Szaleństwo Almayera/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Szaleństwo Almayera
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Almayer's Folly
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III

Władza postanowień zapadłych w Londynie sięga daleko. W gmachu przysłoniętym mgłą, siedzibie Borneo Company, powzięto decyzję która zgasiła w oczach Almayera świetny blask tropikalnego słońca, pojąc go żółcią jeszcze jednego zawodu. Anglja wyrzekła się pretensji do tej części zachodniego wybrzeża i zostawiła rzekę Pantai pod nominalną władzą Holandji. W Sambirze wybuchła radość i podniecenie. Niewolników usunięto pośpiesznie z widoku w głąb lasu i dżungli, a w osiedlu radży powiały chorągwie z wysokich żerdzi w oczekiwaniu na odwiedziny holenderskich łodzi wojennych.
Fregata stanęła na kotwicy poniżej ujścia rzeki, łodzie zaś popłynęły w górę holowane przez parową szalupę, snując się ostrożnie krętym wężem wśród mrowia czółen przepełnionych Malajami w barwnych strojach. Dowodzący oficer wysłuchał z powagą lojalnej przemowy Lakamby, odwzajemnił salaamy Abdulli i zapewnił tych dostojników w wyszukanym języku malajskim, że wielki radża hen w Batawji żywi przyjaźń i jaknajlepsze chęci względem władcy i mieszkańców wzorowego państwa Sambiru.
Almayer śledził z werandy poprzez rzekę ten uroczysty ceremonjał. Słyszał huk armatek na cześć nowej flagi ofiarowanej Lakambie i głęboki pogwar tłumu falującego wzdłuż ostrokołu. Dym wystrzałów unosił się w białych obłokach na zielonem tle lasu i Almayer porównał mimowoli swoje zawodne nadzieje do niknącej szybko mgły. Nie czuł bynajmniej patrjotycznego uniesienia wobec tych wypadków, musiał jednak zdobyć się na uprzejmość, gdy oficerowie marynarki należący do komisji przeprawili się przez rzekę po urzędowym ceremonjale. Zaciekawiał ich biały samotnik o którym chodziły przeróżne wieści, pragnęli też niewątpliwie zerknąć na jego córkę; pod tym względem jednak spotkało ich rozczarowanie bo Nina nie chciała się ukazać. Dżyn i cygara, które umieścił przed gośćmi uprzejmy Almayer, snać łatwo ich pocieszyły. Porozkładali się wygodnie na kulawych fotelach w cieniu werandy; szeroka rzeka zdawała się wrzeć w żarze i oślepiającym blasku słońca, a goście przepełniali małą willę niezwykłym gwarem europejskich języków. Żartowali i śmieli się do rozpuku z tłustego Lakamby, którego obsypali dopiero co tylu pochlebstwami. Młodsi z pośród oficerów w przystępie nagłej życzliwości dla gospodarza wyciągnęli go na zwierzenia. Podniecony widokiem europejskich twarzy, dźwiękiem mowy europejskiej, Almayer otworzył serce wobec pełnych współczucia nieznajomych, nie zdając sobie sprawy jak dalece opowiadanie o jego rozlicznych nieszczęściach bawi tych przyszłych admirałów. Pili jego zdrowie, życząc mu mnóstwa djamentów i całej góry złota, oświadczyli nawet, że zazdroszczą wielkich przeznaczeń oczekujących go jeszcze. Ośmielony tak wielką życzliwością siwowłosy i naiwny marzyciel zaprosił gości, aby obejrzeli nowy jego dom. Poszli tam luźną gromadką przez wysoką trawę, a tymczasem przygotowywano już łódki do powrotu wdół rzeki o wieczornym chłodzie. Zwiedzili wielkie pokoje z których ziało pustką i zaniedbaniem; przez okienne otwory wpadał letni powiew, wirując wśród zesłych liści i kurzu. Almayer w białej kurtce i kwiecistym sarongu stał w gronie błyszczących mundurów i stukał mocno nogą w podłogę aby okazać wytrzymałość szczelnie dopasowanych tafli; rozwodził się przytem nad pięknem i dogodnością budynku. Oficerowie słuchali go, potakując, zdumieni zadziwiającą prostodusznością i ślepą wiarą w przyszłość tego człowieka, aż wreszcie podniecony Almayer wyraził żal z powodu niedoszłego przybycia Anglików, „którzy umieją podnieść dobrobyt bogatego kraju“. W odpowiedzi na to szczere wyznanie holenderscy marynarze wybuchnęli śmiechem i ruszyli ku łodziom. Stąpając ostrożnie po zbutwiałych belkach pomostu Lingarda, Almayer zbliżył się do przewodniczącego komisji i napomknął nieśmiało o obronie należnej poddanym holenderskim przed chytrymi Arabami. Na to morski dyplomata odpowiedział znacząco, że Arabowie lepszymi są poddanymi od Holendrów, którzy prowadzą z Malajami zakazany handel prochem. Bogu ducha winny Almayer poznał tu odrazu gładki język Abduli i uroczystą wymowę Lakamby, ale nim zdążył wyrazić protest pełen oburzenia parowa szalupa i szereg łodzi ruszyły szybko wdół rzeki, zostawiając go z otwartemi ustami na pomoście w zdumieniu i gniewie. Trzydzieści mil rzeką dzieli Sambir od wysepek rozsianych jak klejnoty przy ujściu Pantai, gdzie fregata czekała na powrót małej flotylli. Księżyc wzeszedł zanim łodzie przebyły połowę tej drogi. Czarny las śpiący spokojnie pod zimnem światłem miesiąca ocknął się, zbudzony salwami śmiechu oficerów wspominających żałosne zwierzenia Almayera. Z łodzi do łodzi krążyły na jego temat żarty zaprawne morskim dowcipem, nieobecność jego córki omawiano ze srogiem niezadowoleniem a nawpół ukończony dom, zbudowany na przyjęcie Anglików, został nazwany owej wesołej nocy „Szaleństwem Almayera“.
Po tych odwiedzinach życie sambirskie toczyło się długi czas zwykłym, monotonnym trybem. Ranne promienie słońca oświetlały dzień w dzień jednaki obraz pracowitej krzątaniny. Gdy Nina szła ścieżką stanowiącą główną ulicę osady, miała przed oczami zawsze ten sam widok: mężczyźni wylegiwali się na wysokich tarasach z ocienionej strony chat, kobiety zajęte były skrzętnie łuskaniem ryżu, a nagie brunatne dzieci biegały po cienistych i wąskich ścieżkach wiodących z polanki do polanki. Dżim Eng przechadzał się przed swym domkiem; witał Ninę przyjaznem skinieniem głowy i wspinał się z powrotem po kładce, spiesząc do ukochanej fajki z opium. Starsze dzieci ośmielone długą znajomością gromadziły się naokoło Niny i błyskały śnieżnemi zębami, oczekując na deszcz szklanych paciorków; ciemne paluszki ciągnęły na wszystkie strony fałdy jej białej sukni. Nina witała dzieciarnię spokojnym uśmiechem i miała zawsze kilka przyjaznych słów dla sjamskiego dziewczątka, niewolnicy należącej do Bulangiego. Liczne żony tego pracowitego rolnika słynęły z gwałtowności; chodziły słuchy — niepozbawione zresztą podstawy — że sprzeczki w chacie Malaja kończą się zwykle gromadnem natarciem wszystkich jego żon na sjamską niewolnicę. Ale dziewczątko nie skarżyło się nigdy; może przez ostrożność, może wskutek dziwnej, biernej rezygnacji właściwej półdzikim kobietom. Od wczesnego rana widać ją było krążącą wśród chat, wzdłuż rzeki, lub na pomostach; na głowie kołysała zręcznie tacę z pieczywem, które roznosiła na sprzedaż. Podczas największego upału szukała zwykle schronienia w kampongu Almayera i, zachęcona przez Ninę, przysiadała na piętach w zacienionym kącie werandy. Widok Mem Putih rozjaśniał jej twarz uśmiechem, ale płoszyło ją nadejście pani Almayer a nawet sam dźwięk jej ostrego głosu.
Z tem sjamskiem dziewczątkiem Nina rozmawiała często, lecz inni mieszkańcy Sambiru nie słyszeli prawie nigdy jej głosu. Przywykli do białej, cichej postaci snującej się wśród nich jak niepojęta istota z wyższego świata. A jednak życie Niny dalekie było od spokoju mimo zewnętrznej równowagi i pozornego oderwania od otaczających ją ludzi i rzeczy, gdyż pani Almayer roztaczała zanadto ożywioną działalność aby jej domownicy mogli żyć szczęśliwie a choćby tylko bezpiecznie. Powróciła do swoich stosunków z Lakambą, wprawdzie nie osobiście — ile że godność tego mocarza nie pozwalała mu wydalać się poza obręb częstokołu, — lecz obcowała z władcą za pośrednictwem jego premjera który był zarazem nadzorcą portu, finansowym doradcą i ogólnym totumfackim. Ów dostojnik pochodzący z plemienia Sulu posiadał niewątpliwie zalety męża stanu, aczkolwiek pozbawiony był docna wdzięków osobistych. Wyrażając się ściślej — budził wprost odrazę; jedno tylko miał oko i twarz dziobatą, a nos i usta szkaradnie zeszpecone przez ospę. Ta mało zachęcająca osobistość wałęsała się często po ogrodzie Almayera w nieurzędowym kostjumie złożonym ze szmaty czerwonego perkalu naokoło bioder. Siedząc w kucki przy rozrzuconem ognisku, chytry pośrednik wiódł długie rozhowory z żoną Almayera; narady owe toczyły się w języku sulu w bezpośredniej bliskości wielkiego, żelaznego kotła, gdzie kobiety gotowały codzienną porcję ryżu pod nadzorem pani domu. Burzliwe sceny wybuchały w następstwie tych rozmów u domowego ogniska Almayera, to też nietrudno było domyśleć się ich treści.
Od niejakiego czasu Almayer urządzał wycieczki wgórę rzeki. Znikał nagle na kilka dni w małej łódce z dwoma wioślarzami i wiernym Alim u steru. Wszelkie jego kroki bacznie były śledzone przez Abdullę i Lakambę, gdyż człowieka, przed którym zwierzał się ongi sam Radża Laut, uważano za posiadacza cennych tajemnic. Mieszkańcy wybrzeży Borneo wierzą święcie że w głębi wyspy znajdują się olbrzymie pokłady złota i kopalnie djamentów bajecznej wartości. Wymysłom tym sprzyja trudność przedostania się w głąb wyspy; dotyczy to szczególniej północno-wschodniego wybrzeża, gdzie Malaje i nadbrzeżne plemiona Dajaków, zwanych Head-Hunters, prowadzą wiekuistą wojnę. Prawda i to że nieco złota przedostaje się na wybrzeże za pośrednictwem owych Dajaków, którzy odwiedzają osady malajskie podczas krótkich okresów zawieszenia broni, zdarzających się wśród bezładnych walk. Na tej wątłej podstawie piętrzą się najdziksze i najbardziej przesadne domysły.
Almayer, jako człowiek biały — tak jak i poprzednio Lingard — był w nieco lepszych stosunkach z plemionami z nad górnej rzeki. Lecz nawet i jego wyprawy nie były pozbawione pewnego niebezpieczeństwa, a Lakamba wyglądał z niecierpliwością jego powrotu. Za każdym razem czekało radżę rozczarowanie. Napróżno zausznik jego, Babalaczi, prowadził z żoną Almayera długie narady przy kotle z ryżem. Biały człowiek był nieprzenikniony — niedostępny dla namów, przymileń, zniewag, dla słodkich słów i krzykliwych obelg, dla rozpaczliwych błagań i morderczych pogróżek. Pani Almayer grała na strunach wszystkich namiętności pragnąc za wszelką cenę skłonić męża do przymierza z Lakambą. Stawała w błagalnej postawie przed Almayerem i piskliwym głosem wyliczała korzyści ścisłego przymierza z człowiekiem tak dobrym i postępującym tak rzetelnie. Brudna suknia sięgająca pod pachy obciskała jej chudą pierś, a kosmyki rzadkich, siwych włosów spadały w nieładzie na kościste, wydatne policzki.
— Dlaczego nie pójdziesz do radży? — skrzeczała — dlaczego wracasz do tamtych Dajaków w wielkim lesie? Powinno się ich wymordować. Ty ich zabić nie możesz, o nie! ale wojownicy naszego radży są mężni. Powiedz radży gdzie jest skarb białego starca! Nasz radża jest dobry. On jest naszym prawdziwym dziadkiem — Datu Besar! On zabije tych nędznych Dajaków a ty dostaniesz połowę skarbu. O Kacprze, powiedz gdzie jest skarb! Powiedz mi! Powiedz co jest napisane w surat starego człowieka, które czytasz tak często w nocy!
Almayer siedział zgarbiony, uginając się pod naporem burzy domowej. Każdą przerwę w wymowie żony zaznaczał gniewnem mruknięciem: „Niema żadnego skarbu! odejdź kobieto!“ — Widok jego cierpliwie pochylonych pleców doprowadzał ją do wściekłości. Stawała przed nim twarzą w twarz przed stołem o który był oparty i wymyślała mu jednym ciągiem, podkreślając dotkliwe przycinki gestami chudych rąk o krogulczych palcach. Najjadowitsze przekleństwa sypały się na głowę człowieka, który niegodzien jest przymierza z dzielnymi malajskimi wodzami. Kończyło się to zwykle powolnem dźwignięciem się Almayera. Odchodził w milczeniu z twarzą ściągniętą bólem, trzymając swoją długą fajkę. Zszedłszy ze schodów, zanurzał się w wysokiej trawie rosnącej po drodze do samotni nowego domu; wstręt i lęk przyprawiały go o fizyczne wprost osłabienie, tak że z wysiłkiem powłóczył nogami. Żona postępowała za nim aż do schodów, zasypując go wśród odwrotu gradem bezładnych obelg. Każda z tych scen kończyła się przeszywającym krzykiem który biegł za nim daleko: „Ty wiesz, Kacprze, jestem twoją żoną! Twoją prawdziwą chrześcijańską żoną według waszych własnych Blanda praw!“ Wiedziała bowiem że to stanowi największą gorycz, najgłębszy żal w życiu tego człowieka.
Nina była niewzruszonym świadkiem tych wszystkich zajść. Mogło się wydawać że jest głuchą, niemą i nieczułą, bo nie zdradzała się nigdy ze swojem zdaniem. Gdy ojciec szukał schronienia w wielkich, pustych pokojach „Szaleństwo Almayera“, a matka, wyczerpana krasomówczym napadem, przysiadała ociężale na piętach, oparta plecami o nogę od stołu, Nina podchodziła do niej z ciekawością. Uniósłszy suknię aby nie splamić jej sokiem z betelu, którym podłoga była spryskana, wlepiała oczy w matkę niby w głąb wulkanu uciszonego po niszczącym wybuchu. Myśli pani Almayer zwracały się po tych burzliwych zajściach ku wspomnieniom z dzieciństwa; dawała im wyraz, mrucząc coś w rodzaju monotonnego rapsodu, który mimo pewnej bezładności wyrażał naogół chwałę sułtana Sulu, niezmierną jego wspaniałość, potęgę i wielkie męstwo, tudzież strach który porażał serca białych na widok jego zwinnych, pirackich korabi. Rozważania o potędze swego dziadka mieszała pani Almayer ze strzępami późniejszych wspomnień; główną rolę odgrywał w nich wielki bój z brygiem „Białego Djabła“ i życie klasztorne w Samarangu. Poruszywszy wspomnienia z klasztoru, milkła nagle; wyciągała mosiężny krzyżyk który wisiał zawsze na jej szyi i wpatrywała się w niego z przesądną grozą. Ten kawałeczek metalu był dla niej cennym talizmanem o tajemniczej mocy; niejasny jakiś związek łączył go ze złymi dżinnami. Wierzyła przytem święcie, że w razie zguby owego talizmanu grożą jej straszne tortury wymyślone specjalnie na jej intencję przez zacną matkę przełożoną. Pojęcia te stanowiły jedyną wiedzę teologiczną pani Almayer na burzliwą drogę żywota. Matka Niny miała przynajmniej jakiś namacalny przedmiot którego czepiały się jej przesądne wyobrażenia, lecz Nina, wychowana pod protestanckiem skrzydłem wzorowej pani Vinck, nie posiadała nawet mosiężnego krzyżyka na wspomnienie dawnej nauki. Przysłuchiwała się opowieściom o dzikiej chwale, srogich bojach i barbarzyńskiem ucztowaniu, o przygodach walecznych choć krwawych, gdzie mężowie z rasy jej matki jaśnieli wysoko ponad Orang Blanda i stopniowo ogarniał ją nieprzeparty jakiś czar. Patrzyła w zdumieniu jak ciasna szata cywilizacji, narzucona jej przez ludzi dobrej woli, pęka i osuwa się, pozostawiając ją drżącą i bezsilną na krawędzi głębokiej i nieznanej otchłani. Co najdziwniejsze, nie czuła się tem przerażona w okresach gdy przeważał wpływ niesamowitej istoty o wyglądzie wiedźmy, którą nazywała matką. Pobyt wśród ludzi cywilizowanych wymazał prawie zupełnie z jej pamięci wspomnienia wczesnego dzieciństwa. Poznała w Singapurze zasady chrześcijańskiej religji, nauczyła się form towarzyskich; miała także sposobność przyjrzeć się dokładnie biegowi cywilizowanego życia. Ale nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności opiekunowie Niny nie zdawali sobie sprawy z jej natury, a wychowanie zakończyło się poniżającą sceną — wybuchem pogardy ze strony białych dla jej krwi mieszanej. Nie oszczędzono jej ani jednej kropli goryczy. Pamiętała dokładnie, że gniew pani Vinck dotknął tylko przelotnie młodego człowieka z banku, skrupiając się na niewinnej istocie która była przyczyną jego postępowania. Zdawała sobie jasno sprawę jaki był istotny powód świętego oburzenia pani Vinck: oto rzecz cała wydarzyła się w tem niepokalanem gnieździe, dokąd powróciły właśnie z Europy panny Vinck, dwie śnieżno-białe gołębice, chroniąc się pod skrzydła macierzyńskie w oczekiwaniu na mężów bez skazy przez los im wyznaczonych. Od cnotliwego postanowienia nie powstrzymał pani Vinck nawet wzgląd na pieniądze zbierane tak mozolnie przez Almayera, który wysyłał je punktualnie na wydatki Niny. Wyprawiono ją do domu, a właściwie mówiąc sama zapragnęła jechać mimo lęku przed grożącą jej zmianą życia. Odtąd przebyła całe trzy lata na wybrzeżu Pantai, między dziką matką i ojcem który błądził wśród potrzasków zapatrzony w obłoki — słaby, chwiejny i nieszczęśliwy. Żyła w nędznych warunkach, pozbawiona wszelkich wygód. Oddychała atmosferą plugawych knowań w celach zysku, patrzyła na wstrętne intrygi i zbrodnie wywołane chciwością i żądzą, a wszystko to — z dodatkiem kłótni rodzinnych — stanowiło wyłączną treść trzech lat jej życia. Rozpacz i wstręt nie zabiły jej w pierwszych zaraz tygodniach jak się spodziewała, ciesząc się prawie tą nadzieją. Przeciwnie, po upływie sześciu miesięcy wydało się jej że nie zaznała nigdy innego życia. Pozwolono jej nieopatrznie zapoznać się z cywilizacją, a potem strącono ją w beznadziejne trzęsawisko barbarzyństwa gdzie kłębiły się gwałtowne, nieposkromione namiętności. To też młoda jej dusza straciła wszelką zdolność sądu. Wydało się Ninie, że między ludźmi dzikimi a cywilizowanymi niema zasadniczych różnic. Czy zajmują się handlem w murowanych gmachach czy też na błotnistem wybrzeżu rzeki; czy sięgają po wielki zysk czy też po mały; czy oddają się zalotom w cieniu wielkich drzew czy też w cieniu katedry na promenadzie w Singapurze; czy knują różne machinacje pod opieką prawa i zgodnie z zasadami chrześcijaństwa, czy też zaspokajają swe pragnienia z dziką chciwością i nieposkromionem okrucieństwem natur równie nietkniętych kulturą jak ich olbrzymie i mroczne lasy — Nina widziała wszędzie te same jeno przejawy miłości i nienawiści, albo brudnej żądzy zysku. I tu i tam jednaki pościg za niepewnym dolarem we wszelkich jego postaciach różnorodnych i znikomych. Ale gdy minęło kilka lat, dzika i bezwzględna otwartość celu, właściwa malajskim rodakom Niny, wydała się bliższą stanowczej jej naturze niż gładka obłuda, uprzejme zmyślenia i cnotliwe pozory, przybierane przez białych ludzi z jakimi miała nieszczęście się zetknąć. Tamto było ostatecznie jej środowiskiem i miało niem pozostać. Pod wrażeniem tych myśli ulegała coraz bardziej wpływowi matki. Usiłując odkryć jakieś piękno w dzikości malajskiego życia, wsłuchiwała się chciwie w opowieści starej kobiety o wygasłej chwale radżów, jej przodków; wzbierała w niej stopniowo nienawiść i wzgarda dla białej rasy, której przedstawicielem był człowiek tak słaby i pozbawiony tradycji jak jej ojciec.
Obecność dziewczęcia w Sambirze nie zmniejszyła wcale trudności położenia Almayera, choć przycichł rozruch wzniecony jej przybyciem a Lakamba swych odwiedzin nie ponowił. Jakoś w rok po odjeździe holenderskiej komisji brataniec Abduli, Said Reszyd, powrócił z pielgrzymki do Mekki, zaszczycony zielonym kaftanem oraz świetnym tytułem hadżiego. Z pokładu parowca, który go przywiózł, wykwitły snopy rakiet, w osiedli Abdulli całą noc rozlegało się bicie w bębny, a uczta powitalna przeciągnęła się aż do wczesnych godzin ranka. Reszyd był ulubionym synowcem i spadkobiercą Abdulli. Kochający ten stryj, spotkawszy raz Almayera na wybrzeżu, przystanął grzecznie dla wymiany uprzejmości i oświadczył uroczyście że pragnie z nim porozmawiać. Almayer przeczuł coś niedobrego i lękał się zasadzki — ale, naturalnie, przyjął zapowiedź odwiedzin z oznakami wielkiego rozradowania. Jakoż następnego wieczoru, zaraz po zachodzie słońca, zjawił się Abdulla w towarzystwie kilku siwobrodych Arabów i swego synowca. Młodzieniec ten o wyglądzie skończonego łajdaka i rozpustnika udawał najwyższą obojętność na wszystko co się dzieje. Ludzie z pochodniami ustawili się u podnóża schodów; goście zasiedli na kulawych krzesłach a Reszyd stanął osobno w cieniu, oglądając pilnie swoje rasowe, małe ręce. Almayer, zdumiony uroczystą postawą swoich gości, przysiadł na rogu stołu z charakterystycznym brakiem godności; Arabowie wlot zauważyli to i w spojrzeniach ich odmalowała się surowa nagana. Ale oto przemówił Abdulla, spoglądając mimo Almayera na czerwoną firankę, której lekkie drżenie zdradzało obecność kobiet po drugiej stronie. Przedewszystkiem złożył Almayerowi grzeczne życzenia z okazji długich lat, które przeżyli mieszkając obok siebie w sąsiedzkiej życzliwości, i wyraził pragnienie aby Allah użył mnogich lat życia miłemu sąsiadowi, radując jego szczęściem serca przyjaciół. Dalej napomknął grzecznie o uznaniu okazanem Almayerowi przez holenderską „commissie“ i wywiódł stąd pochlebny wniosek o wielkiem jego znaczeniu wśród własnego narodu. On sam — Abdulla — cieszy się także niemałem uznaniem wśród wszystkich Arabów, a synowiec jego Reszyd będzie dziedzicem jego stanowiska i wielkich bogactw. Reszyd otrzymał teraz godność hadżiego. Jest właścicielem kilku kobiet malajskich, ciągnął dalej Abdulla, ale czas już by wybrał sobie ulubioną żonę, pierwszą z czterech dozwolonych przez proroka. I przemawiając dalej z wyszukaną grzecznością wyłożył oniemiałemu Almayerowi, że w razie jego zgody na związek córki z prawowiernym i zacnym mężem jakim jest Reszyd, będzie ona panią wszystkich wspaniałości w jego domu i pierwszą żoną najpotężniejszego na wyspach Araba z chwilą gdy on — Abdulla — zostanie powołany przez Allaha do rajskiej szczęśliwości. „Ty wiesz, tuanie, — rzekł w końcu — tamte kobiety będą jej niewolnicami, a dom Reszyda jest wielki. Wisi tam wielkie zwierciadło w ramie świecącej jak złoto. Reszyd przywiózł z Bombaju wielkie sofy, i kosztowne dywany, i meble europejskie. Czegoż więcej może pragnąć dziewczyna?“ Osłupiały Almayer patrzył z przerażeniem na Araba, ten zaś odprawił świtę skinieniem ręki i przeszedł do bardziej poufnego tonu. Zakończył wreszcie wykazem materjalnych korzyści takiego związku i propozycją wypłacenia Almayerowi trzech tysięcy dolarów, mających stanowić dowód jego szczerej przyjaźni a zarazem cenę dziewczyny.
Biedny Almayer bliski był szaleństwa. Gorejąc pragnieniem porwania Abdulli za gardło, musiał jednak pomyśleć o swem położeniu bez wyjścia wśród ludzi żyjących bezprawiem i zrozumiał konieczność dyplomatycznego załagodzenia sprawy. Zapanowawszy nad sobą, przemówił grzecznie i chłodno; zaznaczył, że dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda i że miłuje ją jak źrenicę oka. Tuan Reszyd, będąc prawowiernym i hadżim, nie chciałby mieć zapewne niewiernej żony w haremie. Sceptyczny uśmiech Abdulli, wywołany tą uwagą, zamknął usta Almayerowi. Za mało dowierzał sobie aby ciągnąć dalej; nie śmiał wręcz odmówić ani też uciec się do jakiegoś wybiegu. Abdulla zrozumiał co znaczy to milczenie i powstał z miejsca żegnając Almayera salaamem pełnym powagi. Wyraził życzenie „tysiąca lat życia“ swemu przyjacielowi Almayerowi poczem zszedł wolno ze schodów, podtrzymywany z należytą troskliwością przez Reszyda. Niewolnicy wstrząsnęli pochodniami, deszcz iskier opadł w rzekę i orszak jął się zwolna oddalać. Wzburzony Almayer odetchnął z wielką ulgą i osunął się na krzesło. Śledził migotanie światełek aż zgasły między drzewami, a odgłos stąpań i szmer głosów ustąpiły zupełnej ciszy. Wkrótce zaszeleściła zasłona i Nina weszła na werandę. Rzuciła się w bujający fotel, gdzie spędzała dzień w dzień długie godziny. Oparta o poręcz kołysała się zlekka, przymknąwszy oczy; promienie włosów kryły jej twarz przed światłem zakopconej lampy. Almayer spojrzał na nią ukradkiem, lecz rysy jej były nieporuszone jak zwykle. Zwróciła głowę w stronę ojca i zapytała po angielsku, ku wielkiemu jego zdumieniu:
— Czy to Abdulla był tutaj?
— Tak — odrzekł Almayer — w tej chwili poszedł.
— I czego on chciał, ojcze?
— Chciał kupić ciebie dla Reszyda — odparł brutalnie Almayer w nagłym przypływie gniewu i spojrzał badawczo na dziewczę, jakby się spodziewał jakiegoś przejawu jej uczuć. Lecz Nina trwała w pozornym spokoju, patrząc wciąż sennie w czarną noc na dworze.
Nastąpiło krótkie milczenie.
— Bądź ostrożną, Nino, gdy jeździsz sama łódką po zatokach, — dodał Almayer, wstając z krzesła. — To popędliwy łotr, ten Reszyd i Bóg wie co mogłoby mu strzelić do głowy. Czy mnie słyszysz?
Nina stała już przy wejściu, ująwszy firankę zawieszoną w drzwiach. Zwróciła się ku ojcu, odrzucając w tył nagłym ruchem ciężkie swoje warkocze.
— Myślisz żeby się odważył? — spytała szybko i odwróciwszy się znów ku drzwiom, dodało ciszej — Nie, nie odważyłby się. Wszyscy Arabowie to tchórze.
Almayer popatrzył na nią ze zdziwieniem. Nie położył się spać w hamaku. Jął chodzić z roztargnieniem po werandzie, przystając w zamyśleniu u balustrady. Lampa wypaliła się i zgasła. Pierwsza smuga świtu zajaśniała nad lasami; wilgotne powietrze przejęło go dreszczem. „Nic nie rozumiem“ — mruknął, układając się ociężale do snu. „Do licha z temi babami! Słowo daję, wyglądało mi na to że dziewczyna chce być porwana!“
Poczuł że nieokreślony jakiś lęk wkrada mu się do serca i dreszcz wstrząsnął nim znowu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.