Szaleństwo Almayera/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szaleństwo Almayera |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Almayer's Folly |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozstawszy się z Almayerem, Dain przeprawił się szybko na drugi brzeg Pantai i wylądował naprzeciwko wrót w częstokole opasującym zabudowania, które składały się na rezydencję radży Sambiru. Widać oczekiwano tu kogoś, bo wrota były otwarte; ludzie z pochodniami stali w pogotowiu aby wprowadzić gościa na pochyły pomost z desek wiodący do największego budynku, gdzie mieszkał sam Lakamba i gdzie załatwiano wszelkie sprawy państwowe. Pozostałe domki służyły ku wygodzie licznych domowników i żon władcy.
Rezydencję Lakamby stanowiła solidna siedziba z grubych bierwion, osadzona na wysokich palach; naokoło biegła weranda z łupanego bambusu, a całą budowlę przykrywał niezmiernie wysoki dach z liści palmowych, spoczywający na belkach sczerniałych od dymu z pochodni.
Dom stał równolegle do rzeki, zwrócony długą fasadą ku wrotom w ostrokole; w jednej z bocznych ścian były drzwi, do których prowadził pomost z desek. W niepewnem świetle dymiących pochodni Dain zauważył na prawo grupę zbrojnych ludzi; Babalaczi odłączył się od nich i otworzył drzwi przed gościem. Dain znalazł się w sali przyjęć, zajmującej mniej więcej trzecią część domu i oddzielonej ciężką kotarą z europejskiej tkaniny; na jej tle stał wielki, bogato rzeźbiony fotel z czarnego drzewa, a przed nim prosty stół sklecony z desek. Poza tem umeblowanie składało się wyłącznie z wielkiej ilości mat. Z lewej strony tkwiła w stojaku broń: trzy strzelby z nasadzonemi bagnetami. W cieniu, pod ścianą, spała przyboczna straż Lakamby, złożona wyłącznie z jego przyjaciół i krewnych, stłoczonych w bezładną kupę brunatnych rąk, nóg i różnokolorowego odzienia. Dochodziło stamtąd niekiedy silniejsze chrapnięcie lub stłumiony jęk śpiącego niespokojnie żołnierza. Na stole stała europejska lampa z zielonym abażurem; przyćmione jej światło pozwoliło Dainowi rozejrzeć się pobieżnie po sali.
— Bądź pozdrowiony, tuanie! — odezwał się Babalaczi i spojrzał pytająco na gościa.
— Muszę natychmiast rozmówić się z radżą — odrzekł Dain.
Babalaczi skinął głową, podszedł do miedzianego gonga wiszącego pod stojakiem i uderzył weń ostro po dwakroć.
Ogłuszający hałas zbudził uśpionych wojowników. Chrapanie ustało; nogi wystające na wszystkie strony z kupy śpiących ludzi wciągnięto do środka; cała grupa drgnęła i rozpadła się zwolna na pojedyńcze postacie. Rozległy się głośne ziewania, przecierano senne oczy. Za kotarą zaszczebiotały kobiece głosy, poczem ozwał się niski bas Lakamby:
— Czy to ten arabski kupiec?
— Nie, tuanie — odrzekł Babalaczi — to Dain wreszcie powrócił. Przybył na ważną rozmowę — biczarra — jeśli łaskawie zezwolić raczysz.
Lakamba zezwolił snać łaskawie, bo ukazał się po chwili na tle kotary; jednakże łaskawość jego nie sięgała tak daleko, aby zechciał wejść w szczegóły swojej tualety. Krótki czerwony sarong, zawiązany pośpiesznie wokoło bioder, oto wszystko co miał na sobie. Miłościwy władca Sambiru był zaspany i kwaśny. Zasiadł w fotelu rozstawiwszy szeroko kolana, ręce wsparł na poręczach i spuścił głowę, ciężko oddychając; oczekiwał niechętnie na rozpoczęcie ważnej rozmowy.
Ale Dainowi się nie śpieszyło. Spojrzał na Babalacziego — który przykucnął wygodnie u stóp władcy — i milczał w dalszym ciągu z pochyloną głową, niby czekając uważnie na słowa mądrości.
Babalaczi zakaszlał dyskretnie; pochyliwszy się naprzód, podsunął Dainowi maty i przemówił piskliwym głosem, zapewniając gościa płynnie i gorąco, że powrót jego, zdawna upragniony, przepełnił wszystkich rozkoszą. Tęsknota za widokiem Daina pożerała serce Babalacziego a uszy jego więdły, pozbawione odżywczego dźwięku słów znakomitego gościa. Serca i uszy wszystkich innych ludzi były również w tem przykrem położeniu, zapewniał, wskazując szerokim ruchem w kierunku przeciwległego wybrzeża, gdzie drzemała spokojnie osada, nie przeczuwając wielkiej radości jaka ją czeka następnego ranka, kiedy fakt przybycia Daina zostanie podany do ogólnej wiadomości. „Bo i skądże ma spłynąć radość na biednego człowieka — ciągnął dalej Babalaczi — jeśli nie z hojnej dłoni wspaniałomyślnego kupca, albo też wielkiego“ — —
Tu urwał raptownie udając zmieszanie i utkwił w podłodze latające oko, a potworne jego usta skrzywiły się w uśmiechu pełnym skruchy. W czasie tej inauguracyjnej przemowy wyraz serdecznego ubawienia przewinął się parę razy po twarzy Daina, ustępując natychmiast pozorowi skupionej uwagi. Czoło Lakamby przecięła głęboka zmarszczka, a usta jego poruszały się niecierpliwie w czasie oracji premjera. Wśród ciszy zapadłej po mowie Babalacziego rozległ się urozmaicony chór chrapań, nastrojony na przeróżne tony; to straż przyboczna spoczywała znowu w głębokim śnie. Żaden z trzech ludzi pochłoniętych grą o śmierć lub życie nie zauważył dalekiego przelewania się grzmotu, który w tej samej chwili przejął serce Niny trwogą o ukochanego.
Po krótkiem milczeniu Babalaczi odezwał się znowu, zaniedbując tym razem kunszt kwiecistej wymowy. Zniżył głos i rzucał krótkie, urywane zdania. Dain naraził ich na wielki niepokój. Dlaczego nieobecność jego trwała aż tak długo? Ludzie zamieszkujący wybrzeża dolnej Pantai słyszeli wystrzały wielkich armat i widzieli ognisty statek Holendrów, błąkający się między wyspami przy ujściu rzeki. Lakamba i Babalaczi byli bardzo niespokojni. Pogłoski o klęsce dosięgły ich przed kilku dniami przez usta Abdulli; od tej chwili żyli pod grozą przeczuwanego nieszczęścia, wyczekując powrotu Daina. Zasypiali z lękiem, budzili się w przerażeniu, a dzień cały spędzali w trwodze, jak ludzie w obliczu nieprzyjaciela. Wszystko to z powodu Daina. Czy nie uśmierzy trwogi jaką wzbudzają grożące mu niebezpieczeństwa? Gdyż Lakamba i Babalaczi nie o siebie się troszczą. Żyli zawsze w spokoju, oddani duszą i ciałem wielkiemu radży w Batawji — oby los prowadził go zawsze do zwycięstw ku radości i pożytkowi oddanych mu sług! „Mój pan, Lakamba, usychał z niepokoju o kupca którego wziął pod swoją opiekę — ciągnął Babalaczi. — Abdulla był także niespokojny; bo cóżby powiedzieli źli ludzie, gdyby przypadkiem —“
— Milcz, głupcze! — warknął gniewnie Lakamba.
Babalaczi zamilkł z błogim uśmiechem zadowolenia, a Dain, który go słuchał przybrawszy wyraz głębokiego zachwytu, zwrócił się z westchnieniem ulgi ku władcy Sambiru. Lakamba siedział wciąż nieruchomo; nie podnosząc głowy, spojrzał z pod nawisłych brwi na Daina i wydął wargi z głośnem sapaniem. Cała jego postawa wyrażała najżywsze niezadowolenie.
— Mów, o Dainie! — odezwał się wkońcu. — Słyszeliśmy różne pogłoski. Przez cały szereg dni przyjaciel mój Reszyd przybywał nocną porą ze złemi nowinami. Wieści lecą na skrzydłach wzdłuż wybrzeża. Ale może są kłamliwe? Więcej teraz łgarstw na ustach ludzi niż za dni mej młodości, lecz nie stałem się łatwiejszy do oszukania na stare lata.
— Żadne z moich słów nie kłamie — odparł niedbale Dain. — Chcesz wiedzieć, co się stało z brygiem? Oto dostał się w ręce Holendrów. Wierzaj mi, radżo — dodał z nagłą energją — Orang Blanda mają w Sambirze dobrych przyjaciół, bo skądżeby wiedzieli którędy prowadzi moja droga?
Lakamba błysnął ku Dainowi krótkiem, wrogiem spojrzeniem. Babalaczi podniósł się ze spokojem i podszedłszy do gongu, uderzył weń gwałtownie.
Za drzwiami zadudniły bose nogi. Wojownicy ze straży przebudzili się w kącie i usiedli, gapiąc się w sennem zdziwieniu.
— Tak, wierny przyjacielu białego radży, — ciągnął pogardliwie Dain zwracając się do Babalacziego, który wrócił na swoje miejsce u stóp Lakamby. — Uszedłem niebezpieczeństwu aby uradować twoje serce. Ujrzawszy statek Holendrów, wpędziłem okręt na brzeg i rozbiłem go o skały. Orang Blanda nie śmieli nas ścigać statkiem i spuścili szalupy. Rzuciliśmy się do łodzi aby uciec, lecz statek wypuścił na nas ogniste kule i zabił wielu z moich ludzi. Ja jednak ocalałem, o Babalaczi! Holendrzy śpieszą tutaj w pościgu za mną aby zasięgnąć języka u wiernego swego przyjaciela Lakamby i jego niewolnika Babalacziego. Radujcie się teraz!
Ale żaden ze słuchaczy nie zdawał się być w radosnym nastroju. Lakamba założył nogę na kolano i drapał ją w zamyśleniu, a Babalaczi który siedział ze skrzyżowanemi nogami, patrząc przed siebie bezmyślnie, zmalał niejako w oczach i obwisł. Straż ujawniła pewne zainteresowanie toczącą się rozmową i wyciągnęła się na matach, aby znaleźć się bliżej gościa. Jeden z wojowników powstał i oparł się o stojak, bawiąc się frendzlami zdobiącemi rękojeść miecza.
Dain czekał aż łoskot grzmotu przebrzmi w dalekim pomruku, poczem ozwał się znowu.
— Zali jesteś niemym, o władco Sambiru? A może syn wielkiego radży niegodzien jest twojej uwagi? Przybyłem tutaj aby znaleźć schronienie i przestrzec ciebie; pragnę wiedzieć co zamierzasz uczynić.
— Przybyłeś tutaj dla córki białego człowieka — odparł szybko Lakamba. — Schronienie twoje jest u ojca, władcy Bali, Syna Niebios — u samego Anak-Agonga! Cóżem jest, aby opiekować się potężnymi władcami? Wczoraj jeszcze sadziłem ryż na wypalonej polance, a dzisiaj słyszę, że życie twoje ode mnie zależy!
Babalaczi spojrzał na władcę.
— Żaden człowiek nie ujdzie swojemu losowi — mruknął pobożnie. — Gdy miłość zagnieździ się w sercu człowieka, staje się on jak dziecko które nic nie rozumie. Bądź miłościwym, Lakambo! — dodał, ciągnąc ostrzegawczo za sarong radży.
Lecz Lakamba wyrwał gniewnie sarong z rąk wiernego sługi. Zaczynał rozumieć jakie nieobliczalne zawikłania pociągnął za sobą powrót Daina i stopniowo tracił panowanie nad sobą. Przemówił potężnym głosem, głusząc poświsty wichru i chlupot ulewy bębniącej o dach. Ciężka nawałnica przeciągała nad Sambirem.
— Przybyłeś tu najpierw jako kupiec, nie szczędząc słodkich słów i wspaniałych obietnic. Żądałeś abym zamknął oczy na twoje knowania z białym człowiekiem. Zgodziłem się na to. Czegóż chcesz teraz? Za młodych lat walczyłem; teraz jestem stary i potrzebuję spokoju. Nie chcę się bić z Holendrami. Daleko mi wygodniej abyś zginął; tak będzie lepiej.
Nawałnica przyczaiła się. Po zamęcie burzy nastała krótka chwila ciszy. Lakamba powtórzył miękko, niby do siebie:
— I wygodniej — i lepiej.
Dain nie wydawał się przerażony groźnemi słowami radży. W czasie jego przemowy spojrzał błyskawicznie w tył; stwierdziwszy że nikt za nim nie stoi, wyciągnął spokojnie z fałd szarfy pudełeczko siri i jął zawijać starannie odrobinę orzecha betelowego oraz szczyptę wapna w zielony liść, którym poczęstował go grzecznie czujny Babalaczi. Dain uznał to za propozycję pokojową ze strony milczącego męża stanu — rodzaj niemego protestu przeciw niepolitycznej gwałtowności jego pana — a zarazem oznakę że możliwość porozumienia nie jest całkowicie wykluczona. Zresztą Dain nie był zaniepokojony. Uznawał w zupełności słuszność podejrzeń Lakamby; nie przeczył, że jedynie wzgląd na córkę białego sprowadził go do Sambiru, — ale nie poczuwał się wcale do dziecinnej lekkomyślności, o którą posądzał go Babalaczi. Wiedział że Lakamba za głęboko jest wciągnięty w sprawę przemycania prochu, aby się nie obawiać śledztwa władz holenderskich. Ojciec Daina, niezawisły radża z Bali, wysłał go na poszukiwanie prochu w czasie gdy utarczki w Sumatrze między Holendrami i Malajami groziły pożogą wojenną całemu archipelagowi. Żaden z wielkich kupców nie dał posłuchu ostrożnym propozycjom Daina; oparli się pokusie, mimo wysokiej ceny jaką gotów był zapłacić. Wkońcu Dain przybył do Sambiru, choć zwątpił już prawie zupełnie o powodzeniu swojej wyprawy. Mówiono mu w Makassarze o białym człowieku zamieszkałym w Sambirze i o parowcu kursującym regularnie między tą osadą a Singapurem; znęcił go także fakt, że nad Pantai nie było stałego holenderskiego rezydenta, co ułatwiało niewątpliwie całą sprawę. Nadzieje Daina rozbiły się prawie o nieugięty opór Lakamby, pochodzący z dobrze zrozumianego własnego interesu. Lecz hojność młodego wodza, przekonywująca moc jego zapału i urok wielkiego imienia władcy Bali zwyciężyły przezorne wahanie radży. Sam Lakamba nie chciał mieć nic do czynienia z zakazanym handlem. Nie był także za tem aby użyć za narzędzie Arabów, natomiast podsunął Dainowi Almayera, przedstawiając go jako człowieka słabego którym łatwo można powodować. Wspomniał też o przyjacielu białego, angielskim kapitanie, który mógł oddać wielkie usługi. Udałoby się prawdopodobnie wciągnąć go do spółki i użyć jego statku do przewiezienia prochu w tajemnicy przed Abdullą. Lecz Dain natknął się tu znowu na opór Almayera; Lakamba musiał złożyć za pośrednictwem Babalacziego uroczyste przyrzeczenie, że oczy władcy pozostaną zamknięte na czyny białego. Za tę przyjazną dyskrecję sypnął Dain srebrnemi guldenami znienawidzonych Orang Blanda. Almayer przystał w końcu i przyrzekł że proch się znajdzie, ale Dain musi powierzyć mu pieniądze, które trzeba przesłać do Singapuru na zakupienie towaru. Podjął się także skłonić Forda aby wystarał się o proch i dostarczył go na pokład brygu. Nie żądał dla siebie żadnej pieniężnej nagrody, byle się Dain zobowiązał że pomoże mu w jego wielkiem przedsięwzięciu — wyprawie do Gunong Mas, Góry Złota. Wytłumaczył Dainowi, że przypuszczenie radży do sekretu było rzeczą bardzo niebezpieczną; narażało Almayera na utratę skarbu a może i życia, gdyż chciwość Lakamby nie przebierała w środkach. Musieli jednak ostatecznie odsłonić przed nim tajemnicę a nawet obiecać współudział w zyskach, bo groził, że w przeciwnym razie milczeć nie będzie. Gdyby Dain nie był ujrzał Niny, odmówiłby prawdopodobnie uczestnictwa w projektowanej wyprawie. Ale los zrządził inaczej — i Dain postanowił wrócić do Sambiru z połową swoich ludzi, przeprowadziwszy bryg przez niebezpieczne rafy Pantai. Uporczywy pościg holenderskiej fregaty zniewolił go do ucieczki na południe; doprowadzony do ostateczności musiał roztrzaskać statek o skały, aby ocalić zagrożoną wolność a może i życie. Tak! Dain przyznawał słuszność podejrzeniom radży: powrócił do Sambiru wyłącznie dla Niny, choć wiedział że go tu Holendrzy szukać będą; lecz zważył przedtem dokładnie szanse swojego bezpieczeństwa w rękach Lakamby. Otóż pewien był że radża go nie zabije mimo morderczych pogróżek, bo ceni w nim spólnika który posiadł tajemnicę skarbu Lingarda. Nie zechce także wydać go w ręce Holendrów, gdyż będzie się lękał wykrycia swojego uczestnictwa w występnym handlu. Zważywszy to wszystko Dain czuł się mniej więcej bezpiecznym i siedział spokojnie, obmyślając odpowiedź na krwiożerczą przemowę radży. Tak! musi przedstawić wyraźnie Lakambie, co go czeka wrazie, gdyby on — Dain — wpadł w ręce Holendrów i został przynaglony do odkrycia całej prawdy. Nie miałby już wówczas nic do stracenia i powiedziałby wszystko. Cóż z tego że powrócił do Sambiru, zamącając spokój radży? Przecież musi pilnować swojego mienia! Czyż nie ugasił potokiem srebra chciwości pani Almayer? Zapłacił za dziewczynę okup godny wielkiego księcia, choć niegodny tej rozkosznej, oszałamiającej istoty, do której nieokiełznana jego dusza rwała się w utęsknieniu tysiąckroć dotkliwszem od najostrzejszego bólu. Chciał swojego szczęścia. Miał prawo znaleźć się w Sambirze.
Powstał i, zbliżywszy się do stołu, wsparł się na nim obu łokciami. Lakamba przysunął się nieco z fotelem a Babalaczi podniósł się z ziemi i wetknął węszący nos między ich głowy. Zamieniali szeptem chybkie zdania, stykając się prawie twarzami; Dain przekonywał. Lakamba przeczył, Babalaczi łagodził i wyrównywał przeciwieństwa, zaniepokojony wyłaniającemi się trudnościami. Najczęściej zabierał głos Babalaczi: szeptał z powagą i przejęciem, spoglądając kolejno jedynem okiem na Daina i na Lakambę, co go zmuszało do ustawicznego kręcenia głową. I pocóż ten cały spór? zapytywał. Miłość dla Daina ustępuje w sercu Babalacziego tylko miłości dla pana jego i władcy. Niechże Dain im zaufa i skryje się w bezpiecznem miejscu. Dobrych kryjówek jest wiele, ale najlepsza z nich — to dom Bulangiego, stojący daleko stąd na leśnej polance. Bulangi jest człowiekiem pewnym. Żaden biały nie połapie się w sieci krętych cieśninek oplątujących jego siedzibę. Biali ludzie są potężni lecz głupi. Walka z nimi nie jest pożądana, ale oszukać ich łatwo. Naiwni są jak kobiety słabo władające rozumem. On, Babalaczi, podejmuje się wywieść w pole każdego białego człowieka, ciągnął dalej z niewzruszoną pewnością siebie płynącą, jak zwykle, z braku doświadczenia. Holendrzy będą prawdopodobnie szukali Almayera. Może nawet zabiorą go ze sobą, jeżeli ściągnie ich podejrzenia. Toby było wcale nieźle. Po odjeździe Holendrów Lakamba i Dain dobraliby się do skarbu bez żadnych przeszkód, przyczem jedna osoba mniej stanęłaby do podziału. Zali nie mądrość przemawia ustami Babalacziego? Czy tuan Dain zechce schronić się przed niebezpieczeństwem do wskazanej kryjówki? a może uda się tam natychmiast?
Dain przystał na projekt ukrycia się, zaznaczając że wyświadcza tem łaskę Lakambie i niespokojnemu mężowi stanu, natomiast odrzucił z miejsca propozycję bezzwłocznego udania się do Bulangiego i spojrzał znacząco w oko Babalacziemu. Dyplomata westchnął z rezygnacją, jak człowiek który poddaje się nieuniknionej konieczności i wskazał, milcząc, w kierunku przeciwległego brzegu Pantai. Dain skłonił powoli głowę.
— Tak. Udaję się tam — odpowiedział.
— Zanim dzień nastanie? — spytał Babalaczi.
— Natychmiast — odparł Dain stanowczo. — Orang Blanda nie zjawią się tu pewno przed jutrzejszym wieczorem. Muszę powiadomić Almayera o naszem postanowieniu.
— Nie, tuanie! nie mów nic — protestował Babalaczi. — Przeprawię się sam o świcie i zawiadomię go o wszystkiem.
— Zobaczę jeszcze — rzekł Dain zabierając się do odejścia.
Burza rozpętała się znowu. Ciężkie chmury tkwiły nisko nad ziemią; ciągłe przelewanie się dalekiego grzmotu podkreślał od czasu do czasu łoskot bliskich piorunów, a w nieustannej grze niebieskich błyskawic las i rzeka ukazywały się ze złudną dokładnością szczegółów. Dain i Babalaczi stali na trzęsącej się werandzie, olśnieni i ogłuszeni gwałtownością burzy. Otaczały ich skulone postacie niewolników i rezydentów radży, szukających schronienia przed deszczem. Dain krzyknął na wioślarzy: „Ada! tuan!“ odpowiedzieli jednogłośnie, spoglądając z niepokojem na rzekę.
— Jaka wielka woda! — krzyknął Babalaczi w ucho Dainowi. — Rzeka bardzo się gniewa. Popatrz tylko! widzisz te pędzące kłody? niepodobna się teraz przeprawić!
Dain ogarnął niepewnem spojrzeniem siną przestrzeń kipiących wód, ujętych hen daleko, na drugim brzegu, czarną wstęgą lasów. Nagle w jaskrawem olśnieniu błyskawicy wpadł mu w oczy niski przylądek z gnącemi się drzewami i domem Almayera. Wizja zamigotała i znikła. Dain odepchnął Babalacziego i rzucił się do łodzi, a za nim pobiegli drżący wioślarze.
Babalaczi wycofał się powoli z werandy i zamknął drzwi za sobą, poczem odwrócił się i spojrzał, milcząc, na Lakambę. Radża siedział bez ruchu, wlepiwszy w stół kamienne spojrzenie. Babalaczi przypatrywał się z ciekawością markotnemu obliczu męża, któremu służył przez tyle lat w złej i dobrej doli. W dzikiem i przewrotnem sercu jednookiego statysty rodziło się niezwykłe dlań uczucie sympatji, a może nawet i litości, dla człowieka którego zwał swoim panem. Z bezpiecznego stanowiska poufnego doradcy obejrzał się wstecz, w mglistą przeszłość i dojrzał siebie — przeciętnego zbója — znajdującego przytułek pod dachem Lakamby, w chacie stojącej wśród niewielkiej ryżowej polanki. Był to skromny początek jego karjery. Potem nastał długi okres nieustannego powodzenia, mądrych rad i przebiegłych forteli przeprowadzanych śmiało przez nieustraszonego Lakambę — aż przyszedł wreszcie czas, gdy całe wschodnie wybrzeże od Poulo Laut do Tanjong Batu wsłuchiwało się w mądrość Babalacziego, przemawiającego ustami władcy Sambiru. Ileż niebezpieczeństw udało im się ominąć wciągu tych długich lat; iluż wrogom stawili mężnie czoło, iluż białych ludzi wywiedli w pole! A teraz Babalaczi spogląda na owoc tylu lat znojnej i żmudnej pracy: oto nieulękły Lakamba drży przed cieniem grożącego mu kłopotu. Władca zaczyna się starzeć. Babalaczi poczuł nieprzyjemne ściskanie w dołku i przyłożył obie dłonie do brzucha, a jednocześnie mignęło mu jasne i smętne zrozumienie faktu, że i on się starzeć zaczyna. Czas zuchwałych czynów przeminął dla nich obu; należy teraz szukać ucieczki w ostrożnych fortelach. Obadwaj pragną spokoju i skłonni są do ustępstw, gotowi nawet poddać się pewnym ograniczeniom byle tylko odwrócić zagrażające zło — o ile da się to zrobić. Babalaczi westchnął już drugi raz tej nocy, przysiadając znów na piętach u stóp władcy, i pełen milczącego współczucia podał mu swoje pudełeczko z orzechami betelowemi. Siedzieli obaj w niemem lecz poufnem zbliżeniu ludzi żujących betel; poruszali zwolna szczękami, spluwając delikatnie do szerokiego mosiężnego naczynia, które krążyło między nimi z rąk do rąk, a jednocześnie wsłuchiwali się w przeraźliwy huk zmagających się żywiołów.
— Wylew jest bardzo wielki — zauważył smutno Babalaczi.
— Wiem — odrzekł Lakamba. — Czy Dain odpłynął?
— Tak, tuanie. Rzucił się ku rzece jak człowiek nawiedzony przez samego Szeitana.
I znów nastało długie milczenie.
— Może on utonie? — ozwał się wkońcu Lakamba z pewnem zainteresowaniem.
— Rzeka niesie bardzo wiele pni — odrzekł Babalaczi — ale z niego dobry pływak — dodał zwolna.
— Powinien żyć — oświadczył Lakamba. — On wie gdzie się skarb znajduje.
Babalaczi przytwierdził kwaśnem mruknięciem. Bezskuteczność wysiłków aby odkryć tajemnicę białego człowieka stanowiła dotkliwą jego bolączkę; nie potrafił zdobyć żadnych wiadomości ani wskazówek co do sekretnych pokładów złota. Był to jedyny mroczny punkt w świetlanej karjerze dyplomatycznej sambirskiego męża stanu.
Wielki spokój nastał teraz po zamęcie burzy. Tylko małe zapóźnione chmurki, rozpędzone w pościgu za jądrem nawałnicy błyskającem bezgłośnie w oddali, przelatywały górą, śląc na ziemię krótkie, ulewne deszcze.
Lakamba ocknął się z odrętwienia; wyraz jego twarzy świadczył, że opanował wreszcie położenie.
— Babalaczi! — zawołał żwawo i kopnął zlekka wiernego sługę.
— Ada, tuan! Słucham cię, panie.
— Jeśli Orang Blanda tu przybędą i wezmą Almayera do Batawji aby go ukarać za przemycanie prochu — jak myślisz — co on wtedy zrobi?
— Nie wiem, tuanie.
— Głupi jesteś — oświadczył tryumfująco Lakamba. — Powie im gdzie się skarb znajduje, aby uzyskać przebaczenie. Zrobi tak napewno.
Babalaczi spojrzał na swojego pana i pokiwał smutno głową nad tą przykrą niespodzianką. Nie przyszło mu to na myśl; nowa komplikacja!
— Almayer musi umrzeć, inaczej tajemnica zostanie zdradzona. Musi umrzeć spokojnie, Babalaczi! To już twoja sprawa.
Babalaczi skinął głową potakująco i powstał ciężko z ziemi. „Jutro?“ zapytał.
— Tak; jeszcze przed przybyciem Holendrów — odrzekł Lakamba. — On pije dużo kawy, — dodał pozornie bez związku.
Babalaczi przeciągnął się i ziewnął, lecz Lakamba stracił nagle wszelką ochotę do snu, połechtany mile świadomością, że o własnych siłach znalazł wyjście z zawiłej sytuacji.
— Babalaczi — zwrócił się do wyczerpanego męża stanu — przynieś pudełko z muzyką, które dostałem od białego kapitana. Nie chce mi się spać.
Rozkaz władcy powlókł oblicze Babalacziego posępnym cieniem melancholji. Poszedł niechętnie za kotarę i wrócił niebawem trzymając w objęciach niewielką katarynkę, którą umieścił na stole z wyrazem głębokiego przygnębienia. Lakamba usadowił się wygodnie w fotelu.
— Kręć, Babalaczi, kręć — mruknął z przymkniętemi oczami.
Babalaczi chwycił rączkę katarynki z energją płynącą z rozpaczy. Wmiarę tego jak kręcił, mroczna posępność jego twarzy ustępowała wyrazowi beznadziejnej rezygnacji. Tony muzyki Verdiego wybiegały przez otwarte okno w wielką ciszę, która legła nad rzeką i lasem. Lakamba słuchał z zamkniętemi oczami i błogim uśmiechem, a Babalaczi wciąż kręcił. Zadrzemywał chwilami, kiwając się nad katarynką i budził się z wielkim strachem, nadrabiając stracony czas kilku szybkiemi obrotami rączki. Natura spoczywała w głębokim śnie, wyczerpana dzikim zamętem, a pod niepewną ręką sambirskiego dyplomaty Il Trovatore płakał, zawodził i żegnał się wkółko ze swoją Eleonorą, porwany żałosnym i łzawym kręgiem wynurzeń powtarzających się bez końca.