiet, pogrążona w tępem lenistwie. Od tego czasu zaczęła się szybko starzeć, budząc się z odrętwienia po to jedynie aby rzucić mężowi jadowitą uwagę czy obelżywy wykrzyknik — gdy się wypadkiem znalazł w jej obecności. Almayer zbudował dla żony szałas w podwórzu nad rzeką gdzie żyła w zupełnem odosobnieniu. Wizyty Lakamby ustały z chwilą gdy stary władca Sambiru rozstał się z tym światem wskutek odnośnego dekretu Opatrzności, popartego drobną leczniczą manipulacją. Lakamba objął po nim rządy, do czego przyczynili się u władz holenderskich życzliwi mu Arabowie. Said Abdulla był pierwszą osobą i najpotężniejszym kupcem na całą Pantai. Zrujnowany i bezsilny Almayer, uwikłany w gęstej sieci ich knowań, zawdzięczał życie tylko przypuszczeniu że posiada cenną tajemnicę Lingarda. A Lingard przepadł. Napisał raz z Singapuru, donosząc że dziecko ma się dobrze i pozostaje pod opieką niejakiej pani Vinck, a on sam jedzie do Europy aby zebrać pieniądze na wielkie swoje przedsięwzięcie. „Wracam niezadługo. Nie będzie z tem żadnych trudności“, pisał: „ludzie rzucą się do mnie tłumnie z pieniędzmi“. Widocznie stało się inaczej; przyszedł od niego jeszcze jeden list gdzie donosił że jest chory, że krewni jego pomarli — i nic więcej. Nastąpiło zupełne milczenie. Europa najwidoczniej połknęła Radżę Lauta; napróżno spoglądał Almayer na zachód, wypatrując promienia światła w mroku zawiedzionych nadziei. Mijały lata; zrzadka przychodziły listy od pani Vinck, potem od samej dziewczynki; była to jedyna rzecz, która umożliwiała życie wśród tryumfującego barbarzyństwa. Almayer żył teraz samotnie, nie odwiedzając nawet swoich dłużników; wiedział, że płacić nie myślą, pewni opieki Lakamby. Wierny Sumatryjczyk Ali gotował mu ryż i kawę, gdyż Almayer nie ufał nikomu a najmniej ze wszystkich własnej żonie. Zabijał czas błąkając się smutnie po zarośniętych ścieżkach naokoło domu: obchodził także rozwalające się hale towarowe, gdzie kilka mosiężnych strzelb pokrytych grynszpanem i parę rozbitych pak z butwiejącemi perkalami przypominało mu dawne, dobre czasy. W halach przepełnionych towarem kipiało wtedy życie, a on stał na wybrzeżu obok swej córeczki i doglądał krzątających się ludzi. Teraz zaś łódki z wyżej położonych okolic omijały zmurszały pomost Lingarda i Sp., skupiając się w nowej przystani należącej do Abdulli. I to wcale nie z miłości do potężnego Araba; poprostu nikt nie miał odwagi prowadzić handlu z człowiekiem którego gwiazda zagasła. Taki kupiec nie mógłby się spodziewać litości ani od Arabów, ani od radży; nie dostałby na kredyt ryżu w czasie przednówka, Almayer zaś nie byłby mu w stanie pomóc bo czasem ledwie sam mógł się wyżywić. Pogrążony w osamotnieniu i rozpaczy zazdrościł często swemu bliskiemu sąsiadowi, Chińczykowi Dżim Eng; widywał go nieraz rozciągniętego na stosie chłodnych mat, z drewnianą poduszką pod głową i fajką z opium w bezsilnych palcach. Almayer nie szukał jednak ukojenia w opium — może było to za kosztowne, — może duma człowieka białego ratowała go od upadku, — a najprawdopodobniej strzegła go myśl o córeczce w odległych Straits Settlements. Miewał o niej częstsze wiadomości odkąd Abdulla kupił parowiec kursujący mniej więcej co trzy miesiące między Singapurem a osadą nad Pantai. Czuł się teraz bliżej córki. Tęsknił za jej widokiem i projektował podróż do Singapuru, lecz wyjazd swój z roku na rok odkładał oczekując ciągle jakiegoś pomyślnego zwrotu w swoim losie. Nie chciał powitać córki z pustemi rękoma, bez słów nadziei na ustach. Nie mógł skazywać jej na dziki tryb życia jaki sam prowadził — a zarazem bał się jej trochę. Co też sobie o nim pomyśli? Zaczął liczyć lata. To już dojrzała kobieta wychowana wśród zachodniej cywilizacji, młoda i pełna nadziei; a on czuł się starym, zwątpiałym i bardzo podobnym do tych dzikich wokół siebie. Zadawał sobie pytanie, jaką będzie jej przyszłość? Nie mógł na to odpowiedzieć i nie śmiał myśleć o tem. A jednak tęsknił za córką. Latami ciągnęło się jego wahanie.
Niespodziane zjawienie się Niny w Sambirze położyło kres tej niepewności. Przyjechała na parowcu pod opieką kapitana. Almayer powitał ją ze zdumieniem niepozbawionem podziwu. W ciągu tych lat dziesięciu wyrosła z dziecka na kobietę czarnowłosą o cerze oliwkowej, wysmukłą i piękną. W wielkich, smutnych jej oczach o lękliwym wyrazie właściwym Malajkom przebijał odcień zadumy, dziedzictwo po przodkach europejskich. Almayer myślał z przerażeniem o spotkaniu żony z córką. Co sobie pomyśli to poważne dziewczę w sukni europejskiej o matce żującej betel, siedzącej w kucki w ciemnym szałasie, nieporządnej, półnagiej i ponurej? Obawiał się także wybuchu wściekłości ze strony tej jędzy; dotychczas umiał ją utrzymywać w jakim takim spokoju, ratując resztki swych potrzaskanych mebli. I stał teraz przed zamkniętemi drzwiami szałasu w oślepiającym blasku słońca — przysłuchując się szmerowi głosów — rozciekawiony tem co się wewnątrz dzieje. Wszystkie dziewczęta służebne zostały wyrzucone za drzwi na samym początku rozmowy i stały zbite w gromadkę przy ogrodzeniu z twarzami nawpół zasłoniętemi, szczebiocąc z ciekawością i snując domysły. Almayer zapamiętał się zupełnie, usiłując pochwycić choć jakieś luźne słowo przez bambusową ścianę; dopiero kapitan parowca na którym przyjechała Nina, bojąc się słonecznego udaru dla Almayera, wziął go pod rękę i zaprowadził na werandę. Stał już tam kufer Niny przyniesiony przez ludzi z parowca. Almayer usadowił kapitana Forda przed pełną szklanką, poczęstował go cygarem i zapytał zaraz o przyczynę niespodziewanego przyjazdu córki. Ale Ford niewiele miał do powiedzenia poza gwałtownemi ogólnikami o głupocie kobiet wogóle a pani Vinck w szczególności.
— Wiesz, Kacprze, — rzekł na zakończenie do podnieconego Almayera, — djabelnie głupio mieć w domu metyskę. Wszędzie się trafiają idjoci. Był tam ten młodzik z banku i ciągle jeździł do willi Vincków, i rano i wieczorem. Stara myślała, że to chodzi o jej Emmę. Jak tylko wymiarkowała, co mu właściwie pachnie — dopiero się wrzask podniósł! no! mówię ci. Ani chwili dłużej nie chciała mieć Niny u siebie. Dowiedziałem się o tej historji i wziąłem dziewczynę do nas. Moja żona jest niezłą sobie kobieciną i — słowo daję, — bylibyśmy ją zatrzymali przez wzgląd na ciebie, tylko że sama nie chciała zostać. No, no! nie unoś się Kacprze. Siedź spokojnie. Cóż na to możesz poradzić? Tak będzie lepiej — niech zostanie z wami. Nie była tam wcale szczęśliwa. Te dwie dziewczyny Vincków są mało co lepsze od tresowanych małp. Pogardzały nią. Trudno, nie możesz zmienić jej skóry. I po co kląć? nic ci to nie pomoże. To dobra dziewczyna pomimo wszystko, ale nie chciała nic mojej żonie powiedzieć. Chcesz to jej się sam rozpytaj, ale na twojem miejscu zostawiłbym ją w spokoju. O zapłatę za przejazd niech cię głowa nie boli mój stary, pewno jesteś kuso z pieniędzmi. — Tu kapitan rzucił cygaro i poszedł, aby „napędzić tych tam na statku“, jak się wyraził.
Almayer napróżno oczekiwał że dowie się o przyczynie powrotu córki z jej własnych ust. Ani pierwszego dnia, ani też później nie wspomniała nigdy o swojem życiu w Singapurze. Bał się pytać onieśmielony niewzruszonym spokojem jej twarzy, poważnym wyrazem oczu skierowanych w dal poza niego na wielkie, ciche lasy spoczywające w majestatycznym śnie przy wtórze szerokiej rzeki. Pogodził się ze skrytością córki, uszczęśliwiony jej przywiązaniem i opieką jaką go otaczała. Stosunek Niny do ojca nie był jednak równy. Przychodziły na nią niekiedy tak zwane „złe dni“; odwiedzała wtedy matkę, przesiadując godzinami w szałasie nad rzeką. Wychodziła stamtąd równie niezbadana jak i przedtem, lecz w spojrzeniu jej przebijała pogarda a wszelkie przemowy Almayera zbywała krótką odpowiedzią. Przyzwyczaił się nawet i do tego; zachowywał się cicho w takie dni, nie okazując wielkiej trwogi jaką w nim budził wpływ żony na córkę. Skądinąd Nina przystosowała się z zadziwiającą łatwością do warunków nawpół dzikiego, nędznego życia. Znosiła bez niechęci ani też widocznego wstrętu zaniedbanie, nieład, biedę panującą w domu, brak umeblowania i uprzykrzone potrawy z ryżu. Mieszkała z Almayerem w butwiejącym domku zbudowanym niegdyś przez Lingarda dla młodej pary. Malaje rozprawiali z ożywieniem o przybyciu Niny. Zdarzały się na początku tłumne najścia Malajek z dziećmi, domagających się natarczywie od młodej Mem Putih, aby udzieliła im „Ubat“ na wszystkie choroby. Z nadejściem wieczornego chłodu poważni Arabowie w długich, białych koszulach i żółtych kaftanach bez rękawów kroczyli zwolna pylną ścieżką wzdłuż rzeki ku wrotom Almayera. Zaszczycając niewiernego uroczystemi odwiedzinami pod pierwszym lepszym pozorem jakiegoś interesu, myśleli tylko o tem aby zerknąć na jego córkę, — w sposób zresztą wysoce przyzwoity. Nawet Lakamba ukazał się z poza swego częstokołu, olśniewając widzów orszakiem łodzi wojennych pod czerwonemi parasolami. Wylądował na zmurszałym pomoście firmy Lingard i Sp. i oświadczył że przybywa aby zakupić parę miedzianych strzelb na podarunek dla swojego przyjaciela, wodza sambirskich Dajaków. Almayer, podejrzliwy lecz uprzejmy, zajął się osobiście odgrzebywaniem starych strzelb w składach, a radża zasiadł w fotelu na werandzie, otoczony orszakiem przejętym czcią dla władcy i czekał napróżno na pojawienie się Niny. Był to jeden z jej „złych dni“; pozostała w szałasie matki, śledząc zdaleka uroczyste ceregiele. Radża oddalił się zawiedziony lecz pełen dworności, Almayer zaś począł wkrótce zbierać owoce polepszonych stosunków z władcą w postaci odzyskania niektórych długów; zwrócili je wśród mnogich usprawiedliwień i wielu niskich pokłonów dłużnicy, których do tej pory uważał za beznadziejnie niewypłacalnych. Wobec tych pomyślniejszych okoliczności Almayer nabrał otuchy. Może jeszcze nie wszystko było stracone? Arabowie i Malaje przekonali się nakoniec że i on coś znaczy. I snując rozległe plany według swego zwyczaju, pogrążał się w marzeniach o wielkiej fortunie dla siebie i Niny. Dla niej przedewszystkiem! Pod wpływem tych ożywczych podniet poprosił kapitana Forda o napisanie do Anglji, do przyjaciół którzy zajęli się poszukiwaniem Lingarda. Czy żyje czy też umarł? A jeśli nie żyje czy nie zostawił jakichś papierów, dokumentów, czy też wskazówek co do wielkiej swojej wyprawy? Almayer znalazł tymczasem wśród rupieci, w jednym z pustych pokoi, notatnik należący niegdyś do starego awanturnika. Wczytywał się w zawiłe pismo kartek i zamyślał się często nad niemi. Zaszły także i inne wypadki budzące go z odrętwienia. Założenie British Borneo Company wstrząsnęło całą wyspą, ożywiając nawet ślimaczy nurt sambirskiego życia. Oczekiwano wielkich zmian, mówiono o aneksji; Arabowie byli coraz grzeczniejsi. Almayer rozpoczął budowę nowego domu na użytek przyszłych inżynierów, ajentów, lub osadników nowej spółki. Włożył w to z ufnem sercem wszystko co posiadał, aż do ostatniego guldena. Jedna tylko okoliczność psuła mu szczęście: oto żona jego porzuciła swoją kryjówkę wnosząc w zacisze małego domku zielony kaftan, obcisły sarong, ostry głos i wygląd czarownicy. A córka przyjęła z zadziwiającą równowagą to dzikie wtargnięcie w poufność ich codziennego życia. Nie podobało się to Almayerowi, ale nie ośmielił się nic powiedzieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.