Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szalona |
Tom | Tom II |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier” |
Data wyd. | 1948 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chorążyc przybył na Święta Wielkanocne do Zamiłowa, gdzie nań jak zawsze oczekiwano i wyglądano przyjazdu z niecierpliwością.
W ciągu tego roku stary ojciec jego, jak to podżyłym ludziom, co się długo dobrze i krzepko trzymają, trafia często, nagle był na zdrowiu podupadł. Przyczyna choroby była mało znacząca, jakieś przeziębienie; choroba sama nie miała charakteru groźnego, skutki jej okazały się daleko smutniejsze niż przewidywano. Przeleżawszy długo w łóżku, pan Eliasz wstał z niego o kiju, nogi mu brzękły, osłabiony był znacznie. Biedna Chorążyna zalewała się łzami, on zaś sam jak nigdy wesołego udawał, żartował i usiłował dla uspokojenia żony ukryć cierpienie.
Czuł jednak dobrze, że się koniec zbliża i starym obyczajem, nie trwożąc nikogo, ze spokojem umysłu i przytomnością wielką rozporządzał zawczasu wszystko tak, aby, uchowaj Boże czego, Jejmości oszczędzić kłopotu, zostawić w porządku interesa, obmyśleć nawet pogrzeb własny, oszczędzając biednej Elżusi wszelkiego zachodu.
Z tą delikatnością jaką tylko wielka daje miłość i moc charakteru, Chorąży czynił przygotowania te tak, ażeby się ich nawet Elżunia nie domyślała.
Stary Pius i ks. Zatoka jedni byli wtajemniczeni i do pobożnego kłamstwa dopomagali.
Ksiądz na próżno usiłował dowieść, że nic tak pilnego nie było.
— Pan Chorąży bo się trwożysz na próżno — mówił doń sam na sam — nogi odejdą, siły wrócą, będziesz zdrów jak ryba, a to wszystko tylko próżna troska.
— A dajże bo mi Jegomość spokój — odpowiedział z półuśmiechem Chorążyc. — Da Pan Bóg zdrowie, niech będzie imię Jego błogosławione, każe się stawić przed swój trybunał, stań się wola Jego. Ją się bynajmniej nie trwożę, a no potrzeba, na wszelki wypadek, zostawić rzeczy w porządku... Biedna Elżusia i tak będzie miała przez wierzch głowy do roboty, trzeba jej oszczędzić troski.
Cóż to szkodzi, że się ład zrobi?...
Potrzeba było niezmiernych wysiłków umysłu, aby powoływanie urzędnika do pisania testamentu czymś upozorować i Jejmości się nie dać domyśleć, o co w istocie chodziło.
Woził papiery ks. Zatoka, oddawał je w sekrecie stary Pius, przyjmowano sądowe figury niby dla jakiejś sprawy o granicę.
Chorąży tak wszystko urządzał bacznie, iż o najmniejszym szczególe nie zapominał.
— Jak mi się zemrze — mówił — wy tu wszyscy głowy potracicie. Pójdzie wszystko na hałaj na bałej, urwij, podaj, skorzystają z tego hultaje, szkody narobią!
Więc i trumna w śpichrzu była do miary zrobiona, sucha, i światło w skrzynce zawczasu kupione, do którego, aby się nie dobrały szczury, Chorąży okucie kazał dać mocne i postawić w miejscu bezpiecznym.
Ks. Zatoka miał informację co do pogrzebu, który skromnie chciał odbyć kazać Chorąży, bez zbytku. Pius wiedział, gdzie i jak, z jakim przyrządem zastawić chleb żałobny.
Rozumie się, że w testamencie nikt zapomniany nie był, nawet Madzia i Zonia. O tej, że mało było wiadomości, bo rozpowiadania o jej losach nawet przed siostrą pan Ewaryst unikał, Chorąży jej czyniąc zapis dodał warunek, aby sumy kapitalnej nie miała prawa podnosić, aż za mąż wyszedłszy.
Gdy wszystkie te formalności po cichu dopełnione zostały, stary pan znacznie się uspokoił i jakby dni ostatek sobie i swoim chciał rozweselić, okazywał ciągle myśl dobrą, a żarty się go trzymały, iż jejmość się wydziwić temu nie mogła.
Ze szczególną czułością powitał Chorąży syna, bo miał ciągle jakieś złe przeczucia, że go już nie zobaczy, a chciał z nim, jako z mężczyzną, pomówić sam na sam o przyszłości, o różnych rzeczach, których pisać i opisywać nie wypadało.
Z równą niecierpliwością czekała na syna matka, bo wierzyła w to, że jego przybycie ojca orzeźwi, a Madzia wyglądała jak brata, spodziewając się, iż z niego przecie coś więcej dobędzie o tej siostrze, o której tak wiedziała mało, że się najgorszych domyślała rzeczy.
Przybywającego Ewarysta znalazła rodzina zmężniałym, ale matka utrzymywała, że wychudł i zmizerniał, że twarz miał jakąś smutną, i po staropolsku chciała tym naukom koniec położyć, a syna wziąć na wieś, folwark mu jeden wypuścić, bodaj już ożenić.
Chorąży na to głową kiwał, nie mogąc powiedzieć co myślał, a w duchu mówił: po co jeden folwark wypuszczać, kiedy rychło wszystko mu spadnie na głowę. Miał to starych, pobożnych ludzi jasnowidzenia końca swojego, które dane jest tylko wybranym.
W czasie Świąt gości ciągle było dosyć, zajęcia wiele, a do poufnych cichych rozmów mało zręczności.
Od Wielkiej Nocy do przewodów dnia prawie nie było, żeby ktoś nie przyjechał, nie nocował, a czasem i kilku gości miał Zamiłów, którym szczególniej Chorążyna była rada, bo jej starego zabawiali.
Madzia na próżno zabiegała około kuzynka, chcąc go wybadać o siostrze, zbywał ją ni tym, ni owym i widocznie unikając dłuższej o tym rozmowy. Na ostatek jednego wieczora dziewczę go tak przydybało i naparło, że wykręcić się sianem nie mógł. Prędzej lub później lękał się, aby na nieprzygotowaną nie spadła jaka wiadomość o Zoni jak piorun.
Nalegała Madzia, wiedziona i przywiązaniem do jedynej swej, i pewną ciekawością prawie gorączkową tego, co przed nią aż ukrywać musiano.
— Wiesz, moja Madziu — rzekł Ewaryst, gdy mu się znów z płaczem prawie naprzykrzać zaczęła — wiesz i rozumiesz, że gdybym miał co dobrego do powiedzenia ci, dawno bym przyniósł.
— Ale cóż tak złego być może, o Boże mój! — wołało dziewczę — niechże ja choć wiem, abym się najgorszego nie domyślała...
— Nie możesz się domyśleć nic tak złego — dodał Ewaryst — co by nieszczęśliwą prawdę przeszło.
Madzia płakać zaczęła, ale z za łez upominała się raz o całą, prawdziwą historię siostry.
Opowiedzieć jej nawet tak wprost nie mógł Ewaryst, aby nagie fakty gorszymi się nie wydały jeszcze niż były w istocie, spełnione pod wpływem fałszywych pojęć i gorącego temperamentu. Musiał więc choć w ogólnych rysach opowiedzieć wiejskiemu dziewczęciu, wychowanemu pobożnie, nawykłemu do poszanowania prawd starych, jakimi nowinkami karmiła się młodzież i jak miała przewrócone głowy.
Madzia, ciągle wykrzykując: ale to nie może być! słuchała z niedowierzaniem... Trzeba było nareszcie przystąpić do rzeczy. Z bólem serca, dużo odsłaniając, odmalował Ewaryst najprzód dom Ozereńków, w którym Zonia się wychowała, potem Heliodorę Paramińską, u której mieszkała czas dosyć długi, towarzystwo, jakie się tam zbierało, wpływ propagandy Jewłaszewskiego, stosunki z panem Zorianem, na koniec przyjaźń z Teofilem Zagajło i owo wystrzelenie do niego...
Podziwienie Madzi stało się w końcu niemym osłupieniem, nie rozumiała już nic, nic nadto, że siostrę ratować powinna.
Ewaryst nie chciał jej wyjawić wszystkiego, nie powiedział, że Zonia uratowaną być nie mogła, bo po wystrzale do Teofila, przeniósłszy się do niego, żyła z nim otwarcie, jak to się tam zwało, na wiarę.
O ślubie nie było mowy, choć Zagajło obiecywał się żenić. Zonia wyzywając cały świat jawnie się popisywała ze swoją miłością i nie kryła stosunków. Tłumaczyła swe dziwne postępowanie po wystrzale tym, że swobodnie sercem i ręką swą sama rozporządzać chciała... Litość nad rannym zwyciężyła ją.
Rozmowa cicha skończyła się łzami. Jak mógł pocieszał i uspokajał Madzię Chorążyc, na niewiele się jednak zdały jego słowa.
Nazajutrz, z czerwonymi oczyma biedne dziewczę oświadczyło wprost Ewarystowi, iż ma mocną, i niezachwianą wolę jechać do siostry i, powtórzyła znowu, ratować ją.
Chorążyc zmuszonym był wyznać wreszcie, że ratunek przychodził za późno, a i wprzódy byłby wysiłkiem próżnym. Zagajło po wyzdrowieniu, za zgodą z Zonią wyjechał był na Żmudź czy do Litwy do krewnych, jakoby dla przygotowania ich do swego ożenienia. Zonia została sama jedna i czekała jego powrotu.
— Smutny by to był widok dla ciebie, tej biedniej Zoni teraz, opuszczonej na wpół, chorej... czekającej na tego, który się jej mężem być obiecał...
Przecież, gdy kto z rodziny na zaraźliwą chorobę leży — odpowiedziała Madzia — gdy za występek pokutuje w więzieniu, obowiązkiem jest nie opuszczać go, pomagać... Im biedniejsza Zonia, tym ja tam potrzebniejsza jestem....
— Ale jakże możesz się stąd oddalić nie wydając tajemnicy, która rodziców może zmartwić... — odezwał się Ewaryst.
— Obowiązek i obowiązek! — powtarzało dziewczę uparte. — Przed panią Chorążyną padnę do nóg, powiem trochę, nie wszystko. Ona mnie zrozumie i pozwoli jechać, pan Chorąży też się nie sprzeciwi. Co będzie to będzie, ja tam muszę być...
Ewaryst na próżno starał się ją od tego zamiaru odwieść, Madzia, zwykle potulne i posłuszne dziecko, było do niepoznania upartą.
— Dwie nas jest na świecie — mówiła — sieroty jesteśmy. Pan Bóg nam tylko tyle dał, że siebie mamy... A! czyż ja mogę ją opuścić.
Próżne były namowy Ewarysta, nazajutrz Chorążyna jeżeli nie o wszystkim wiedziała, to przynajmniej o tym, że Zonia była nieszczęśliwą i że jej siostra mogła być potrzebną. Powołała zaraz syna, aby jej wytłumaczył jak tam rzeczy stały. Ewaryst, znacznie łagodząc prawdę, musiał jej nieco wyjawić.
Doszła sprawa do starego pana, a ten wziął syna na konfessatę w cztery oczy, domyślając się nie nadaremnie, iż tam coś więcej być musiało niż przed kobietami wyznał... Ukrywać przed Chorążym syn nie mógł, a pan Eliasz tak egzaminował ściśle, iż bez kłamstwa się wyminąć nie było podobna. Powiedział więc prawdę jak była, zastrzegając, aby kobietom jej nie powtarzać.
Łzy pociekły z oczów staremu, milczał długo.
— Po cóż tam Madzia ma jechać? — odezwał się — tamtę już jeden pan Bóg chyba salwować może, a ta się naje strapienia i, co gorzej, pobrucze się poczciwe dziewczę, chodząc około tej nieszczęśliwej zasmolonej.
Koniec końców zrozumieli wszyscy, iż Madzi z jej ofiarnością i miłością dla siostry ani się bardzo sprzeciwiać, ni jej było można wstrzymywać.
— Dziej się wola Boża! — dodał Chorąży — obowiązek niezaprzeczony, niech jedzie! Tylko jej tak puścić samej ani myśleć...
Narada z Chorążyną nad osobą, którą by Madzi dodać potrzeba, trwała pokryjomu dni kilka. Pan Eliasz też i obrachowywał zaraz, jak w podróż tę wyposażyć wychowankę, aby się nie troszczyła o grosz do zbytku.
Parę tysięcy złotych po rodzicach pono miała Raszkówna u Chorążego na prowizji, i o te prosiła, stary głową kiwał, wąsa kręcił i ze swojej szkatułki tysiąc złotych dokładał na wszelki wypadek pokwitowania żadnego nie żądając.
— Niech to tam będzie na chwałę Bożą, co ona ma się z sierocego ekspensować! rzekł.
Jejmość w obawie, aby jej ukochanej nie zabrakło i dla siostry, ze swoich dochodów ogrodowych i nabiałowych sumkę jakąś przeznaczyła. Słowem, wyprawiono ją z domu jak dziecię rodzone. Towarzyszką podróży miała być stara wdowa po ekonomie, siedząca na łaskawym chlebie w drugim folwarku, pani Trawcewiczowa, kobieta bardzo jeszcze żwawa, bywała w świecie, wygadana, a do domu Chorąstwa przywiązana. Trawcewiczowej powierzyć było można Madzię, bo ona doświadczeń w życiu miała pono aż do zbytku, nim w końcu do portu małżeńskiego przypłynęła i nieboszczykowi Trawcewiczowi rękę oddała. Z domu opowiadała się Makowską, a familię tę uważała za senatorską, primo voto potem była za porucznikiem jakimś niemieckiego nazwiska, secundo — za małym dzierżawcą Rabczycem, który ją w nędzy zostawił; aż zjawił się ów Trawcewicz, poczciwy człek, za którego z biedy poszła, a była z nim szczęśliwą. Dzieci nigdy nie miała de domo Makowska, niegdyś pono bardzo piękna, dużo opowiadała czasem o ludziach co za nią biegali, a nad których intrygami zawsze triumfowała... Była to i teraz jeszcze matrona poważna, słusznego wzrostu, otyła, trzymająca się bardzo prosto i, mimo siwych włosów w loki pozawijanych, sznurująca usta zmarszczkami otoczone.
Miała tę jedną wadę de domo Makowska, że usta jej nigdy nie próżnowały. Materiału do opowiadań dostarczała bogata skarbnica przeszłości.
Chociaż Ewaryst także wkrótce miał do Kijowa powracać, Madzia niecierpliwa, niespokojna, chciwa spełnienia posłannictwa swego, rwała się tak, iż na niego czekać nie chciała. Trawcewiczowej też korzystać z tej gratki i przejechać się do Kijowa, którego tak dawno nie widziała, pilno było.
Na kilka już dni wprzód zajmowano się wyborem, bo z takiego domu jak Chorąstwo nie wyjeżdżało się bez zapasu, a ulubionej swej wychowanicy nie mogła puścić stara Jejmość bez wszystkiego, co tylko w drodze było potrzebne. Tym zaś co w domu siedzieć nawykli, mnóstwo rzeczy wydaje się niezbędnymi...
Madzia jechała z pragnieniem wielkim, ale z trwogą i tęsknotą za tymi, których tu zostawiała. Mało wyjeżdżała w życiu, sama zaś nigdy nie wyruszyła za progi Zamiłowskie, pierwsza podróż z takim celem musiała ją niepokoić. Łzawe było i długie pożegnanie z Chorążyną, która nieustannie powtarzała Trawcewiczowej: — A pilnujże mi, proszę cię, tej Madzi, bo ona głowę traci łatwo...
Na co poważna de domo Makowska odpowiadała jednostajnie:
— Niech pani Chorążyna będzie spokojna, że już ze mną najbezpieczniej w świecie... Dopatrzę jak oka w głowie!
Chorąży, mający ciągle przeczucia niedobre, pobłogosławił ją milczący.
— Spełniasz obowiązek — dodał w końcu — Pan Bóg ci powinien poszczęścić, wracaj nam zdrowo!
Za kilka dni i Ewaryst też miał wyjechać w pomoc ekonomowej, aby mieć opiekę nad Madzią.
Po mszy w domowej kapliczce, którą ks. Zatoka odprawił, ruszyła bryka wyładowana z płaczącym dziewczęciem, a Chorążyna z ganku, Chorąży przez okno krzyżem świętym ją żegnali. Madzia obiecywała pisać i donieść o sobie.
Pusto się zrobiło w Zamiłowie, gdy wesołego dziewczęcia, które tu bardzo mało znaczące zajmowało napozór miejsce, nie stało. Chorążyna zadumana obrachowywała popasy i noclegi. Dziś Madzia nocuje tam, jutro popasać mu, da Bóg, w karczmie tej... itp.
Nie mówiła tego, czym najwięcej się frasowała, to przybyciem i spotkaniem z sobą dwóch rodzonych sióstr, tak do siebie niepodobnych. Ewaryst też najbardziej się tym kłopotał, nie mogąc nawet przewidzieć jak się one rozumieć i pogodzić z sobą mogły. Pilno mu było jechać, aby na wszelki wypadek przyjść w pomoc niedoświadczonej Madzi.
Dziewczę w istocie nigdy jeszcze w życiu samoistnie i o własnej woli nie występowało, lecz miłość daje odwagę i siły wielkie.
Przybywszy do Kijowa zmordowane dziewczę nie tyle drogą, co nieprzerwanymi opowiadaniami awantur Trawcewiczowej de domo Makowskiej, szczególniej z oficerem od huzarów, którego zwyciężyła.
Madzia stanąwszy u celu poczuła trudność zadania i położenia swojego. Noc spędziwszy w gospodzie do dnia poszła do kościoła, a stamtąd wprost kazała się zawieźć do siostry. Trawcewiczowa koniecznie jej chciała towarzyszyć, lecz Madzia stanowczo jej zapowiedziała, że sama jechać musi. Obraziło to nieco towarzyszkę, która się składała rozkazami pani Chorążynej, lecz uścisk i serdeczne prośby Madzi ułagodziły ją.
Z bijącym sercem weszła na schody wskazanego jej domu. Niepoczesna sługa, przypatrując się jej podejrzliwie, wprowadziła na tyłach, do lichego, przyciemnionego mieszkania. Przedpokoik stał w nieładzie, nieumieciony i zarzucony gratami, druga izdebka mała, niby bawialnia, okryta pyłem, zdawała się opuszczoną. Przez nią przechodzić było trzeba do sypialni, gdzie, jak mówiła sługa, pani leżała chora. Wszystko, co tu spotykała nawykła do porządku i dostatku wiejskiego Madzia, świadczyło o ubóstwie i zaniedbaniu.
W izdebce o jednym oknie, na łóżku licho zasłanym, siedziała blada Zonia, w ręku trzymając czepeczek dziecinny z niebieskimi wstążeczkami.
Przy niej stała pusta kolebka. W twarzy biednej chorej malowała się rozpacz jakby stężała, zamknięta w sobie, obojętna na wszystko.
Widząc wchodzącą nieznajomą jakąś, która z trwogą i wzruszeniem przestępowała próg, Zonia wlepiła w nią oczy, nie tając, że jej natręctwo to było nieznośnym. Zdawała się mówić:
— Po co ty tutaj?
Nie mogła ani poznać, ni się domyśleć siostry, a ta tak była pomieszana, tak zbolała, że już wszedłszy stanąć musiała, aby ode-tchnąć i zebrać siły.
Zonia, która z rąk nie wypuściła trzymanego czepeczka, patrzała nic nie mówiąc, gotowa wybuchnąć za pierwszym słowem obcej przybyłej. Nie domyślała się w niej nawet siostry, ale jakiejś niepotrzebnie litościwej istoty, której pociechy nie potrzebowała.
Madzia przyspieszyła wreszcie kroku, pominąwszy kołyskę i ręce rozpostarłszy, zawołała:
— Zonia moja, to ja — siostra twoja Madzia! to ja...
I padła na kolana u łóżka. Zadrgnęła Zonia i pobladła bardziej jeszcze, zdawało się, że ten wykrzyk serdeczny Madzi i jej serce otworzy. Co się w niej działo, Bóg wie jeden, wyciągnęła rękę ku Zoni.
— A! to ty! Madzia!
Przybyła rzuciła się jej na szyję, chwilę milczały obie.
— Umyślnie przybyłam do ciebie — poczęła Madzia, siadając przy łóżku Zoni, która zadumana milczała ponuro. — Wiedziałam, że możesz potrzebować pociechy, pomocy siostrzynego serca.
— Pociechy! pociechy! — zamruczała obracając w ręku czepeczek dziecięcy Zonia. — Na świecie w nikim i w niczym pociechy nie ma. Życie to straszna męczarnia... nic więcej.
— Zoniu kochana, to próba, próba człowieka — Pan Bóg...
Nie mogła dokończyć Madzia, bo na ustach siostry spostrzegła uśmiech tak szyderski, tak goryczy pełny i zwątpienia, że się ulękła bluźnierstwa.
— Rozumiem to — odezwała się Zonia powoli — ty, pobożne dziecię, przyjechałaś mnie więcej nawracać niż pocieszać. Chcesz zarazem moją duszę zbawić i swoją.
Przykro mi ci jednak powiedzieć z góry, że ze mną nie zrobisz nic. Ja już raz jasno przejrzałam i nazad nie pójdę w ciemności. Stracone twe zachody!
— Moja Zoniu kochana — szybko przerwała Madzia — gdybym mogła dać ci moją wiarę i moje szczęście i spokój duszy — a! Bóg widzi, żebym ci je oddała, ale moim najpierwszym obowiązkiem było przyjść ci służyć, pomóc, ulżyć...
— W czym? jak? — trochę szydersko odezwała się Zonia — widzisz, mam jaki taki dach nad głową i z głodu nie umrę — a reszta!
— Chora jesteś? — spytała Madzia rumieniąc się.
— Widzisz — podnosząc do góry czepeczek dziecka i wskazując na kołyskę Zonia — przebyłam chorobę ciężką, sama — bo jego nie było, aby na świat wydać dziecinę, której krzyk był pierwszym i ostatnim. Słyszę go dotąd w uszach i w sercu, słyszę to powitanie życia rozpaczne... a potem... trup... trup!
Miałam przeczucie, że ono żyć nie będzie, a walczyłam z nim, myślałam, że je wydrę tej śmierci.
Dwie łzy ciche popłynęły jej po twarzy.
Madzia słuchała nie śmiejąc pocieszać.
— O! dziecię szczęśliwe, że umarło — dodała Zonia — wrócić do nicości, w milczeniu i noc śmierci, to szczęście jeszcze w porównaniu do naszych losów; walka bez celu, zawody bez końca, zgnilizna dokoła, a jakby na urągowisko temu śmiecisku obrzydliwości w człowieku iskra jakaś, co się pali jasno, co świeci, pokazuje, tłumaczy i ciągnie ku mrzonkom, których nigdy na świecie nie było i nie będzie. Los anioła zaklętego w obrzydliwe bydlę, zmuszonego zwierzęciem być, aniołem się czując... i...
Ze spuszczonymi oczyma słuchała Madzia tych wykrzyków boleści, które szmerem tylko obijały się o jej uszy. Strwożona więcej dorozumiewała się w nich bezbożności i bluźnierstwa niż je rozumiała. Cudowny instynkt uczył w tej chwili, że nawracanie słowem byłoby tu próżnym, że jeden miłości czyn mógł świadczyć za wiarą, co go natchnęła.
Walczyć na słowa z Zonią, która nimi szermować była nawykła, nie myślała biedna wieśniaczka, zmilczała pokornie.
Zoni, gdy się raz usta rozwiązały, nie mogła się już powstrzymać od wynurzenia żalu swojego.
— Życie? ty go nazywasz próbą? Szczęśliwy, kto ją przetrzymał zwycięsko — mówiła z szyderstwem. — W istocie to próba, szczególniej dla rozumu, który, nic pochwycić nie mogąc, do szału poprowadzić może.
Nierychło i niełatwo cierpliwa Madzia usiłując powoli myśl jej wyrwać z tego koła, w którym błądziła, potrafiła ją sprowadzić do rzeczy potocznych, do których w swym życiu powszednim była nawykłą.
— Teofil, który ma być mężem moim — odezwała się śmiało Zonia do spuszczającej oczy siostry — pojechał do familii. Będziemy ubodzy, zdaje mi się, że rodzice jego, na Żmudzi czy Litwie mieszkający, są prości chłopi. Ja tam nie wiem, mnie to wszystko jedno. Dobrze, że dziecina umarła, bo nawet we dwojga nam wyżyć będzie ciężko.
— Ja com miała po Ozereńkowej, to straciłam prawie wszystko! O! nauka życia dużo kosztuje! — dodała szydersko. — Byłam we wszystkim nadto ufająca i uczynną, korzystał kto chciał z mojego dzieciństwa.
— Nie kłopocz się tym — odparła nieśmiało Madzia — ja co mam, tom ci przywiozła.
Zonia patrząc na nią zamilkła trochę.
— Ja nic nie przyjmę od ciebie — rzekła — nie godzi mi się obdzierać tak dobrodusznej i łatwowiernej. Sierotą jesteś i jak ja kiedyś zapotrzebujesz żyć bez pomocy niczyjej.
— A! ja mam Chorążynę, która mnie nie opuści, oni są dla mnie dobrzy i kochający jak rodzice...
— Tak, mają w tobie sługę bezpłatną i niewolnicę — odparła Zonia. — Zamilczały obiedwie, łzy stały w oczach Madzi. Widziała, że sprzeciwiać się siostrze nie można, szanowała w niej boleść wielką.
Po chwilce, pomyślawszy Madzia, zaczęła zrzucać z siebie to, co jej do roboty zawadzać mogło. Wstała z krzesła mówiąc skromnie:
— Pozwolisz, póki tu jestem, że się trochę zajmę twoim gospodarstwem. Jestem do tego przywykła, mnie to z nałogu już potrzebne, a widzę, że sługa twoja, zapewne za wiele mając do czynienia, trochę się zaniedbała.
Zonia ruszyła ramionami.
— Wszystko to jedno — rzekła gorzko — czy barłóg, na którym nędzarz leży, trochę czyściej czy brudniej wygląda.
Madzia, nie słuchając już krzątać się zaczęła. Sługa, która z założonymi rękami i ciekawie się z drugiego pokoju przypatrywała przybyłej i przysłuchiwała rozmowie, znikła. Madzia musiała jej pójść szukać, aby się z nią naradzić. Oczyma za nią pobiegła leżąca na łóżku Zonia i, jakby nie rozumiejąc tego cichego stworzenia, patrzała jak na jakieś dziwowisko.
W domu okazał się nieład wszelkie przechodzący pojęcie. Pieniędzy nie było wcale, ostatnie oddała Zonia na kamień grobowy i pogrzeb dziecięcia. Przekupnie, u których brano dłużej bez zapłaty, dawać nie chcieli. Pierwszą więc czynnością być musiało opatrzenie sługi pieniędzmi i wyprawienie jej do miasta.
Madzia nakazawszy pośpiech, sama wzięła się zaraz do porządkowania w dziwnie zaniedbanym mieszkaniu. Zonia to na czepeczek, który ciągle trzymała w ręku, to na nią patrzała, ruszając ramionami.
Wśród tego zatrudnienia Madzia rzucała czasem jakie słówko, mówiła o domu w Zamiłowie, o swych opiekunach, wspomniała o Ewaryście, który miał przybyć wkrótce.
— A! Ewaryst — wtrąciła Zonia trochę się uśmiechając — gdybym była chciała, miałabym z niego opiekuna, bo się tak kochał we mnie jak inni. A! to ich kochanie — dodała — nie lepszy i on od drugich. Myślał że łatwo mi głowę zawróci...
Madzia, która się wcale nie domyślała tego, zarumieniła się mocno i zaprotestowała.
— Ewaryst! On! — zawołała — Ale to najszlachetniejszy człowiek w świecie. Gdyby się kochał w tobie, byłby to wyznał przed rodzicami i ożenił się z tobą.
Zonia parsknęła szydersko.
— On! ze mną — przerwała. — Nie można gorszej z sobą sprząc pary jak mnie z nim. To świętoszek jak wy tam wszyscy, a ja jestem poganka i dzika!
— Ale, Zoniu! — zaprzeczyła siostra.
— A! tak! ja kłamać ani udawać nie umiem, ani się kryć z uczuciem, z myślą jak was od dzieciństwa uczono — wołała Zonia.
Dlatego wybrałam sobie człowieka tak dzikiego jak ja sama.
— Ewaryst kochał cię jak siostrę — wtrąciła Madzia.
— Trochę więcej — z pewną dumą dodała Zonia — sam mi się do tego przyznał. Ze wszystkich malowanych paniczów, co się koło mnie kręcili, on był najznośniejszy, ale tego samego chciał co inni, tylko prosił inaczej. — Madzia cała drżąca zaprzeczyła gorąca.
— Ewaryst jest najszlachetniejszym z ludzi! — zawołała.
— A ty się chyba w nim kochasz — przerwała gwałtownie Zonia — patrzajże, aby ów najszlachetniejszy nie skorzystał z twojej słabości. O! oni wszyscy są jednakowi.
— A ten, któregoś ty wybrała? — odważyła się mruknąć Madzia.
Zamilkła nieco Zonia.
— Ten! ja nie wiem! Szczery jest przynajmniej, nie obiecywał mi nic... jam nic nie wymagała — poczęła powoli — jeżeli mnie teraz opuści, abym mu nie była ciężarem, nie będzie to zdradą. Wiedziałam, co mnie czekać może.
Dla biednej Madzi cała ta z siostrą rozmowa była jakby gorącem żelazem piętnowanie, za każdym wyrazem chciała krzyczeć ze zgrozy, chciała zaprzeczać. Zimne szyderstwo Zoni zamykało jej usta.
Można sobie wystawić niepokój Trawcewiczowej, która sama jedna siedząc w gospodzie, nie mając z kim mówić, obawiając się o Madzię, nie wiedziała nawet gdzie jej szukać i w trwodze tej musiała przetrwać do wieczora. Dopilnowawszy obiadu, nakrywszy do niego sama przy łóżku siostry, co jej służyło za pretekst do wyniesienia próżnej kołyski, Madzia oznajmiła Zoni, że musi pójść do gospody, opowiedzieć się swej towarzyszce, a na noc pilnować jej powróci.
— Ty mi wcale nie jesteś potrzebna, a ja takich długów wdzięczności zaciągać nie chcę — odezwała się Zonia — u mnie nie ma się gdzie położyć.
— A! ja przywykłam sypiać na ziemi... i nic mi to nie szkodzi — zawołała Madzia — dopóki tu jestem, chcę być przy tobie. Proszę mnie nie wypędzać. Zresztą ja jak ty jestem uparta i nie dam się odegnać łatwo.
To mówiąc uściskała ciągle z podziwienia wyjść nie mogącą Zonie, okryła się chustką i wybiegła, wołając.
— Do zobaczenia!