Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom II
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ewaryst powróciwszy do Kijowa, drugiego dnia już był pod domem, w którym Zonia mieszkała.
Chciał się dowiedzieć o obie siostry, bo niemniej o Madzię jak o starszą był niespokojny. Nie śmiał jednak wchodzić, nie wiedząc jak je zastanie, gdy z ogromnym wyładowanym workiem powracająca z miasta nastręczyła mu się Trawcewiczowa.
Rad jej był niezmiernie Ewaryst, ale ona jemu więcej daleko, potrzebowała ze swych przygód, ze swojego postępowania się wytłumaczyć, wygadać, nastękać.
— A! to was tu sam pan Bóg zesłał nam na ratunek — poczęła odprowadzając go na stronę i ręce załamując, de domo Makowska. — Co się tu u nas dzieje! na rany Chrystusowe! Co ta moja nieszczęśliwa panienka cierpi z tą biedną siostrą swoją. Ale tu, jak Boga kocham, długo nie wyżyć!
Potoku słów pani Trawcewiczowej ani było utrzymać, słuchał więc milczący Chorążyc.
— Ta, proszę pana Chorążyca, Zonia to zgorszenie okropne! bo to ani panna, ani zamężna i w nic nie wierzy i ze wszystkiego się śmieje i niech pan Bóg ma miłosierdzie nad nią, ale co wygaduje, to mnie starej włosy stają na głowie, a biedna panienka ze wstydu się pali cały Boży dzień, a tamtej ani zamknąć gęby, ani uprosić, żeby nie bluźniła. Jak na złość!
— Nasza panienka, jak panu Chorążycowi powiadam, święta jest, bo to cierpliwość anielska, a z siebie by koszulę gotowa zdjąć, aby tamtej losu ulżyć. Zastaliśmy ją, panie, prawie bez chleba kawałka i w długach, przeszło tysiąc złotych już pękło., fiut! poszło... a końca ani widać!
— Mnie zaś najgorzej na sercu, proszę Chorążyca, kiedy my powrócimy do domu; ja przyznaję się panu, nawet bielizny takiego zapasu nie wzięłam, a co tam się z moimi kurczętami dzieje, Bóg jeden wie. Pewnie wszystkie jastrząb wychwytał! Na chwałę Jego! Cóż robić?
— Jakże się ma chora? — zapytał Ewaryst
— Zastaliśmy ją włóżku, opłakiwała jeszcze dziecko, które straciła, a to łaska Pańska, że je Bóg wziął — choć doprawdy nie wiem, czy nawet je ochrzcili.
Teraz już się podniosła, wstała, chodzi, ale strasznie zmizerowana. Czeka na wiadomości od tego, co to się z nią powinien żenić, choć to, między nami powiedziawszy, widłami pisano. Odjechał ją, porzuci, gdzieś niby na jakąś Żmudź do familii się spieszył, a kto go tam znajdzie i przepyta.
Pokiwała głową Ekonomowa.
— Ta zgubiona na wieki. Państwo Chorąstwo choćby ją i chcieli wziąć do Zamiłowa, co z nią tam robić? Języka nie strzyma, a jak zacznie pleść banialuki, to włosy wstają! włosy wstają!
— Madzia u niej jest? — zapytał Ewaryst.
— Ani na chwilkę jej nie opuszcza, bo to złote serce tej panienki — dodała Trawcewiczowa — ale co to pomoże? Tylko się nasłucha takich herezyj, że uszy więdną, a tamtej nie nawróci!
Mnie najęto stancyjkę tu obok, a Madzia dzień i noc przy niej, a końca temu ani widać. Jużem się kilka razy pytała, odpowiada mi zawsze: Jakże ja ją mogę tak porzucić?
Więc chyba gdyby ten przyjechał co ona na niego czeka, ale gdzie ona kiedy się go doczeka!
Chciała się jeszcze w dalsze żale i opowiadania zapuścić Ekonomowa, gdy Ewaryst pożegnawszy ją, powlókł się zwolna na górę. Cicho było w mieszkaniu, gdy wszedł, Madzia z oczyma opuszczonymi siedziała u okna w pierwszym pokoju z pończochą, w drugim za stolikiem zarzuconym papierami i książkami spostrzegł Zonię, która głowę podparłszy na rękach we włosach utopionych zdawała się czytać coś, czy myśleć nad książką, która przed nią leżała roztwarta.
Zobaczywszy Ewarysta, Madzia z lekkim wykrzykiem pobiegła ku niemu, w nim widziała cały ten swój Zamiłów kochany, za którym tu tęskniła, gniazdo owe spokojne, z którego ją burza wygnała.
Zonia, której piękna twarz, blada, teraz jeszcze się boleścią na niej wyrytą wdzięczniejszą wydawała, zwolna podniosła się także. Lekki niedostrzeżony rumieniec przebiegł po jej licu, odepchnęła książkę i ruszyła się ku pierwszemu pokojowi, gdzie już drżąca z radości i niepokoju siostra zasypywała przybyłego pytaniami. Przywitanie Zoni było zimne i dumne jakieś, wskazała na Madzię.
— Bardzo się dobrze stało, żeś pan przybył — odezwała się — to biedne stworzenie przybiegło tu w pomoc siostrze, której nic pomóc nie może i marnuje się tu daremnie. Żal mi tej próżnej dla mnie ofiary, na którą i niezasłużyłam, bo sama bym do niej nie była zdolną.
— Ale cóż za ofiara! — nie dając jej mówić przerwana Madzia — nagrodziło mi się to stokrotnie przyjemnością służenia ci.
Ironicznie rozśmiała się Zonia i zwracając do Ewarysta, dodała żywo.
— Rzecz niepojęta! Z dziesięć listów pisałam do Teofila, żadnej odpowiedzi. Zaczynam myśleć, że może czuje, iż między nami rachunek za kulę skwitowany i myśli gdzie indziej szczęścia szukać.
Zmarszczyła brwi i dorzuciła z goryczą.
— Wszystko być może!
— Ale nie — nie! — poprawiła się wnet — jestem niesprawiedliwa! To prosta chłopska, otwarta natura, nie obiecywałby mi powrócić, nie zmuszałam go do niczego... Dał mi słowo dobrowolnie.
— Listy się mogły zabłąkać! — wtrącił Ewaryst.
— Nie — odparła Zonia — choć jeden by był doszedł. Wyjechał trochę niezdrów, ale silny jest i zna siebie, doktór, poczułby niebezpieczeństwo. Ja nie wiem! — Zapatrzyła się w podłogę milcząc.
— Wszystko najgorsze zawsze się stać może — szepnęła, złe jest najprawdopodobniejsze w każdym razie, na dobre dzieci tylko rachują. Świat przecie na to zbudowany, aby był katownią wielką, a całe stworzenie tak rozumnie obrachowane, aby jedni drugich zabijali. Na tym stoi wszystko! katownia.
— Zoniu! — wtrąciła jakby prosząc ją Madzia.
— A! ty naiwna istoto! — rozśmiała się Zonia — dla ciebie jest to przedpokój do raju, gdzie zabłoconym buty czyszczą i czuprynę muskają, aby się lepiej zaprezentowali!
Madzia jak przybita nie miała na odpowiedź słowa, spojrzała zza łez na Ewarysta.
Zonia straszniejszą jakąś wydała mu się niż była, z ust jej sama gorycz rozpaczliwa płynęła...
I nie dziw, książka nad którą ją znalazł w myślach zatopioną, była wyznaniem wiary Schopenhauera.
Aby tej goryczy nie dać się rozpływać szerzej, Chorąży począł mówić do Madzi o domu, z którego jej przywoził ukłony i różne drobne zapomniane rzeczy. Chorążyna przysłała notatkę różnych sprawunków, które powracające konie Ewarysta do Zamiłowa wieźć miały. Rozmowy o tych wielce prozaicznych przedmiotach Zonia nawet nie słuchała. Nie obchodziło ją nic oprócz jej samej, a siostra, tak wylana dla niej, nie budziła innego uczucia nad pewien rodzaj politowania swej nicości.
Patrzała na nią z wyżyn mądrości swej, nie widząc anielskiej dobroci serca, któremu umysł nie dorównywał. Tak samo prawie Madzia podziwiała straszliwy rozum siostry, bolejąc nad brakiem uczucia, nad wyschnięciem serca. Litość z obu stron była jedynym węzłem który je łączył...
Za wychodzącym Ewarystem Madzia ze łzami na oczach i wymuszonym na ustach uśmiechem wymknęła się z pokoju do sieni. Czuła, że przy Zoni otwarcie się z nim rozmówić nie mogła...
— Kiedyż myślisz powracać? — zapytał Chorążyc.
— Sama nie wiem, Zonia się co chwila spodziewa wiadomości, albo powrotu...
(Tu skromnej dziewczynce tak zabrakło wyrazu, iż innego nie znalazła nad — męża).
— W Zamiłowie wszyscy na was tylko czekają — mówił Ewaryst.
— A ja! ja tak tęsknię do Zamiłowa! — przerwało dziewczę, oczy spuszczając jakby się lękało, aby z nich Ewaryst więcej niż było potrzeba nie czytał...
Na zapytanie o Zonię załamała ręce Madzia.
— Niewymownie mi jej żal, ale ja jestem za słaba, za... głupia — dodała pokornie — abym się jej na coś przydać mogła. Próbowałam, a! próbowałam wszystkiego! Do kościoła nie chce iść ze mną, o religii z nią mówić nie można... a! jaka ona nieszczęśliwa!
Dziewczę się rozpłakało...
Na niczym więc skończyły się te ciche szepty w sieni i Madzia wróciła do siostry, a na pana Ewarysta u dołu oczekiwała niezbłagana Trawcewiczowa w nadziei, że może się od niego coś dowie o powrocie do domu...
Kurczęta pozostawione bez opieki łzy jej wyciskały...
Pierwszych dni kilka Ewaryst prawie nie widywał Raszkówien, nie spotkał Trawcewiczowej, a odprawę koni swych do domu urządził tak, aby ekonomowa i Madzia mogły przez nie przesłać listy i sprawunki.
Upłynął tak tydzień cały, gdy jednego dnia odebrał kartkę od Madzi proszącą, aby się z nim rozmówić gdzieś mogła; nie chciała, aby przychodził do Zoni, był więc zmuszony Ewaryst miejsce schadzki wyznaczyć w izdebce ekonomowej, która o tej porze szczęściem na nieszporach była.
Madzia twarzyczkę miała jakąś wystraszoną, zbladłą i pobytem tym w Kijowie widocznie zmęczoną. Nie skarżyła się wcale, nie mogła jednak podrobioną wesołością okryć tego, co cierpiała.
— A! panie Ewaryście — odezwała się witając go — prawdziwie nie wiem, nie śmiem, a muszę się i poskarżyć przed panem, i o radę go prosić. Sama nie umiem z tego wybrnąć.
Zmieszana, skłopotana, to spuszczała oczy, to podniosła je zapłoniona, i Ewaryst poznał łatwo, iż to, co mu powiedzieć miała, wiele ją kosztowało.
— Mów otwarcie, proszę — odezwał się Chorążyc.
— Ja, bo ją tak kocham, taką mam litość nad nią, tak bym chciała wytłumaczyć wszystko jej sieroctwem, nieszczęściem — mówiło dziewczę — tak by mi było boleśnie ją oskarżać.
— Stałoż się co? — przerwał Ewaryst.
— Ale nic! nic! — prędko zaczęła Madzia tłumaczyć się — nic się nie stało, tylko mi się to jakoś wydaje dziwnie... Ja nie wiem doprawdy, czy ja tu dłużej wytrwać potrafię, choć z duszy pragnę jej nie opuszczać. Rumieniła się mówiąc, ciągle i łzy jej stawały w oczach, choć wypłynąć nie mogły.
— Pewnie, panie Ewaryście, w tym nie ma nic złego, tylko ja jestem taka jakaś ograniczona, trwożliwa, nie znam świata, to się boję wszystkiego...
Nie śmiała mówić o co chodziło, Chorążyc nalegał.
— Ja tam nie wiem, ale mnie by się zdawało, że kobieta tak sama jedna mieszkająca, a choćby z siostrą, i taka smutna... i w takim położeniu, nie powinna by przyjmować... młodzieży... Już dawniej kilku kolegów jej męża czasem się dowiadywało, ale teraz od dni kilku co wieczór się ich tylu schodzi, i taka wrzawa, rozmowy, śmiechy... Rada bym uciec, bo jacyś tacy ci panowie śmiali, prawie niegrzeczni, coś jest w ich obejściu się tak dziwnego, że ja siedzę wieczór cały jak na mękach, nie rozumiem nawet po większej części co mówią, ale tacy są natrętni.
Madzia, rumieniąc się ciągle, zwijała w palcach chusteczkę, jąkała się, na ostatek tchu jej zabrakło.
Chorążyc słuchał prawie gniewny. Niepojętą było rzeczą dla niego aby w takim położeniu jak była Zonia, szukać można takiej rozrywki.
Zapytał o czym rozmawiano.
— A! tego ja doprawdy powiedzieć nie potrafię — odparła Madzia — tylko wiem, że dla mnie to niezrozumiałe, dziwne. Rozmowy prowadzą uczone, chociaż w nich są czasem... rzeczy, których ja bez rumieńca, bez strachu nie mogę słuchać.
Chodźmy do Zoni — rzekł Ewaryst.
— A! nie! nie! powie, pomyśli, żem ją oskarżyła przed wami — załamując ręce dodała Madzia — mnie jej żal! Jej nic wyperswadować niepodobna, chodzi tylko o to, czy ja, czy ty mi radzisz zostać tu dłużej, bo ja tych wieczorów z tymi panami znieść nie potrafię.
Zamyślił się Chorążyc smutnie.
— Ha — rzekł — zdaje mi się, żeś tu już zrobiła co mogłaś tylko, niepodobna, abyś się dłużej na takie wystawiała męczeństwo. Nie można bardzo obwiniać Zoni, która przywykła do tego towarzystwa, do tych rozpraw i sporów. Dla niej jest to rozrywką dziś, przy jej smutku prawie konieczną, dla ciebie męką nieznośną.
— Wracaj do Zamiłowa.
Madzi łzy popłynęły.
— A ją tak na zgubę zostawić! Samą! samą jedną! Nie, to się nie godzi.
Biedne dziewczę poskarżywszy się, żałowało już teraz, że obwi-
niło Zonię i z pokorą gotowe było wrócić w atmosferę, która je dusiła.
Ewaryst odszedł z przykrym w duszy uczuciem.
Upłynęło parę tygodni. Od Madzi, którą widywał czasami, coraz mizerniejszej, bledszej, smutniejszej, dowiadywał się, choć nie dopowiadała wszystkiego, że towarzystwo wieczorami bywało coraz liczniejsze. Nie skarżyła się już na nie, lecz z jej twarzy zbiedzonej widać było, co cierpiała.
Ewaryst, którego nieszczęśliwa Zonia zawsze ciągnęła ku sobie jakąś sympatią, choć on sam wyrzucał ją sobie, pomimo, że widzenia jej i żywienia tej namiętności unikał pod rozmaitymi pozorami, czasem przychodził tutaj. Teraz mógł to sobie tłumaczyć Madzią i obowiązkiem czuwania nad nią.
Wieczorami tylko nie pokazywał się prawie nigdy, gdyż w towarzystwie młodzieży jaka się tu zbierała czuł się nieswoim i sporów wywoływać nie chcąc, zbyt cierpiał, słuchając bredni.
Jednego dnia w porze przedobiedniej zrządzenie jakieś dziwne sprowadziło go w chwili, gdy był może najpożądańszym, przynajmniej dla Madzi.
W progu już spostrzegł, że coś niezwyczajnego się stało. W drugim pokoju Zonia siedziała jak trup blada, z ustami zakąszonymi, z rękami wyciągniętymi i pościskanymi na stole. Leżał przed nią papier pomięty. Nad nią stała Madzia, blada także i przestraszona, ujrzawszy Ewarysta pobiegła ku niemu.
— Chodź! chodź! na ratunek... List, ten list.
Chorążyc nie mógł zrozumieć o co chodziło...
Wtem Zonia wstała jak sprężyną jaką rzucona i, z oczyma iskrzącymi, podeszła do Ewarysta.
— Umarł — rzekła — podając mu papier — umarł...
To mówiąc padła na krzesło i głowę zakryła rękami. Madzia się zachodziła z płaczu...
Ewaryst rzuciwszy okiem na list napisany najniewprawniejszą ręką jakąś, do którego dołączona była sepultura, dowiedział się z niego, że Teofil Zagajło, chory przybywszy do familii, po kilkunastodniowej chorobie zmarł z tyfoidalnej gorączki.
Zonia płakać nie mogła, oczy jej płonęły żarem jakimś, oddech w piersiach tłumiło łkanie wewnętrzne, łza nie pociekła z oka. Usta miała wykrzywione dzikim, ironicznym uśmiechem...
Mruczała niezrozumiałymi wyrazami bez związku.
Pocieszać ją, chcieć uspokajać w takiej chwili nie było ani można, ani by ona dopuściła.
Pozostawało jedno, otoczenie ją jak najtroskliwszą opieką, a taką miała w Madzi, która teraz bardziej niż kiedy na krok ją nie odstępowała.
Zonia tak była pogrążona w swym smutku, że nikogo widzieć się nie zdawała, siedziała skamieniała, osłupiała, nie słysząc rozmowy, nie odpowiadając na pytania.
Czasem odejmowała dłonie od twarzy, a naówczas widać było suche jej oczy, błyszczące gorączką, spalone usta i zmarszczone czoło...
Ewaryst przesiedział tu godzin kilka, na ostatek naradziwszy się z Madzią, wyszedł po cichu.
Jedno z dwojga, boleść ta miała albo ją zabić, lub spłynąć powoli, jak wszelki ból ludzki, roztapiając się w tym rozkładniku wszystkich człowieczych szczęść i męczarni — w czasie.
Sama gwałtowność pierwszego wrażenia kazała się domyślać, że ono długotrwałym być nie może.
W mieście kogo napotkał Ewaryst, wszyscy mu mówili o śmierci Teofila, o której wiadomość przyszła współcześnie inną drogą do zwierzchności uniwersytetu. Ubolewali młodzi towarzysze nad stratą człowieka wielkich zdolności i charakteru, nad położeniem biednej Zoni.
Jakiś niepokój długo nie dał zasnąć Chorążycowi, pragnąłby się był dowiedzieć o Zonię i o jej siostrę, i jak tylko dnieć zaczęło, pobiegł najprzód do Trawcewiczowej.
Powiedziano mu, że po nią przed paru godzinami przysłano, i że coś stać się musiało w kamienicy sąsiedniej, około której bieganina wielka była, lecz ludzie ciekawi o przyczynie jej nic dowiedzieć nie mogli.
Pobiegł więc na górę Ewaryst z najgorszymi przeczuciami, i w progu spotkał wychodzącego już doktora B..., profesora uniwersytetu.
Znał go Ewaryst dawniej.
— Co się tu stało? — zapytał.
Profesor odparł dosyć flegmatycznie.
— Otruła się laudanum... szczęściem spostrzeżono wypróżnioną buteleczkę zawczasu i śmierci dało się zapobiec. Odchoruje tylko...
W pokoju przy łóżku Zoni zastał Madzię we łzach całą i drżącą rodzajem febry, którą ją przestrach nabawił.
Zonia leżała w łóżku sparta na łokciu i gniewna.
— A! tak! nie daliście mi umrzeć! prawdziwe dobrodziejstwo! — wołała szyderczo. — Potrzeba, żebym żyła! Żyć będę, lecz może nie na to, byście się tym cieszyli.
— Głupie życie!
— Zoniu! — przerywała co chwilę siostra...
— Milczże — mówiła chora — ocaliłaś mnie, to się tak u was nazywa! Według twojego świątobliwego pojęcia to jest dać mi czas do pokuty! Zobaczysz jaką będę pokutnicą...
Łkanie konwulsyjne głos jej przerywało. Madzia obejmowała ją rękami — odpychała ją z gniewem, bezlitośnie...
Widok tej sceny poruszył Ewarysta niewymownie, siadł w pierwszym pokoju, nie wiedząc już co ma począć z ocaloną i z biedną Madzią, ku której ona okazywała niechęć i gniew nieprzebłagany.
Niezrażona tym siostra nie odstępowała od łóżka, zmuszając ją do brania lekarstwa, klękając przed nią i błagając.
Zonia patrzeć na nią nie chciała, w kilka godzin później niecierpliwość ocalonej doszła do tego stopnia na widok siostry, że na pół zerwawszy się z łóżka, zaczęła wołać:
— Ale uwolnijcież mnie od tego anioła, bo ja jestem szatanem, ja go nie znoszę.
Na wszystko co chcecie przysięgnę, że życia sobie nie odbiorę; tylko niech mi go ona swoim anielstwem nie zatruwa... niech jedzie się modlić, jeśli chce, za grzechy moje! a niech mnie zostawi samą.
Chorążyc zbliżył się chcąc ją ułagodzić, rzuciła się ku niemu z prośbą.
— Słowo ręka, przysięga, życia sobie nie odbiorę, dość tej głupiej próby, ale Madzia niech powraca skąd przyjechała, ja z nią żyć nie mogę.
Siostra, całując po rękach, przepraszała ją, nic to nie pomogło.
— Jesteś aniołem, samą dobrocią i poświęceniem — wołała namiętnie, winnam ci życie, ale właśnie dlatego, niech ja cię nie widzę... Jedź! ty tu umrzesz ze mną, a ja się wścieknę!
Na to usposobienie nie było ratunku. Madzia uciekła, schodząc jej z oczów do Trawcewiczowej, aby się tam wypłakać i położyć do łóżka, gdy poczuła się chorą, a Ewaryst musiał natychmiast po doktora spieszyć.
Przy Zoni zostawiono kobietę, która przyrzekła jej nie opuszczać.
Wieczorem Madzia leżała w gorączce, i tydzień cały Chorążyc był w wielkiej o nią trwodze, a młodość tylko i spokój, z jakim zniosła cierpienie, uratowały jej życie.
Zonia wstała już trzeciego dnia, i boleść jej ostygła znacznie. Wiedziała o chorej siostrze, ale sama to czuła, że się jej pokazywać nie mogła, po okrucieństwie z jakim się z nią obeszła.
Madzia, zaledwie powstawszy po chorobie, zaczęła myśleć o wyjeździe do Zamiłowa, tak smutnie i cierpiąca na duszy, tak znękana niepowodzeniem swojej wyprawy, że Trawcewiczowa po całych dniach nad nią płakała, zapomniawszy o swych kurczętach. Ewaryst przychodził się pode drzwiami dowiadywać do niej, a gdy doktór zgodził się na wyjazd, sam zaczął przynaglać, aby powracała.
Nadszedł dzień wyjazdu, Madzia nie mogła oddalić się bez pożegnania. Zebrała resztę pieniędzy, aby je Zoni zostawić, zaledwie tyle co na drogę było potrzeba biorąc z sobą i uprosiła Chorążyca, aby dla uniknięcia jakiej przykrej sceny poszedł razem z nią do Zoni.
Zastali ją już zatopioną w książkach, bo się z nową gorącością rzuciła do nauki, aby o bólu zapomnieć, wychudzoną, rozgorączkowaną, powierzchownie zaniedbaną, przyodzianą bez najmniejszego starania, z włosami nieuczesanymi, tak że robiło wrażenie jakiegoś zdziczałego stworzenia.
Ujrzawszy w progu siostrę, Zonia gwałtownie odrzuciła książkę i podeszła ku niej. Nie mogło to ujść jej oka, ani wprzód wiadomości, że Madzia ciężko przechorowała. Twarz zmieniona dawała poznać, że słabość była groźną, dziewczę chwiało się jeszcze na nogach, że zaraz u drzwi przysiąść musiała, by zebrać przytomność i siłę.
Zonia patrzała na nią z jakąś dumą i politowaniem.
— Żal mi cię serdecznie — odezwała się stojąc przed nią — żeś się tu tak wybrała mnie nawracać, nie mając po temu sił i odpokutowała za moje grzechy.
— Słabe z ciebie stworzenie. Patrzaj na mnie, com straciła dziecko i ukochanego i wszystkie życia nadzieje i ochotę do niego, widzisz, że jeszcze lepiej się trzymam od ciebie!
— Przepraszam cię moja Madziu! nie umiem być inną, tylko taką mnie Bóg stworzył!
— Nie masz za co przepraszać — odparła zwolna odzyskując siły Madzia. — Zrobiłam com była powinna, a że się to na niewiele przydało, nie moja wina!
Westchnęła! Ty się nie gniewaj na mnie, mogłam być niezręczną, alem z dobrego serca chciała ci przyjść w pomoc.
— To daremna, nie pomoże mi nic — sucho odezwała się Zonia.
— Ja muszę powracać — mówiła z chicha Madzia... — chcę się pożegnać.
I z płaczem rzuciła się jej na szyję.
— Zoniu kochana — odezwała się łkając — wróć do Boga, pomódl się, spokój ci da skrucha, pociechę — modlitwa, cierpliwość — rezygnacja... Wiele zniosłaś, będzie ci to policzone. Moja droga!
Zonia przerwała suchym śmiechem.
— Bądź spokojna o mnie — przebąknęła — będę wiedziała co czynić i jak sobie drogi szukać. Kazaliście mi żyć, muszę się o to starać, aby życie sobie uczynić znośnym.
Z chwili tej korzystała Madzia, aby węzełek z pieniędzmi wcisnąć nieznacznie w ręce Zoni i szepnąć jej: — Jeśli mnie kochasz, weź, ja nie potrzebuję.
Po krótkim wahaniu się i namyśle Zonia przyjęła dar siostry i w milczeniu ją w czoło pocałowała zadumana.
— Kiedyś się porachujemy — dodała — ja nie rozpaczam, że moje długi popłacę!
Słowa te wyrzekła z dumą jakąś, jakby groźbą.
Poszły potem dwie siostry na chwilę do drugiego pokoju, bo Madzią potrzebowała jeszcze prosić Zoni o coś na osobności, prośby jej te wszystkie zwracały się ku Bogu i modlitwie, bo ona innej ucieczki i ratunku nie znała.
Zonia przyjmowała je uśmieszkiem szyderskim, ruszaniem ramion i milczeniem, powtarzając: — O! nie frasuj się o mnie, dam sobie rady!
W wyrazach tych przebijała się jakby już osnuta myśl postępowania w przyszłości.
Gdy obie razem wyszły do pierwszego pokoju, w którym na nie Ewaryst oczekiwał, aby Madzię odprowadzić, Zonia zbliżyła się ku niemu.
— Choć Madzia wyjedzie, możesz mnie przecie czasem odwiedzić — odezwała się. — Prawda, że już teraz w tym skelecie kochać się jak dawniej nie będziesz, ale tym lepiej, bo mnie nudzić a sam się męczyć przestaniesz. Przyjdź czasem jak do dobrego kolegi.
— Ja dalej się uczyć myślę i iść tak daleko jak mi siły starczą. Nauka wreszcie potrzebną mi jest, aby sobie na chleb zarobić.
Madzia, znowu rozpłakana, uściskała ją namiętnie, Zonia pozostała zimną i mogło się zdawać, że tę naturę skłonną do sprzeczności właśnie jej czułość pobudzała do ostygania i szyderstwa.
Ewaryst idący za Madzią pozostał był nieco u progu, gdy wskazując na nią z rodzajem uśmiechu dziwnego, Zonia szepnęła mu na ucho:
— Jaki jesteś ślepy! Cała ta czułość siostry dla mnie, czyż ty nie rozumiesz tego, była..., aby się zbliżyć do ciebie. Biedaczka się w tobie kocha bez nadziei...
To mówiąc zamknęła silnie drzwi, a Ewaryst oburzony i zdziwiony pospieszył za uchodzącą ze ściśniętym sercem biedną Madzią, na którą pod wschodami, już ubrana i do drogi gotowa czekała Trawcewiczowa.
— Otóż się Pan Bóg przecie nad nami ulitował — zawołała — że nas wyrwie z tego piekła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.