Szaleństwo Almayera/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Szaleństwo Almayera
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Almayer's Folly
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII

Po burzliwej nocy nastał jasny, przejrzysty poranek. Ścieżka wiodąca od niskiego brzegu Pantai do wrót osiedla Abdulli tonęła w blasku wczesnego słońca. Tego ranka była pusta i słała się między kępami palm ciemno-żółtym szlakiem, udeptanym twardo przez bose nogi. Cienie wyniosłych pni przekreślały ją w nieregularnych odstępach ostremi, czarnemi linjami a sylwetki liściastych głów palmowych padały hen aż na rzekę, sięgając nawet przeciwległego brzegu. Rzeka płynęła szybko i cicho obok opustoszałych chat. Na wąskim pasie wydeptanej trawy między zabudowaniami a ścieżką kurzyły się porzucone ogniska; cienkie, żłobione kolumienki dymu wykwitały z nich w chłodnem powietrzu, zasnuwając słoneczną pustkę osady przejrzystą gazą tajemniczej, niebieskawej mgły. Almayer wstał dopieroco z hamaku i wodził sennym wzrokiem po Sambirze, dziwiąc się jego martwemu wyglądowi. W domu panowała także głucha cisza. Nie słyszał ani głosu żony, ani kroków Niny krzątającej się zwykle o tej porze w wielkim pokoju, który łączył się z werandą. Pokój ów zwany był salonem w chwilach gdy Almayer chciał zaznaczyć przed białymi swoje kulturalne potrzeby i nawyknienia. Nikt w tym salonie nigdy nie siadywał; zresztą nie było i na czem siedzieć, bo pani Almayer zniszczyła w napadach wściekłości całe umeblowanie. Podniecona wspomnieniami z korsarskich swoich czasów, zrywała z okien firanki na sarongi dla dziewcząt służebnych, a okazałe meble paliła po kawałku przy gotowaniu ryżu. Lecz Almayer nie myślał o tem w danej chwili; rozpamiętywał powrót Daina i jego nocne widzenie się z Lakambą. Jaki wpływ będzie miała ich narada na wykonanie zdawna obmyślonych planów tak bliskich urzeczywistnienia? Niepokoiła go nieobecność Daina, który obiecał zjawić się wczesnym rankiem. „Miał aż nadto czasu aby przeprawić się przez rzekę“ — rozmyślał Almayer. — „Tyle jest dziś jeszcze do roboty! Trzeba obmyśleć szczegóły jutrzejszego wczesnego wyjazdu, trzeba spuścić łodzie na rzekę — i wogóle chodzi o mnóstwo rzeczy, które nasuwają się dopiero w ostatniej chwili. Wyprawa musi być zorganizowana bez zarzutu; niewolno niczego zapomnieć, ani zaniedbać, ani też — —“
Ogarnęło go nagle poczucie niezwykłego osamotnienia. Zatęsknił za czyimkolwiek głosem, choćby to był nienawistny głos żony — aby tylko położyć kres złowróżbnej ciszy, w której zalękniona wyobraźnia przeczuwała zwiastunkę nowego nieszczęścia. „Cóż się stało?“ mruknął i poczłapał do balustrady w opadających pantoflach. „Czy wszyscy pospali się, czy też wymarli?“
Osada jednak żyła i to nawet bardzo intensywnie. Ocknęła się już o bladym świcie, gdy Mahmat Bandżer w przypływie niesłychanej energji dźwignął się z posłania, i wziąwszy siekierę przestąpił przez postacie swoich dwóch śpiących żon. Drżąc z chłodu, szedł nad brzeg rzeki aby sprawdzić czy woda nie porwała domku, który tam zbudował.
Przedsiębiorczy Mahmat umieścił swoją nową chatę na dużej tratwie przymocowanej bezpiecznie u błotnistego przylądka, przy zbiegu obu ramion Pantai. Wybrał miejsce, gdzie chata była zabezpieczona przed pniami ocierającemi się o przylądek w czasie wylewu. Mahmat szedł przez wilgotną trawę szczękając zębami, i przeklinał pocichu twarde wymagania codziennego życia, które wyganiały go z ciepłego posłania w chłód poranny. Rzuciwszy okiem, przekonał się że chata stoi na miejscu. Powinszował sobie przezorności w umieszczeniu jej, bo rosnące światło dnia ukazało mu pogmatwane szczątki drzew, osiadłych na błotnistej mieliźnie, splecione gałęźmi w bezkształtną tratwę. Wir powstały u zbiegu obu ramion rzeki szarpał tą plątaniną gałęzi i kłód, uderzając i trąc je o siebie. Mahmat zszedł aż do wody aby opatrzyć liny z rattanu, któremi chata była przymocowana. Słońce wysunęło się właśnie z za lasu na przeciwległym brzegu rzeki. Pochylony nad wiązadłami spojrzał obojętnie na gmatwaninę pni miotających się niespokojnie i dostrzegł widać coś niezwykłego, bo upuścił nagle siekierę i wyprostował się, ocierając ręką oczy przed promieniami wschodzącego słońca. Dojrzał jakiś czerwony przedmiot, po którym przewalały się kłody, otaczając go lub też zwierając się nad nim. Zrazu wydało się Mahmatowi że to kawał czerwonego płótna, ale wnet spostrzegł swoją pomyłkę i podniósł wielki wrzask.
— Ah, ya! Tam w wodzie — tam jest człowiek między kłodami! — Przytknął dłonie do ust i krzyczał zwrócony w stronę osady, wymawiając wyraźnie sylaby. — Tu w wodzie są czyjeś zwłoki! Chodźcie zobaczyć! Jakiś obcy — trup!
Kobiety z najbliższego domku krzątały się już na dworze przy rozniecaniu ognisk i łuskały ryż na śniadanie. Ostremi głosami podjęły wezwanie Mahmata, które przewędrowało całą osadę od chaty do chaty i zamarło w oddali. Mężczyźni podnieceni wieścią wypadli z chat, biegnąc w milczeniu ku błotnistemu cyplowi, gdzie nieczułe kłody zwierały się, tarły i przewalały nad nieznajomym trupem z tępą zawziętością, właściwą bezdusznym przedmiotom. Za mężczyznami spieszyły kobiety, zaniedbując domowe obowiązki i lekceważąc sobie następstwa takiego postępowania, a na samym końcu biegły z radosnym świergotem gromadki dzieci upojonych niezwykłemi wrażeniami.
Almayer zawołał głośno na żonę i córkę, nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Znieruchomiał, nasłuchując pilnie. Słaby, oddalony gwar tłumu dosięgnął go teraz, świadcząc że dzieje się coś niezwykłego. Ruszył ku schodom lecz, spojrzawszy ku rzece, wstrzymał się nagle na widok czółenka płynącego od strony osiedla radży. Samotny wioślarz, w którym Almayer rozpoznał niebawem Babalacziego, przeprawił się przez rzekę i płynął teraz ku pomostowi pasmem cichej wody wzdłuż brzegu. Wylazł powoli z czółenka i jął przytwierdzać je z przesadną starannością, jak gdyby pragnął odwlec chwilę spotkania z białym spoglądającym ku niemu z werandy. Ta zwłoka pozwoliła Almayerowi zauważyć ze zdumieniem urzędowy strój Babalacziego. Sambirski statysta przybrany był odpowiednio do wysokiego swojego stanowiska: jaskrawy sarong w kraty ujmował jego biodra, a z gęstych fałd u pasa sterczała srebrna rękojeść krissa, który oglądał światło dzienne tylko podczas wielkich uczt lub też urzędowych przyjęć. Przez lewe ramię i nagą pierś wiekowego dyplomaty biegł błyszczący, lakierowany pas ze skóry, opatrzony mosiężną tabliczką z herbem Niderlandów i napisem: „Sułtan Sambiru“. Głowa Babalacziego okręcona była czerwonym turbanem, zdobionym frendzlami spadającemi na lewy policzek i ramię, co nadawało zwiędłej twarzy Malaja pocieszny wyraz zuchowatej wesołości. Przymocowawszy wreszcie czółno należycie, wyprostował się, strzepnął fałdy sarongu i ruszył wielkiemi krokami ku domowi podpierając się wysoką, hebanową laską, której złota rękojeść, nasadzona drogocennemi kamieniami, skrzyła się w rannem słońcu. Almayer wyciągnął rękę w kierunku prawego skrzydła domu zasłaniającego mu dalszą perspektywę; z pomostu widać ją było dokładnie.
— Babalaczi, hej, Babalaczi! — zawołał — cóż się tam dzieje? czy widzisz?
Babalaczi przystanął i wpatrzył się uważnie w tłum na wybrzeżu. Almayer zobaczył po chwili że Babalaczi zbacza ze ścieżki, zbiera w garść fałdy sarongu i puszcza się przez mokrą trawę naprzełaj ku błotnistemu przylądkowi. Zaintrygowany, zbiegł ze schodów; usłyszał teraz wyraźnie gwar męskich głosów i przenikliwe krzyki kobiece. Znalazłszy się za domem, ujrzał na niskim przylądku ciżbę ludzi, tłoczącą się naokoło czegoś co wzbudzało ogólne zaciekawienie. Doszedł go głos Babalacziego; widział jak tłum rozstąpił się przed nim i pochłonął go z gorączkowym gwarem, wzrastającym stopniowo aż do głośnej wrzawy.
Gdy Almayer był już blisko tłumu, oderwał się od ciżby jakiś człowiek i biegł ku osadzie, nie odpowiadając wcale na jego pytania. Wreszcie Almayer dopadł zbitej gromady, lecz prosił napróżno aby go przepuszczono; nikt się nie usunął gdy usiłował przepchnąć się ku brzegowi.
Torował sobie drogę powoli i ostrożnie, gdy nagle wydało mu się że słyszy głos żony dochodzący z największego tłoku. Nie mylił się, był to rzeczywiście jej krzykliwy głos, lecz słychać go było tak niewyraźnie, że nie mógł zrozumieć o co chodzi. Przestał się przepychać i zwrócił się do otaczających aby zasięgnąć wyjaśnień, gdy wtem ostry i przeciągły krzyk rozdarł powietrze. Ucichła wrzawa, zamilkły głosy ludzi odpowiadających Almayerowi, a on sam skamieniał ze zdumienia i zgrozy: był już pewien że jego żona zawodzi nad umarłym. Przypomniał sobie nagle zagadkową nieobecność Niny i oszalały z niepokoju rzucił się przed siebie naoślep, a tłum ustępował przed jego wściekłym naporem z okrzykami zdumienia i bólu.
Na wąskim cyplu leżały wydobyte z pośród kłód zwłoki nieznajomego, otoczone pierścieniem tłumu. Obok trupa stał Babalaczi; wsparł się brodą o rękojeść laski i wlepił nieporuszenie jedyne oko w bezkształtną masę zdruzgotanych członków, poszarpanego ciała i krwawych łachmanów. Gdy Almayer przebił się wreszcie przez ciżbę struchlałych widzów, żona jego zarzuciła zasłonę na twarz topielca, przykucnęła obok zwłok i zawyła ponuro po raz drugi, budząc dreszcz przerażenia w oniemiałym tłumie. Ociekający wodą Mahmat zwrócił się do Almayera, żądny powtórzenia swojej historji.
Gdy minął poryw przerażenia i rozpaczy, Almayer uległ tak silnej reakcji że blask słońca śćmił mu się w oczach; przestał rozumieć co mówią koło niego. Potężnym wysiłkiem woli doprowadził się do przytomności i usłyszał słowa Mahmata:
— To było tak, tuanie. Sarong zaczepiony był o złamaną gałąź, a on wisiał z głową zanurzoną w wodzie. Kiedy rozpoznałem co to jest, chciałem się tego pozbyć. Chciałem go wyciągnąć z pomiędzy kłód i puścić z prądem. Dlaczego mamy grzebać obcego człowieka pośród chat, aby duch jego straszył nasze żony i dzieci? Czy nie dosyć duchów tu się już wałęsa?
Potakujący gwar rozległ się w tłumie i zgłuszył opowiadanie. Mahmat spojrzał z wyrzutem na Babalacziego.
— Ale tuan Babalaczi kazał mi wyciągnąć zwłoki na brzeg — mówił dalej zwrócony do Almayera, wodząc oczami po słuchaczach — i wyciągnąłem go za nogi; przywlokłem go tutaj przez błoto, choć serce moje pragnęło widzieć, jak popłynie w dół rzeki. Byłby może wylądował na polance Bulangiego?... Oby grób jego ojca został pohańbiony!
Stłumione śmiechy zabrzmiały z kilku stron, gdyż nieprzyjaźń Mahmata i Bulangiego była faktem powszechnie znanym i stanowiła niewyczerpane źródło zainteresowania dla mieszkańców Sambiru. Wśród ogólnej wesołości rozległ się znowu lament pani Almayer.
— Allahu! cóż się stało tej kobiecie! — wykrzyknął gniewnie Mahmat. — Dotknąłem ścierwa które niewiadomo skąd tu się przyplątało i pokalałem się przed spożyciem ryżu. I to wszystko na rozkaz tuana Babalacziego, aby przypodobać się białemu człowiekowi. Czy jesteś zadowolony, tuanie Almayer? A co ja będę miał za to? Tuan Babalaczi powiedział że dostanę jakąś nagrodę — i to od ciebie, tuanie. Pomyśl tylko! zostałem pokalany przez tego trupa, a przytem mógł na mnie paść urok. Spójrz na te złote obręcze! Kto kiedy widział, żeby trup zjawiał się nocą wśród pni z takiemi kółkami na nogach! To są czary. Jednakże — dodał Mahmat po chwili zastanowienia — wezmę sobie te kółka jeśli można, bo mam czarodziejski środek na duchy i nie boję się ich. Bóg jest wielki!
Nowy wybuch hałaśliwego lamentu pani Almayer przerwał Mahmatowi. Zmieszany Almayer popatrzył kolejno na żonę, Mahmata, Babalacziego i wreszcie zatrzymał wzrok na zwłokach, które leżały w błocie z zakrytą twarzą. Zmiażdżone członki powyginały się dziwacznie, a jedna z rąk, wykręcona i pogruchotana, wyciągnięta była wbok; w kilku miejscach sterczały z niej białe kości przez poszarpane ciało. Rozpostarte palce tej ręki dotykały prawie nogi Almayera.
— Czy wiesz, kto to taki? — zapytał cicho Babalacziego.
Babalaczi poruszył zlekka wargami, ale hałaśliwy lament pani Almayer zgłuszył szept jego odpowiedzi, przeznaczonej tylko dla uszu Almayera.
— Tak chciało przeznaczenie. Spójrz do swoich stóp, biały człowieku. Widzę na tych poszarpanych palcach pierścień, który znasz dobrze.
Mówiąc to Babalaczi postąpił niedbale naprzód i nadeptał niby niechcący na wyciągniętą rękę trupa, wciskając ją w miękkie błoto. Machnął groźnie laską w stronę tłumu, który cofnął się nieco.
— Odejdźcie — rzekł z powagą — i odeślijcie kobiety do domowych ognisk. Nie powinny rzucać domu i gapić się na nieznajomego trupa. Tu jest robota dla mężczyzn. Zabieram zwłoki w imieniu radży. Tylko niewolnicy tuana Almayera mają ze mną pozostać. Odejdźcie!
Tłum zaczął się rozchodzić, ociągając się niechętnie. Pierwsze ruszyły kobiety, wlokąc za sobą dzieci, które wieszały się u rąk matczynych i ciągnęły je wtył całym ciężarem. Za niemi szli zwolna mężczyźni w ruchomych, zmiennych grupkach, topniejących w miarę zbliżania się do osady; każdy przyśpieszał kroku, myśląc o czekającym go rannym ryżu. Tylko na lekkiem wzniesieniu, skąd wybrzeże zbiegało ku błotnistemu przylądkowi, pozostało kilku ludzi, przyjaciół lub też wrogów Mahmata; przypatrywali się z ciekawością gromadce otaczającej zwłoki.
— Nie rozumiem ciebie, Babalaczi, — rzekł Almayer. — O jakim mówisz pierścieniu? Kimkolwiek jest ten biedak — patrz — wdeptałeś w błoto jego rękę. Odsłoń mu twarz — zwrócił się do pani Almayer, która przykucnęła przy głowie trupa i kiwała się nad nim, wstrząsając od czasu do czasu potarganemi, siwemi splotami i mrucząc coś ponuro.
— Hai! — wykrzyknął Mahmat, który ociągał się jeszcze z odejściem. — Popatrz, tuanie, kłody zwarły się tak — tu przycisnął dłoń do dłoni — a głowa jego musiała dostać się w środek, bo niema już twarzy którąbyś mógł oglądać. Jest tam jego ciało, i kości, i nos, i usta, a pewnie i jego oczy — ale nikt nie rozróżni jednego od drugiego. W dniu kiedy się urodził zostało zapisane, że żaden człowiek nie będzie mógł spojrzeć na niego po śmierci i powiedzieć: oto twarz mojego przyjaciela.
— Cicho, Mahmacie! dosyć tego — rzekł Babalaczi. — A nie gap się tak na jego złotą obręcz, ty zjadaczu świńskiego mięsa. Tuanie Almayer — dodał, zniżywszy głos — czy widziałeś Daina dziś rano?
Almayer otworzył szeroko oczy i zaniepokoił się.
— Nie — odparł prędko — a tyś go widział? Czy niema go u radży? Czekam na niego; dlaczego nie przychodzi?
Babalaczi pokiwał smutnie głową.
— On przyszedł, tuanie. Opuścił nas w nocy podczas tej wielkiej burzy, kiedy rzeka bardzo się gniewała. Noc była zupełnie ciemna, ale w jego sercu gorzał płomień, który rozjaśniał mu drogę. Rzeka wydała mu się gładka jak woda w wąskiej cieśnince, a rozpędzone kłody nie większe od źdźbeł suchej trawy. Więc popłynął — i oto leży tutaj — Babalaczi wskazał głową na trupa.
— Skąd wiesz, że to on? — krzyknął gorączkowo Almayer. Odepchnął żonę, zerwał nakrycie i wpatrzył się w bezkształtną miazgę ciała, włosów i schnącego błota, leżącą na miejscu gdzie była twarz topielca. — Nikt nie rozpozna — dodał i wzdrygnął się ze zgrozą.
Tymczasem Babalaczi ukląkł, obcierając z błota palce wyciągniętej ręki. Powstał i błysnął przed oczami Almayera złotym pierścieniem o wielkim, zielonym kamieniu.
— Znasz dobrze ten pierścień — rzekł — nie schodził on nigdy z ręki Daina. Musiałem poszarpać palec aby go zdjąć. Czy mi teraz wierzysz?
Almayer podniósł ręce do głowy i opuścił je bezwładnie w niemej rozpaczy. Babalaczi przyglądał mu się ciekawie i zobaczył ze zdumieniem uśmiech na jego twarzy. Dziwne urojenie opanowało mózg Almayera, zmącony tym nowym ciosem. Przywidziało mu się że przez wiele lat spadał w głęboką przepaść. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu spadał nieustannie; była to gładka, krągła, mroczna przepaść, której czarne ściany sunęły wgórę z nużącą szybkością. Zdawało mu się że słyszy jeszcze odgłos tego zawrotnego spadania. Nagle doznał straszliwego wstrząsu: runął na dno i — o dziwo! — oto jest żywy i cały, a Dain leży martwy z pogruchotanemi kośćmi. Uderzyło go to jako rzecz bardzo zabawna. Nieżywy Malaj; tak wielu nieżywych Malajów oglądał bez najmniejszego wzruszenia — a teraz czuje że płacz go chwyta za gardło, ale nie nad Malajem; żal mu białego człowieka, który spadł w głęboką przepaść a nie zabił się. Wydało mu się że stoi tak jakby z boku, w pewnem oddaleniu — i przygląda się niejakiemu Almayerowi, który jest w bardzo ciężkich opałach. Biedny, biedny człowiek! dlaczego nie poderżnie sobie gardła? Chciałby zachęcić go do tego i ujrzeć jak Almayer padnie martwy na trupa Daina. Dlaczego nie umiera aby położyć kres męce? Jęknął mimowoli i zląkł się swojego głosu. Czy ogarnia go szaleństwo? W najwyższem przerażeniu rzucił się ku domowi, powtarzając ciągle: „Ja nie zwarjowałem! nie, nie — naturalnie że nie!“ Starał się przyswoić sobie dokładnie tę myśl. „Nie jestem warjatem, nie jestem warjatem!“ Potknął się, wbiegając naoślep na schody i coraz prędzej powtarzał te słowa, w których widział ratunek. Zobaczył przed sobą Ninę i chciał jej coś powiedzieć, ale nie mógł sobie przypomnieć co; pochłonął go szalony wysiłek, aby nie stracić ani na chwilę świadomości że nie jest warjatem. Powtarzał wciąż to samo, biegając naokoło stołu, aż potknął się wreszcie o fotel i padł nań wyczerpany. Utkwił dziki wzrok w Ninie, wciąż zapewniając siebie pocichu że jest przy zdrowych zmysłach, i zdziwił się że dziewczyna cofa się przed nim z przestrachem w oczach. Cóż jej się stało? co za głupota! Walnął pięścią w stół i krzyknął ochrypłym głosem: „Dżynu! prędko!“ Nina wybiegła, a on siedział w fotelu cicho i spokojnie, zadziwiony hałasem jaki wywołał.
Wróciła ze szklanką nalaną do połowy dżynem. Zastała ojca wpatrzonego bezmyślnie przed siebie; czuł się teraz bardzo zmęczony, jak po powrocie z długiej podróży. Miał wrażenie, że uszedł tego ranka wiele kilometrów i spragniony był wypoczynku. Wziął szklankę trzęsącą się ręką i zaczął pić, dzwoniąc zębami o szkło; wysączywszy dżyn do ostatniej kropli, stuknął ciężko szklanką o stół. Podniósł zwolna oczy na Ninę stojącą obok niego i rzekł spokojnym głosem:
— Wszystko przepadło, Nino. On nie żyje — a ja mogę popalić moje łodzie.
Czuł się dumnym że jest w stanie mówić tak spokojnie. Najwidoczniej obłąkanie już mu nie grozi; ta pewność jest bardzo kojąca. Opowiedział o znalezieniu zwłok, przysłuchując się z upodobaniem własnemu głosowi. Nina stała spokojnie z ręką opartą lekko o ramię ojca. Twarz jej była nieporuszona, lecz i rysy i cała postawa wyrażały natężoną, trwożną uwagę.
— Więc Dain nie żyje — odezwała się chłodno gdy zamilkł głos ojca.
Sztuczny spokój Almayera ustąpił w mgnieniu oka gwałtownemu wybuchowi oburzenia.
— Stoisz przede mną jak słup — krzyknął gniewnie — i odzywasz się jakby to była fraszka. Tak, Dain nie żyje! czy rozumiesz? nie żyje! Cóż to cię obchodzi! nigdy o mnie nie dbałaś; patrzyłaś obojętnie jak wysilam się, i haruję, i walczę; nigdy nie widziałaś moich cierpień, nigdy. Nie masz serca i nie masz duszy, bo inaczej byłabyś zrozumiała że pracowałem tylko dla ciebie, dla twojego szczęścia! Chciałem być bogaty, chciałem się stąd wydostać, chciałem widzieć jak biali ludzie będą się gięli nisko przed potęgą twojej piękności i twojego bogactwa. Choć jestem stary, pragnąłem znaleźć się w obcym kraju, wśród obcej cywilizacji i rozpocząć nowe życie, aby napatrzyć się twojemu powodzeniu, twoim tryumfom, twojemu szczęściu. Tylko dlatego dźwigałem cierpliwie brzemię pracy, zawodów i upokorzeń wśród tych dzikich. I już miałem szczęście prawie że w ręku!
Spojrzał na uważną twarz córki i zerwał się, przewracając fotel.
— Słyszysz? miałem szczęście pod ręką — o tak — tylko sięgnąć!
Zamilkł, usiłując poskromić rosnący gniew, ale nie potrafił się opanować.
— Czy ty nic nie czujesz? — ciągnął — czy nie wiesz, co to nadzieja? — Milczenie Niny rozjątrzało go; podnosił głos coraz bardziej, choć starał się wciąż zapanować nad sobą.
— Czy miło ci żyć wśród nędzy i oczekiwać na śmierć w tej nikczemnej dziurze? Nino, odezwijże się! Czy niema w tobie litości? Czy nie znajdziesz ani słowa pociechy? A ja cię tak kochałem!
Czekał przez chwilę, i nie słysząc odpowiedzi potrząsnął pięścią przed oczami córki.
— Widzę że jesteś idjotką! — wrzasnął.
Obejrzał się za fotelem, podniósł go i siadł sztywno. Gniew jego wygasł; zawstydzony był swoim wybuchem, ale przyniosła mu ulgę świadomość że odsłonił przed córką istotną treść swego życia. Myślał tak w najlepszej wierze i łudził się co do pobudek swojego postępowania, nie zdając sobie sprawy jak dalece drogi jego są zawiłe, cel mętny, a żale jałowe. Wielka, tkliwa miłość do córki przepełniała mu serce. Chciał widzieć ją nieszczęśliwą aby cierpieć z nią razem, ale pragnął tego w sposób właściwy naturom słabym, które tęsknią za współczuciem i narzucają swoje cierpienia ludziom najzupełniej wobec nich niewinnym. Gdyby Nina cierpiała, zrozumiałaby go i współczułaby mu, a tymczasem ona nie chce czy nie może znaleźć ani słowa pociechy i miłości wobec jego strasznej niedoli. Poczucie zupełnego osamotnienia owładnęło Almayerem z taką siłą, że dreszcz nim wstrząsnął. Zachwiał się i padł twarzą na stół z wyciągniętemi sztywno rękami. Nina przysunęła się szybko do ojca i patrzyła na siwą głowę, na szerokie barki drgające konwulsyjnie pod wpływem uczuć, które znalazły wreszcie ujście we łzach i łkaniu.
Odeszła od stołu z głębokiem westchnieniem. Rysy jej straciły pozór kamiennej obojętności, który doprowadził Almayera do wybuchu gniewu i żalu; wyraz jej twarzy uległ teraz nagłej zmianie. Gdy ojciec błagał ją o współczucie, o słowo pociechy, słuchała z pozorną obojętnością, choć w sercu jej zmagały się sprzeczne porywy; wstrząsnęły nią wypadki, których nie przewidziała, a w każdym razie nie spodziewała się że nastąpią tak prędko. Poruszona była do głębi rozpaczą Almayera; wiedząc że może zapobiec jego męce jednem, jedynem słowem, pragnęła gorąco je wypowiedzieć, a jednocześnie słyszała ze zgrozą głos przemożnej miłości nakazujący jej milczenie. Poddała się po krótkiej i dzikiej walce, stoczonej przez dawne ja z nowemi prawami jej życia. Uzbroiła się w zupełne milczenie, jedyną tarczę przeciw jakiejś zgubnej słabości. Nie ufała sobie tak dalece, że bała się wyszeptać słowo lub uczynić najlżejszy ruch aby nie powiedzieć za wiele; i właśnie ta gwałtowność uczuć, szalejących w najtajniejszych głębiach duszy, pozornie obróciła ją w kamień. Tylko rozdęte nozdrza i pałające oczy świadczyły o miotającej nią burzy, lecz Almayer nie dostrzegł wzruszenia córki, bo wzrok jego był zmącony przez rozpamiętywanie swej niedoli, gniew i rozpacz.
Gdyby był spojrzał na Ninę wspartą teraz o poręcz werandy, zobaczyłby że obojętność ustępuje z jej twarzy; głęboki ból odmalował się w jej oczach, a cudownie piękne rysy ściągnął wyraz czujnego niepokoju. Wysoka trawa porastająca zapuszczone podwórze stała przed Niną, wyprężona w żarze południa. Od strony rzeki zbliżały się głosy i szelest bosych nóg; słychać było, jak Babalaczi daje wskazówki ludziom Almayera. Wreszcie z za węgła ukazał się szczupły korowód ze zwłokami topielca; pani Almayer otwierała pochód, głośno zawodząc, a Babalaczi szedł obok zwłok i niósł w ręku kółko zdjęte z nogi trupa. Mahmat trzymał się nieśmiało wtyle, w nadziei że nie minie go obiecana nagroda.
— Złóżcie go tutaj — rzekł Babalaczi do ludzi Almayera, wskazując na stos desek suszących się przed werandą. — Złóżcie go tutaj. Był Kafirem, i synem psa, i przyjacielem białego człowieka. On pił mocną wodę białego człowieka — dodał z udanym wstrętem. — Sam to widziałem.
Niewolnicy złożyli pogruchotane zwłoki na dwóch zsuniętych deskach; pani Almayer nakryła je kawałem białego płótna i, poszeptawszy czas jakiś z Babalaczim, odeszła do zajęć domowych. Ludzie Almayera rozproszyli się w poszukiwaniu cienistych zakątków gdzieby mogli dzień cały przepróżniaczyć. Babalaczi pozostał sam przy trupie, który leżał sztywny pod białem płótnem w jaskrawym blasku słońca.
Nina zeszła ze schodów i zbliżyła się do Babalacziego; sambirski dyplomata podniósł rękę do czoła i przykucnął z wielkim szacunkiem.
— Przyniosłeś złotą obręcz — rzekła Nina, spoglądając na zadartą twarz Babalacziego i samotne jego oko.
— Przyniosłem, Mem Putih, — potwierdził ugrzeczniony mąż stanu i zwróciwszy się do Mahmata, kiwnął na niego, wołając: „Chodź-no tu bliżej!“
Mahmat zbliżył się z pewnem wahaniem. Starał się nie patrzeć na Ninę lecz utkwił wzrok w Babalaczim.
— A teraz słuchaj — rzekł ostro Babalaczi. — Widziałeś pierścień i bransoletę, i wiesz że nie należą do nikogo innego tylko do kupca Daina. Dain przyjechał wczoraj łódką późnym wieczorem. Po rozmowie z radżą opuścił nas w nocy aby przeprawić się do domu białego człowieka. Woda była bardzo wielka — i dziś rano znalazłeś go w rzece.
— Wyciągnąłem go za nogi — mruknął pocichu Mahmat. — Tuanie Babalaczi, a moja nagroda! — wykrzyknął głośno.
Babalaczi podniósł złotą bransoletę do oczu Mahmata. „To, co ci powiedziałem, przeznaczone jest dla wszystkich uszu. To, co ci daję, przeznaczone jest dla twoich własnych oczu. Bierz!“
Mahmat wziął skwapliwie złote kółko i schował je w fałdach pasa. — Niegłupim pokazywać taką rzecz w domu gdzie są trzy kobiety — mamrotał. — Ale opowiem im o kupcu Dainie, będą miały o czem gadać.
Odwrócił się i odszedł, a za osiedlem Almayera przyśpieszył zaraz kroku.
Babalaczi spoglądał za nim póki nie znikł za krzakami. „Czy dobrze zrobiłem, Mem Putih?“ spytał pokornie, zwracając się do Niny.
— Tak — odrzekła Nina. — Pierścień możesz sobie zatrzymać.
Babalaczi dotknął ust i czoła i dźwignął się z ziemi. Spojrzał na Ninę jakby oczekiwał dalszych jej słów, lecz ona zwróciła się ku domowi i weszła na schody, odprawiając go skinieniem ręki.
Babalaczi podniósł laskę i zabierał się do odejścia. Bardzo było gorąco i nie miał wcale ochoty przeprawiać się przez rzekę w taki upał. Ale trudno — musi zawiadomić radżę o nieprzewidzianych wypadkach, o zmianie planów, o wszystkich swoich podejrzeniach. Znalazłszy się na pomoście zaczął rozplątywać linę z rattanu, którą czółno było przywiązane.
Rozległa powierzchnia dolnej rzeki mieniła się olśniewającym blaskiem. Pokrywały ją czarne plamki czółen rybackich, które zdawały się brać udział w jakichś szalonych wyścigach. Babalaczi przestał odwiązywać czółno i spojrzał z nagłem zainteresowaniem. Rybak z najbliższej łódki, znalazłszy się na odległość głosu od skrajnych chat osady, złożył wiosło i stanął w łódce, krzycząc:
— Łodzie! łodzie! wojenne łodzie jadą! są już tutaj!
W mgnieniu oka osada zaroiła się znów ludźmi biegnącymi ku rzece. Mężczyźni odwiązywali czółna, kobiety skupiły się w gromadki, spoglądając ku zakrętowi w dole rzeki. Nad drzewami porastającemi brzegi ukazał się lekki kłąb dymu, niby czarna skaza na wspaniałym lazurze przeczystego nieba.
Babalaczi stał z liną w ręku, zaskoczony tym widokiem. Spojrzał w dół rzeki, potem w górę ku domowi Almayera i znowu zwrócił się w dół, niepewny co ma robić. Wreszcie przywiązał czółno zpowrotem, rzucił się ku domowi i wbiegł po schodach na werandę.
— Tuanie, tuanie! — zawołał gorączkowo. — Łodzie jadą, wojenne łodzie. Przygotuj się, tuanie. Oficerowie przyjdą do ciebie, wiem to napewno!
Almayer dźwignął powoli głowę ze stołu i spojrzał na niego tępym wzrokiem. — Mem Putih! — krzyknął Babalaczi do Niny — popatrz tylko! On nic nie słyszy. Musisz bardzo uważać — dodał znacząco.
Nina skinęła głową z bladym uśmiechem i chciała coś odpowiedzieć, gdy nagle wystrzał armatni wstrzymał słowa na rozchylonych jej wargach. Równocześnie ukazała się parowa szalupa z armatą umieszczoną na przednim pomoście. Uśmiech zgasł na ustach Niny, a z oczu jej wyjrzał znowu czujny niepokój. Od strony dalekich wzgórz nadpłynęło echo jak przeciągłe, żałosne westchnienie — niby odzew słany przez kraj w odpowiedzi na głos swoich panów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.